Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

słabość obroniła od zetknięcia się z nim; nad drugą przynajmniéj chciał się napastwić.
Zdzisław uchodził dosyć żywo, znajomą sobie ścieżką ku pałacowi, gdy garbus przeciął mu drogę i stanął przed nim.
— Pana hrabiego Zdzisława mam honor? zawołał rękę przytykając do czapki z wyrazem szyderstwa.
— Tak jest — odparł krótko Zdzisław.
— A to dobrze, żeśmy się spotkali — boć przecie trzeba się rozmówić — dodał bełkocząc z gniewu i pośpiechu, lecz usiłując się opanować powoli. Państwo mi tu przeszkadzacie... Matka mi izby zajmuje, waćpan się tu włóczysz, gdzie już nogą stąpić nie masz prawa. Mówiłem przez ludzi, powtarzam w oczy: — fora ze dwora i to żywo! Cierpię jeszcze, ale tego długo nie będzie. Nie chcę tu was! rozumiesz waszeć, panie hrabio?
Zdzisław który w życiu podobnéj mowy nie słyszał, nie wyobrażał sobie, ażeby do nieznajomego mógł się kto widząc go po raz pierwszy tak odezwać — stanął bledniejąc tak zmieszany, jakby w niego piorun uderzył. Nie umiał odpowiedzieć.
Garbus patrzał nań, przyglądał mu się od stóp do głowy go mierząc szydersko — śmiał się i mówił daléj:
— Wy mnie nie znacie — ja nie jestem jak wy ani miękki, ani dobry, ja nie umiem kochać psów i płakać nad papugami, a brata prześladować —