Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zmilczał garbus.
— Czyż dla tego ustąpić?
— Ja wam ani radzę, ani proszę o nic — mówimy sobie... ot tak!
Garbaty wstał i począł się zamyślony przechadzać po celce, w któréj do takiéj przechadzki zbyt mało miejsca było. Ksiądz mu zamyślenia nie przerywał. Poszedł do dzbanka i napił się z niego trochę wody, a potém siadł i patrzał na pana Sebastyana.
Nie mówili do siebie nic, aż do nadejścia chłopaka, który konie zwiastował. Wóz stał w dziedzińcu...
W chwili gdy pożegnawszy staruszka miał siadać garbus, woźnica się do niego obrócił.
— Chyba miastem nie jechać, bo nas kamieniami obrzucą! zamruczał.
— Po za plebanią! rzekł ksiądz wskazując w lewo, przejedziecie za stodołami mieszczańskiemi, aż do gościńca...
— Ani mi się waż! zakrzyczał garbus — co to ja od téj szui będę uciekał? Środkiem, ulicą, rynkiem, noga za nogą...
— Na miłość boską — po cóż wilka z lasu wywoływać chcecie...
— Natura moja taka, ojcze! rozśmiał się garbus. Nie ustępuję!! nikomu!! niech walą kamieniami, kiedy śmieją i chcą... zobaczymy co będzie.
Zwrócił się do woźnicy i powtórzył: