Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chwycił garbaty. A mnie to co szkodzi? — nienawiść ludzka, to pieprz do mdłéj potrawy życia...
— Żeby tylko niezbyt było pieprzno — rzekł ksiądz krótko.
Zamilkł trochę.
— Jak im brzęknę kaletą, pokochają i pogodzą się — szydersko mówił garbaty...
— Nie koniecznie — szepnął staruszek... a zresztą, taka kupna miłość niewiele wam osłodzi, a chyba taką mieć będziecie...
— Cóż z tém począć? inaczéj być nie może!
— Czemu? zapytał stary — mogłoby być inaczéj aleby trzeba Pana Boga się poradzić i Ewangielii.
Pan Sebastyan zmilczał posępnie.
— Gorszym mnie już tu czynią może, niż jestem — dodał jakby rozmyśliwszy się po chwili. No — prawda, złym jestem, takim mnie matka na świat wydała... a no — gorsi są odemnie... Nie mogłem się oprzeć pokusie, ukąszenia tych co mnie jedli do siwego włosa — prawda... ale — ot i dziś — myśleli, że idę za hrabiną tą waszą, aby jéj dokuczyć lub zaczepić. Nie chciałem tylko pokazać, żem jest — żeby o mnie nie zapomnieli, a — na prawdę nie po to przybyłem do miasteczka... Dziś moja żona i dzieci przyjeżdżają...
Staruszek popatrzał nań.
Od wadze waszéj dziwić się muszę — dołożył — że wy się téż o dzieci los nie lękacie...
— Jużem słyszał tę groźbę...