Niebieskie migdały (Kraszewski, 1876)/Tom II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Niebieskie migdały
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NIEBIESKIE MIGDAŁY.
POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

Tom II.

WARSZAWA.
Gebethner i Wolff.

1876.


Дозволено Цензурою
Варшава 17 Сентября 1875 г.




Kraków. — W drukarni Wł. L. Anczyca i Spółki.







Wieczór był jesienny, jednego z tych dni ciepłych i letnich jeszcze, które są u nas gośćmi rzadkiemi. Niebo się złociło z jednéj strony od zachodu, z drugiéj wytryskiwały na niém blade gwiazdki, mrugające oczkami, jakby ze snu wstawały. Miasto już się w dalszych swych ulicach układało zawczasu do spoczynku. Cicho w nich było, gdzie niegdzie tylko okien kilka rzędem błyskało jaskrawo obok przyciemnionych i czarnych... Po chodnikach parami i z osobna przechodnie ku drzwiom dążyli. Ruch już tu ustał był zupełnie, z dala tylko kiedy niekiedy ozwał się turkot powozów jak grzmot odległy... i zwolna ginął w głębinach...
Na trzeciém piętrze starego domu, które miało prawo nazywać się poddaszem, w otwartém oknie, oparty o nie, siedział zamyślony, wpatrzony w niebo Zdziś. Były to jego pierwsze dni nowicyatu jeszcze nierozpoczętych kursów uniwersyteckich...
Pierwszy raz zostawiony sam sobie, czując się tak bez opieki rzuconym na bruk obcego miasta, dumał rozważając, jak ma i co począć... Chciał wszystko obmyślić wcześnie, ustrzedz się omyłek, fałszywych rachub i zawodu... Całą przyszłość musiał być winien sam sobie, przygotować ją i stworzyć. Wprawiało go to w pewną dumę, chociaż chwilami rodziło i trwogę...
Nienawykły był do takiéj odpowiedzialności przed sobą samym. Najtroskliwszą opieką otoczony od dzieciństwa, wypieszczony przez matkę, która go ubóstwiała, wykołysany na pochlebstwach, wprawiony w dumę — czując się jakąś istotą wybraną czas długi, teraz gdy stracił to wszystko, co go na falach trzymało, o własnéj sile wahał się postawić kroku...
Kształcono w nim wszystko, oprócz téj sprężyny, co całym włada człowiekiem i życiem kieruje całém, oprócz woli. Wyrobiono w nim uczucia, popędy, idee; gimnastyką umiejętną wprawiono myśl obracać się zręcznie; ale tych darów, jakie miał i mógł nabyć, nie wyuczono go używać. Nawykł był do życia gotowego, do wyznaczonych dróg, do nadziei nieomylnie świetnych losów — nagle świat się dlań zmieniał w pełną strasznych niespodzianek zagadkę, i znalazł się w stanie człowieka, któregoby wesołe towarzystwo z muzyką i śmiechami zaprowadziło w głąb puszczy i zostawiło w niéj samego... bez sług, bez zapasów, bez świadomości gościńca...
Chwilami nabawiało go to przerażeniem, to znowu wlewało rozpaczliwe niemal męztwo.
Czuł się straszliwie samotnym, gdy wprzódy na chwilę sam z sobą nie był. Świat i ludzie, co go otaczali, kręcili się tak obojętnie każdy w swą stronę... na niego nikt nie zważał, o niego nikt się nie troskał, nikt o nim nie pomyślał.
Był w straszliwym wyrazu tego znaczeniu — sierotą.
Z tym kamieniem sieroctwa na sercu przybył na miejsce przeznaczenia, do Berlina — dokąd się wprzódy wybierał z professorem Wilelmskim, kamerdynerem, służbą, dworem, końmi, a teraz się dostał sam jeden o małym tłomoczku, z niewielkim zapasem grosza i bez stałego jeszcze postanowienia co ma uczynić z sobą, do jakiéj dążyć i sposobić się przyszłości.
Wszyscy, których pytał o radę, zbywali go najpospolitszą: — życzono mu iść za instynktem niemylnym młodości, za powołaniem, jakie czuje w sobie. Zdziś badał siebie i nie mógł jeszcze znaleźć w głębi ani owego nieomylnego instynktu, ani żadnego powołania i usposobienia. Instynkt w nim zabiła najtroskliwsza opieka, o powołaniu inném jak do szczęścia i dostatku nigdy nie myślał. Wabiło go wszystko co piękne... literatura szczególniéj... ale Żabicki w ostatnich rozmowach powtarzał mu nieraz, że ona daje wieńce nieśmiertelniczek, sławę, kadzidła, cierniowe korony w ogniu złocone, uwielbienia tłumu, oklaski, nienawiści potężne, nieprzyjaciół, nad których gorętszych życzyć nie można, i przyjaciół, nad których niezręczniejszych znaleźć niepodobna, — słowem wszystko czego dusza zapragnie, oprócz stanowiska i chleba.
Pisarz, poeta staje się pewnego rodzaju paryą — sfera, z któréj wyszedł, usuwa się od niego, inne przyjąć go nie chcą. Zostaje osamotniony ze swą wielkością i znękaniem. Żabicki mówił mu wiele i długo o tém i o innych rzeczach, które Zdziś rozbierał długo i nie rozumiał ich jasno; najwymowniejsze dlań wszakże było to, że ten sam Żabicki, co deklamował unosząc się Mickiewicza i Krasińskiego, postanowił — uczyć się medycyny...
Tłómaczyło się to w nim wprawdzie tém, że dla niego uczenie się samo było rozkoszą i celem, ale się téż nie zapierał, że się spodziewał zdobyć niezależność i ten nieszczęsny chleba kawałek, który najprzód mieć potrzeba, ażeby być spokojnym i zacząć potém żyć, obracać się... myśleć, pracować.
Téj niezależności od głodu potrzebował i Zdziś teraz... Miał może mniéj, a pewnie nie więcéj od Żabickiego, tamten był zbrojny wolą żelazną, wytrwałością, odwagą — Zdziś nawet nie wiedział co miał w sobie, bo nigdy na żadną nie był wystawiony próbę. Zstępował do otchłani swojego serca, i było mu tam ciemno i zimno... Na dnie jego leżały zwłoki przeszłości, a za niemi nie mógł dojrzeć nic...
Niczego się tak nie obawiał Zdziś jak tego, do czego był najskłonniejszy — marzeń. Zaprzysięgał, że sobie roić nie pozwoli, jak niegdyś śnił rozkosznie, że budować musi wszystko na gruntownych podstawach rzeczywistości, a mimo to sam się chwytał co chwila na jakiéjś wycieczce w świat niebieskich migdałów. Wyobraźnia niosła go, oprzeć się nie umiał. Zdawał się rachować na to, co możliwe i konieczne, a w rzeczy spodziewał się cudów, liczył na macierzyńską Opatrzność.
Cuda u niego należały do rzeczywistości...
Od dni kilku tak nic jeszcze nie poczynając bawił w Berlinie... W istocie czekał na Żabickiego, na którego pomoc się spuszczał — ale go dotąd nie było. Znajomych miał jeszcze niewielu, w świecie dla siebie nowym zoryentować się było mu bardzo trudno.
Oprócz jednego listu, nie miał zalecenia do nikogo. Kapitan Porowski, przed samym jego z Wólki wyjazdem, przypomniał był sobie, że przyjaciel jego, bodaj daleki krewny, który przez dosyć dziwne przechodził losu koleje, który, jak on, w młodości był wojskowym, potém długo professorem w Wilnie, doszedłszy szczęśliwie emerytury, a jeszcze szczęśliwiéj majątku, przez szczególny skład interesów familijnych, zapędzony został do Berlina. Dał więc Zdzisławowi list do niego na wszelki wypadek.
— Znajdziesz go tam, kochany hrabio, czy nie, za to ręczyć nie mogę; człek, kawałek dziwaka, ale najpoczciwszy w świecie — mówił Porowski wręczając list z wielką pieczęcią pokapany lakiem... Powiadam wam, do rany go przyłożyć, choć się wyda nieraz szorstkim i ma swe wybryki. Czuć w nim i kapitana artylleryi, i professora matematyki, i starego szlachcica... Czy się wam przyda na co, czy nie, zawsze jaka taka pomoc i punkt oparcia...
Zdzisław przyjął list z wdzięcznością wielką, miał teraz mało stosunków i niewiele ludzi coby się do związków z ich domem i obowiązków dla niego poczuwali.... Wprawdzie dwaj bracia nieboszczki hrabiny osiedli gdzieś byli za granicą, ale o tych Zdziś nie wiedział nawet z pewnością gdzie mieszkali. Rachować na nich ani było podobna, gdy od lat wielu, za życia hrabiny Julii, nigdy się do niéj nie zgłaszali.
Ów więc ex-kapitan i ex-professor, pan Kajetan Puciata, gdyby się go wynaleźć udało, mógł się bardzo przydać, choćby dla przestrzeżenia o wąwozach i dziurach na nieznanéj drodze, w obcym kraju.
Zdziś na przemiany sieroctwem się trapił i upijał. Nikogo! samemu trzeba było obmyślać wszystko, robić, służyć, kierować. Uśmiechał się gorzko! Wydawało mu się to impertynencyą losu, który tyle obiecawszy, nagle zbankrutował. Powinien się był upamiętać przecie? Wzbijała go w dumę ta próba, która w jego przekonaniu długo trwać nie mogła... los się musiał opamiętać, społeczność poprawić...
Tymczasem jednak Zdziś jak mógł i umiał się ratował. Wynalazł już był sam i wybrał sobie owo mieszkanie akademickie na trzeciém piętrze... Wprawdzie po apartamentach w skrzydle pałacu... było to liche, ale być miało chwilowém...
Ubóstwo bawiło go jako coś niezmiernie oryginalnego — bo prawdziwego niedostatku nie znał jeszcze. Pokój ten najęty na poddaszu o dwóch oknach od ulicy, był obszerny dosyć i czysty. Gospodarz co rok po jakimś akademiku zmuszony był go całkiem odświeżać i wyporządzać. Oddawał go bardzo pokaźnym, odbierał zwykle w ruinach, ale do tego był już przygotowany, wchodziło to w rachubę.
I teraz po wakacyach lokal wyklejony nowym papierem szarym, wyglądał skromnie, ale przyzwoicie. Meble miały podorabiane nogi i wszystkie były lakierowane na nowo. Podłogę także pomalowano dla pokrycia wad organicznych... Obok tego niby salonu, który miał być razem jadalnią, biblioteką i pracownią, Zdziś miał jeszcze alkowę ciemną, przeznaczoną na sypialnię i drugi kątek na graty, które światła słonecznego lękać się miały prawo.
W kącie piecyk żelazny z wdziękiem i smakiem wyrobem niemieckim właściwym, przedstawiał rodzaj rotundy, na któréj wierzchu znajdowało się jakieś naczynie, niby starożytnéj formy.
Salon popielaty, przy tych ściśle tylko potrzebnych sprzętach, które o przyozdobieniu go wcale nie myślały, chędogo wyglądał, choć skromnie. Zdziś nawykły jednak do tego, aby to, co go otaczało, niejaki miało wdzięk i ozdobę, mówił sobie po cichu, że bez wielkiego kosztu uczuciu artystycznemu dogodzi drobnemi dodatkami...
Chciał więc trochę zieleni i kwiatów, oraz jakieś u okien zasłonki...
Jeden z ocalonych dywaników położył już pod stolikiem, którego prostota zawstydzona była tym kobiercem lepszych czasów i innego przeznaczenia...
Mnóstwo drobnostek panna Róża, doktor, kapitan, prezes postarali się dlań ocalić i wyrwać panu Sebastyanowi... Kosztowne te i wytworne pamiątki, równie jak dywanik, sprzeczały się z ubogiém mieszkaniem... Na stoliku stał portret hrabiny Julii w aksamitnéj z bronzami ramie, przy nim przepyszny przyrząd do pisania, angielskie portfele i inne ładniuchne fraszki...
Pomimo wyrzeczenia się swoich tłomoków, Zdziś odzyskał późniéj część ich zostawioną w Warszawie; te dlań ocalały. Miał więc około siebie aż nadto elegancyj, które mogły fałszywe dawać pojęcie o jego położeniu. Gospodarz, który mu to tanie i skromne wynajmował mieszkanie i tytułował go grafem, nie mógł się wydziwić, że tak wyekwipowany młodzieniec nie szukał sobie piękniejszego apartamentu.
Zdziś, który się chwalił swém ubóstwem, jak młody żołnierz pierwszą raną w boju otrzymaną, wytłómaczył mu zaraz, że to były tylko resztki zamożności dawniéj, którą utracił. Wyznanie to zdziwiło Niemca i zbudowało: pierwszy raz spotykał się z taką prawdomównością w młodzieńcu... Skłonił się, nie odpowiedział nic, ale ją umiał uszanować...
Zdziś już się był rozgospodarował zupełnie. Po dziecinnemu do drobnostek przywiązywał wagę zbyteczną. Adres swój, na wypadek przybycia Żabickiego, którego wyglądał niecierpliwie, zostawił w akademickiéj gospodzie, którą miał sobie wskazaną. Od dwóch dni już spodziewał się go co chwila... Samo to oczekiwanie, które on sobie przyjaźnią tłómaczył, świadczyło, że potrzebował oprzeć się na kimś, a własnych sił nie czuł jeszcze...
Tęskno mu było, o! tęskno okrótnie... Wśród téj ciszy, co go otaczała, wśród samotności, wszystko co tak gorączkowo przeżył w czasach ostatnich, wracało do myśli, oraz serca... Czasem łza nawet zakręciła mu się w oku...
Tak dziwnie odmiennie przedstawiało się teraz to życie marzone niedawno rajskim pochodem do zapomnianego szczęścia. Opuścili go wszyscy — oprócz tych, na których najmniéj rachował. Przed oczyma duszy przesuwała się Elsa, któréj pączek różany zachował... patrzała nań zimnemi a przenikającemi oczyma... potém zjawiała się Stasia uśmiechnięta ze łzami... i cały ów świat, który go w Samoborach otaczał... Przy nim nikogo nie było... Żabicki nawet nie spieszył.
Kochane Samobory... i one były dziś pustką i cmentarzem... Ogród trzebiono na pole, pałac rozbierano na cegłę... w gnieździe, w którém królowała piękna hrabina Julia, panował dziki człowiek bez serca...
Jak błyskawica przelatywało wspomnienie ostatniego dnia szczęścia. Los z ironią sobie właściwą, nim go zrzucił w przepaści, pożegnał pocałunkiem ostatnim.
W ulicy i na niebie coraz się robiło ciemniéj. Zdziś naostatek rozbudził się z marzeń próżnych, ruszył od okna przez które tylko czarne szczyty pozębione na niebie jaśniejszém widać było, i poszedł szukać światła, bo w pokoju noc już panowała.
Przygotowana lampka, w którą się już opatrzył, stała przy drzwiach na małym stoliczku — poszedł ją sobie sam zapalić, będąc pewien, że spełnia czyn heroiczny... Właśnie się kończyła ta operacya dosyć niezręcznie wykonana, gdy do drzwi zapukano.
Nie spodziewał się już Zdziś o téj porze nikogo — spojrzał więc na drzwi zdziwiony nieco — a postrzegłszy młodego chłopaka wysmukłéj postaci, który nieśmiało wchodził, uśmiechając mu się — podbiegł żywo ścisnąć jego rękę...
Gość ten był rówiennikiem Zdzisia; na pierwszy rzut oka poznać w nim było łatwo panicza także, wypieszczone dziecię, wychowane w dostatkach, potomka niebieskiéj krwi, po któréj pełne stylu odziedziczył rysy. Różnicę między nimi stanowiło to tylko, że przybyły ze zbytnią elegancyą i wytwornością był ubrany, gdy Zdziś z pewną przesadą i na okaz zaniedbanie się nosił i ubogo. Dochodziło to do tego stopnia, iż postanowił był odzwyczaić się od rękawiczek nawet, chociaż dotąd nie miał jeszcze odwagi się ich wyrzec zupełnie. Kilka par miał do znoszenia.
Gość słusznego wzrostu, niezmiernie zręczny i gibki, miał twarz na mężczyznę do zbytku piękną i zdawał się wiedzieć o tém... Niebieskie oczy, blond włosy długo spływające na ramiona, śliczny owal twarzy, rysy klassycznéj regularności, czyniły go jak obrazek ładnym. Na ustach błądził uśmieszek zalotny... Ruchy i postawa sztywne były nieco i wyszukane... Spoglądał nieśmiało, mówił powoli, zdawał się badać i pytać nim krok naprzód postawił, nim wyrzekł słowo...
Była to nowa znajomość. Zdziś z tym młodzieńcem przybyłym także do uniwersytetu, właśnie się zapoznał przed kilku dniami. Młody hrabia przybywał z Wołynia, ten z głębi Litwy, jak mówił. Oba od razu jakoś bardzo przystali do siebie. Wychowanie ich było prawie jednakowe, oba prześlicznie mówili po francuzku, oba muzykalni byli, lubili konie... a w obejściu się mieli ton i wykształcenie ludzi do salonu stworzonych. Zdziś zapoznając się z tym towarzyszem, był w początku przekonany, że posłyszy jakieś historyczne nazwisko.
Wszystko się to zdawało obiecywać, a szczególniéj ta aż do zniewieściałości wypieszczona pokoleniami krew, te śliczne rączki maleńkie, nogi arystokratyczne, głos pełny słodyczy, dystynkcya ruchów, — typ wielkiego rodu. Zdziwił się więc Zdziś niezmiernie, gdy późniéj z ust jego posłyszał nazwisko wyrzeczone po cichu, jakby ze wstydem, zupełnie nieznane, nic nie mówiące, do pseudonymu podobne: Alfonsa Roberta... Spytany o rodzinę, nowy znajomy, zagadał o czém inném, widocznie tłómaczyć się nie życząc... Spuszczał oczy i oblewał się rumieńcem, jakby mu to przykrość czyniło.
Była w tém tajemnica jakaś smutna, o którą przyzwoitość badać nie dozwalała. Pierwszego dnia spędzili z sobą godzin kilka, zbliżając się, badając i spoufalając z właściwą młodym pochopnością. Zdziś od razu, jak przed gospodarzem, tak przed panem Robertem wyspowiadał się ze swéj dramatycznéj przeszłości. Obaj nie mieli znajomych, obu było tęskno, przyrzekli z sobą nazajutrz zejść się znowu. Pan Alfons Robert zaprosił Zdzisia do siebie.
Znalazł go przyszedłszy, rano w mieszkaniu nietylko wygodném, ale wykwintnie urządzoném. Groom przybrany w nową liberyę drzwi saloniku otworzył. W pokojach kilku wszystko zdradzało dostatek i nawyknienie do zbytku.
W sypialni, nad łóżkiem pana Alfonsa, uderzył go portret przez Winterhaltera malowany, dziwnie pięknéj kobiety, uśmiechniętéj zalotnie, strojnéj, okrytéj koronkami, aksamitami i jaśniejącéj życiem a młodością... Rumieniąc się powiedział mu pan Alfons, że to była matka jego... Pomimo wdzięku wizerunek ten zastanawiał wyrazem, jakiego piękności świata wielkiego nie mają, — było w nim coś wyzywającego, śmiałego, namiętnego do zbytku... Malarz napróżno starał się złagodzić uśmiech, przygasić oczy, skromniejszą uczynić tę kobietę, któréj natura płomienista utaić się nie dała...
Obok na biurku był mniejszy portret mężczyzny podżyłego, przypominający Alfonsa, — sztywny, w postawie wyszukanéj, i niewiele mówiący. W tym łatwo było poznać ojca... Gospodarz na zapytanie o oba portrety odpowiedział sucho, krótko, zarumienił się i co najprędzéj rozmowę od tego przedmiotu odwrócił. Zdzisia szczególniéj kobieta zajęła... była promienisto piękna... niemal straszna...
Z rozmowy dowiedział się hrabia, że młody przyjaciel jego musiał być bardzo majętny i życie sobie urządził bardzo wygodnie. Zdziś miał program anachorety, z którym się nieomieszkał pochwalić.
W tym dniu nie spotkali się z sobą, i — pan Alfons stęskniony widać, przyszedł choć późno odwiedzić Zdzisława. Przywitali się uśmiechając.
— Dziś nie miałem szczęścia — rzekł przybywający zawsze nieśmiało i pieszczono — nie znalazłem hrabiego nigdzie... a do mnie zajrzeć nie byłeś łaskaw...
— O! nie chciałem się panu naprzykszać... i...
— Rzućmy tego „pana“ przerwał Alfons podając rękę — proszę.
— Ale rzućmy téż i „hrabiego“ dodał Zdzisław, uśmiechając się nie bez goryczy — tém bardziéj, że ja postanowiłem wyrzec się nawet tego ciążącego tytułu, który dziś jest dla mnie niestosowny... Siadajcie...
Zdziś własnoręcznie lampkę przeniósł na stolik przed kanapę — zasiedli razem...
— Widzicie — odezwał się Zdzisław, jak wysoko i ubogo pomieścić się musiałem... Jestem zmuszony się oszczędzać i być surowym dla siebie... Trzeba odwyknąć od wygód i zwyciężyć stare nałogi...
Westchnął...
— Ale tu nie jest ani tak źle, ani tak bardzo wysoko — przemówił Alfons rozglądając się — owszém, ja tu znajduję...
Rozśmiali się oba.
— Mój służący niedawno miał daleko ładniejsze mieszkanie — rzekł Zdzisław — ale à la guerre comme à la guerre... cóż mi tam!!!
To gorzéj, że mi mój dawny nauczyciel, przyjaciel raczéj, który miał przybyć także do uniwersytetu, dotąd nie przyjeżdża... Cały dzień, spodziewając go się co chwila, nie ruszałem się z domu... O! dziękuję wam, żeście zajrzeli do mnie choć późno... bo dzień spłynął mi bardzo nudno. Nie ma nic przykrzejszego nad oczekiwanie — daremne...
— A! przepraszam, przerwał Alfons smutnie, przykrzéj jest nie mieć na co czekać i czego się spodziewać.
Zdziś ruszył ramionami...
— Ja znowu — odezwał się — nie daję sobie wydrzeć nadziei, ani wątpię o przyszłości...
Pomilczeli trochę... Alfons spojrzał na zegarek...
— Ja przyszedłem właściwie po was, rzekł — już dziś wasz przyjaciel, chociażby przyjechał, nie przyjdzie pewnie, zabieram was z sobą na wieczerzę... Poznacie u mnie dwóch jeszcze naszych ziomków... a po dniu nudów rozerwiecie się trochę...
Zamyślił się Zdziś surowo...
— No — tak — dziś to jeszcze uchodzi — dodał, ale późniéj nie wyciągniecie mnie do siebie. Ja muszę pracować ogromnie i do bardzo surowego nawykać życia, u wasbym się rozpieścił...
Wstali.
— Chodźmy, rzekł Alfons — obejmując ręką Zdzisława — co będzie jutro... któż wie? tymczasem dobra chwila wesoła... Młodzi jesteśmy, zabawić się trzeba...
— Jam przestał być młodym — wtrącił Zdzisław... lecz teraz u mnie jeszcze wakacye... za kilka dni się zamknę...
Pomimo tak smutnéj zapowiedzi, schodząc ze wschodów, śmieli się oba. Zdziś opowiadał o swoim Timurze i o czterech siwkach straconych. Alfons przyznał się, że myśli trzymać wierzchowca...
— A! szczęśliwy jesteś! dodał Zdziś.
— Szczęśliwy! ironicznie powtórzył towarzysz i westchnął ciężko...
W drodze zmieniła się znowu rozmowa... latała ona jak młodość, jak motyle, muskając wszystkie życia kwiaty po drodze...
Roberta mieszkanie dosyć było odległe a bliższe Lipowéj ulicy... mieli więc czas z wielu się sobie znowu wyspowiadać rzeczy... Zdzisław mimowoli uczuł się rozweselonym, choć czuł zgryzotę sumienia, bo mu przystało być smutnym... Lecz możnaż się oprzeć młodości?
Wchodząc na wschody, posłyszeli muzykę w mieszkaniu Roberta, który miał pianino u siebie.
— Jest już ktoś u mnie, rzekł pospieszając gospodarz... to pewnie Roszek...
Roszka nie znał Zdzisław... W pokoju stała już lampa na stole, a przed pianinem z cygarem w ustach siedział chłopak krępy, gruby, barczysty, nizkiego czoła, zadartego nosa, dosyć brzydki, małych oczek czarnych, ust szerokich i mięsistych, z głową krótko ostrzyżoną, ubrany niepocześnie. Był to w istocie ów zapowiedziany Roszek...
Wstał od pianina widząc wchodzących, spojrzał na nich bystro i zawołał:
— A to ślicznie, gospodarz zaprasza i wychodzi z domu...
— Wszak Groszek musiał powiedzieć, że wrócę za chwilę... chodziłem po hr. Zdzisława Samoborskiego...
Pan Roch Puciata...
Zdzisław podał rękę zdziwiony nazwiskiem...
— Puciata... powtórzył mimowolnie...
— Dziwnie się pewnie moje litewskie nazwisko wydaje — począł śmiejąc się Roszek. Mamy takich podostatkiem w naszym herbarzu. Puciata... Pokubiata... Łopata... Aleśmy dlatego stara szlachta i nad tarczami nosimy kniaziowskie mitry...
— Ja się nie dziwię nazwisku — odpowiedział Zdzisław — tylko mnie uderzyło, bo mam list polecający do pana Kajetana Puciaty...
— Rodzoniuteńkiego ojca mojego — rzekł żwawo kłaniając się i podając rękę powtórnie Roszek.
— Cóż to za szczęście! zawołał Zdzisław — a jam się go ani spodziewał odszukać...
Spojrzeli sobie w oczy jakby bliżéj poznać się pragnąc...
— List od kogo? spytał Roszek.
— Od kapitana Porowskiego, dawnego towarzysza broni...
— O którym ojciec często wspomina, począł Roch. — Nim się poznacie z ojcem, macie mnie gotowego na usługi... jam tak jak Berlińczyk...
Śpiewając na cały głos wszedł jeszcze jeden gość... Wywodził — Grace! z „Roberta“ i nie bardzo mu się udawało...
Był to mężczyzna już starszy od wszystkich zgromadzonych, pewny siebie, wyglądający na bursza, niepiękny, ospowaty ale imponującéj postawy. Czoło miał wysokie i wypukłe, nad brwiami sterczące kości, wyraz twarzy niemal zuchwały... Ręka, którą podał gospodarzowi, mogła zgnieść wątłą dłoń jego jak listek...
— Pan Sylwester Majak... przedstawił gospodarz...
— Stary bursz, który was lisów młodych zaszczyca swojemi odwiedzinami.
To mówiąc bez ceremonii padł na fotel i nucić począł rozglądając się po przytomnych. Szczególniéj snadź Zdziś musiał zwrócić jego uwagę, bo od niego długo oczu odwrócić nie mógł...
Na chwilę rozmowa się przerwała i wszyscy jakoś milczeli, gospodarz rozsadzał gości, podawał cygara i z wielką uprzejmością wszystkim chciał znaleźć jak najdogodniejsze miejsce. Zdzisław usunął się trochę na bok, aby uniknąć przenikliwego wzroku Majaka...
— Cóż na porządku dziennym? odezwał się pan Sylwester... Szanowne zgromadzenie...
— Pić będzie herbatę — rzekł uśmiechając się Alfons...
— Z przekąską — dodał Sylwester — to nie ulega wątpliwości, ale z akompaniamentem duchowym... brzmiących słów i gorących rozpraw. O czém?
— Zostawiamy wam jako najstarszemu wybór przedmiotu — odezwał się kłaniając Roszek. Pedant jakiś chce nam tę odrobinę swobody, którą tu mamy, zatruć zaraz jakimś żelaznym programem.
Majak się rozśmiał...
— Pan Samoborski, rzekł zwracając się do Zdzisława — na jaki wydział myśli uczęszczać?
— Jeszcze dotąd stałego postanowienia nie mam...
— Na węzełki pociągnąć! dodał bursz.
— Prawiebym to gotów uczynić — przerwał Zdziś, gdybym... gdybym się nie lękał ironii losu. Sobie nie bardzo wierzę.
— Los bywa nie głupi — wtrącił Majak... ale w uniwersytecie jak u zastawionego stołu, trzeba pytać apetytu ku czemu prowadzi...
— A jeśli apetytu zgoła nie ma? przebąknął Zdziś.
— Choroba, na którą się leczyć trzeba — wtrącił Roszek...
— Apetyt przyjdzie — odezwał się Majak; a tymczasem jak w chorobie radzić się rozumowania, gdy instynktu braknie. O co idzie? czy żeby się uczyć i kształcić? czy żeby żyć...
— Myślę, że o jedno i o drugie, nieśmiało szepnął gospodarz.
— Czasem się oboje godzi z sobą, ale rzadko... począł Majak — lecz nadto poważnie coś argumentujemy...
— Jak się panom nowo przybyłym podoba miasteczko? spytał nagle Roszek... spoglądając po dwóch paniczach.
— Ja go wcale nie znam — odparł Zdziś.
— A ja bardzo mało..
— Dziura, rzekł aforystycznie Majak, ale się w dziurze uczyć można... szczególniéj ktoby musztry chciał... bardzo łatwo... od czasu Fryderyka W., który Prusy zrobił wielkimi koszarami...
— Masz, już z polityką jedzie — wtrącił Roszek... nieznośny...
— Berlin niesłychanie prozaiczny mi się wydał, rzekł Zdziś — miasto jak z igły, nie ma nic nudniejszego w świecie...
— Czy pan na poezyę chorujesz? zapytał Majak; żalby mi pana było szczerze, bo nie ma na teraźniejsze czasy niebezpieczniejszéj choroby. Kochana ludzkość przeżyła wiek młodości i poezyi, przyszła do rozumu i szuka chleba...
— Szkoda, żeśmy się za innych czasów nie rodzili — zawołał Roszek.
— Nie mieliśmy wyboru — mówił Majak — lecz, na prawdę, cóż obrać myśli pan Samoborski?...
A po chwilce dodał:
— Czy pan z Wołynia? tam w Samoborach są bardzo majętni tego nazwiska.
— Tam ja właśnie byłem — odparł Zdziś z lekkim ukłonem, — dobra te nam zabrano...
— Jakto? całe?
— Został mi tłomoczek, z którym tu przybyłem, i — nadzieja... rzekł Zdziś nieco żywo i patetycznie...
— Ale ba — odezwał się Majak — zostało panu wychowanie jakie odebrałeś, a które téż liczyć się powinno za kapitał...
— Czy i pan z Wołynia jesteś? spytał Zdziś.
— Nie — alem tam bywał — szybko odpowiedział Majak...
Wśród rozmowy otworzyły się drzwi do drugiego pokoju, groom w białych rękawiczkach stał w progu. Widać było stolik bardzo elegancko przygotowany do herbaty. Majak westchnął.
— Coś to mi na akademicki traktament nie wygląda — odezwał się — nadto suto i wytwornie, popsujesz nas panie Alfonsie; a ta elegancya jak gorset swobodnie się ruszyć nam nie da...
— O! O! rzekł gospodarz... zmiłuj się pan.
Majak wstał i bez ceremonii poszedł pierwszy, Zdziś pociągnął z gospodarzem na ostatku...
Wchodząc Sylwester bacznie się rozpatrzył po stoliku. Stały na nim flaszeczki z sokiem wiśniowym i malinowym... Wziął je w ręce, popatrzał na napisy.
— Czcigodny gospodarzu — zawołał — ty coś niedawno pewnie mleko przestał pijać na podwieczorek, istoto sielankowa i niewinności pełna, jakże mogłeś przygotować herbatę dla akademików, i nie postawić ani rumu, ani essencyi ponczowéj?
Zarumienił się mocno Alfons i skinął na grooma, który wybiegł szybko.
— Przepraszam za niegrzeczność — rozsiadając się na pierwszém miejscu mówił Sylwester — ale szczerość powinna być znamieniem młodzieży, a szczególniéj akademików — ja herbaty bez rumu lub dodatku jakiegoś energicznego nie rozumiem... to wszystko jedno co rumianek, z tą różnicą, że mniéj śmierdzi...
Śmieli się... Groom wpadł niosąc we dwóch rękach esencyę ponczową i butelkę jamajki, którą przed Majakiem postawił... Sylwester odkorkował i powąchał.
— Teraz jesteśmy w porządku... ortodoksya akademicka ocalona — rzekł poważnie, — a ja powracam do zapytania mojego — o wyborze przedmiotów do studyów. Pan Roch Puciata ma głos...
— Cóż u kaduka! przerwał Roszek zacierając szorstkie włosy — wszakże wiesz, że drugi raz z rozkazu ojca chodzę na matematykę, któréj nie cierpię.
— A cóż cierpisz? zapytał Majak.
Roszek spuścił głowę...
— Daj ty mi pokój...
Począł mięszać gwałtownie herbatę i dolał rumu... Wszyscy milczeli...
— Pytanie było dla zachowania formy, paplał Majak rozpierając się coraz wygodniéj — sekret pański jest mi wiadomy... masz powołanie do muzyki, a każą ci rachować...
Ojciec ma słuszność: muzyka... to dobre dla Cyganów, których gdzieindziéj nie puszczają — długi czas żyli nią Włosi, póki nic innego robić im nie dawano... ale nam...
Roszek spojrzał oburzony...
— Bluźni! zawołał.
Sylwester śmiał się bębniąc palcami po stole...
— Waćpanowie bo wszyscy jeszcze bez mała żyjecie w przeszłości, gdy ludzkość była młoda i niańki jéj na drumlach grały... Muzyka to bełkot uczucia, a my już, dzięki Bogu, mówić umiemy, a dzięki Heglowi może i czynić się nauczymy...
— Bluźni! powtórzył Roszek, niech mu gospodarz głos odbierze...
Alfons zakłopotany milczał i uśmiechał się, Zdziś oczyma wielkiemi patrzał na majestatycznego bursza, który w nim ciekawość obudzał.
— Jakto? przerwał nagle Zdziś: wiec poezya, muzyka, sztuka w ogóle... pan im odmawiasz prawa do bytu i życia? pan...
— Młodzieńcze szanowny — rzekł poważnie Sylwester... wszystko to były kwiatki i strzępki, któremi ludzkość będąc bakfiszem bawiła się niegdyś, ale dziś już na starą pannę wygląda — et elle vise au solide... Nie zaprzeczam zasług cywilizacyjnych sztuce, która tak dalece miękczyła trochę dziką panienkę, że ją aż nadto rozmiękczyła... a no, dziś — matematyki uczyć się potrzeba... Tak — panie Rochu — ojciec ma słuszność... Z kwiatów poezyi i muzyki co najwięcéj możnaby zrobić sałatę, a ludzkość potrzebuje sztuki mięsa...
Zdziś rozśmiał się, ale wstał od stolika i począł się wzdłuż niego przechadzać, nie chcąc wdawać się w polemikę z Majakiem. Ten palcami bębniąc po stole mówił daléj, jakby wykładał teoryę słuchaczom.
— Tak, panowie moi — nie ma się co uwodzić... muzyka cygańska rzecz, sztuka dzieciństwo... musimy być realistami, bo w realizmie zbawienie ludzkości.
— Niechże do licha ginie lepiéj — przerwał gwałtownie Roszek, — jeśli ma realizmem waszym żyć, boby jéj życie nie smakowało nikomu...
— Młodzieniec się irrytuje — odparł śmiejąc się Majak — i odwrócił się do Samoborskiego.
— Panie hrabio, bez żartu... co pan myślisz wybrać?
— Najprzód proszę mi tego tytułu nie dawać — odparł Samoborski — powtóre, najsumienniéj panu wyznaję, że nie wiem. Kształcićbym się pragnął, ale i o tém myśleć muszę, aby żyć...
— A można z panem mówić otwarcie? zagadnął Majak.
— Proszę bardzo — skłonił się Zdzisław...
— Co się tycze życia — począł Majak — zdaje mi się, że pan jesteś w szlachetnym błędzie. Hrabiowie jak pan, młodzi, piękni, wychowani ładnie, z nazwiskiem, nie potrzebują jak my biedacy, zarabiać na chleba kawałek...
— Przepraszam! zawołał czerwieniąc się Zdzisław: ja chcę swéj pracy być winien przyszłość, a nie...
— Nie fizyonomii i nazwisku — dokończył Sylwester. Ślicznie! cudownie... ale fałdów, fałdów przysiedzieć będzie tak potrzeba... że dalipan nie ręczę, czy to się panu sprzykrzy. I zamiar wasz byłby ze wszech miar godzien uwielbienia, gdybyś pan...
Nagle spytał:
— Wiele pan masz lat?
Zdziś się zarumienił.
— Nie potrzebujesz pan mówić — dokończył Majak, już wiem... Otóż kto do tych lat był pieszczoném dziecięciem w kolebce szczęścia i dostatku, ten nie wiem czy potrafi naturę zmienić i nawyknienia.
— Panie — wybuchnął niemal obrażony Zdzisław, stojąc przed nim — właśnie za zadanie sobie stawię stać się nowym człowiekiem... i jak mówiłem... sobie samemu zawdzięczać przyszłość... Czuje w sobie siłę!
Od stóp do głowy w milczeniu zmierzył go oczyma Majak, popił herbatą, pokiwał głową i nic już nie mówił.
Nastąpiła cisza. Zdzisław był mocno jakoś podrażniony, przysiadł się więc do pana Sylwestra.
— Pan mnie sądzisz niezdolnym? mruknął, patrząc mu w oczy ogniście.
Sylwester rękę swą ogromną położył na jego delikatnych paluszkach białych.
— Cóżeś pan winien, odezwał się łagodniéj, że wam natura i wychowanie nie dały takiéj łapy niedźwiedziéj jak moja? Dziś gdybyś się pan wziął nawet do gimnastyki, ręki takiéj nie wyrobisz sobie... W téj ręce jest dwóchsetletnia przeszłość, rodziców życie, miliony, któreście mieli... Nie w waszéj mócy ją zmienić... Jesteście słabą istotą za grzechy ojców...
Zdziś brwi namarszczył.
— Przepraszam pana! zawołał, moje drobne palce mogą nabrać siły i zręczności, którą podołają téj potężnéj dłoni. Cała siła nie jest w rękach...
Uderzył się w piersi.
— Mam ją tu...
— Cudownie! rzekł zimno Sylwester — już resztę wiem.
Roszek i Alfons przyklasnęli...
— Nie mam słuszności? zapytał Majak, oglądając się — większość głosów rozstrzyga.
Obejrzał się do koła...
— A no, tak, milczę, dodał skłaniając głowę; mówmy o czém inném...
— Przepraszam, ja żądam właśnie, byśmy mówili o tém, co nas obchodzi najżywiéj. Pan na mnie wydałeś wyrok, lecz ja mu się nie poddaję...
— Wolno apellować do przyszłości — odezwał się Majak, który groomowi podał wypróżnioną filiżankę. Wróćmy do rzeczywistości, a nie gońmy chmur: pytam pana, na jaki oddział chodzić zamierzasz?
— Mówiłem panu, żem nic nie postanowił jeszcze! zawołał Zdziś.
— Byłoby okrucieństwem wyprawić pana na medycynę... rozśmiał się Majak; my, co chcemy chleba i mięsa powszedniego, chodzimy na nią. Pan masz zawsze to hrabstwo... za sobą. Hrabia doktor medycyny, nie uchodzi... a potém?... Pójdziesz pan na prawo, cóż ci to z niego? Wykształcisz się na filologa? Ślicznie, ale chyba żeby się dobić katedry i na niéj klepać biedę... Przystałoby ci być poetą, ale chyba ażeby w aureoli pójść w konkury, które i bez niéj udać się mogą... Jeśli pan chleba szukasz i odzyskania stanowiska, tu go nie ma...
— Przecież?... spytał Zdziś.
— Nie ma, powtórzył Majak.
— Za pozwoleniem — począł Roszek — mój ojciec, który, pomimo iż mi coś zostawić może, chce abym się sam dorabiał niezależnego bytu, wskazuje mi matematykę i inżynieryę... Przecież to chleb daje.
— Nie wiem — rzekł Majak — może... Skłonny jestem temu wierzyć. Więc dla pana Samoborskiego pozostaje do wyboru: medycyna niemożliwa, i matematyka... Jak pan jesteś z matematyką? zapytał.
Zdziś się zmieszał.
— Byłem niezłym uczniem — rzekł — nie wiem czy mam do niéj dar szczególny, ale wyobrażam sobie, że to jest jedna z tych nauk, których wrota zarówno otwiera zdolność, jak praca...
— Ekstraordynaryjnie pięknie powiedziano! z naciskiem odezwał się Majak. Zatém widzisz pan, że Ja, stary bursz, na coś się przydałem: wyjaśniliśmy kwestyę przyszłości, rozcięliśmy gordyjski węzeł, a to mnieście winni, bez pochlebstwa.
Zdzisław się zamyślił. Gospodarz, który rad był od dawna zmienić tok i ton rozmowy, począł o czémś obojetném, a Roszek odezwał się przez stół do hrabiego:
— Kiedyż pan z listem zechcesz być u mojego ojca?
— Kiedy mi pozwolicie? kłaniając się rzekł Zdziś.
— Ojciec z rana jest najwolniejszy, stoimy na Kommendantenstrasse, numer 10 — drugie piętro... mówił żywo Roszek, jakby się lękał, żeby śpiewający znowu Grace (fałszywie) Sylwester, i pomagający sobie bębnieniem po stole, nie wpadł w rozmowę. Przyjdź pan około jedenastéj, ja czekać będę. Ojciec pewnie i was do matematyki pędzić nie omieszka, bo utrzymuje, że ona prowadzi do wszystkiego...
— Gdyby była inna droga — wtrącił Zdziś, nie przeczę, że wolałbym inną, mniej suchą i ogołoconą...
— Przepraszam — przerwał wstając Majak... Nie chcę się znowu sprzeczać, ale wszystkie te nauki, które są postrojone, ożywione, zabawne... mają tę wadę, że są samozwanki i darmo się naukami nazywają, bo im to imię nie służy. Nauka musi być suchą... A ja żegnam panów, bo...
Spojrzał na zegarek.
— Muszę być jeszcze dziś w amfiteatrze, trup mi mój przepadnie...
To mówiąc dopił żywo herbaty... zapalił cygaro, podał rękę z kolei wszystkim, i wyszedł majestatycznie, przeprowadzony przez gospodarza.


∗             ∗

Nazajutrz o godzinie jedenastéj, Zdzisław ubrawszy się, z zasady jak najskromniéj, z listem w kieszeni poszedł na Kommendantenstrasse. Był w usposobieniu osobliwszém od wczora, noc miał niespokojną, wzburzyły go sarkazmy pana Sylwestra Majaka, oburzał się przeciwko zarzutowi słabości i przepowiedni, którą mu w twarz rzucono...
Jednakże ta przepowiednia łatwego jakiegoś szczęścia, do którego miał pewne prawo, chodziła mu po głowie...
Upokarzałoby go, gdyby los sobie z nim postąpił jak z dzieckiem, ale — ostatecznie przyjąłby był może z ochotą jego opiekę, choć sam przed sobą do tego się nie przyznawał...
Elsa była jedynaczką — ożenienie z Elsą dałoby mu Zahorodzie i Jeziorany pod bokiem stryja i dozwoliłoby urągać się dzikiemu prześladowcy...
Łudził się jeszcze życzliwością Mangolda, tłómacząc sobie ostatnie z nimi widzenie się w Warszawie, jako ostrożność rodzicielską... opiekuńczą, aby zbyt wcześnie serca ich się nie rozmarzały.
Gdyby Elsa go... nie kochała, cóżby za znaczenie miał ów pączek róży i wejrzenie oczek jéj czarnych, nie mówiły tyle... niepojętych a cudownych rzeczy?
Dom pod numerem dziesiątym, wyglądał bardzo porządnie... Wschody na drugie piętro prowadzące oznajmowały mieszkanie wygodne i ładne. Przy drzwiach u dzwonka na mosiężnéj tabliczce stał napis: „Staatsrath baron von Puciata.“
Baronowstwo zdało mu się nieco dziwném, ale już go ostrzeżono, że tu wszystką szlachtę chrzczą na baranów, ażeby się przypadkiem nie zmieszała z prostym pospolitych śmiertelników tłumem.
Zadzwonił. Niemeczka bardzo zręczna i ładna, z obrzydliwemi rękami, uśmiechając się otworzyła mu drzwi, popatrzała nań, i jakby już wiedziała o co idzie — szepnęła:
— Baron Rochus?
Zdzisław skłonił głowę potakująco i szedł już za wiodącą go, gdy w pośród przedpokoju skrzyżował się z młodą kobietą, podniósł oczy i stanął nieco zdumiony. Była bardzo piękna, a co rzadsza, piękność jéj uderzała oryginalnością. Nie była podobna do tysiąca innych, co się pięknościom często bardzo zdarza.
Słusznego wzrostu, wyprostowana bardzo, poważna choć jeszcze młodziuchna, szła nieco mierzonym krokiem zamyślona... Czarne włosy bujne, na pół rozpuszczone, spływały na białe ramiona. Twarzyczka nadzwyczaj drobna, rysy miała ostro oznaczone i regularne, jakby zadumane i ochmurzone... Ogromne stosunkowo czarne oczy, przy téj miniaturowéj twarzyczce, wydawały się dziwne, jakby cudze, jak zapożyczone. Osadzone były głęboko, otoczone cieniem, a nad niemi czarne brwi delikatnie zakreślone, ściągnięte ku środkowi nadawały im jeszcze dobitniejszy wyraz głębokiego zatopienia się w myślach... Maleńki nosek najlżejsze tchnienie poruszało... Pod nim usta zacięte, wązkie, zdawały się za małe, lecz wszystko to razem czyniło ją podobną do wizerunku tego Beatryxy Cenci, którego tyle złych kopij chodzi po świecie...
Ubrana była czarno i bardzo skromnie, w ręku niosła książkę — odwróciła się nieco ku Zdzisławowi, który ją zdala pozdrowił, powiodła za nim oczyma i znikła.
Służąca z uśmiechem stała przy otwartych już drzwiach pokoju pana Rocha, dając do zrozumienia, iż postrzegła, z jakiém zajęciem młodzieniec przyglądał się pięknéj pannie. Złośliwie i szydersko zmierzyła go oczyma figlarnemi. Roch już szedł naprzeciw Zdzisława.
— Otóż to mi przykładna regularność, zawołał podając rękę: tylko co wybiła jedenasta, ojciec mój czeka, a że lubi, by się trzymano oznaczonego czasu, ucieszy go pańskie przybycie...
— To możebyśmy poszli zaraz? spytał Zdzisław...
— Chętnie, służę wam — rzekł Roch...
Obok były drzwi do saloniku...
W pośrodku jego stał pan Kajetan Puciata, mężczyzna dosyć słusznego wzrostu, ze śpiczastą głową, okrytą siwym krótko postrzyżonym włosem, z twarzą wygoloną, z chustką białą na szyi obyczajem dawnym przywiązaną, typ starego pedagoga, w którym się jeszcze starszy żołnierz przebijał. Miał na sobie szaraczkowy jasny surdut, w którego dziurce różnobarwne mieściły się wstążeczki; długa biała chustka, którą trzymał w ręku, wlokła się po ziemi...
Twarz urzędownie wypogodzona miała wyraz miły, ale z niéj na pierwszy rzut oka można było wyczytać człowieka, który i silną miał wolę, i niemałe o sobie pojęcie... Nawyknienie strzeżenia powagi swéj, nadawało coś uroczystego téj postaci.
— Syn mój już mi zwiastował miłą nowinę, iż pana hrabiego będę miał szczęście u siebie dziś oglądać i wiadomość odebrać, a dowód pamięci od kochanego kapitana?
Słowa te wyrzekł podając rękę ceremonialnie Zdzisławowi Puciata. Odebrał list i nie czytając go wskazał krzesło.
— Prawdziwe to szczęście dla mnie, które za dobrą wróżbę uważam, żem wczoraj spotkał pana Rocha i mógł się tak rychło dowiedzieć...
— Siadaj pan dobrodziéj — dodał stary dobywając okularów i odchodząc ku oknu, ja muszę list przeczytać...
Zdzisław miał czas nieco się rozpatrzyć w saloniku...
Był trochę krzykliwie, ale pięknie przybrany... Znać było człowieka w nim co się lęka, aby go za lada pierwszego z brzegu nie wzięto... Meble były wytworne, przy drzwiach portyery szyte, a na nich dojrzał Zdzisław nieco zdumiony herb Puciatów z mitrą książęcą... Dwa portrety jakby przez Grassego malowane, owalne, wystawiały pięknego mężczyznę w kontuszu i delii sobolowéj i piękniejszą jeszcze kobietę w upudrowanéj fryzurze perłami przepinanéj... Twarz jéj przypominała nieco oczyma czarnemi spotkaną u wnijścia panienkę. Domyślił się Zdzisław, że to być musiała chyba córka profesora.
Po chwilce z osmutniałą nieco twarzą, krokiem wolnym, pan Puciata trzymając list w ręku począł iść ku Zdzisławowi, i usiadł przy nim dłoń kładnąc na jego kolanach...
— Kapitan mi pisze o srogiém nieszczęściu, jakie was spotkało, panie hrabio... począł z cicha... podnosząc głos coraz... Ludzkie to losy... padają jedni, podnoszą się drudzy... Wielkie rody nie są z ogólnego wyjęte prawa... Na nas widzisz też, hrabio, przykład podobnego igrzyska losu... Niegdyś kniaziowski ród... niegdyś potężna familia, dziś ex-professor i resztki fortuny i...
Westchnął pan Puciata...
— Ale — dość o tém... proszę was dom mój za familijny uważać, a mego pana Rocha za brata... Jeśli radą służyć mogę... i czémkolwiekbądź...
— Nieskończone dzięki... odezwał się Zdziś — nie nawykłem do osamotnienia, a znalazłem się tu tak samotnym! Wielkie to szczęście dla mnie módz rachować na światłą radę jego...
— Ale cóż myślisz? co myślisz? począł profesor... pytałem pana Rocha, nie umiał mi nic stanowczego powiedzieć...
— Ja sam jeszcze nie postanowiłem nic — odezwał się Zdzisław. Z listu kapitana mogłeś się pan dobrodziéj dowiedzieć, że nagle utraciłem wszystko. Chcę nową przyszłość być winien samemu sobie. Ku czemu się zwrócić?
Puciata ręką począł gładzić ogoloną brodę.
— Hm, rzekł, zbyt się nie trzeba śpieszyć, a siebie zbadać... Co do mnie, gdybym miał być do rady wezwany, naturalnie jako matematyk, nicbym innego nie radził nad mathesis... Ona prowadzi do wszystkiego, bez niéj nie ma filozofii, bez niéj nauki przyrodzone kroku nie stąpią, bez niéj się umysł nie rozwinie. Żołnierzowi niezbędna, mechanikowi konieczna, technikowi potrzebna...
Profesor puścił się tak zwolna coraz głośniéj deklamując, gdy oczy jego zwrócone po profesorsku na drzwi postrzegły, że w nich stanęła postać w czarnéj sukni z książką w ręku... i słuchać go się zdawała...
Skutek był taki, że nagle profesor zatrzymał się mówiąc i — zamilkł...
Panna, którą już Zdzisław widział w przedpokoju, nie wiedziała czy ma wnijść, czy się cofnąć, profesor też snadź się namyślał, czy ją poprosić i młodych ludzi z sobą zapoznać, czy to odłożyć do innéj sposobności. Najprostszém zdało mu się powołać pannę i skinął.
— Córka moja Herminia... rzekł; pan hrabia Samoborski...
Panna zlekka skłoniła piękną główkę i przysiadła na kanapie.
Rozmowa była przerwana, profesor zbił się z tropu, nie wiedział od czego na nowo zacząć apologię matematyki.
— Ale to tam o tém potém — dokończył... dziś panu muszę na wstępie oświadczyć, że co czwartek jesteśmy w domu wieczorem... Kto łaskaw, czyni nam największą przyjemność... Rachuję na hrabiego... Kilku kolegów pana Rocha, czasem jaka znajoma panny Herminii, profesor jaki... herbatka bez ceremonii... Roch i Herminia lubią muzykę...
— A pan hrabia? spytała głosem bardzo miłym siedząca na kanapie.
— Gdybym mógł prosić o wyrzucenie tytułu... rzekł Zdzisław.
Profesor głową i rękami zaprotestował...
— Dla czego?
— Ja także lubię bardzo muzykę...
Ne quid nimis, dodał profesor — miła rzecz, ale dodatkowo... Ja ją też lubię, pan Roch nadto...
Panna Herminia zaprotestowała.
— Kochany ojcze...
— Nadto! potwierdził profesor... artystą nie będzie.
— A gdyby? spytał Roch...
— Puciata artystą! zawołał profesor... nigdy... Wasz ten oryginał Majak, choć to plebejusz, ma słuszność: to cygaństwo. Dzieci pospuszczały oczy i zamilkły, jakby ojca drażnić nie chciały.
Rozmowa zwróciła się na inny jakiś przedmiot i profesor ożywił. Pomimo powagi, którą umiał utrzymać zawsze, dowcipny był po swojemu, wesół i miły. Nie opuszczał go ton profesorski, lecz dobroć się w nim przebijała. Po chwili Zdzisław wstał, aby go pożegnać; Puciata powtórzył zaproszenie na czwartki i przeprowadził go ku drzwiom, panna Herminia skłoniła się z daleka, poszli z Rochem do jego pokoiku...
Tu było po akademicku, nieco porozrzucano i czuć artystę... Nut więcéj niż książek; na stoliku jakaś partytura, w kącie skrzypce w futerale...
— Z ojcem nie ma sposobu — rzekł śmiejąc się Roch po cichu, gdy weszli sami do jego mieszkania: sprzeciwiać mu się nie będę... ale muzyką jedną żyję i bez niéjby dla mnie życie smaku nie miało... Na matematykę mam dosyć czasu; trzeba wolę jego spełnić, aby mu troski nie przyczyniać... Minia i ja obojeśmy zapaleni do muzyki... Jéj ojciec nie broni, a ja pod płaszczem siostry się przekradam...
Roch zacierał włosy i śmiał się.
Zapalili cygara, pogawędzili chwilę jeszcze, Zdziś począł się wybierać.
— Nie zapominajcie o czwartkach, dodał żegnając się Roszek — nie pochlebiam sobie bardzo, ale mi się zdaje, że znajdziecie w naszém towarzystwie trochę przyjemności... Nie zapomnijcie tylko o fraku, bo ojciec jest do form zbyt przywiązany i sam go do gości kładzie.
Rozśmiał się ruszając ramionami. Tak się rozstali, a Zdziś zbiegł ze wschodów, chcąc się jeszcze tego dnia o Żabickiego dowiedzieć w gospodzie... Nie potrzebował iść tak daleko, bo go w ulicy spotkał i rzucił mu się w objęcia. Dawny nauczyciel powitał go z równém uczuciem, choć z większą powściągliwością...
— Dawno?
— Od wczoraj wieczora!
— Teraz oddycham lżéj... zawołał Zdzisław — przyznam się wam, brakło mi was... waszego serca i opieki... Napróżnom w siebie starał się wlać męztwo...
— A ja, kochany panie Zdzisławie — odezwał się Żabicki, spóźniłem się umyślnie. Co na to powiecie? że nie mam serca? żem niewdzięczny? Chciałem, ażebyście trochę spróbowali iść o własnéj sile...
Zdzisław się zarumienił.
— Dobrze to, rzekł, ale pozwólcie mi zawsze na waszą przyjaźń rachować. Nie łudzę się — potrzebuję jéj. Siłę będę się starał wyrobić...
— Chcesz stać ze mną? zapytał zawahawszy się...
— Stanowczo, nie — odparł Żabicki — potrzeba byście byli sami, a ja się zawsze znajdę w odwodzie, gdy będę potrzebny...
I silnie, serdecznie ścisnął dłoń wychowańca...
Rozmowa nie miała końca, o tylu a tylu rzeczach z przeszłości i teraźniejszości potrzeba było nagadać się i naradzić. Żabicki przybył z postanowieniem chodzenia na medycynę; zdziwił się niezmiernie, gdy Zdziś pod wpływem wczorajszego wieczoru i dzisiejszego ranku oświadczył mu, że — salve melioratione, myśli zostać matematykiem...
Żabicki mocno potrząsł głową.
— Nie zdaje mi się, byście do tego mieli usposobienie — rzekł po cichu — ale...
— Muszę je wyrobić w sobie...
Zdzisław prowadził przyjaciela, aby mu swe mieszkanie pokazać, i byli najżywszą zajęci rozmową, gdy szybko przejeżdżający powóz zwrócił ich oczy i Zdziś stanął jak osłupiały...
Niepodobna się było omylić — mignęli mu przed oczyma: Elsa, Mangold i straszna kuzynka wyfiokowana przerażająco. W myśli swéj szukał ich po Włoszech hrabia — zdziwił się niezmiernie... Żabicki się złośliwie uśmiechnął, spojrzawszy na zmienioną twarz jego...
— Mangoldowie — rzekł — to nie ulega wątpliwości. Wiem o tém, że się zatrzymali tu podobno na czas dłuższy. Baron, który miał objeżdżać Włochy, wstrzymany został jakimś interesem finansowym, bo finanse są podobno jego tajemną słabostką, pozostałą z przeszłości...
Ale, kochany hrabio — jeśli piękna twarzyczka Elsy czyni na was wrażenie, trzeba się z niego otrząść, należy je zwyciężyć... Łudzić się nie powinniście...
Zdziś zarumieniony zarzekł się i wyprzysiągł wrażenia, wszelkich nadziei i marzeń; jednakże powiódł oczyma za powozem i postanowił nieodmiennie wyśledzić, choćby przez policyę, schronienie bóztwa swojego...
Żabicki prędko zwrócił rozmowę na coś poważniejszego, poszli oglądać mieszkanie Zdzisława, które nauczyciel dawny znalazł nietylko bardzo przyzwoitém, ale nawet wspaniałém.
— Co do mnie, rzekł, ja małą ciupkę biorę, którąby w zimie łatwo ogrzać było... Stolik, łóżko, półka na książki, cztery kroki wzdłuż... dosyć mi będzie...
Zdziwił się niezmiernie Zdzisław posłyszawszy to, bo mu się zdawało, że już skromniéj niż on urządzić się nie było podobna. Żabicki choć zaledwie kilka godzin był w mieście, już się w niém swobodniéj od niego obracał, wiedział prawie wszystko i niczém się nie kłopotał.
Jeszcze byli u Zdzisława, gdy pan Alfons nadszedł, poznali się więc z Żabickim, ale ten korzystając z tego, że miał dawnego ucznia z kim zostawić, pożegnał się i wyszedł zaraz.
Zdawało się to bardzo na rękę panu Alfonsowi, który rumieniąc się zapytał żywo:
— Byliście u Puciaty?
— Wracam ztamtąd...
— I — dodał kraśniejąc jeszcze bardziéj przybyły — i — widzieliście... Ją...
Zdziś się bardzo zdumiał, spojrzał i rozśmiał — to — , wymienione było takim głosem, z takim wyrazem!!
Z domu Puciatów pan Alfons, który tam już był parę razy, wyniósł tylko pewnie wspomnienie — Jéj...
— Widziałem, odezwał się Zdzisław dosyć chłodno.
Nieśmiałe zwykle chłopię załamało ręce i spytało ogniście:
— Mówicie to tak zimno! widzieliście tę cudowną piękność i — nie uczyniła na was wrażenia!!
— Jest wcale piękna — odparł heroicznie Zdziś; ale ja — ja muszę mieć oczy i serce zamknięte, dopóki nie odzyszczę stanowiska. To moje marzenie, to mój cel, to myśl jedyna...
Gość zarumienił się znowu i padł na krzesło wzdychając.
— Wy macie dosyć mocy charakteru — rzekł, a ja... jużem się na pierwsze wejrzenie zakochał w niéj śmiertelnie... bo ja... z sercem próżném żyć nie mogę.
Zdziś zachował milczenie, nie chciał się przyznać, że i on na tę samą cierpiał chorobę.
— Na cóżby się młodość zdała, mówił ośmielając się Alfons, gdyby się kochać nie było wolno?... A! bozka Herminia! uważaliście jéj oczy? Co za wdzięk? jaka siła wejrzenia! Jestem na wieki jéj niewolnikiem.
— Nie sądź, kochany przyjacielu, zawsze grając rolę energicznego zwycięzcy samego siebie, odparł Zdziś — ażebym ja miał serce zimne i nieprzystępne temu uczuciu — kochałem się już i kocham jeszcze. Wyznam wam nawet, że spotkałem tu dzisiaj, tę, którą... tę, która...
— Tu w Berlinie?
— Przypadkiem, w ulicy... Są zapewne w przejeździć, kończył hrabia — jednak, nie będę się nawet starał jéj widzieć!
Przeszedł się posępny po pokoju — Alfons spoglądał nań z podziwieniem...
— Admiruję was — rzekł cicho — co do mnie, uznaję się słabym, zwyciężonym, opierać się nie myślę... poddaję przeznaczeniu! Bylem tylko tego ideału wzajemność pozyskał.
Zadumał się trochę, wstał i począł razem ze Zdzisławem się przechadzać. Nigdy go jeszcze Zdziś nie widział tak ożywionym i otwartym... niemal rozgorączkowanym... Znać w nim było coraz bardziéj dziecię pieszczone, które jeszcze żadnego w życiu nie doznało zawodu...
Razem niemal poczęli się sobie zwierzać po cichu... Tak dobrze wzajem się rozumieli, tak coraz bardziéj sobie byli potrzebni...
— A! ty jesteś stoikiem — zawołał Alfons — ty masz moc charakteru... a ja...
Zdziś począł mu dla podwyższenia swéj ofiary, opisywać dziewiczy wdzięk Elsy... malując ją barwy tak żywemi, że sam mocno się poruszył. Nie chciał się chwalić, ale miał to przekonanie, że Elsa miała dlań najczulsze przywiązanie. Pokazał w pudełeczku leżący pączek różany...
Alfons mu zazdrościł...
— Wprawdzie nie jest to moja najpierwsza miłość, rzekł cicho — trochę byłem zajęty guwernantką z sąsiedztwa... starszą odemnie... która miała wiele wdzięku... ale tego uczucia co dla Herminii... nie doznałem nigdy... Gdy na nią patrzę, dreszcze przebiegają po mnie, słabo mi się robi...
— Ja się powinienem i muszę zwyciężyć — dodał Zdziś — mam najmocniejsze postanowienie...
Pomimo postanowienia wszakże zaczęli mówić oba, jeden o Elsie, drugi o Herminii, i niemal godzinę całą strawili na marzeniach rozkosznych, nie czując najmniejszéj sumienia zgryzoty. Zdziś tylko co kwadrans powracał do założenia: Powinienem się zwyciężyć...
Pod wieczór Alfons namówił go do siebie... tam wygodniéj i swobodniéj mogli sobie rozpowiadać dzieje młodości i przyszłości nadzieje. Rosły przyjaźń i zaufanie wzajemne z każdą godziną. Alfons okazywał serce czułe i zjednywał sobie towarzysza, zwierzając mu się z uczuć swych wszystkich. Zeszli nawet nieznacznie na rozmowę o stosunkach domowych, ale o tych, mimo serdeczności, jaką okazywał Zdzisiowi, mało mógł się dowiedzieć. Wspominał często matkę, a milczał jakoś o ojcu, chociaż wymówił się z tém, że nie był po nim sierotą. Alfons spodziewał się przybycia swéj matki i mówił o niéj z wielkim zapałem... Cały wieczór, zapomniawszy o świecie, na najmilszéj spędzili rozmowie, puszczając się nieznacznie w ten kraj marzeń, do którego młodość tak ulatywać lubi.
Alfons co najrychléj pragnął ukończyć nauki, ożenić się, ale koniecznie z Herminią, i osiąść na wsi....
Zdziś nauką i pracą spodziewał się świetne odzyskać położenie. Ani wątpić, że przełamie przeszkody i że dając się poznać światu, wdzięcznie przezeń będzie przyjęty.
Przykłady podobnych zawodów zdobytych przez daleko mniéj wyposażonych od natury ludzi, nie pozwalały wątpić, iż wszystko pójdzie z jak największą łatwością. O późnéj godzinie zaszedł Roszek do Alfonsa, którego jako brata uwielbionéj przyjmował nadzwyczaj serdecznie... Grano na fortepianie, śpiewano, śmiano się, i trochę upojony wyszedł Zdziś około północy do domu.
Noc była, jak zwykle po takiém rozmarzeniu, dalszym snów na jawie ciągiem. Zdzisławowi przyśniła się matka, widział ją błogosławiącą mu ze łzami... taką jaką była w dniu jego urodzin, w popielatéj sukni, ze szmaragdami we włosach... Pod wrażeniem snu uczuł się nazajutrz rozrzewnionym, usposobionym do modlitwy i postanowił pójść do kościoła na mszę ranną, aby się za duszę matki pomodlić. Nikt mu nie przeszkodził w domu, nikt go nie nadszedł, i uporządkowawszy swe mieszkanie, Zdziś po dziesiątéj pobiegł do kościoła świętéj Jadwigi.
Już się msza kończyła, któréj wysłuchał pobożnie, gdy odwracając się postrzegł pannę Helę z Elsą, właśnie mające wychodzić z kościoła. Los go szczęśliwy widocznie umyślnie tu przysłał, aby mógł ją spotkać... Uważał to za przeznaczenie. Szybko więc powstał i pospieszył za odchodzącemi paniami, które zdawały się uchodzić postrzegłszy go, nie dając poznać, iż widziały. Tego jednak Zdziś ani przypuszczał... W samych drzwiach kościelnych przywitał kuzynkę, która mu kwaśném dosyć skinieniem głowy odpowiedziała, i zbliżył się do Elsy, równie posępnéj i milczącéj. Obawiał się, czy nie mają powozu, któryby je porwał i uwiózł, nimby miał czas się zbliżyć i rozpytać, lecz panie szczęściem przybyły pieszo.
Usiłował więc zawiązać rozmowę, wyrażając radość z tak szczęśliwego trafu, dozwalającego mu jeszcze widzieć dawnych sąsiadów...
Elsa kredy niekiedy rzucała nań oczyma, których wejrzenie jakby zdziwione i roztargnione, tak go przenikało; kuzynka Hela nie kryła wcale jakiegoś kaprysu, patrzała w inną stronę, i widocznie pozbyć się chciała jak najprędzéj natręta.
Parę słów po francuzku szepnęła Elsie i poczęły iść coraz prędzéj, Zdziś nie opuszczał ich na krok.
— Panie mi pozwolą towarzyszyć sobie? rzekł do kuzynki: gdyż pragnąłbym złożyć moje uszanowanie baronowi.
— Wątpię, by go pan hrabia w domu zastał — przebąknęła Hela.
— W takim razie przyjdę innym razem.
— My nawet nie powracamy do domu, mamy sprawunki — dodała kwaśno stara panna.
— Będę paniom służył choćby do niesienia ich — rzekł grzecznie Zdzisław...
Obrał był sobie miejsce obok Elsy do pochodu tego, lecz panna Hela przy pierwszém ciaśniejszém przejściu zręcznie się wsunęła pod bok Zdzisławowi i Elsę zostawiła za sobą. Wszystko to dosyć było wyraźne, a jednak biedny chłopak nie chciał tego zrozumieć.
Panna Hela patrzała w ziemię, szła milcząca, mało mu odpowiadała, pomrukiwała coś do Elsy cicho, na ostatek, jakby z wysiłkiem jakimś zaczęła iść szybko ku Lipom...
Zdziś bawił rozmową o Berlinie.
— Słyszałem, że państwo się tu myślą zatrzymać — odezwał się w końcu.
— Baron życzył sobie zrazu... zostać nieco dłużéj, ale sądzę, że zmieni postanowicie i podróż do Włoch przyspieszy... odpowiedziała Hela.
— Panna baronówna pewnie niecierpliwa jest i pragnęłaby prędzéj ten piękny kraj zobaczyć — odezwał się Zdziś obracając się ku niéj.
Elsa zdumione oczki podniosła, ruszyła ramionami, nie odpowiedziała nic.
— Ja także miałem dawniéj nadzieję odbyć wycieczkę do Włoch i Szwajcaryi, ale teraz... wątpię bardzo, mówił Zdzisław...
Nie odpowiedziano mu nic, Hela coraz przyspieszała kroku, doszli tak do hotelu rzymskiego i dostali się milcząc prawie na pierwsze piętro... Panie wbiegły do salonu, w którym nie było nikogo, i natychmiast znikły w drugim pokoju, który zamknęły za sobą, Zdzisia zostawując samego. Żywą jakąś rozmowę słychać było obok, Zdzisław poznał głos barona — jakoż pan Mangold wyszedł wkrótce, blady, nie swój, zakłopotany mocno. Widać było na pierwsze wejrzenie, że coś miał na ustach z czém szedł i co rad był jak najprędzéj wypowiedzieć. Mrucząc przywitał się pospiesznie...
— A pan hrabia tu! rzekł... no — proszę...
— Przybyłem do uniwersytetu...
— My jesteśmy tylko przejazdem, począł baron żywo i jąkając się: tylko przejazdem. Mieliśmy zabawić, ale jutro już w drogę, tak — jutro...
Zdzisław przerwał.
— Bardzom więc rad, że mogę dziś państwa pożegnać przynajmniéj.
— Tak — pożegnać — pożegnać! dobitnie wymówił Mangold... i ja pana hrabiego żegnam... żegnam. Jestem bardzo zajęty, mam interesa pilne...
To mówiąc naciskał go ku drzwiom niecierpliwie i prawie niegrzecznie.
— Czy będę mógł widzieć panie? zapytał Zdzisław...
— Wyszły już... tak — na miasto... bardzo przepraszam... Do nóg upadam...
Ten pospiech barona, który się w końcu stał widocznie impertynenckim, poczynał oburzać Zdzisława... Niemal pierwszy raz w życiu był zmuszony uczuć gniew i zażądać jakiegoś dlań zadośćuczynienia. Oczy mu się otwarły nareszcie. Spojrzał śmiało w twarz Mangoldowi, który się zmieszał i stanął.
— W istocie pan baron bardzo być musi zajęty interesami, gdy tak mało raczy mieć względu dla dawnego sąsiada... rzekł Zdziś powoli. Widzę, że dawne stosunki łatwo się zapominają...
— Jakie? jakie stosunki? podchwycił gorąco Mangold. — Żadnych, żadnych właściwie stosunków nie było, oprócz... prostéj grzeczności...
— O téj właśnie mówię — odezwał się Zdziś, kładnąc powoli rękawiczkę.
— Hrabia mi daruje — ja jestem człowiek od interesów... mam wiele na głowie...
To mówiąc skłonił się zmieszany... Zdzisław nie podając mu ręki, oddał ukłon z daleka i wyszedł krokiem bardzo powolnym. Ta druga próba dowiodła mu ostatecznie, że na Elsę i barona wcale liczyć nie mógł. Ścisnęło mu się serce...
Każdy inny byłby na pierwszéj poprzestał, bo i ta dosyć już była wyraźną odprawą — ale tak mu żal było rozstać się z marzeniem o pięknéj Elsie, którém żył za dni szczęśliwszych!! Leniwym krokiem jak wygnany z raju zwlókł się w ulicę bez myśli, nie widząc nic przed sobą. Cierpiał okrutnie, a poskarżyć się nie mógł nawet przed nikim, bo przyznawać się nie chciał do widzenia Elsy i do jakichś nadziei.
Żabicki, który go w kilka godzin późniéj znalazł siedzącego z głowa na rękach opartą w domu, poznał zaraz, iż coś nowego dotknąć musiało pieszczonego wychowańca, ale go umyślnie nie pytał... On już sam urządził się był zupełnie, zapisał, i od następnego dnia kursa rozpoczynał. Na zapytanie co Zdziś robi? — otrzymał odpowiedź, iż nie postanowił nic jeszcze, że potrzebuje do namysłu czasu... Natomiast z serca goryczą przepełnionego począł młody hrabia rozwijać teorye swe katońsko pojętéj, surowo obmyślanéj przyszłości.
— Kochany hrabio — przerwał Żabicki — wszystko to dobrze — ale — do czynu! do czynu!
— Dziś, jutro się zapisze... niechybnie, rzekł Zdziś — tylko się rozpatrzyć muszę.
Dwa czy trzy dni upłynęły na rozpatrywaniu, to jest na rozmowach z Alfonsem, z którym po całych dniach byli razem. Nadszedł pierwszy czwartek, którego opuścić nie mógł przyjaciel i pociągnął z sobą Zdzisława do Puciatów... Młodzież nadzwyczaj uprzejmie tu przyjęto, chociaż hrabia mógł dostrzedz, że stary profesor mniéj był dla pana Alfonsa serdeczny i trzymał go w pewném oddaleniu ceremonialnie się z nim obchodząc, z odpychającą, wyszukaną grzecznością. Ponieważ oprócz jednéj podżyłéj pani milczącéj, która z pończochą siedziała na kanapie, nikogo więcéj nie było, młodzież bawiła się muzyką i rozmową. Roszek grał z siostrą na cztery ręce na fortepianie, potem przeszedł do skrzypiec i wykonał z nią duet, na ostatek proszono śpiewać panny Herminii, a to dobiło pana Alfonsa. Nie słyszał jéj jeszcze śpiewającéj, głos miała srebrzysty, płynący, miły i chwytający za serce... Nie tętniło w nim jeszcze uczucie. Spokój jakiś czuć było, ale i słodycz dziwną i rozmarzającą...
Alfons stał naprzeciw niéj w zachwyceniu. Profesor kilka razy ku niemu rzucił okiem i namarszczył się nieco... Zdziś to dostrzegł, zachowując przy sobie, aby nie martwić przyjaciela. Gdy po herbacie wyszli, Alfons w ulicy uściskał go z uniesieniem...
— Zdzisiu drogi... szaleję... Słyszałeś jéj głos... anioły tylko tak śpiewać mogą w niebiesiech... to nie jest głos ziemski, to nie głos kobiety, to coś nadludzkiego!! Trzy razy spojrzała na mnie temi czarnemi oczyma, przez które wieczność się patrzeć zdaje... wejrzenie moje wypowiedziało jéj uwielbienie! niepodobieństwem jest, ażeby mnie nie zrozumiała!!
Wśród takich szałów poszli razem... Zdzisławowi było smutno — może zazdrościł... ale się do swoich przygód serdecznych nie przyznał wcale. Następnego dnia musiał słuchać zwierzeń znowu i spędzić go z przyjacielem. Żabicki już się teraz mało pokazywał — i zdawał się ucznia unikać, zostawując go samemu sobie...
Zdziś prawił ciągle o przyszłości, ale nic nie robił dla niéj, a dni płynęły nieubłagane jeden za drugim. On i Alfons mówili sobie, że mają jeszcze dosyć czasu.


∗             ∗
Tak rozpoczęły się te studya uniwersyteckie młodzieńca wielkich nadziei. Wprawdzie kilka razy zapytywany przez Żabickiego, zawstydził się w końcu zwłoki i wpisał się na wydział matematyczny hrabia, zaczął nawet uczęszczać na wykłady — lecz, choć nikomu, oprócz serdecznego przyjaciela nie mówił o tém, — nabierał codzień przekonania, iż matematyka nie dla niego była stworzona, ani on dla niéj.

Do tego zobojętnienia dla nauki, przyczyniały się wielce coraz ściślejsze stosunki z Alfonsem Robertem, który uczęszczał na uniwersytet więcéj dla rozrywki i formy, niż dla rzeczywistego pożytku. Wieczory najczęściéj spędzali razem, w towarzystwie Roszka, czasem Majaka, lub innych zaproszonych i nieproszonych kolegów. Przyjęcia u Alfonsa były pańskie, swoboda zupełna, czas schodził bardzo mile... Gdy muzyka, rozmowa, i plotki nie starczyły na zabicie czasu, grywać zaczęto w karty. Zdziś z początku patrzał tylko... nie miał ani usposobienia do gry, ani pieniędzy na nią.
Po niejakim czasie wszakże patrząc na towarzyszów z grą się oswoił; Alfons, który musiał od niéj wstawać często, sadzał go na swojém miejscu. Okazało się, że Zdziś miał talent, o którym nie wiedział: grał doskonale i szczęśliwie...
Nabrał do tego smaku... rozrywka była niewinna, a prawie zawsze opłacało się to jeszcze wygraną.
Z Żabickim widywali się coraz rzadziéj; zapraszał go Robert, ale medyk nigdy czasu nie miał, dziękował i nie przychodził.
Tak upłynęło parę miesięcy. Dawny nauczyciel zdawał się zdala śledzić ucznia postępowanie, i jednego rana wszedł do niego tak wcześnie, że go jeszcze w łóżku zastał. Dnia poprzedzającego grali u Alfonsa do późna, hrabia powrócił dobrze po północy i potrzebował dłuższego spoczynku.
— Jakto! w łóżku jeszcze? zawołał Żabicki.
— Trochę głowa mnie boli — rzekł spiesznie zrywając się Zdziś; siadaj, zaraz się napijemy herbaty.
— Dziękuję wam za nią, czasu nie mam, spieszę na anatomię. Chwilkę tylko umyślnie sobie zachowałem, aby pomówić z wami...
Głos przybrał poważny.
— Kochany panie Zdzisławie, nie pogniewajcie się na mnie. Nie mam innego prawa nad moją miłość ku wam... a muszę przykrą wam rzecz powiedzieć.
— Cóż takiego?
— Darujcie mi: na złéj drodze jesteście...
Zdziś się zarumienił.
— Cóż to ma znaczyć? zawołał.
— Ten Alfons i przyjaźń jego was gubi... Chciejcie mnie wysłuchać i zrozumieć... Pragnęliście nauki, czujecie potrzebę zgotowania sobie przyszłości, odzyskania stanowiska... a to życie, jakie prowadzicie... marnuje czas i źle na was wpływa...
Młody hrabia zalał się rumieńcem.
— Bardzo umiem cenić waszą dla mnie życzliwość — rzekł — ale pozwólcie mi sobie odpowiedzieć, że bez towarzystwa żyć nie mogłem, a w złém towarzystwiebym nie wytrzymał. Alfons jest co się zowie dobrze wychowanym człowiekiem... jest moim przyjacielem... Do odzyskania stanowiska, jeśli co, to stosunki potrzebne... Wszakże pracuję?
— Uderzcie się w piersi! co to jest za praca? — zawołał Zabicki... Jesteście wolni, możecie uczynić co chcecie; z innemi jednak i lepszemi postanowieniami tuście przybyli...
— Nie zmieniło się w nich nic a nic! zawołał Zdziś.
— Tak sądzicie? zapytał Żabicki uśmiechając się... Jeśli sumienie własne nic wam nie mówi, cóż moje słowa warte?? Przepraszam — dodał — niepotrzebniem się wyrwał...
Zdzisław choć trochę rozdraźniony, żywo podał mu rękę, zabełkotał coś niewyraźnie, chciał się tłómaczyć...
— Mogę nie mieć słuszności — dokończył Żabicki biorąc za kapelusz, — ale towarzystwo pana Alfonsa nie zdaje mi się... dobrém. Chłopak miły, ale próżniak... Nie znam jego położenia, zdaje się być majętny... rozpieszczony i zepsuty. Towarzystwo u niego zbiera się nie najlepsze...
Zdziś gorąco zaczął bronić i wychwalać przyjaciela; Żabicki umilkł wprędce, spojrzał na zegarek i pożegnał...
Po wyjściu jego jakiś czas hrabia chodził zamyślony po pokoju, zdawał się nierad sam z siebie.
Na dziesiątą wypadał odczyt jakiś, od którego się uwolnił. „Jednym mniéj lub więcéj, nic nie znaczy!“ wytłómaczył się sam przed sobą.
Czas był bardzo brzydki. Alfons mu wczoraj pożyczył nowego romansu Dumasa, siadł go czytać i zatopił się w nim cały. Biła dwunasta, gdy na wschodach dały się słyszeć kroki, po których poznał Zdziś przyjaciela. W istocie wpadł Alfons i rzucił mu się na szyję śmiejąc i śpiewając...
— Jestem najszczęśliwszy z ludzi! zawołał...
— Cóż — Herminia?
— A! nie! nie! odebrałem wiadomość, matka moja przybywa dziś. Zdrowie jéj wymagało porady lekarza, zabawi tu kilka miesięcy. Poznasz ją, to anioł! Dziś wieczorem jedzie, zna cię z listów moich, zapraszam na wieczór do niéj...
I wnet zmieniając rozmowę dorzucił Alfons, iż koniecznie musi ją zapoznać z Puciatami — aby jego Herminię ukochała...
Ponieważ do wieczoru wiele miał jeszcze oblecieć kątów, aby matce najęte przygotować mieszkanie, pożegnał więc prędko Zdzisława, zamawiając go na wieczór do siebie. Apartament pani Robertowéj przytykał do synowskiego. Szczęśliwie się tak udało, iż go znalazł wolnym, i choć drogo, mógł pochwycić dla matki.
Zdziś, który z opowiadań Alfonsa i z portretu znał matkę przyjaciela, ciekaw był ją poznać, ale nie małą téż wagę przywiązywał do wystąpienia przed nią. Spodziewał się w niéj znaleźć osobę wyższego przed świata i ukształcenia, i chciał okazać, że do tego należał koła. Odstąpił więc na ten dzień od systemu i ubrał się jak mógł najstaranniéj i najsmakowniéj. Zwierciadło zapewniło go, że był tak piękny, iż nawet obok Alfonsa mógł się takim wydawać. O godzinie ósmój wyszedł z domu. Rozmowa z Żabickim zatarła się tém wrażeniem póżniejszém. Przybrawszy jak mógł najpoważniejszą i smętną postawę, najwłaściwszą do swéj roli — Zdziś z bijącém sercem wsunął się do salonu... Alfons przyjął go u drzwi.
— Dziś dla wszystkich nie ma mnie w domu, prócz ciebie... drogi przyjacielu... chodź...
Gdy Zdzisław oczy podniósł, spodziewając się ujrzeć przed sobą poważną i niemłodą osobę, zdziwił się nadzwyczajnie, widząc jakby żywy ten piękny portret, który go zachwycał.
Pani Robertowa, która miała tak słusznego syna, zdawała się być jego siostrą, tak zachowała całą świeżość młodości. Nadzwyczajna piękność, która Zdzisława na portrecie uderzyła, nie uległa najmniejszéj zmianie: były to te same oczy wyzywające, te same kształty urocze, taż postać śmiała i zalotna, i wejrzenie ogniste. Ubrana czarno, ale w suknię, na któréj widać było mistrza paryzkiego, z całą wykwintnością elegantki, dla któréj ubiór jest życia warunkiem. Pani Robertowa powitała uśmiechem białych ząbków przyjaciela swojego syna.
Wrażenie, jakie uczyniła na Zdzisławie, było szczególne. Nim przemówiła, prawie nim się poruszyła, uczuł w niéj jakimś instynktem nie osobę z tego towarzystwa, do którego sądził że należeć była powinna, ale coś... wcale różnego... jakby doskonale odegrywającego przyjętą na siebie rolę.
— Jakżem ja rada poznać hrabiego! odezwała się p. Robertowa, wyciągając obie ręce ku niemu, białe, wypieszczone, ale trochę duże, chociaż ślicznych kształtów; pan byłeś tak dobry dla mojego drogiego Alfa... Niechże mu z serca podziękuję...
Wyrazy te wymówione były głosem gardłowym, wdzięcznym, miłym, lecz niewymuszonym... Wszystkie ruchy pięknéj pani widocznie były studyowane. Siadła zaraz, układając się jak do malowania, i wpatrzała się w Zdzisława, dając mu nawzajem sposobność podziwiania swych wdzięków.
Była to w istocie jedna z tych piękności, których wiek nawet naruszyć nie śmie. Portret był może nieco smuklejszych kształtów, ale śliczne twarzy rysy zachowały się nietknięte... Widać téż było, że ta, co je posiadała, nadzwyczajne o nich mieć musiała staranie. Nawykła do uwielbień i hołdów, nawet w téj chwili, gdy syn ją najmocniéj zajmował, nie mogła się powstrzymać od pozowania na bóztwo...
Najmniéj przystawała do niéj powaga, na którą się siliła...
Niezmierna żywość i zuchwałe trzpiotostwo, jakby mimowolnie dobywały się z pod przybranéj maski.
Zdzisław począł się unosić nad swém szczęściem, nad drogą dlań przyjaźnią Alfonsa...
— A! bo wy dla siebie jesteście stworzeni... przerwała pani Robertowa! a nie ma szczęścia, jak znaleźć w życiu sympatyczną istotę!
Bądźże pan zawsze u nas jak w domu... a ze mną jak z krewną... jak...
Nie dokończyła, i w téj chwili zwróciła się weseléj:
— Nie mam nikogo znajomego w Berlinie, będę się bardzo nudziła... Zapraszam hrabiego raz na zawsze o każdéj dnia porze... jak do własnego domu...
To mówiąc uśmiechała się, poprawiała rozpuszczone w pukle włosy, igrała białemi rączkami i świeciła pierścieniami, których paluszki były pełne, oka prawie nie spuszczając z hrabiego, który wejrzeń tych nie mógł wytrzymać, i unikać się starał... Czyniły go one niespokojnym...
Alfons tymczasem biegał dokoła stołu, i wesół zajmował się herbatą...
W chwilę potém toczyła się wesoła rozmowa, jak między dawno i poufale znajomymi. Zdziś był zdziwiony mocno, dowiadując się, że matka Alfonsa wiedziała już o jego miłości dla Herminii i bawiła się nią, nie upatrując w niéj żadnego niebezpieczeństwa dla syna.
Całując go w czoło, prześladowała Herminią i wywoływała rumieniec na lica uszczęśliwionego chłopaka.
— Mój poczciwy Alf nie ma dla mnie tajemnic, mówiła patrząc na Zdzisia, on wie, że ja młodość rozumiem... Któż się nie kochał w młodości? mój Boże... Takem ciekawa wybrankę Alfa zobaczyć...
— Nie powstydzę się jéj! szepnął syn po cichu..
Snadź z listów i dziennika, który jéj posyłał, musiała téż wiedzieć o losie i przygodach Zdzisława, napomknęła bowiem z ubolewaniem coś zdala o Elsie... oczyma badając hrabiego.
— Zapomnij pan o niéj — odezwała się wdzięcząc. Miłość to nie mogła być bardzo silna... bo trwała krótko, bo to było dziecko... a zresztą... hrabia znajdziesz łatwo serce, co go ocenić potrafi...
To śmiałe potrącanie o przedmioty, których się zwykle przy pierwszéj rozmowie nie tyka — było rażące i dziwne. Zdzisław czuł w tém jakąś niezwyczajność, ale przypisał ją ekscentrycznemu charakterowi matki Alfonsa.
Przy końcu herbaty pani zapaliła cygaretkę, panom pozwolono wziąć cygara, rozmowa bardzo wesoła toczyła się daléj. Matka kazała coś zagrać Alfonsowi, a sama została ze Zdzisławem... Jeszcze raz podała mu białe ręce dziękując za syna, zbliżyła się do niego cicho radząc i rozpytując o to, czy Alfons nie do zbytku zabijał się praca? Był tak delikatny... Potém zaczęła się uskarżać na nerwy, dla których musiała tu przybyć i przedsięwziąć nudną kuracyę.
Powoli Zdziś uczuł się ożywionym jéj dobrocią, poufałością i wejrzeniem...
— Rachuję na hrabiego, rzekła w końcu — vous serez mon hôte de tous les jours, n’est-ce pas? Nous serons des bons amis! Zobaczysz hrabio... że cię nie znudzę...
Cały ten wieczór nadzwyczaj szybko upłynął; ani się opatrzył Zdziś, gdy bijąca dwunasta zmusiła go do pożegnania pani Robertowéj... Był nią zachwycony.
W przedpokoju Alfons go ucałował.
— Widzisz — rzekł, żem chwaląc moją drogą, kochaną mamę, wcale nie przesadzał — elle est adorable!
Zdzisław z uniesieniem to powtórzył... Powracając do domu, miał czas rozważyć każdy wyraz, wejrzenie, ruch téj dziwnéj pani, która na nim niepokojące czyniła wrażenie. Podobnéj istoty nie spotkał nigdy w życiu... Zkąd miała tę młodość wiekuistą? Było li to tylko złudzenie wieczoru, które dzień następny miał rozproszyć?
Porównywając panią Robert’ową do osób, które widywał w domu matki, widział ogromną różnicę obyczaju, sposobu postępowania, któréj ocenić nie umiał. Były to pozornie formy najlepszego towarzystwa, a różne jakimś odcieniem od niego... Pani Robert’owa mówiła śmiało o rzeczach, o których Zdziś nigdy z ust kobiet w towarzystwie męzkiém nie słyszał...
Sąd jéj o stosunkach ludzi był napiętnowany niezwykłą wyrozumiałością, która się niemal obojętnością nazwać mogła. Śmiała się z kobiet i mężczyzn zakochanych i bawiła miłością syna... Przedmiot ten nazbyt często na usta jéj powracał... Zagadkowość, która otaczała rodzinę i przeszłość przyjaciela, nietylko się poznaniem matki jego nie rozproszyła, lecz zwiększyła może jeszcze. Jedno tylko z rozmowy się potwierdzało, że być musieli ludźmi majętnymi, gdyż pani Robert’owa do pieniędzy nie przywiązywała żadnéj wartości, a wymagała najwyszukańszych wygód i przyjemności życia...
Z temi myślami wrócił Zdzisław do domu, gdzie do nauki nie czas się już brać było. Następny dzień wyprosiła pani Robert’owa dla siebie, syna i hrabiego uwalniając od odczytów, a wzywając na obiad na który Alfons też Roszka poprosił. Z niemniejszą niż wczoraj ciekawością i powtórnie łamiąc postanowienie co do stroju skromnego — ubrany bardzo wykwintnie, poszedł Zdziś na oznaczoną godzinę.
W saloniku zastał wczorajszą swą znajomość niemal świeższą i piękniejszą jeszcze niż wczora. Biały dzień wcale jéj wdzięków nie ujął. W ubraniu zaszła ta zmiana, że suknię wzięła strojniejszą, więcéj wyciętą i dozwalającą admirować monumentalne białe ramiona. Lekka narzutka koronkowa tylko dla formy nieco je pokrywała...
Z poufałością dawnéj dobréj znajoméj podała rękę Zdzisławowi i posadziła go zaraz przy sobie. Roszek jeszcze był nie przyszedł... Mówiono o Berlinie. Pani Robert’owa znajdowała, że kobiety w nim były nieładne i żadnéj dystynkcyi nie miały, a mężczyznom zarzucała sztywność żołnierską.
— Prawda — dodała — że to wszystko ludzie są, co byli lub będą żołnierzami...
Roszka wchodzącego powitała téż uprzejmie, i na chwilę nawet wdzięczyła się trochę do niego, ale gdy odszedł na stronę, szepnęła Zdzisławowi:
— Ale jakiż brzydki! et si commun... jeśli siostra podobna...
Zdzisław się rozśmiał...
— Bardzo dobry chłopak — rzekł broniąc go...
— A nie przeczę... ale jakiż niepiękny!...
Mężczyznie wprawdzie wolno być nieładnym... ale do pewnego stopnia...
Dziwna poufałość i swoboda matki Alfonsa, ciągle zdumiewała Zdzisława, lecz się z nią powoli oswajał, rozbrajał go wdzięk wejrzenia, uśmiechu i całéj postaci, któréj z tą rubasznością (gdyż ledwie ją nie tak nazwać się godziło) wcale było do twarzy. Szczególne téż względy okazywała dla przyjaciela syna, i choć dla Rocha była téż bardzo grzeczna, pierwsze miejsce zostawiła hrabiemu.
Po obiedzie pan Roch grał na fortepianie, pani Robert’owa stanęła za jego krzesłem i poczęła znany motyw z opery śpiewać głośno i pięknie, co także Zdzisława zdziwiło niepomału. Lecz głos, choć osłabły nieco, tak był przejmujący i wdzięczny, że popis z nim wydał się zupełnie usprawiedliwionym.
Nie był to salon hrabiny Julii w Samoborach; inaczéj wyglądało to dobre i przyzwoite, ale o wiele swobodniejsze towarzystwo. Młodym ludziom było w niém i wesoło i miło — pani Robert’owa postępowała sobie z nimi nie czyniąc ceremonii. Dla Zdzisia była ona z tém wszystkiém rodzajem ponętnéj zagadki.
Niewiele téż potrzebował osamotniony sierota, nawykły do pieszczot, by się dać ująć i przylgnąć sercem tam, gdzie mu cokolwiek uczucia i sympatyi okazywano. Z razu starał się być z wielkiém uszanowaniem dla pani Robert’owéj lecz ta zdawała się chcieć go z tego tonu i obejścia się zimnego wyprowadzić, stając jakby na równi. To było dlań milsze jeszcze.
— Trochę śmiała, rzekł w duchu — ale znać, że ma serce, że szczera jest i dobra... a jak kocha Alfonsa!
W istocie miłość dla syna pani Robert’owéj była ślepa, namiętna, niemal dziecinna i wcale się nie rachująca z przyszłością. Szło jéj o to tylko, aby jego wszelkim zachceniom zadość uczynić, aby fantazye zaspokoić, choćby największą ofiarą.. Ubóstwiała Alfonsa tak, jak niegdyś hrabina Julia Zdzisia. Ta tylko różnica była między niemi, że miłość nieboszczki była poważna i obleczona jakąś uroczystą szatą, a ta przechodziła w szał i bałwochwalstwo...
Sto razy na dzień stawiała go naprzeciw siebie, całowała po rękach, choć je wyrywał i wołała głośno:
— Patrzajcie jaki on śliczny! Jestże na świecie kobieta, coby go kochać nie była zmuszona?...
Zdało się nawet już zaślepionemu Zdzisławowi, że pani Robert’owa za nadto często, ba! prawie ciągle, mówiła przy synu o kobietach, o miłości, o serdecznych stosunkach. Myśl jéj nie wychodziła z tego koła, krążyła w nim ciągle bez żadnego względu na to, że młode uczucia rozbudzała i uprawniała do zbytku... Pytania jéj niekiedy w kłopot wprawiały Zdzisława, a jego rumieniec śmiech w niéj obudzał.
Po obiedzie nie puściła już całego towarzystwa od wieczoru i herbaty... Nadszedł Majak, którego przedstawiono także; zmierzyła go oczyma i przyjęła wcale dobrze. Jego burszowska mowa podobała się bardzo. Pan Sylwester chociaż się nieco powstrzymywał, nie zawsze umiał zmienić ton i sposób mówienia... Ku końcowi wieczoru jednak zbytni realizm studenta zdawał się ją razić, zamilkła i spoważniała. Majak to poczuł i był już przyzwoitszy.
Część znaczną tych godzin spędzonych znowu do późna u Alfonsa, hrabia sam na sam rozmawiał z matką jego. Paląc cygarety, wyprowadzała go do drugiego pokoju, przechadzała się z nim lub siadała na kanapce, zostawiając Alfonsa z kolegami.
Mówiła wiele o synu, rozpytywała o Puciatów, ale téż dopytywała troskliwie o przeszłość hrabiego, o jego plany, gusta i nadzieje. Zdziś był po dziecinnemu szczery i spowiadał się z otwartością młodzieńczą. Zawsze jeszcze myślał o zdobywaniu stanowiska, o ciężkiéj pracy itp.
Pani Robertowa patrzała nań uważnie i uśmiechała się. W końcu białą rączką dotknęła jego dłoni i szepnęła:
— Wszystko to bardzo piękne — ale to są marzenia... Hrabia masz takie wyposażenie od natury, że nie mając nic, nie potrzebujesz się uganiać za fortuną. Sama ona do was przyjdzie... Młody, dobrze wychowany, z nazwiskiem piekném... gdy lepiéj poznasz świat i nabędziesz śmiałości, znajdziesz rodzinę, co cię pochwyci! Słuchaj hrabia tylko mnie... ja będę waszym profesorem i mistrzynią... o! zobaczysz... obejdzie się bez trudu i mozołów.
I śmiała się patrząc mu w oczy, tak czule, iż Zdziś przestraszony spuszczać musiał źrenice...
Nazajutrz pani Robert'owa miała zamiar dziękując za to, że profesor Puciata syna jéj u siebie przyjmował, oddać mu wizytę, poznać piękną Herminię i zawiązać z tym domem stosunki...
Była nawet tak naiwna, iż obiecywała sobie, pannę Puciatównę, która matki nie miała, zabierać do siebie, bawić ją i nastręczać synowi zręczność przypodobania się pięknéj profesorównie... Zdzisiowi zdało się to znowu jakoś dziwaczném i wątpił, czyby się ojciec mógł zgodzić na to, lecz milczał...
Gdy się już rozchodzić mieli, pani Rober'towa wzięła hrabiego na stronę.
Mon cher comte, odezwała się chwytając jego rękę — proszęż cię nie rób z nami ceremonii. Jesteś przyjacielem Alfa, ja was uważam za domowego, proszę do nas codzień na obiad i herbatę... nie odstępuję od tego... Nie śmiem się tak wam narzucać obcesowo, ale dla Alfka i dla was koniecznie potrzeba, ażebyście razem stali. Mamy dwa puste pokoje... między mojem a syna mieszkaniem — ja je zatrzymuję... Ja chcę i żądam, i napastować was będę, dopóki mi tego nie uczynicie...
Taki dowód serca i życzliwości niezmiernie ujął Zdzisia... pocałował ją w rękę, ale jak najmocniéj zaprotestował... Już wychodził, gdy za nim jeszcze pogoniło:
— Dobranoc — ale ja od tego nie odstąpię — ce que femme veut, Dieu le veut...
Z głową zawróconą wyszedł Zdziś.
— To prawdziwa opatrzność dla mnie... rzekł w duchu — mógłżem się spodziewać zyskać sobie takich przyjaciół? A! Bóg jest dobry i łaskaw...
Z rana przyszła jeszcze karteczka od Alfonsa, przypominająca godzinę obiadu. Z rana mieli być u Puciatów. Zdziś ciekaw był tych odwiedzin. Dnia tego wprawdzie poszedł na odczyty i przesiedział w sali godzin parę, ale myślał o czém inném i nie rozumiał professera, przypisując mu wykład ciemny. Po głowie cale co innego chodziło... Coraz się bardziéj skłaniał do przekonania pani Robert’owéj, iż przyszłość gotowała mu słodkie niespodzianki i że ta nauka koniec końców okaże się zupełnie zbyteczną.
Prawa rodu, prawa wyższości duchowéj i posłannictwa jakiegoś, choć o nich w Samoborach nigdy wyraźnie nie mówiono, choć ich nie formułowano, jeśli się tak wyrażać godzi, przebijały się w życiu i obyczaju, — Zdziś pojęciem ich przesiąkł od dzieciństwa, wierzył więc w to, że Opatrzność potomkowi wielkiéj rodziny (tak swoją sobie wyobrażał) coś była winna!...
Zobojętniało go to do pracy, któréj przez jakiś punkt honoru tylko rzucić nie chciał. Wstydziłby się był Żabickiego, współtowarzyszów, słowa danego samemu sobie... Roztargniony wyszedł w porze obiadowéj do Alfonsa... Czekano go już z obiadem, ale dnia tego panią Robert'ową znalazł niezmiernie zmienioną. Nie wyobrażał sobie, ażeby się tak gniewać i dąsać mogła i taką dumą oblec umiała! Starała się to wprawdzie ukryć i tłómaczyć znużeniem, chorobą i nerwami, lecz omylić się było trudno... Zdziś poznał, że ją przyjęcie profesora nie zadowoliło.
Piękna pani do hołdów nawykła, nie przypuszczała, ażeby ją obojętnie widzieć i obchodzić się z nią zimno było można... Wygadała się zaraz z tém, że jéj się nie podobał Puciata.
— Pedant nieznośny, głupi jakiś człowiek! zawołała, a do tego jeszcze sobie wyobraża, że Puciatowie są wielką familią! Ja znałam sama jedną, która była guwernantką...
Alf milczał, był jednak posępny, bo mu o matkę chodziło.
— Panna Herminia w istocie ładna — rzekła po chwili, — ale to posąg, co czeka na Pigmaliona... Oczy ma cudowne. Byłam pewna, że Alf gust dobry okaże. Rączki ma drobne i dosyć ładne, figurkę zręczną, ale to jeszcze dziecko...
Tylko mi o tym starym nie mówcie! nie chcę go znać!!
Zdziś nie mógł się wcale dowiedzieć co się stało, milczano o przyjęciu. Przy obiedzie zamyślona pani Robert’owa, nie śmiejąc się Alfkowi sprzeciwiać, utrzymywała wszakże, iż sobie wdzięczniejszą i milszą znaleźć może...
— Masz czasu dosyć... rzekła... ja ci się sprzeciwiać nie umiem, nie mam na to siły... ale dopilnuję, żebyś się nie spieszył... Trochę motylić się téż młodemu człowiekowi nie szkodzi... nabiera doświadczenia...
Przy końcu obiadu, przeciw złemu humorowi zażądała pani Robert’owa szampana, zapaliła wcześnie cygaretkę, i pijać zdrowie Zdzisia, odzyskała w istocie trochę wesołości.
Stała się szyderską.
— Twoja Herminia trochę mi ładną Cygankę przypomina — odezwała się do syna... a ojciec już nie wiem kogo... Coś podobnego chyba w gabinecie figur woskowych widzieć się zdarza. Któżby się w tym zakrystyanie z białą chustką na szyi spodziewał arystokraty!... Cha! cha! cha! Mitry książęce... więc chyba Hohenzollern godzien będzie ręki panny Puciatówny. C’est parfait...
Żeby choć pieniądze mieli? ale ręczę, że to tam niewiele tego być musi, a Roszek jako syn siostrę ograbi. A tak się to nosi... tak nosi...
Na tém się skończyło, zły humor powoli się rozszedł...
Ponieważ Roch przypomniał Zdzisławowi czwartek następny, hrabia poszedł do Puciatów, tém chętniéj, że i Alf miał być także. Pani Robert’owa mówiła, że ją głowa boli, a że profesor jeszcze jéj był nie oddał wizyty nawet — została w domu.
Dnia tego liczniejsze było towarzystwo niż zwykle, kilka pań Niemek i Polek, kilka panienek rówiennic Herminii, trzech czy czterech towarzyszów Rocha, Alf i Zdziś.
Puciata ze szczególném wyróżnieniem i serdecznością przywitał hrabiego, i nie bardzo zważając na resztę gości, odwiódł go na stronę, sadzając przy sobie. Żądał, aby mu się Zdzisław z postępów swych i nauki spowiadał, okazywał mu prawie ojcowską troskliwość. Pomimo formy nieco zimnéj i pedanckiéj, znać było w profesorze miłość ludzi, dobre serce...
— Słyszę, rzekł po dość długiéj rozmowie, że pan hrabia jesteś bardzo w ścisłych stosunkach z tymi Robert’ami. Cóż to są za ludzie? co to za rodzina? Jakieś nazwisko nie szlacheckie... a matka tego pana — wskazał Alfa, który właśnie z Herminią żywą prowadził rozmowę — jakoś mi się nie... podobała... Coś to pachnie, aktorką, czy baletniczką, czy...
Spojrzał na Zdzisia, który się zarumienił mocno.
— Pan profesor przebaczy, rzekł — mnie się zdaje, że to osoba bardzo starannie wykształcona i nadzwyczaj miła... trochę ekscentryczna... Ludzie bardzo majętni...
— Ale cóż to właściwie jest? kto? co? zkąd to wyszło? spytał profesor...
— Zdaje się, że maja znaczne dobra... dodał Zdziś.
— To jeszcze nic nie dowodzi — mówił Puciata — kto dziś dóbr nie ma, z wyjątkiem tych, co je dawniéj mieli, a utrzymać nie potrafili... marnotrawcy, hulaki, piecuchy... i nieuki...
— Nie wszyscy stracili własną winą — westchnął Zdzisław.
Puciata pochwycił go za rękę.
— O! mój mości dobrodzieju! zawołał żywo, ale to inna rzecz, kogo los dotknął... jak mnie — jak was... W tém to już wola boża, przeciw któréj rozum nic.
Uprzejmym się stał bardzo Puciata i długo tak prawił Zdzisławowi o przeszłości; parę razy tylko, dojrzawszy zbyt napastliwe nadskakiwanie Alfa około córki, namarszczył brwi, a w końcu pod jakimś pozorem odszedł, aby jéj coś szepnąć na ucho...
Panna Herminia wyszła, a powróciwszy do salonu, widocznie unikała z Alfem spotkania. Zbliżył się do niéj Zdzisław na chwilę. Dotąd mało mówił z nią i nie znał jéj prawie.
Dziewczę było milczące i chłodne, odpowiadało półsłówkami, nie prędko, jakby namyślając się nad każdym wyrazem. Dźwięk jéj głosu i mowa jednakże ujmujące były i słodyczy pełne... a wejrzenie tych oczu olbrzymich niepokoiło wyrazem siły i powagi.
Zdzisław nie dziwił się wcale rozkochanemu w niéj Alfowi — była to istota niepospolita i czyniąca na najobojętniejszym trwałe wrażenie. Chciał, korzystając ze sposobności, jako dobry przyjaciel Alfa, być dlań pośrednikiem. Z rozmowy o muzyce i śpiewie potrafił wydobyć słówko o wielkiém uwielbieniu Robert’a, nietylko dla głosu i gry panny Herminii, ale dla jéj osoby.
Panna Puciatówna popatrzała nań długo milcząca, nim się na odpowiedź zdobyła, lekki rumieniec przesunął się po jéj twarzyczce...
— Panowie jesteście z sobą w ścisłéj przyjaźni? zapytała.
— Tak jest, pani — zawołał Zdziś — jest to jedna z tych przyjaźni młodzieńczych, co się zawiązują na całe życie... Alf jest pełnym szlachetności człowiekiem... Kocham go jak brata...
— Miło jest w obcym zyskać brata — szepnęła panna Herminia — ale tego wyrazu, jak innych, tak nadużyto!
— Mogłażbyś pani nie mieć wiary?...
— W wyrazy — podchwyciła panna profesorówna — tak jest. Mało daję wyrazom wiary... Straciły one swą świętość dawną... ludzie je na wszelkie obracają użytki...
W mowie panny Herminii był jakiś odcień pokrewieństwa i analogia daleka z profesorską wymową ojca. Znać w niéj było jego uczennicę... chociaż młodość i wdzięk odświeżały tę powagę zbyteczną i czyniły ją tylko oryginalną.
— Ale my młodzi, odparł Zdzisław żywo, cośmy nie mieli czasu mowy ani zbytecznie używać, ani nadużyć, posługujemy się nią ze czcią dla jéj uroczystego znaczenia...
Herminia popatrzyła nań znowu długo...
— Pan może, ale pański przyjaciel — odezwała się — tak rozrzutnie sypie wyrażeniami, że się mu nie zawsze chce wierzyć.
— Czy mogę mu to powtórzyć? spytał Zdzisław...
Panna Herminia zarumieniła się...
— Jak się hrabiemu podoba, rzekła cicho — lecz i do moich słów nie należy może zbytniéj przywiązywać wagi...
— A! pani — zawołał Zdzisław — to wiem tylko, że jak ja, tak Alf — najwyższą przywiązujemy do nich.
Rozśmiała się profesorówna.
— Jakto! i pan? przez przyjaźń dla niego? czy przez pochlebstwo dla mnie? Przebacz mi, proszę, ale ja sobie hrabiego daleko poważniejszym wyobrażałam... Czyż my kobiety nic już nie jesteśmy więcéj warte, nad grzeczne komplementa??
— A! pani! przerwał Zdziś zmieszany... czyż się godzi tak być dla mnie surową?
— Chciałabym, byś mnie pan poznał lepiéj, nim mi powiesz co podobnego... Znamy się tak mało — mówiła spokojnie i chłodno patrząc na niego.
— Są przecie osoby, które nie potrzebują długiego poznawania, aby ocenione były... Urok ich...
— A! urok! powtórzyła Herminia — i... spojrzała machinalnie w głąb pokoju. To są znowu wyrazy, któremi panowie jak zdawkową szafujecie monetą.
— Nie śmiem już ust otworzyć — zakończył Zdzisław z lekkim ukłonem...
Właśnie nadchodził Roszek i wmieszał się między siostrę a towarzysza.
— Widzę, że się państwo sprzeczacie — odezwał się śmiejąc — poznaję to po Mini i po upokorzonéj postawie zwyciężonego jéj dyalektyką Zdzisława... Kochany hrabio... trzeba ci wiedzieć, że siostra moja, choć mówi mało i powoli, ale argumentuje tak, że z nią wygrać trudno.
— Doświadczyłem tego — rzekł Zdzisław.
— Ale o cóż szło? spytał Roszek.
Panna milczała.
— O niezmiernie znany zarzut, czyniony nam od wieków, iż jesteśmy bałamutni w słowach i że nam nic a nic wierzyć nie można — odpowiedział Zdzisław.
Roch popatrzał na siostrę — odezwała się do niego:
— Roszku, uderz się w piersi, czy często prawdę mówicie?
Śmiechem się to skończyło... Zdziś odszedł przejęty ekscentrycznym, ale wdzięcznym urywkiem rozmowy, a szczególniéj głosem i wejrzeniem Herminii. Słowom jéj wiecéj dodawała znaczenia mowa i ruchy, niż jéj miały w istocie. Zmieniała je ona w jakąś melodyę, jak wszystkie muzyki nieokreślonego głębokiego wyrazu.
Zaledwie się oddalił od profesorówny, Alf go pochwycił, aby wybadać co mówili, musiał mu każde jéj powtórzyć słowo. Wejrzeniem, które rzuciła z dala na niego, Herminia dała poznać Zdzisławowi, iż się domyśla przedmiotu rozmowy i uśmiechnęła nieznacznie...
Tak upłynął wieczór, a Puciata pilnował dosyć zręcznie, jak na starego pedanta, by się Alf zbytnio do córki jego nie zbliżał. Zdaje się, że nawet włożył na syna obowiązek przestrzeżenia kolegi, aby zbyt widocznie Herminii uwielbieniem swém nie prześladował. Roszek mu coś na ucho poszeptał. Alf się zarumienił, z daleka wlepił wejrzenie w piękną pannę, i po chwili, dawszy znak Zdzisiowi, chwycił za kapelusz, wychodząc z nim razem... Zaledwie się ze wschodów spuścili, gdy Alf począł gorąco:
— Mój drogi Zdziś — jestem najnieszczęśliwszym z ludzi z tym profesorem... Herminia — nie wiem, ale nie zdaje się być przynajmniéj niechętną dla mnie... ale stary! Wyobraź sobie, że przez Roszka mi kazał powiedzieć, iż takie zbytnie zalecanki są nieprzyzwoite i Pannę kompromitować mogą. Jestem oburzony... Gdybym mógł, nogaby tam moja nie postała... ale jakże się wyrzec jéj wejrzenia, jéj oddechu... jéj słowa?... Umarłbym...
Nieszczęśliwy Alf z całą gwałtownością zepsutego dziecka, rozpaczał i ręce łamał. Zdzisław jak mógł pocieszał, tłómacząc, że przestrogi ojca troskliwego za złe mu brać nie było można...
Udało się w końcu przyjacielowi ukoić rozpacz i przekonać Alfa, iż nie miał powodu narzekać... W istocie panna Herminia wcale nań mile i sympatycznie patrzała, a gdyby dla niéj i pocierpieć przyszło, i znieść nieco fantazyi profesora, wszakże godna była tego.
Alf zmusił mimo spóźnionéj pory Zdzisława, aby wstąpił do niego. Nie było prawdopodobieństwa, ażeby o téj porze panią Robert’ową zastać mieli w pokojach, zwłaszcza że się na ból głowy uskarżała. Stało się inaczéj: piękna pani wprawdzie w negliżu, ale bardzo strojnym i uwydatniającym jéj wdzięki — czekała na syna — Zdzisław chciał się zaraz cofnąć — nie dozwolono mu i wprowadzono go siłą. Musiał zasiąść przy pani Robert’owéj, a że synowi nie dowierzała, opowiedzieli historyę wieczoru... Słuchała jéj z jakiémś roztargnieniem, niemal więcéj zajęta opowiadaniem... Oburzył ją nudny pedagog... lecz dał jéj powód do uściskania namiętnego syna... i do wybuchu czułości dla jego przyjaciela. Rozmowa ogólna o uczuciach, o sprawach serdecznych, o mężczyznach, o kobietach, o sercu i t. p., przeciągnęła się do zbytku... Z dziwną swobodą mówiła o tém pani Robert’owa przy synu... i przy tak młodym chłopcu jak Zdzisław, lecz w ogóle nie umiała się powstrzymać nigdy... Pod koniec tych rozpraw wróciły dobre humory, a że godzina była spóźniona, a Zdzisław się wyrywał, matka Alfonsa znowu na stawać zaczęła, ażeby przeniósł się do nich.
— Pan bo nam jesteś potrzebny i uczynisz nam łaskę. Ot i dziś, jakby to miło było długo, długo gawędzić jeszcze, a musisz uciekać...
Do nalegań matki przyłączył swe prośby najczulsze Alf... Oboje tak nastawali serdecznie, tak gorąco, iż Zdzisław, który po rozwadze znajdował to wprzód niestósowném i stawiącém go w pewnéj zależności, wreszcie się dał złamać i przyrzekł uroczyście, że z początkiem miesiąca do Alfa się przeniesie...
Pani Robert’owa klasnęła w ręce, a przyjaciel go uściskał.
— My panu dobrze życzymy, trzeba być posłusznym... vous verrez comme nous vous dorloterons ici...
Pomimo wdzięczności, jaką w nim to obudziło, Zdzisław rozważając późniéj w drodze dane słowo i położenie swoje, nie rad był z siebie. Ułatwiało mu to na pozór życie, lecz upokarzało. Cały ów system i teorya stoicyzmu przysnęły... W tém towarzystwie o surowości nie mogło być mowy...
Nazajutrz, ponieważ Żabicki od dawna nie przychodził już do niego, hrabia postanowił go odwiedzić. Wybrał godzinę, w któréj go powinien był zastać... Rzeczywiście Żabicki w małéj izdebinie, zarzuconéj książkami i kośćmi, siedział w kożuszku prostym, podpasanym krajką, zajęty nomenklaturą z osteologii. Na widok Zdzisława przybrał minę surową, chłodną i podał mu rękę nie mówiąc słowa...
— Takeśmy się dawno nie widzieli — rzekł Zdzisław siadając na rożku kanapy zarzuconéj papierami.
— To prawda, kochany hrabio, ale wy żyjecie po za domem i nie w tych kółkach gdziebyśmy się spotykać mogli... a ja szukać was, gdybym chciał nie mam czasu... Widzicie! i wskazał rozrzucone kości.
Zdziś milczał trochę.
— Jakże wam idzie? zapytał.
— A wam? odparł Żabicki.
Hrabia ramionami ruszył.
— Nie umiem odpowiedzieć... dosyć, że to jakoś idzie...
— Mnie dotąd wiedzie się doskonale... Szczęściem pamięć eksercytowałem zawsze i nie dałem jéj otrętwieć... bo tu mieć jéj wiele potrzeba...
Zdzisław różnemi pytaniami, półsłowy kołował, zabiegał, żeby na Alfa i jego matkę naprowadzić rozmowę; Żabicki zdawał się umyślnie tego nie dopuszczać.
Zwracał ją w inną stronę.
Unikając niespodzianki, Zdziś zamierzał wyspowiadać się z tego, że się do Alfa przenosi — począł otwarcie unosić się nad szczęściem, jakie go spotkało... nad opieką, jaką pozyskał. Żabicki ramionami ruszał i wargami kręcił...
— Lękam się, byś hrabia kiedyś nie narzekał na to, rzekł, żeś się dał zwichnąć. Ludzie są może dobrzy, ale lekcy. Alfons się nie uczy, hrabiemu uczyć się nie da... życie będzie przyjemne — ale cóż daléj? co daléj?
Zdzisław milczał...
— Powiesz mi hrabia, tak jak u nas się mówi zwykle, gdy się już nie wie co powiedzieć: jakoś to będzie! — Niestety!... tém zginęliśmy i giniemy... Wierzymy w cuda, w Opatrzność, która smaga, w los, fortunę, przypadek dla tego, ażeby nie rachować i nie pracować...
Zdzisław począł protestować, że i rachuje i pracuje. Zmilczał Żabicki. Wreszcie odwracając się począł:
— Znaszże hrabia tych ludzi, do których tak przylgnąłeś? wiesz ich przeszłość?
— Ani chciałem, ani mogłem ich o nią pytać...
Żabicki jakby zniecierpliwiony, odsunął krzesełko, pozrzucał książki, stanął, ręce w długie włosy włożył i począł je zacierać, co mu się zawsze trafiało, gdy się chciał od wybuchu powstrzymać.
— Do czego się to zda — zawołał w końcu — mówić wam co oni są... to was nie rozczaruje pewnie. Dla miłości waszéj, musiałem śledzić, badać, dowiadywać się... niestety...
— Cóż za — niestety!
— Tak — niestety! powtórzył Żabicki... romantyczna wielce historya, nad którą wolałbym na ten raz prozę...
Siadaj — będę mówił — dodał żywo i sam rzucił się na krzesło...


∗             ∗

„Przed dwudziestu laty... mniéj więcéj, książę Krzysztof R... potomek jednéj z najznaczniejszych rodzin, jak wiecie, z okruchów dawnego państwa jeszcze bardzo bogaty, wychowany po pańsku, to jest ze wszelkiemi w świecie ułatwieniami, tak, aby prędko i powierzchownie został młodzieńcem świetnym i do popisu gotowym... mieszkał około M... w dobrach swych, które mu opiekunowie oddać byli zmuszeni, choć przewidywali, że natura bujna i gorąca utrzymać mu ich nie da... Książę pan... był w istocie młodzieńcem wielkich zdolności i nadziei. Natura dała mu instynkt i talenta znakomite, łatwość pojęcia potężną, dar odgadywania wieszczy, powierzchowność ujmującą, wymowę zdobywającą ludzi, a nawet serce dobre i potrzebujące kochać. Ale dała mu przy tém namiętności niepohamowane i niepragnące się pohamować, butę pradziadowską, gorącą żądzę życia i fantazyę rozbujaną w dodatku... Los przytém ostawił go ludźmi, którzy na jego słabości czyhali, aby z nich korzystać... Można sobie wystawić, jak się tam życie poczęło, zrzuciwszy z siebie obrożę opieki i wyrwawszy się na swobodę... Pałacyk maleńki, który się księciu dostał, stał otworem wesela... i — dobréj myśli. Zajeżdżały do niego fantazyę, cudze, szały i humory jakie już dziś po świecie nie chodzą. Książę żył wszystkiemi władzami duszy i ciała... karmił poetów i literatów, sprowadzał malarzy, chłopców i dziewczęta wiejskie sposobił na muzyków i aktorów...
Do stajni sprowadzono arabów, do myśliwstwa psy z całego świata, do stołu dowcipnych towarzyszów, do kuchni maître d’ hotelów z Paryża.
Namiętnostki i namiętności mieniały się i wymijały w dziedzińcu, przyjeżdżając z kolei. Pół roku czasem był szał teatru, potém fantazya koni, po tém ucztowanie bez miary, niekiedy literatura i sztuka... Książę przywiązywał się do czegoś, lgnął, używał, przesycał się i przerzucał. Można było przewidzieć, że żelazny temperament, kolosalna fortuna i najsilniejsze zdrowie na takie saturnalia nie starczą.
Majątek pierwszy runął, ale w téj saméj prawie chwili, gdy nazajutrz miało zabraknąć chleba i czci, spadło ogromne dziedzictwo na księcia, który nad przepaścią już cudem został uratowany. To go nieco upamiętało... Kilka tygodni zamętu i zwątpienia dały mu poznać ludzi w całéj ich nikczemności i brudzie. Odbiegli go byli wszyscy, chwytając co kto mógł... Książę się śmiał, patrząc na tę hecę, ale z goryczą w sercu. Przepędził właśnie szuję co go otaczała, gdy fortuna się znowu uśmiechnęła... Ichmoście chcieliby byli powrócić, ale zastali drzwi zamknięte.
Książę się stał dziwakiem... odosobnił się, spoważniał, żył jakiś czas pustelnikiem z samym z sobą, z Montaigne’m, z kilku filozofami i z myślami, które go trapiły i gryzły. Strata majątku była niczém, ale w téj bachanalii poszły skarby ducha i serca, zmarnowały się uczucia młodzieńcze: wiara, miłość i nadzieja... Książę się stał sceptykiem, mizantropem i fatalistą...
Wyjechał z domu, nie było go długo...
Nie dziw się hrabio, że opowiadam ze szczegółami, znam tę historyę z bardzo blizka i z najlepszego źródła... trochę de visu i de auditu.
Błądził po świecie, wrócił do kraju. Z nałogów młodości nie wychodzi się łatwo, najpotężniejsza wola nie starczy, nałóg mechanicznie włada człowiekiem, łamie go, rozum zwycięża...
Książę się nudził i usiłował rozrywać, często w najdziwaczniejszy sposób. Mówiłem już, że miał poczucie i zachcianki artystyczne, że lubił sztukę, teatr i poezyę. Co większa, nabył znajomości ich i smaku... Nienawidził rzeczy trywialnych, trzeba mu było oryginalności koniecznie, choćby jéj na świecie nie było... Odkrywał artyzm i jego zarody tam, gdzieby ich inne nie dojrzało oko... W jednéj z podróży swych, które śmiało fantastycznemi nazwać można, zajechał książę na jarmark do B. Jak zwykle, począł chodzić między budami.
Przed jedną z nich chudy, posępnéj twarzy, w trykotach i nędzném ubraniu niby hiszpańskiém, w toku z piórami, kuglarz zapraszał na sztuki. Znudzonemu panu przyszła fantazya zasiąść na ławie...
Afisz teatralny składał się z kilku części, między któremi logicznego związku nie było. Orkiestrę składały skrzypce, basetla, klarnet i bębenek... Zamiast uwertury odegrano jakiś szczątek muzykalny, wywrócony do niepoznania... ale z werwą ogromną.
Siłacz wystąpił potém z popisem mocy i zręczności. Wcale to nie było zabawne... Na trzecie danie w solowym tańcu z kastanietami wybiegła dziewczynka dwunasto czy trzynastoletnia, która zarazem odśpiewała piosenkę.
Była to perła rodziny... Afisz zwał ją Lorką... Zwróciła oczy księcia... Była istotnie perłą na śmiecisku, cudownéj piękności, niezrównanego wrodzonego wdzięku, ze słowiczym choć niewprawnym głoskiem, a swawolna, zalotna, nad wiek rozwinięta.
Książę począł bić ogromne brawa... Lorka musiała dwa razy piosnkę odśpiewać i dwa razy odtańczyć bolero... Skłoniła się potém nielicznéj publice, księciu pocałunek od ust rączką posłała i znikła...
Na afiszu stało, iż Lorka raz jeszcze w końcu reprezentacyi występować miała i książę pozostał aż do końca, mimo że zmuszony był patrzeć na najnieznośniejsze w świecie ekwilibryczne sztuki i łamańce... Zachwycony był dzieweczką, a szczególniéj jéj pięknością i śmiałém obejściem...
Dotrwał wiec w budzie, aby jeszcze raz Lorkę zobaczyć.
Śpiéwała potém jedną, trochę swawolną piosenkę, tańcując razem, a rozwinęła taki wdzięk w tym popisie, iż nietylko fantastyk nasz, ale co żyło było w uniesieniu. Klaskano bez końca... Dziewczę się śmiało z radości i kurtyna zapadła. Widzowie się rozchodzili, gaszono światła w budzie, książę pozostał ostatni. Chudy jegomość w trykotach i hiszpańskiéj kryzie zajmował się uporządkowaniem parteru, gdy syknąwszy nań, książę go do siebie zawołał. A miał postawę pańską i poznać w nim było łatwo, do jakiéj sfery należał, a raczéj z jakiéj wychodził. Począł od zyskania sobie rublem życzliwości Hiszpana.
— Mój kochany, rzekł — co to jest ta wasza Lorka?... zapytał.
Chudeusz popatrzał długo na pytającego, od stóp do głowy go obejrzał i odparł:
— Nasza Lorka, jaśnie panie — jeśli się tak wyrazić godzi, perłą jest i fenomenem. Nic podobnego na świecie nie było, nie ma i nie będzie.
Rozśmieszył tém księcia JMości, który dobył z niego wreszcie wiadomość, iż Lorka była córką entreprenera, ale z pierwszéj jego żony, czy też krewną bardzo blizką, bo różnie o tém mówiono.
Rozmowa z chudeuszem wyciągnęła na scenę i samego pana entreprenera, za nim siłacza i ekwilibrystę, stróża i psa nawet należącego do personelu. Był to pudel, który zgadywał na jarmarkach kto w kim się kochał i liczył do dziesięciu. Wyszła za nim Lorka, tak ubrana kuso i wygorsowana, jak była na scenie...
Entreprener domyślił się zaraz z kim i o co miał do czynienia — lecz się oburzył nadzwyczajném zajęciem, jakie książę dla dziecka okazywał... i z czułością do piersi je przyciskał, mówiąc, że za żadne skarby nigdy się z niém nie rozdzieli.
Nazajutrz jednak druga żona jego przyszła do księcia niby z wymówkami, a w istocie z offertą, że możeby ona coś uczynić mogła... Książę oświadczył, że nic innego nie żąda, tylko łożyć na wychowanie tak utalentowanéj dzieweczki, i że przez czystą miłość dla sztuki chce się zająć jéj losem... Jejmość poszła z tém, przyprowadziła męża, układy szły tępo i zostały zerwane. Wieczorem niby bez wiedzy męża przybiegła znowu entreprenerowa, prowadząc z sobą Lorkę śmiesznie wystrojoną i nauczoną jaką rolę grać miała...
Drugiego dnia zgodził się stary ojciec, czy opiekun, bo jakoś nie jasno się tłómaczył z praw swoich, na przelanie ich księciu, który brał na siebie przyszłość Lorki, — lecz naturalnie tak genialnego dziecka nie mógł się wyrzec bez wynagrodzenia. Indemnizacya ta stanowiła sumkę dosyć przyzwoitą, za którą przedsiębiorca spodziewał się sprawić sobie przyrządy teatralne pokaźniejsze i personel swego towarzystwa powiększyć o jednego pajaca i jedną dorosłą primadonnę...
Lorka dumna z tego, że książę się nią chciał opiekować, bez żalu szła za nim, i nie okazała wcale czułości dla tych, z którymi się rozstawała. Przyjąwszy tymczasowo guwernantkę do niéj, książę, który utrzymywał, że z niéj zrobi ósme cudo świata, wyprawił ją do Warszawy na wychowanie, na które nic nie szczędził... Z niezmierną ciekawością i zajęciem śledził postępy w istocie olbrzymie i szybkie Lorki, która zarazem opanowywała jego umysł i serce. Dziecko zabawne, piękne, samowolne wkrótce urosło na powabne, a roztrzepane dziewczę, którego powabom książę się oprzeć nie umiał.
W kilka lat potém Laura na wsi królowała w pałacu... a mało co późniéj była panią pięknego klucza sprzedanego jéj pozornie, darowanego rzeczywiście...
Zdawało się po urodzeniu syna, że książę się z nią ożeni... Nie wiem co zaszło, ale piękna Laura Robert’owa została w nieokreśloném położeniu dawniejszém, zowiąc się tylko panią, a książę w lat kilka musiał się ożenić z hrabianką, która mu ogromną wniosła fortunę i nieznośny charakter...
Stosunki z panią Laurą, na pozór zerwane, trwać miały i trwają podobno do dziś dnia... Książę do syna jest przywiązany, dba o ile umie i może o jego wychowanie. Otóż masz, jeśli chcesz historyę pani Robert’owéj i twego przyjaciela Alfa... jest najprawdziwsza w świecie...
Zdziś słuchając to się marszczył, to zżymał — dał dokończyć Żabickiemu, ale nie okazał po sobie, ażeby opowiadanie miało na nim wielkie uczynić wrażenie. Zdawał się za nie mieć więcéj żalu do dawnego nauczyciela, niż do losu.
— Ale proszęż cię, rzekł, gdy Żabicki umilkł — co to wszystko mnie ma obchodzić? Pani Robert’owa jest osobą pełną życia, pełną serca, wychowaną starannie... To co ją dotknęło, obwinia więcéj księcia niż ją. Widzę w niéj ofiarę, a w Alfie dla mnie, choć nieuznana, krew książąt R... płynie. W oczach moich nie upokarza go to, czemu on nie winien wcale.
Après?? spytał Zdziś wstając...
— Ja nie wyciągam żadnego wniosku, dodał Żabicki, zostawiam go tobie, kochany hrabio. Zrób z tém co ci się podoba... Czy to jest właściwe dla was towarzystwo?..?
— Zkądże wam znowu jakieś arystokratyczne pojęcia? rozśmiał się Zdziś.
— Nie idzie tu wcale o nie... jest pewna w obcowaniu wyłączność, któréj ja, choć demokrata, potrzebę uznaję. Obcuj z kim chcesz, byle nie z próżniakami podejrzanéj moralności...
Zdziś się obruszył.
— Ale proszęż cię — zkądżeś wziął podejrzaną moralność? Ja tego nie dopuszczę, aby im lekkomyślnie uwłaczano? Alf jest moim przyjacielem...
— A ja? spytał Żabicki.
— Wiecie, jak was ceniłem — począł Zdziś — jak cenię, ilem wam winien; ale byłbym nikczemny, gdybym tych, co mi serce i dom otworzyli, nie bronił... To są ludzie zacni i szlachetni.
— A ja co im uwłóczę niesłusznie, jestem niegodziwym oszczercą? zawołał unosząc się także Żabicki.
Stanęli naprzeciw siebie w postawach niemal groźnych, obu w sercach kipiało. Zdziś, który był wielbicielem pani Robert’owéj, choć z tego uwielbienia sam sobie dobrze sprawy nie zdawał jakiéj ono było natury, zdawał się gotów kruszyć kopie za nią. Żabicki nie myślał ustąpić. Mówił z serca dobrego, nie czuł się winnym...
— Jak można wyrokować o ludziach, których się zna mało... na mocy jakichś podejrzanych i złośliwych plotek?... wołał Zdziś — to się nie godzi...
— W istocie, odparł czerwieniąc się Żabicki — winienem i przepraszam hrabiego. Rachowałem na to, że mnie znasz lepiéj, że pobudki mojego postępowania ocenić potrafisz. Przestroga moja przychodzi za późno...
— Tak jest! rzekł popędliwie Zdziś: za późno — bo nadto ich znam i szanuję, ażeby złośliwe jakieś insynuacye podziałać mogły na mnie.
— Nie pozostaje hrabiemu nic prócz wybierania pomiędzy mną a nimi — odezwał się Żabicki szydersko... możesz uczynić jak się podoba...
Wahał się nieco Zdziś... znać było, że z sobą walczył, ale nagle porwał kapelusz leżący na stoliku, skłonił się w milczeniu i wyszedł pędem...
Żabicki patrzał za nim długo, westchnął i siadł do pracy, do któréj jednak długo ciężko mu było zebrać myśli.
Nie lepiéj się czuł Zdzisław, który wzburzony wybiegł na ulicę, a nie chcąc się przyznać do winy przed sobą, malował czyn swój jako heroiczny postępek i mężne ujęcie się za honor nieszczęśliwéj rodziny, która mu tyle dała przyjaźni dowodów... Był pewien, że inaczéj nie godziło mu się postąpić, że Żabicki był winien, że spełnił obowiązek... Przywiązało go to mocniéj jeszcze może do Alfa i jego matki.
Ochłonąwszy nieco po téj walce, o któréj postanowił nic nie wspominać nikomu... nad wieczór powrócił do Alfa, gdzie go jak zwykle przyjęto jako domowego. W istocie matka Robert’a okazywała mu przyjaźń coraz czulszą, i wywoływała w młodzieńczém jego sercu uczucie osobliwe, które napróżno w granicach poszanowania starał się utrzymać.
Nie przekraczał ich jednak dobrowolnie i tłómaczył je sobie jak mógł najprzyzwoiciéj.
Odkrycie pochodzenia pani Robert’owéj i jéj przeszłości, nietylko nie rozczarowało go, ale dziwnym sposobem przywiązało może więcéj jeszcze...
Ani też poznać po nim mogli wieczorem, że się cokolwiek więcéj o nich dowiedział nad to, co mu sami półgębkiem kiedy powiedzieli. Śmielszym był nieco — nic wiecéj.
Trafił na wielką naradę matki z synem. Szło o pannę Herminię. Pani Robert’owa zapoznała się z jedną z tych pań, które w domu Puciatów bywały. Była to Niemka, literatka, autorka kilku powieści, osoba już niemłoda, a mimo to młodzieńcze mająca uczucia, mało znająca świata, choć o nim wiele pisała, tworząc go sobie w gabinecie, wedle pochwytanych pojęć, dopełnionych żywą wyobraźnią. Panna von Röttler, która przebolała na miłość tragicznie zakończoną śmiercią porucznika poległego na placu boju, odznaczała się słabością swą dla kochających się i cierpiących na serce... Gotowa była pomagać wszystkim... aby mieć przyjemność patrzania na rozwój tego uczucia, którego w sercu swém nosiła zerwany wątek. Chodziła w niebieskich okularach wprawdzie, ale uczucia zachowała dziewicze i dziecinne.
Łatwo było pani Rober’owéj wciągnąć ją do spisku, uprosić, aby pomagała dwojgu kochających się istot. Wnosiła bowiem, że panna Puciatówna nie mogła nie kochać Alfka — któżby go nie kochał?
Od panny von Röttler dowiedziała się, że profesor, człowiek bardzo oszczędny, i jako matematyk, umiejący rachować, dorobił się bardzo znacznego majątku, z którym się tylko ukrywał, aby dzieciom nie zawracać głowy, a Roszka zmusić do pracy. Być może, iż ta wiadomość skłoniła panią Robertową więcéj jeszcze ku pannie Herminii, która posażną być miała. Ponieważ profesor nie zbyt zdawał się sprzyjać Alfkowi, postanowiono u panny von Röttler ułatwiać młodéj parze swobodniejsze schadzki.
Stara panna z razu się nieco wahała jakoś, ale wprędce dała przekonać, że w tém nic złego być nie mogło, że młodzi ludzie widywać się mieli przy świadkach... Weszła więc do spisku, ujęta grzecznościami natarczywemi pani Robert’owéj, i przyrzekła ściągać do siebie pannę Herminię.
Cieszono się z tego, jak ze zwycięztwa, matka ściskała i całowała syna, promieniejąc radością.
— Widzisz, rzekła — i ja się tu na coś przydałam... a ten nudziarz, pedant stary, gdy mu córkę rozkochasz śmiertelnie, będzie ci ją dać musiał...
Zdzisław ani pochwalał, ani się sprzeciwiał, milczał.
Alf zdawał się być pewnym przywiązania pięknéj panny, chociaż ściśle badany przez matkę, chcącą wiedzieć o najmniejszym szczególe, na dowód skłonności panny Herminii nic tak bardzo przekonywającego przytoczyć nie mógł.
Wkrótce jakoś potém oznaczony termin na przenosiny hrabiego nadszedł, usiłował się jeszcze wymówić, lecz Alf go ściskał, sama pani natarczywie zmuszała, aby dotrzymał słowa, i hrabia, rad nie rad musiał mieszkanie swe pierwsze pożegnać. Bez wiedzy jego urządzono mu dwa pokoje przytykające z jednéj strony do mieszkania Alfa, z drugiéj do saloniku pani Robert’owéj, aż nadto wykwitnie i wymyślnie. Czuć w tém było rękę przyjaciela, a raczéj niewieściéj opiekunki... Zdziś był tem serdecznie ujęty, piękna pani bardzo szczęśliwa — dla syna — jak powiadała...
Razem z tém przypadła zmiana w wewnętrzném urządzeniu domu, w którém pani Robert’owa więcéj osób przyjmować chciała wieczorami, i niekoniecznie samą młodzież akademicką. Panna von Röttler obiecywała bardzo przyjemne znajomości artystów, muzyków, malarzy i literatów...
Salon więc jeden na ten cel staranniéj przygotowano... Wkrótce prawie każdego wieczoru gości coraz nowych było pełno, czas spędzano bardzo przyjemnie, a gdy Alf lub Zdzisław przypadkiem wspomnieli o egzaminach i nauce, prześmiewała ich pedanteryę pani Robert’owa. Uczyć się prawie nie było czasu. Zdzisław był wzięty w kontrybucyę albo przez przyjaciela, którego zwierzeń słuchać musiał, lub przez matkę, która go nieustannie na coś potrzebowała i spoufaliła z sobą do zbytku... Zaledwie usiadł nad książką hrabia, pukała do drzwi i wołała go do siebie, często nawet w nienormalnych dnia godzinach. Ile razy mowa była o przyszłości, a Zdziś się o nią troskał, odpowiadała mu ruszeniem ramion lub klapsem po ręku — że jego trwoga nie miała sensu.
Zdzisław sam w końcu przestał myśleć zbytecznie o jutrze, bo teraźniejszość z każdym dniem milszą mu się stawała.
Jakkolwiek z razu był oszczędny, a teraz pozornie wydatki miał mniejsze... z trwogą jednak po upływie kilku miesięcy, obliczając się spostrzegł, iż fundusz ostatni uszczuplił się znacznie. Grywano tu codzień, hrabia się często nie mógł wymówić i wstydził, wygrywał czasem, ale ostatecznie poniósł uszczerbek... Chwilę trwogi z tego powodu, zatarły rozrywki powszednie. Pani Robert’owa umiała życie urządzić bardzo wesoło, nie dając czasu się nudzić sobie, synowi, ani hrabiemu. Wieczory, jeśli ich nie spędzano w teatrze, który lubiła bardzo, schodziły na muzyce, na rozmowie i kartach... Wymyślano przejażdżki, wycieczki, podwieczorki, śniadania nieustanne...
Panna von Röttler i kilkoro Niemców, przejezdni Polacy, składali towarzystwo. Nie zbywało na akademikach...
Ktoby był w tych czasach przypatrywał się Zdzisiowi, w dosyć niedługim przeciągu kilku miesięcy, dostrzegłby w nim wielką zmianę.
Chłopię niemal do studencika podobne, dosyć nieśmiałe, rumieniące się, skromne, nabrało jakiéjś brawury, męzkości, śmiałości w obejściu z kobietami, jakiéj nigdy nie miało... Chwilami Zdziś wyglądał na zarozumiałego don Żuanika początkującego...
Jego miłostki dawne, Elsa i Stasia, zupełnie mu wyszły z głowy, — o nowych wcale nie myślał. Stosunki z panią Robert’ową przeszły w największą poufałość, do któréj ona pierwsza niemal zmuszała, żartobliwie przy synu nawet zowiąc go swoim kochankiem...
Były to tylko żarty zapewne, ale nieco dziwne... Alf, gdy mu co u matki uzyskać było potrzeba, posługiwał się Zdzisiem, utrzymując, że jemu to łatwiéj przyjdzie wyrobić... Wiele rzeczy w domu zdawano na hrabiego, który zrazu mniéj śmiało, w końcu się nauczył bez ceremonii rozporządzać. W tém życiu tak czynném i roztargnień pełném, zdrowie nawet młodego panicza zdawało się cierpieć nieco. Stracił świeżość młodzieńczą, żywe owe rumieńce dawne i wyraz twarzy dziecinny, chociaż nie można było powiedzieć, aby się zamęczał nauką.
Dawne plany życia, programy przyszłości, wszystko się to jakoś zatarło i zapomniało.
Z pomocą panny von Röttler miłość téż Alfa, rozkochanego do szaleństwa, zdawała się uzyskiwać wzajemność. Panna Herminia godzinami prowadziła z nim rozmowy, udawała niedowierzającą młodzieńczym zapałom, ale objawów ich nie unikała... Młodzi ludzie spotykali się na przechadzkach, u panny v. Röttler, w domu profesora, gdzie pozornie unikać od siebie musieli, i w kilku towarzystwach, do których opiekunka Alfa wprowadziła... Roszka potrafił on uzyskać na swą stronę zupełnie... Pomimo to wszystko, ze strony profesorówny, uczucie jakie okazywała, było ostrożne, chłodne nieco i nie odpowiadało gorącości, z jaką Alf modlił się do swojego bóztwa...
Matka słysząc skargi jego, gniewała się na przemiany, płakała, najśmielsze knuła intryg plany... ale to wszystko do niczego nie pomagało... Zdzisław, którego Puciata lubił bardzo i do domu nietylko mu wstępu nie bronił, ale go usilnie zapraszał, był w tém dziwném położeniu, że dla miłości Alfa, którego był posłem, musiał się zbliżać do panny, co mogło staremu profesorowi dawać do myślenia, iż Herminia mu się podobała. A że Alf w obec ojca starał się okazywać chłodnym, na wieczorach Zdzisław niemal wyglądał na konkurenta.
Puciata nietylko mu nigdy nie naganiał za długich często rozmów z córką, ale parę razy sam mu powiedział śmiejąc się:
— Idź, kochany hrabio, do Mini, z nią się lepiéj zabawisz, niż ze mną starym, a ona z wami lubi rozmawiać...
Alfa Puciata przeciwnie pilnował bacznie, ażeby się nie zbliżał do zbytku, i zwykle mu poczętą przecinał rozmowę. Na hrabiego przypadała więc rola pośrednika i posła...
Panna Herminia okazywała mu przyjaźń wielką i była z nim poufalszą niż z innymi. Urokowi jéj Zdzisław opierał się, szanując tę, którą uważał za przyszłą narzeczoną przyjaciela, i przez jakąś obojętność szczególną, która w tak młodym człowieku zdawała się niezrozumiałą. Jakkolwiek ostygły jednak, choć mu na myśl nie przyszło nigdy mówić o żadném uczuciu, w swojém imieniu, Zdziś miewał chwile, w których go wejrzenie tych ślicznych oczu czarnych elektryzowało, a poetyczna mowa poruszała do głębi.
Nie obcując prawie z innemi kobietami, oprócz codziennie widywanéj pani Bobert’owéj, któréj rozmowa wesoła była, dowcipna, ale nie budząca uczuć żadnych, nad bardzo pospolite i prozaiczne, Zdziś mimowoli odżywał, odmłodzonym się czuł, rozpoetyzowanym zbliżeniem do Herminii.
Nie umiał sobie wytłómaczyć jéj uczucia dla Alfa... było to bierne jakoby przysłuchywanie się miłości, coś jak litość dla niéj, niby rozbudzona ciekawość tylko. Alf nie wywoływał na twarz jéj rumieńca, ani jéj nabawiał niepokoju. Przyjmowała go uśmiechem, odprawiała poufałém głowy skinieniem, dawała mu pamiątki, których był żądny, kwiatki z bukietu... rękawiczki, które chwytał i na piersiach nosił, ale od niego przyjmując coś nawzajem, najczęściéj gdzieś w kąciku zapominała. Piękna bardzo twarzyczka Alfa, jego postać zręczna nie ściągały jéj oczu wcale...
Gdy Zdzisław odchodził od niéj, często długo z dala mu się przypatrywała... jakby ją żywiéj daleko od Alfa zajmował... Z nim poufale rozbierali po młodzieńczemu, a raczéj po dziecinnemu wielkie zadania życia. Zdziś odchodził zadumany jéj rozumem i fantazyą, lecz wprędce szczebiotanie pani Laury zacierało to wrażenie...
Jednego dnia Puciata, który zdawał się wesoło śledzić zawiązujące się między nim a córką stosunki, wziął go na stronę...
— Bieda to, mój hrabio, odezwał się (tytułu tego nigdy nie omijał, wymawiając go bardzo dosadnie), bieda to, gdy w domu matki nie ma, a na starego ojca, jak ja, spadnie ciężar dozierania córki... Zwłaszcza, gdy, jak u nas, młodzieży w domu pełno zawsze, dziewczę powabne, co się zowie, roją się koło niéj dudki, a człekby to rad na cztery wiatry porozpędzać...
Uderzył go po kolanie...
— Takich jak wy, kochany hrabio — dodał — dobrze wychowanych, przyzwoitych... niechby jak najwięcéj było... młodość potrzebuje rozrywki i towarzystwa... ale ot coś podobnego jak ta porcelanowa figurka, ten wasz przyjaciel Alf... no — cierpieć nie mogę...
— Panie profesorze, ujął się Zdzisław, znam dobrze mojego przyjaciela i ręczyć mogę za niego, że to złote serce, szlachetny charakter...
— Ale wierzę, wierzę — rzekł profesor, — tylko to pieszczone, zepsute... miękkie — matka psuje... do niczego! to nie mężczyzna...
Między nami mówiąc, począł nachylając się Zdzisławowi do ucha — widzę to dobrze, że się w Mini kocha... Pan jako przyjaciel powinienbyś go przestrzedz... że czas marnuje na ten affekt próżno. Jak mnie hrabio żywego widzisz... gdyby miliony miał a z miłości schnął, i gdyby Minia nawet do niego się przywiązała... czego Boże uchowaj — nigdybym jéj za niego nie dał. Nigdy w życiu!!
Zdzisław zdziwiony spojrzał w oczy staremu.
— Seryo mówię — kończył profesor... Wiem jego pochodzenie... książęce... to dla mnie dosyć... matka téż...
Prychnął profesor i mówił daléj:
— Niech to sobie kto chce za śmieszność poczyta, ale ja o ród stoję, o krew, o imię... za jakiegoś tam Robert’a, z lewéj ręki książęcéj, dziecka nie dam... Wstaliby z grobu Puciatowie przeciwko mnie...
Podniósł się stary, westchnął, przybrał uroczystą minę i powtórzył:
— Nigdy w świecie! nigdy! Niech idzie za ubogiego... niech w ostatku i za ladajakiego szlachetkę, ale za tego pochodzenia jegomości... nigdy w świecie...
Strzepnął rękami.
— Cóż on temu winien? panie profesorze... odezwał się Zdzisław po cichu.
— Nie winię go — odparł Puciata — ale go nie chcę. Więcéj powiem, żal mi go nawet...
Na tém skończyła się rozmowa...
Zdzisław odszedł rozmyślając nad tém, czy mu wypadało ten stanowczy wyrok powtórzyć za powrotem do domu czy nie? Zdało mu się, że profesor umyślnie mu się zwierzył w tym celu, ażeby wcześnie próżną Alfowi odjął nadzieję. Wiedział jednak, jak bolesne to uczyni wrażenie na nim i do jakiéj go rozpaczy doprowadzić może — po rozmysłach więc postanowił chyba przed Robert’ową się tylko wyspowiadać. Alfa tego dnia nie było u Puciatów, Zdziś chodził od niego z poselstwem... Wracając wstąpił do Roszka, u którego zagadali się do późna, tak, że gdy do domu przybył, Alf już spał... Zaledwie drzwi skrzypnęły, gdy od strony saloniku matki dało się słyszeć pukanie i cichy głos:
— Chodź do mnie...
Od niejakiego czasu pani Robert’owa w ten sposób mawiała do Zdzisia... Musiał być posłuszny, drzwi saloniku niczém nie były zastawione, zamykały się na klucz z przeciwnéj strony, wpuszczono go więc natychmiast. Piękna pani była w wieczorném ubraniu, posadziła przy sobie Zdzisia i z dziwną poufałością poczęła się dopominać o sprawozdanie z wieczoru...
— Cóżeś taki chmurny?... mów bo...
— Profesor mi humor popsuł — odparł Zdziś. Mieliśmy z nim cale osobliwą rozmowę. Dziwak jest. Wyobraża sobie swoją rodzinę czémś tak wielkiém i dostojném, że... że...
Tu Zdziś umilkł.
— Stary głupiec! zawołała Laura. Kogoż on dla córki chce? zwaryował czy co?
Pani Robert’owa im w większy wpadała zapał, tém zwykła była rubaszniéj się wyrażać...
— Mów bo bez ogródki — chcę wiedzieć, powtórz mi jego słowa...
Zdzisław zarumienił się mocno, posłusznym być nie było sposobu, musiał skłamać i zaplątał to jakoś w ogólniki... ale niemniéj dobitnie wytłómaczył, że profesor nie wyda córki za nieszlachcica bez imienia...
Kilka wyrazów dosadnych bardzo wyrwało się z ust pięknéj kobiety, która ze zmarszczonemi brwiami, w tym stroju wieczornym z napół obnażonemi rękami, dziwnie się jeszcze piękną wydawała...
Zerwała się z kanapy, poczynając chodzić po pokoju żywo...
— Cóż? zaklął się? zaprzysiągł? czy to seryo? zawołała...
— Ale najuroczyściéj w świecie...
— Może i na to być sposób — rzekła po cichu. Ja dla mojego Alfa na wszystkom gotowa... a ty — Zdziś... pewna jestem, także, bo ty go kochasz jak ja...
Nagle zbliżyła się do niego i pocałowała go w czoło... Zdziś zarumienił się cały...
— Wolałabym, ciągnęła daléj, żeby Alf się jéj wyrzekł i w innéj zakochał, ale on ma moją naturę... serce gorące... namiętności gwałtowne... Czy będzie z nią szczęśliwy czy nie, a mieć ją musi... Taka natura nasza...
Westchnęła piękna pani...
— Znajdziemy sposób — musimy go znaleźć...
W tém nagle oczy się jéj zaiskrzyły, uderzyła w dłonie...
— Ty musisz nam pomódz...
— Ja? czém? jak? odezwał się hrabia...
Pani Robert’owa zbliżyła się do niego.
— Powiesz pewnie, że na taki pomysł tylko taka szalona kobieta jak ja zdobyć się może... ale mnie o Alfa chodzi. Co mi tam! a ty — ty nas zdradzić nie możesz....
Postąpiła kilka kroków...
— Ty się z nią ożenisz... ale od ołtarza rozejdziecie się natychmiast... Ona przez to małżeństwo stanie się panią swéj woli... Weźmiecie rozwód i Alf się z nią ożeni...
— Uderzyła w dłonie: — A co?
Zdzisław zerwał się z kanapy.
— Ale to nie może być! zawołał.
— Dla czego? ty jéj nie kochasz, nie możesz jéj kochać, dla ciebie ona obojętna, tobie to wszystko jedno... To przyjacielska usługa... Ja cię dopilnuję, żebyś mi ani śmiał nawet spojrzeć na nią. Inaczéj z rąk profesora wyzwolić jéj niepodobna. A za ciebie on ją wyda...
— To żart — odezwał się Zdzisław — to w żaden sposób być nie może...
— Jakto nie może? a ja... ja wam daję słowo, ja o tém w jakiéjś książce włoskiéj czytałam, że się to przytrafiło... mówiła gorąco pani Robertowa...
Zdzisław rozśmiał się i ruszył ramionami. Godzina pierwsza biła na zegarze; popatrzał na rozognioną twarz kobiety i — zaczął się śmiać do rozpuku...
Pani Robert’owa przybrała minę strapioną i poważną.
— Zdziś! zawołała — śmiejesz się ze mnie, ale ja nie żartuję — ja ci mówię — to musi być. Jakimkolwiek sposobem, ja ją dla Alfa mieć muszę. Alf umrze z rozpaczy, a ja go nie przeżyję. Ta śmieszna dziewczyna wykraść się nie da, panna Röttler powiada, że to niepodobieństwo... nie ma sposobu innego...
Zdzisław śmiał się ciągle, przystąpił do pani Robert’owéj, pocałował ją w rękę i nie słuchając już więcéj, wybiegł do swojego pokoju, drzwi zatrzaskując za sobą. Tu padł na kanapkę, śmiech go opuścił, twarz spoważniała, zadumał się głęboko — ręce opadły, czoło się zmarszczyło. W sąsiedniéj salce słychać było chodzącą szybkiemi krokami panią Robert’ową... Zdzisław zapadł w marzenie jakieś, w jakiś rachunek z sumieniem własném. Porównywał swe położenie pierwsze z teraźniejszém, chwilę przybycia do miasta tego i obecną — jakiś niesmak wkradł mu się do duszy. Nie mógł sam ukryć przed sobą, że nieznacznie zaszedł w jakiś zapadły kąt, z którego tylko energiczna wola wyprowadzić go mogła, dopóki czas był jeszcze — a czuł, że na téj woli mu zbywało, i gniewał się na siebie. Otaczały go niewidzialne łańcuchy, któremi nie wiedział kiedy jak go opasano...
Dokąd go te stosunki zaprowadzić mogły?? W co miała obrócić się przyszłość? W chwili jakiegoś jasnowidzenia, czarne przed sobą ujrzał horyzonty — dreszcz przebiegł po nim... Zobaczył matkę, odśnił na chwilę przeszłość... i padł na kanapę zakrywając oczy, jak by niemi mógł zasłonić przed sobą przyszłość groźną...
„Co począć? co począć? pytał się nie znajdując odpowiedzi. Jestżem już niewolnikiem na wieki?“ Łzy znalazły się po powiekach, i spływające dopiero schwytał na twarzy...
Cisza głęboka panowała do koła. „Trzeba coś obmyślić i postanowić! rzekł w duchu... Jutro!!“
Nazajutrz obudził się Zdzisław rano, i wracając myślą do wypadków wczorajszego wieczoru, znalazł się do zbytku dziecinnym. Obawy, zgryzoty, postanowienia, wszystko to przyszło w brzasku dziennym. Powracał do zwykłego trybu życia, wyrzucając sobie, że się mar próżnych mógł przestraszyć.
Alf przyszedł do niego z pytaniami do łóżka; odpowiedział mu ogólnikami... Potém zawołano na śniadanie; pani Robert’owa przybyła także w rannym stroju wielce wytwornym, ale poważniejsza i smutniejsza niż zwykle. Uścisnęła Alfa z podwójną, prawie namiętną czułością, spojrzała na Zdzisława jakby z wymówką jakąś... Zaczęła snuć plany na dzień następujący...
Zdzisław milczał, — z panią Robert’ową powróciły mu te trwogi wieczorne. Widok téj kobiety czynił na nim dziwne wrażenie niewoli. W istocie władała nim despotycznie, oprzeć się jéj nie umiał, za późno było może wyłamać się z tego jarzma...
Przez cały ciąg opowiadania matka Alfonsa ukradkiem tylko spoglądała na Zdzisława... potém wysłała syna po jakiś sprawuneczek na miasto... Zdziś chciał wyjść także; kazała mu się zatrzymać.
Pozostać z nią sam na sam tym razem było mu przykro, lecz... musiał. Zaledwie się drzwi za Alfem zamknęły, gdy pani Robert’owa zwróciła się gwałtownie ku niemu.
— Zdziś! śmiałeś się wczoraj ze mnie! zawołała — co to miało znaczyć? Jestem więc tak niedorzeczna?... mów...
— Nie mogłem się nie rozśmiać — odezwał się hrabia — myśl była tak dziwaczna... tak... osobliwa...
— Mogło ci się to wydawać szaleństwem — gwałtownie poczęła pani Robert’owa — ale ja myślałam o tém noc całą... Ja Alfa kocham, a moja miłość nie zna przeszkód, i wszystkie zwalczyć musi, sto razy mówiłeś mi, że gotoweś dla Alfa i dla mnie się poświęcić? Cóż w mojéj myśli tak strasznego?
— Czyż pani nie widzisz tego — przerwał Zdzisław — że toby było kłamstwem i podstępem przed obliczem Boga, że toby było krzywoprzysięztwem? że z obrzędu religijnego czynić taką... nie wiem już jak nazwać... spekulacyę, intrygę, jest rzeczą niegodną? Możnaż wymagać co podobnego? Brałem to i biorę za żart... z żartu śmiać się musiałem...
— A ciasne serca i głowy! wyschli ludzie! wybuchnęła pani Robert’owa — rachować na poświęcenie wasze nigdy nie można. Skrupuły! Przecież uczyniłbyś to dla szczęścia dwojga istot, które się kochają... przecież cel ten uświęca...
— A! pani! przerwał Zdzisław — gdybym ja nawet chciał odegrać tę rolę upokarzającą dla mnie, jakże przypuścić można, ażeby panna Herminia zgodziła się na to?
— To moja rzecz, to panny Röttler, to Alfa... a wasza będąc przyjacielem, dowieść, że istotnie nim jesteście. Śmieszna rzecz... skrupuł jakiś religijny, gdzie idzie o danie komu szczęścia...
Gniewała się prawie, mówiąc i spoglądając na Zdzisia, który z podziwieniem to na nią spozierał, to w oczy jéj patrzał, niedowierzając swym uszom.
Wstał z krzesła.
— Dajmy już pokój téj rozmowie: pani próbujesz mnie chyba i żartujesz sobie ze mnie... ale pomysł rzeczywiście oryginalny...
I śmiejąc się, opuścił pokój jadalny...
Jeszcze był u siebie, gdy posłyszał, że Alf powrócił, potém żywą rozmowę i grooma, który pobiegł po powóz, a w kwadrans potém pani Robert’owa wyjechała z domu.
Alf wszedł do przyjaciela i zastał go wybierającego się na lekcye.
— Zdziś! moja duszo! odezwał się ze drzwi jeszcze: na miłość Boga, co mamie jest od wczorajszego wieczoru? Ty więcéj często wiesz odemnie... Ona się chyba o czémś dowiedziała, o czém ja nie wiem. Smutna, roztargniona, niecierpliwa...
— O przyczynie tego złego humoru nie wiem, odparł Zdzisław; ale to być musi coś małego... to przejdzie...
— Mama swoich zmartwień nie ma — dodał pieszczony chłopak: lękam się o siebie, bo na nią najprzykrzejsze czyni wrażenie co mnie dotyka...
Na ten objaw naiwnego egoizmu, Zdzisław mimowolnym odpowiedział uśmiechem...
— Być bardzo może, iż ją ta twoja miłość trapi, rzekł poważniéj. Widzi jak cię Puciata przyjmuje... gryzie się...
Alf z westchnieniem padł na kanapę...
— Mówisz to z takim chłodem, jak gdybyś nigdy nie kochał — rzekł patetycznie — jakbyś mi wyrzucał miłość tę... jakbym był winowajcą, gdy ja jestem najnieszczęśliwszą ofiarą. Ale ja nie mogę zwyciężyć serca, ja ją kocham! kocham! ona czar rzuciła na mnie... Są chwile, że jej nienawidzę za to, że chciałbym potargać te węzły, wyrwać się z téj niewoli — ale to przechodzi moc moją...
Zdziś! lituj się nademną, ale nie dobijaj mnie wymówkami. Cóżem winien? To siła, któréj żadna potęga nie zwycięży. Temi oczyma czarnemi, tém spojrzeniem poprowadziłaby mnie na śmierć...
Alf zakrył w dłoniach oczy.
— Dziecko ty oszalałe — przerwał mu Zdziś — zlituj się sam nad sobą! Jestżeś pewien, że ona ciebie kocha? a jeśli...?
— Nie kończ — krzyknął Alf — ja tego nie mogę przypuścić, ja nie śmiem pomyśleć... Gdyby mnie nie miała kochać — odejmcie mi życie... nie chcę go bez niéj...
Rzucił się Alf, zatarł włosy i poprawił się.
Niech mnie nie kocha... niech tylko będzie moją... musi mnie pokochać — moja miłość ją pokona...
— Alfie — pleciesz... mów chłodno... masz jéj wzajemność? Ochłoń, rozważ, mów...
Z oczyma wlepionemi w ścianę, stał długo chłopak i myślał...
— Tak jak ja ją kocham... ona mnie kochać nie może... jéj miłość jest inna... podobna do litości... chłodna, nierozbudzona... ale ona mnie znosi, cierpi... tego mi dosyć...
— Przyznam ci się, że patrzę na was, pośredniczę, pomagam, mówił Zdziś, a mimo to nie umiałbym powiedzieć, jak jesteście z sobą i jak ona usposobiona jest dla ciebie.
— Ona mnie musi kochać — przerwał burzliwie Alf: nie mów i nie myśl inaczéj, jeśli nie chcesz śmierci mojéj...
Począł się tragicznym krokiem przechadzać Alf. W jego ruchach było wiele młodzieńczéj przesady egzaltacyi, któréj siedlisko nie koniecznie w sercu być mogło — ale zarazem uczuł Zdzisław, że ta miłość być musiała rzeczywistą, gorącą namiętną.
— Uspokój się — rzekł — staraj poskromić... Pierwsza to twoja miłość, rozumiem ją, mam dla ciebie współczucie największe... ale są i nieszczęśliwe na świecie przywiązania, nieodwzajemnione... a Wertherów na świecie mało... Trapić matkę, umierać, dręczyć się... nie wiem czy warto.
— Ty jesteś zimny jak lód, bo ty nigdy nie kochałeś... ty jesteś realista! krzyknął Alf.
Zdziś się zarumienił mocno, ubodło go to w serce, czuł może sam, że najczystsze, najpiękniejsze młodości uczucie z piersi jego uciekło — upokarzało go to — obrócił w żart rozmowę, aby nie okazał, że cierpiał.
— Alfku, serce moje — uspokój się — wszystko będzie dobrze... Miłość taka jak twoja zwycięża... ożenisz się i będziesz u nóg bóstwa pędził życie szczęśliwe...
To mówiąc pocałował go wesoło i zabierał się wychodzić. Alf, który potrzebował słuchacza, nie puścił go samego, poszli razem.
Czy tego dnia skorzystali z odczytów, które odwiedzić raczyli — trudno odgadnąć. Pani Robert’owéj niemal przez cały ranek w domu nie było, nie zastali jéj powróciwszy, czekali z obiadem. Przyjechała z niezwykłemi rumieńcami na twarzy roztargniona, pomieszana, niespokojna. W czasie obiadu mówiła przeciw zwyczajowi mało, nie odpowiadała prawie na pytania, była zamyśloną mocno. Alf ją czułością swą starał się rozbroić, domyślając się gniewu jakiegoś; ściskała go, całowała, łzy miała na oczach, ale do zwykłego stanu powrócić nie mogła.
— Co mamie jest? szeptał Alf do przyjaciela.
— Nie wiem — odpowiedział Zdzisław.
Była ona tego dnia obrazem kobiety opanowanéj myślą jakąś despotycznie nad nią ciążącą. Widać było, że musi paść albo zwyciężyć. Zaledwie obiad się skończył — posłała po konie znowu. Burzliwo było i słotno, nie wstrzymało jéj to na chwilę...
Na zapytanie syna, dokąd jedzie? odpowiedziała z pocałunkiem wesoło:
— Dowiesz się późniéj.
Zdzisław z obawą na nią spoglądał, czując, że szalona myśl, z którą się wyrwała wczoraj, nie opuściła jéj jeszcze. Spodziewał się, że te marzenia dziwaczne wprędce się o rzeczywistość rozbiją.
Na herbatę zjawiła się piękna Laura, z mocno wypieczonemi rumieńcami na twarzy, uścisnęła syna serdecznie, była weselsza, ale milcząca... Zdzisław nieco zaniedbany znowu padł w łaski jak dawniéj.
Uśmiechała mu się i wdzięczyła... Dawniéj miłe mu to było, teraz prawie groźne. Nie wiedział czemu zaczynał się lękać téj kobiety, która się nie lękała niczego....
Jakby dla uspokojenia go, była dlań tego wieczoru nadzwyczaj uprzejmą i czułą.
— Jak my powinniśmy być mu wdzięczni! mówiła do Alfa — jaki on dla nas dobry!... Jakie życie musielibyśmy tu prowadzić, gdyby téj naszéj opatrzności nie było!
I ściskała go za rękę, a przeszywała wyzywającemi oczyma.
— Dla Alfa, dla mnie, a! to prawdziwa opatrzność! coraz żywiéj i z większym zapałem wołała pani Robert’owa. Takiéj dobroci, takiego poświęcenia... na świecie mało!
Zdziś się rumienił i prosił, aby mu oszczędzano tych pochwał — nic to nie pomogło... Matka i syn osypywali go niemi wieczór cały. Alf był w tém szczery i mówił tylko co czuł. Szczególniéj pośrednictwo do Herminii, ułatwianie z nią stosunków, obudzało w nim wdzięczność najgorętszą...
— Między Zdzisiem a mną, wołał ściskając go — c’est à la vie, et à la mort!!
Te wybuchy mieszały nad wszelki wyraz hrabiego... Niespokojny wyrwał się pod pozorem bólu głowy zawczasu do swojego pokoju. Lecz ucieczka ta nie na wiele się przydała.
Pani Robert’owa w kwadrans potém, niosąc kolońską wódkę, Eau des carmes, eter... przyszła sama do niego. Rzuciła to wszystko na stolik i siadła na kanapce, podpierając się na ręku. Alf był już u siebie.
— Cały dzień latałam jak szalona — odezwała się — mów co chcesz, c’est la seule idèe raisonnable... Herminię trzeba z rąk ojca wyswobodzić, uczynić panią swéj woli... Głupi, nieznośny starzec jest zacięty i uparty; nie można się spodziewać nawet go przeprzeć. Panna Róttler, wszyscy co go znają — mówią toż samo... Ty musisz być zbawcą naszym.
Nie dając słowa wtrącić Zdzisławowi, ciągnęła daléj bardzo żywo:
— Moja myśl nie wydała się innym tak niedorzeczną jak tobie... Panna Röttler powiada, że jest genialna... że tylko miłość macierzyńska taka jak moja zdobyć się na nią mogła... Dała mi słowo, że o tém z Herminią mówić będzie, że ją przygotuje... i ma nadzieję, że dziewczę się zgodzi...
Zdzisław chciał coś mówić, pani Robert’owa wyciągnęła białą dłoń i położyła mu ją na ustach.
— Ale słuchajże mnie — ciągnęła daléj. Alfowi nie mówię nic, dopóki wszystkie przeszkody zwyciężone nie zostaną... Obiecałam Röttlerce... co zechce... Posag, męża... wdzięczność moją... dozgonną... Jestem pewna, że sama uciecha przyłożenia ręki do tak wielkiego dzieła skusi ją... Pisze romanse, ale nigdy nic podobnego nie wymyśliła... Może z tego późniéj zrobić arcydzieło. Pomysł jest — jak ona sama powiada — genialny... Hrabia Zdzisław Samoborski oświadcza się o pannę Herminię. Ojciec ściska go, całuje w głowę, płacze z radości, zezwala... Ślub uroczysty... Po ślubie w godzinę gwałtowny interes zmusza hrabiego do wyjazdu... Gwałtowną sprawę zawsze wymyślić potrafimy... Podajecie prośbę o rozwód... ja płacę za wszystkie formalności... rozwód w takiém małżeństwie, które się rozeszło od ołtarza bardzo łatwy... ksiądz mi to powiadał, radziłam się dziś duchownych... Zapowiedzi i wesele Alfa...
— I — i pan hrabia Samoborski nie będzie mógł potém oczu na świat pokazać! — zawołał hrabia.
Pan hrabia jedzie ze mną do mnie i nie potrzebuje pokazywać oczu nikomu, oprócz mnie... odpowiedziała energicznie pani Robert’owa — pan hrabia opuścić nas — nie może...
Zdzisław zamilkł chmurno... rozmowa została szeptem niezrozumiałym przerwana, który się długo przeciągnął.
Nazajutrz był czwartek u profesora Puciaty. Zdzisław poszedł nań. Alf się wyrywał, matka go nie puściła, ubłagała, aby nie szedł. Hrabiemu odchodzącemu dawano instrukcye na wschodach jeszcze. Pani Robert’owa trzy razy wracała, zawsze czegoś zapomniawszy, niespokojna i poruszona.
Gdy wszedłszy do salonu profesora hrabia spojrzał na pannę Herminię, znalazł na jéj twarzy wyraz jakiś tak dziwny, zagadkowy, iż zaledwie się przywitawszy, pospieszył ku niéj, aby jéj prosić o tłómaczenie. Oczy Mini zdawały się go badać jakby po raz pierwszy widziały.
— Pani się nie gniewasz na mnie? spytał.
— Ja? za cóż?
— Nie wiem...
— Zkądże to posądzenie?
— Przeczucie — rzekł Zdziś.
— Fałszywe, powoli i poważnie poczęła panna Herminia. Niech pan sobie tego nie tłómaczy źle i nie weźmie za próżną chwalbę z méj strony. Bóg mi dał tak szczęśliwe usposobienie, że gniewać się nie umiem. Niecierpliwię się czasem, dziwię niekiedy — cierpię — ale wstydziłabym się gniewu, bo to oznaka bezsilności i braku panowania nad sobą.
— Możnaż panować zawsze nad sobą? spytał Zdziś uśmiechając się.
— Ja sądzę, ale potrzeba — chcieć — mówiła Herminia wlepiając w niego to spokojne zagadkowe wejrzenie, które się zdawało zimne jak lód, a jak ogień piekło... Zkądżeś pan wziął ten gniew? dodała.
— Z oczu pani?
— Nie wiem, chybaby oczy moje nieposłuszne mi były i mówiły nie to co ja im każę.
— Uderzyło mnie przecie niezwyczajne ich wejrzenie.
— Tak — to prawda — szepnęła Herminia...
Zdzisław pospieszył z ukłonem od Alfa...
— Czy nie przyjdzie? spytała chłodno.
— Dziś — nie — i bardzo mu żal, że musiał w domu pozostać.
— Pan jesteś dziwnym człowiekiem, odezwała się Herminia, taka przyjaźń! ja panu Alfonsowi jéj zazdroszczę...
— Ale czémże przyjaźń przy daleko gwaltowniejszém, silniejszém uczuciu, począł Zdziś, które pani obudzasz...
— Jabym przyjaźń wolała — zdaje mi się, że na nią więcéj rachować można...
— Każ mi pani powiedzieć co Alfonsowi.
Zamyśliła się trochę piękna Minia.
— Chyba: że mu przyjaźni pańskiéj zazdroszczę...
— Ale ja równą mam dla pani... pospieszył Zdzisław...
— Równą — o! nie! to być nie może — odezwała się profesorówna: dwie takie w sercu pomieścić się nie mogą...
— Są serca...
Herminia przerwała przywodząc wiersz poety:

— ...Serca zbyt wielkie...
Stają się gniazdem jaszczurek...

Serce co dużo zmieścić może, niebezpieczne, tak rzekł wieszcz, a ja mu wierzę. Mnie się zdaje, że nad jedno silne uczucie więcéj ludzka pierś pomieścić nie może...
Panna Röttler z widoczną ciekawością spoglądała z dala na rozmawiających; twarz profesora Puciaty jaśniała weselem... Kiedy niekiedy spoglądał z ukosa na tę piękną parę i ręce zacierał.
Roszek nadchodzący z nutami w ręku odciągnął siostrę do fortepianu; spojrzała długo na hrabiego i zabrała się do gry z bratem.
Zdzisław pozostał w miejscu jak wkuty — dzikie myśli błądziły mu po głowie.
— Miałażby już Herminia wiedzieć o projektach i czuć ku niemu pogardę? W oczach własnych zasługiwał na nią.
Dopóki był pod panowaniem matki Alfonsa, ulegał urokowi jéj; tracąc ją z oczu, odzyskiwał siebie samego — dziwił się sobie, oburzał... Wszystko to zdawało mu się snem jakimś niezdrowym, bolesnym... Wejrzenie Herminii wywoływało rumieniec; dziewczę to ciągnęło go ku sobie jakiémś uczuciem nieznaném. Nie była to pewnie miłość, ale fascynacya jakaś niepojęta. Widział w niéj wyższą istotę jakąś, niezrozumiałą dla siebie.. Nie dziwił się Alfowi, pytał tylko, czy ten młodzieniaszek ledwie rozpowity i niezupełnie rozbudzony, godzien był takiéj kobiety, co jak natchniona wieszczka na świat patrzała? Mogłyż się z sobą pogodzić ta niemal niewieścia natura Alfa, z prawie męzką Herminii naturą??
— Życie obfite w zagadki! westchnął po cichu. Któż zrozumie sympatie i wstręty? Wszak mogą się czuć pociąganemi umysły, a odpychać serca — mogą się ku sobie wyrywać dłonie, a nie rozumieć usta!
Zdzisław przy niej wracał do młodzieńczych poetycznych dni swoich, po których nosił żałobę, teraźniejszość truła go wygodną i pieściwą prozą życia.
Miałożby się wszystko na sybarytyzmie bez drgnienia serca zakończyć?
Rozmyślał tak, gdy Puciata się zbliżył do niego.
— Miałem list od Porowskiego w odpowiedzi na ten, który do niego pisałem, rzekł — kłania się hrabiemu on i panna Stanisława...
Wspomnienie Wólki i jéj dobrych serc przyjacielskich rozczuliło Zdzisia... ta woń od Samoborów odżywiła go...
— Cóż piszą więcéj? co więcéj? zapytał...
Puciata ustami krzywił, jakby mu to ciężko przyszło wypowiedzieć.
— Są nowiny — są — osobliwe — i niedobre — nie — począł z wolna... Nad stryjem hrabiego palec boży...
— A! cóż takiego? podchwycił Zdziś zdziwiony mocno.
— Dzikie to stworzenie snadż chorowało na jakieś pojęcia fałszywe o wychowaniu dzieci i miało się za rozumniejszego od innych... Nie kazał ospy szczepić swoim i podobno wszystkie potracił...
Zdzisław drgnął i zamilkł.
— Wszystkie? zapytał.
— Porowski mi pisze, że żadnéj ocalenia trzeciego nie było nadziei...
Zamilkli. Zadumał się hrabia. Nie żal mu było człowieka, co go tak nielitościwie pokrzywdził, ani się téż cieszył z jego niedoli; chodziło mu mimowolnie po głowie, że Bóg może jeszcze przywrócić mu co stracił. Nie mógł się oprzeć téj myśli, która mimowolne na nim uczyniła wrażenie.
Puciata powiódł oczyma po jego twarzy, jakby myśli z niéj chciał przeczytać.
— Dziwne są sprawy boże! dodał poważnie — niepojęty czasem wymiar sprawiedliwości, powolny, ale nieunikniony...
Zdzisław mówić nie mógł — sama najodleglejsza nadzieja odzyskania niezależności poruszała go do głębi. Pod wrażeniem jéj spędził wieczór, i dosyć roztargniony zbliżył się raz jeszcze do panny Herminii, z którą słów kilka obojętnych zamienił... Wydała mu się szczególnie piękną tego wieczoru, promieniejącą nadziemskim spokojem.
Nie mógł się wstrzymać, by jéj się wyspowiadać.
— Alf, rzekł — żałować powinien, że pani nie widział tego wieczoru... byłby chyba oszalał, tak pani dziś jesteś piękną...
Dosyć śmiały komplement, zdziwił profesorównę, która główkę dumnie podniosła.
— Pan jesteś tak dobrym przyjacielem — zawołała — że zastępujesz pana Alfonsa nawet w prawieniu mi grzeczności, których ja nie lubię...
— Darujesz pani, to mi się mimowolnie wyrwało, jest to prędzéj niegrzeczność, niż grzeczność — bo pani zawsze jesteś piękną...
— A pan hrabia czasem bywasz dziwnie... ekscentrycznym plenipotentem...
— Na ten raz mówiłem w mojém własném imieniu — rzekł kłaniając się Zdzisław...
— A pan Alfons nie weźmie panu tego za zdradę? ironicznie zapytała Herminia.
— Ja się do tego nie przyznam, a pani przez litość nie oskarżysz mnie przed nim...
— Jeśli nie spyta... bo kłamać nie umiem... rzekła Herminia. Pamiętaj pan, proszę, to moje słowo... ja fałszem się brzydzę...
— A ludzie utrzymują, że w naturze niewieściéj..
Herminia spojrzała nań surowo.
— Mnie się zdaje — odpowiedziała, że jest dwie żeńskie natury — natura kobieca i niewieścia. Ojciec mi mówił, że to w Polsce dawniéj rozróżniano. Kobieca natura to spadek po matce Ewie: niewieścia to odrodzenie na wzór anielskiego wzoru, Królowéj aniołów...
Mówiła jak sam profesor z powagą nieco naiwną i dziecięcą, ale mówiąc to była zachwycającą.
— Jest może fałsz w naturze kobiety, nie powinno go być w duszy niewiasty...
— Cudnie pani mówisz... westchnął Zdzisław przejęty... zazdroszczę Alfowi.
Skłonił się, prawie mimowolnie to wymówiwszy, Herminia się zarumieniła, odszedł...
Wracał do tego co się domem dlań teraz nazywało, z dwojgiem myśli: o Herminii i o nieszczęściu, jakie dotknęło jego prześladowcę. Jedna i druga wyegzaltowały go nad miarę. Wszedł do saloniku, w którym go czekała pani Robert’owa i Alf, razem z panem Sylwestrem Majakiem, jakby upojony... Po twarzy jego wielce zmiennéj i wrażliwéj, łatwo poznać to było można.
Z nieco pogardliwym półuśmieszkiem, Majak zobaczywszy wchodzącego, podniósł się, skłonił, pożegnał i wyszedł. Zdzisława to niemal ubodło...
Wielu z dawnych przyjaciół i znajomych unikało tak teraz jego towarzystwa... Lecz chwilowe to wrażenie zatarło się zaraz, gdy Alf i jego matka poczęli dopytywać o Herminię, o szczegóły spędzonego wieczoru.
Zdzisław przebąknął coś o swéj rozmowie, ale jéj powtórzyć ani chciał, ani umiał. Zaspokoił tylko Alfa, iż jego ukłony dobrze przyjęte były...
— Szczególnie dziś jesteś rozegzaltowany, odezwała się pani Robert’owa — co ci jest? Nie zwykłeś pan bywać takim, gdy wracasz od Puciatów...
— Tym razem — rzekł śmiejąc się ironicznie Zdzisław — osobiste miałem powody doznać wzruszenia. Profesor odebrał listy z owych stron, które się niegdyś mojemi zwały... Dziwne mi zwiastował nowiny...
— Złe? spytała pani Robert’owa.
— Ani dobre, ani złe, dziwne — rzekł Zdzisław. Stryj, który mi wydarł majątek, miał dzieci troje, zdaje się, że wszystkie z ospy pomarły...
Nie tając wcale radości pani Robert’owa w ręce klasnęła...
— Nie godzi się cieszyć cudzém nieszczęściem ale... nie taję, że to mnie raduje... któż wie?
Uśmiechnął się figlarnie...
— Pan Bóg dobre uczynki nagradza — dodała rękę podając. Wrócisz pan do swych posiadłości...
Hrabia nic nie odpowiedział — ale i on marzeniu znowu oprzeć się nie mógł.
Następnych dni, nic nowego nie zaszło. Spotkał się raz Zdzisław z Żabickim na ulicy, ale się nawet nie skłonili sobie, chociaż nie mogli niewidzieć i nie poznać. Inni współuczniowie zdawali się także unikać hrabiego, który nadto był dumny, aby ich miał szukać. Majak ile razy się z sobą zeszli, właściwym sobie sposobem przedrwiwał z panicza.
Całe towarzystwo jego składali teraz Alf, Roszek i pani Robert’owa.
Wszystko to wprawiało go w rozdraźnienie coraz większe, — instynkt zachowawczy ostrzegał go niepokojem o niebezpieczeństwie. Napróżno w domu pani Robert’owa i Alf starali się go pieszczotami ugłaskać i uspokoić: Zdziś uśmiechał się na chwilę, ale zostawszy sam, wracał do niepokoju, męczyło go fałszywe jego położenie. Okłamywał sam siebie, a oszukać nie mógł.
Jednego z następnych dni, znużony już nieustanném towarzystwem gospodyni domu i przyjaciela, który o niczém nie mówił, tylko o Herminii, sobie i miłości swojéj — wyrwał się Zdzisław pod jakimś pozorem na przechadzkę do Thiergartenu sam jeden.
Potrzebował samotności. Zaledwie usiadł na ławce w cieniu i miał zapalić cygaro, gdy z drugiego końca siedzenia, na które nie spojrzał roztargniony, doszło go szydersko jakoś wyrzeczone:
— Dobry wieczór.
Obejrzał się: na przeciwnym skraju siedział Majak z książką w ręku i fajeczką studencką. Patrzał na niego litościwie.
— Prawdziwie osobliwsze szczęście — zawołał Majak składając książkę, — że hrabiego spotykam samego! A gdzież towarzystwo?
— Jakie?
— Zwykłe!
Majak się śmiał.
— Czyż... nie mogę stąpić bez niego? rzekł prawie gniewnie Zdziś.
— Właśnie się téj pańskiéj emancypacyi dziwuję, mówił Majak... Dałeś się bowiem tak zawojować...
— Nie mam lepszych przyjaciół — odbił namiętnie Zdzisław.
— To pewna, rzekł student, ani lepszego przyjaciela, ani milszéj przyjaciołki — dodał z przyciskiem.
Milczeli przez chwilę. Majak zdawał mu się przypatrywać z politowaniem i przybliżył się.
— Kochany hrabio, rzekł, ja jestem gbur, ale ludzie mówią, żem niezły człowiek. Pozwólcie mi z wami być szczerym, wiele o was dobrego słyszałem od kolegi Żabickiego i życzę wam po bratersku...
Głos Majaka był nieco zmieniony i poważniejszy niż zwykle.
— Wpadliście w tę Kapuę Robert’ów, w któréj całą energię możecie utracić i popaść w niewolę. Nie przeczę, że dla młodzieńca początkującego przyjaźń takiéj miłéj i pięknéj kobieciny rzeczą jest bardzo powabną, ale to człowieka zmiękcza, zużywa, niszczy... Alf dobry chłopiec, nie przeczę, ale on ma kawałek chleba i gotową przyszłość, a wy sami przyznajecie, że na nią pracować musicie.
Zdziś słuchał dosyć cierpliwie.
— Wdzięczen panu jestem za szczerość i radę, rzekł, ale ja w tym stosunku, który potrzebom mojego serca odpowiada, nie widzę niebezpieczeństwa. Panowie go może sobie tłómaczycie fałszywie...
Majak się rozśmiał.
— Ale, ale! zawołał, fałszywie! mów sobie co chcesz... to w oczy skacze... Im prędzéj tém lepiéj, kajdany te złote trzeba pokruszyć...
Zdziś milczał, Majak mu rękę położył, na kolanach.
— Słuchaj pan — rzekł — chcesz-li się ocalić dopóki pora, uciekaj od niebezpieczeństwa... Możesz być niezależnym, czynisz się sługą i niewolnikiem... Zamierzałeś być surowym dla siebie, jesteś aż nadto pobłażającym.
— Powtarzasz pan to, co mu uprzedzony przeciwko mnie Żabicki mówić musiał — rzekł Zdziś.
— Nie Żabicki, ale mi to mówi sumienie własne — dodał Majak... Cedzić ci nie będę, jesteśmy koledzy, baba cię opętała zręczna i za narzędzie będzie używała, dopóki nie złamie... Szkoda mi was... jak Bóg Bogiem!
Zdzisław począł się tłómaczyć.
— To są plotki niedorzeczne... jestem przyjacielem Alfa... Nie można mi mieć za złe, że go kocham... matkę jego szanuję...
— Gadaj zdrów, szanuję! rozśmiał się Majak i wstał z ławki. Nie chcesz słuchać, wola twoja... ale i mnie, i Żabickiemu, i wszystkim nam żal was... Otrząśnijcie się z tego.
Podał mu rękę. Tym razem Zdzisław się nie pogniewał, przyjął uścisk dłoni i począł się jeszcze tłómaczyć i uniewinniać.
Majak ramionami ruszał.
— Ja was nie winię, dokończył, ale babę tę... babę. W tym...
Machnął ręką i poszedł.
Zdziś pozostał nieruchomy na ławce... rozmyślał. Stał się więc pośmiewiskiem i przedmiotem litości dla ludzi. Wchodził w głąb siebie i nie widział winy, tylko prześladowczą rękę losu. Coś jednak dla tego ogółu, który się nad nim znęcał, uczynić było potrzeba!
Od wieczoru u Puciatów i odebrania wiadomości o dzieciach stryja, nieustannie jakaś nadzieja dziwna snuła mu się po głowie. Któż mógł przewidzieć przyszłość?
Następowały ferye akademickie. Zdzisław sądził, iż lepiéjby ich użyć nie mógł, niż jadać w okolice Samoborów, do kapitana, do prezesa Mohyły, do dawnych znajomych. Toby go na czas jakiś od stosunków z Alfem i jego matką, od natarczywości ich, przyjaźni i dziwacznych projektów oderwało. Łatwo mu było znaleźć pozór do téj podróży, interes, potrzebę serca...
Wyjazd zdał mu się konieczny... Myśl uważał za szczęśliwą...
Lżéj mu się zrobiło na sercu po tém postanowieniu, które zdawało się łatwo bardzo wykonalném.
Nad wieczór więc powrócił do domu i zaraz u wnijścia powiedział Alfonsowi, że odebrał listy i że interesa pewne go zmuszą na jakiś czas się oddalić.
Alf zakrzyknął tylko:
— Cóż ja pocznę? — I pobiegł do matki. W chwilkę potém pani Robert’owa na pół ubrana, bo było gorąco, ledwie chustkę narzuciwszy na ramiona, wpadła jak burza.
— Co to jest? co ja słyszę? Alf mi niedorzeczności prawi. Jak to może być, ażebyś hrabia chciał odjechać? Dokąd? po co?
Ton był rozkazujący, — patrzała nań oczyma iskrzącemi, gniewnemi. Zdzisław spokorniał.
— Odebrałem listy, rzekł spokojnie, mam interesa konieczne i na czas jakiś będę musiał odjechać...
— Cóż to za interesa? pokaż pan listy? krzyknęła pani Robert’owa.
Hrabia się zarumienił, a piękna pani zmieniła ton i poczęła wnet jak najczuléj.
— Zdzisiu nasz kochany... ty nas opuścić tak nie możesz! W téj chwili! toby było zdradą, zgubą — o rozpaczbyś mnie przyprawił.
Hrabia stał milczący.
— Interes każdy w świecie da się ułożyć przez plenipotenta, ja poszlę człowieka, my się postaramy...
— Ja się muszę widzieć z dawnym opiekunem moim, z prezesem Mohyłą, rzekł Zdziś — w tém nikt w świecie mnie zastąpić nie może...
Widząc, że walka z kobietą będzie trudna, dodał głosem łagodnym:
— Niech się pani uspokoi, przecież na kilka tygodni odjeżdżając nie zrywam stosunków... powrócę...
Namarszczyła brwi pani Robert’owa.
— Zkądże tak nagłe interesa? nigdy o nich mowy nie było.
Potrzęsła głową.
— Panie Zdzisławie, nie, nadto masz dobre serce, ażebyś nas chciał opuścić...
— Zdziś! zawołał Alf, i rzucił mu się na szyję — nie gub mnie. My sobie bez ciebie rady nie damy...
— Ale ja powrócić przyrzekam — począł hrabia, któremu serce już zmiękło na widok tego przywiązania przyjaciół. Przecież się nie rozstajemy na zawsze, — ja mam sprawy, od których mój byt przyszły zależy...
Pani Robert’owa zamilkła, poczęła się przechadzać żywo po pokoju, znać było, że wcale nie dała za wygraną, i że rozprawę ostateczną myślała odłożyć sam na sam ze Zdzisiem.
Skinęła zręcznie na Alfa, aby nadaremnie się nie silił. Dawano herbatę, częsty gość Roszek wchodził z nutami pod pachą, w wyśmienitym humorze, — jak artysta, który odkrył arcydzieło.
— Schumann! bozki Schumann! krzyknął rzucając papiery na fortepian.
Przerwało to niemiłą rozmowę; po twarzach mógł poznać, że wszedł na jakiś spór i zmieszał się nieco.
— Jestem niepotrzebny z moją muzyką? zawołał chcąc się cofnąć.
— Ale owszem, przychodzisz nam na pomoc, spodziewam się, jako sprzymierzeniec, poczęła pani Robert’owa. Patrz na tego pana — (wskazała hrabiego) — chce nam uciekać...
— Dokąd? spytał Zdziwiony Roszek; a toby było piękne! gdyśmy się do niego przywiązali i pokochali go...
— Ja na parę tygodni muszę jechać w swoje strony...
— Bałamuctwo! fantazya! kaprys! dziwactwo!.. przerwała pani Robert’owa — wymyślił sobie jakąś sprawę, aby uciec od nas.
Alf przystąpił znowu, aby go uściskać, uwiesił się na jego ramieniu i szeptał mu w ucho:
— Zdziś — ja tego rozstania nie zniosę.
Matka znowu skinęła nań, że może być spokojny...
— Z tego nic nie będzie — rzekła stanowczo; siadajmy do herbaty...
Zaczęto mówić o czém inném. Roszek wtrącił coś o Schumannie — pani Robert’owa nie chciała o nim słuchać, dla niéj on nie był dosyć jasny... zdawał się dziwacznym.
Około Zdzisia jak nigdy obracali się wszyscy, aby mu dogodzić i uprzedzić jego życzenia. Ciasteczka jakie lubił, przekąski, które mu najlepiéj służyły, podsuwały piękne rączki matki i syna.
Zdziś był rozczulony. „Jesteś niewdzięczny!“ kilka razy na ucho powtórzyła mu matka Alfa... i pogroziła na nosku... Nie mógł już się tłómaczyć, milczał... Wieczór pomimo muzyki wlókł się długo. Roszek nareszcie wyszedł, Alf posłuszny matki skinieniu oddalił się do swojego pokoju: z trwogą dostrzegł Zdzisław, że go rzucono na łup pięknéj pani, która wstała majestatyczna i poważna.
— Teraz mówmy, rzekła — jesteśmy sami. Tak się z przyjaciołmi nie zrywa... pokaz mi list...
Zdzisław podniósł oczy...
— Nie mogę, odpowiedział: w liście są rzeczy, które nie mnie, ale innych obchodzą.
— A więc tajemnice masz, dla mnie? dla mnie? poczęła pani Robert’owa.
— A więc nieufność — odparł hrabia — nawzajem, jeśli się mam aż składać dokumentami.
— Mniejsza o to, nie żądam ich, odezwała się podraźniona pani — powiem jedno tylko. Listu żadnego nie było... to fałsz. Chcesz się nas, mnie pozbyć i zerwać, to widoczna... ale to niegodnie!
Chustkę przyłożyła do oczu, głos jéj stał się płaczliwy...
— Tego się zawsze szczere, serdeczne, bezinteresowne przywiązanie może w końcu spodziewać... mówiła — oddaliśmy ci wszystko... dom, serca nasze... naraziłam się na ludzkie języki, bom... przywiązała się do was... A to zapłata za ofiary? Sprzykrzyło się... idźcie precz.... nie znam was.
Przejmujący głos doskonałéj artystki, która łzy, boleść, jęki tak grać umiała, że ją posądzić o udanie nie było można, że ona sama może wydawała się sobie szczerą, przejął Zdzisława. Począł się uniewinniać.
— Czyż zasłużyłem aa te posądzenia? alboż nie ma mi być wolno nawet na kilkanaście dni odjechać?...
W ten sposób zawiązała się walka siły nierównemi. Kobieta miała za sobą doświadczenie, umiejętność, znajomość człowieka i serca ludzkiego, sympatyę, jaką obudzała i wiedziała, że ją ma u niego: młody hrabia miał swe niedoświadczenie, rozpieszczenie, brak energii, łatwowierność, młodość i kajdany, jakie wkłada nałóg łatwo się nabywający miłego przyjacielskiego stosunku... Łatwo było przewidzieć, jak się to skończy.
Jednakże Zdziś obstawał przy swojém, chciał jechać koniecznie, ale dawał uroczyste słowo honoru, poprzysiądz musiał, że powróci. Po kilkakroć podając rękę, którą Robert’owa ściskała silnie, powtarzał to słowo i przysięgę. Uspokoiła się dopiero. Zaczęto mówić o szczegółach podróży, o jéj trwaniu, o wyjeździć.
Matka Alfonsa rozporządzała najmniejszemi drobnostkami, obmyślała co miał wziąć z sobą, a co powinien był zostawić — dysponowała gdzie i z jakiém miał być pożegnaniem. Zdzisław na wszystko się zgadzał. Szło mu o to, ażeby na czas jakiś zszedł złośliwym oczom z placu — aby odetchnął i odzyskał samego siebie.
Spieszył się tak, że dnia nie chciał utracić... Gdyby nie panna Herminia, Alf byłby mu może towarzyszył, ażeby pewniejszym być, że powróci.
Na chwilę nie spuszczano go z oczu... Zdaje się nawet, że śmiała pani Robert’owa zarządziła poszukiwania listu w jego papierach, które nielitościwie rozrzuciła i nic nie znalazła.
Zdziś jakby odżył, w lepszym znacznie humorze poszedł z pożegnaniem do profesora Puciaty...
Znalazł go w jego gabinecie, w szlafroku wprawdzie, ale w chustce białéj na szyi, jak zwykle z gazetą w ręku. Zdziwił się niepomału stary posłyszawszy, że jechać zamyśla, ale podróż tę zrozumiał; a że chętnie bodaj kilka groszy rad był oszczędzać, dopominał się, aby bez listu do kapitana Porowskiego nie wyjeżdżał.
— Jeśli się chcesz z Minią teraz pożegnać, dodał poważnie, możesz pójść do salonu, znajdziesz ją tam pewnie. Nic nie mam przeciwko temu, zaraz i sam nadejdę.
Widoczna to była łaska... bo Puciata młodzieży tak łatwo do córki nie zwykł był dopuszczać. Zdzisław podziękował i poszedł.
W salonie jednak Herminii nie zastał... Na odgłos jego stąpania, odezwała się z drugiego pokoju.
— Roszek? czy to ty? Chodź tu!
— Przepraszam panią — to ja!
Dziewczę pokazało się we drzwiach.
— Cóż tu pan robisz o téj godzinie? spytała zdziwiona.
— Przychodzę panią pożegnać i to za pozwoleniem i upoważnieniem profesora.
— Jakto pożegnać?
— Wyjeżdżam na ferye...
— Dokąd?
— W moje dawniéj strony...
— Nigdy pan hrabia nie mówiłeś o tém...
— Bo to przyszło niespodzianie...
Zamyśliła się Herminia patrząc mu w oczy, jakby z niego prawdy dobyć chciała.
— Prędko powrócisz hrabia?
Zdziś się zawahał z odpowiedzią.
— Myślę, że za parę... kilka tygodni...
— A przyjaciel pański czy także z nim jedzie?
Uśmiechnął się Zdzisław.
— Nie — zostawiam go — pani, rzekł cicho.
Panna Herminia jakby dla przedłużenia rozmowy wskazała krzesełko. Profesor widocznie naumyślnie nie przychodził. Siedli naprzeciwko siebie. Czarne oczy magnetyzowały z dziwną natarczywością i odwagą.
— Kiedyż się pana hrabiego mamy spodziewać?
— Czyż pani raczysz się mnie spodziewać i postrzedz, że mnie tu nie ma? zapytał Zdzisław...
— O! niezawodnie — odparła powoli — przecież hrabia mi się oświadczyłeś z przyjaźnią, a ja biorę wszystko bardzo na seryo...
— Ja także...
— Weź pan przyjaciela z sobą, niech się rezerwie trochę...
— Ciężkoby mu się było od tych miejsc oddalić — rzekł Zdzisław.
Ironicznie jakoś uśmiechnęła się panna Herminia.
— Ale cóż on pocznie bez hrabiego? rzekła: nie da sobie rady i zatęskni śmiertelnie...
— Nie sądzę... ktoś mu zastąpi wszystko... pani się domyśli o kim mówię...
Na to pytanie odpowiedziało wejrzenie niezrozumiale pytające, niedowierzające, prawie szyderskie... Potém Minia odwróciła głowę, popatrzała na okna i zamilkła. Profesor zaczytawszy się snadź w gazecie, nie przychodził.
— Będziesz pan tam pewnie widział Porowskich — odezwała się Herminia; ja ich nie znam — ale dziwny stosunek łączy mnie ze Stasią. Przypisywała się do listów ojca, potém jako córki dwóch starych przyjaciół, zaczęłyśmy pisywać do siebie, i choć nigdy w życiu nie widziałyśmy się, a znamy się tylko z fotografii, pisujemy do siebie i jesteśmy najserdeczniéj. Powierzyłabym hrabiemu list do Stasi, gdybym pozawczoraj go nie wysłała.
— Pocztą?
— Nie, powiózł go jadący w tamte strony znajomy Roszka... zdaje mi się medyk... jakże się zowie?
— Czy nie Żabicki?
— Tak jest...
— A to mój dawny... nauczyciel i przyjaciel, rzekł hrabia...
Herminia się uśmiechnęła.
Zdaje mi się, że dla... dla Porowskich tam pojechał. Roszek się domyśla... nie wiem... wszak zna pewnie Stasię?
Podniosła oczy...
— Ja się nie umiem domyślać nic — rzekł hrabia — ale — bardzo być może, iż go tam miłe ciągną wspomnienia, jak mnie...
Westchnął i zachmurzył się, a że profesor nie nadchodził, chciał pożegnać pannę Herminię.
— Już pan uciekasz? a tak się długo nie zobaczymy, rzekła spokojnie patrząc mu w oczy i wyciągając doń rękę trochę drżącą. Nie śmiem wstrzymywać, żegnam pana — ale się spodziewam, że o nas nie zapomnisz... i że do nas powrócisz... Prawda?
Zdzisław się skłonił, i sam nie wiedział jak popełnił tę nieprzyzwoitość, że ją w rękę pocałował.
Rumieniec żywy wystąpił na twarz ślicznego dziewczęcia, spuściła oczy i dodała cicho:
— Znajdziesz nas pan wiernymi przyjaźni... proszę nie zapominać...
Profesor właśnie nadszedł na tę chwilę i zatrzymał się nieco we drzwiach, jakby pożegnaniu nie chciał przeszkadzać, udając, że rąk, które się dopiero rozerwały nie widzi...
— Kochany hrabio — rzekł, — proszę o zabranie listu mojego do kapitana... i kłaniajcie mu się najserdeczniéj. Posyłam mu moją fotografię i Mini... tylko téj proszę nie zgubić. Kompromitująca rzecz pięknéj panny wizerunek w rękach obcych... Odeszlę wszystko przez Roszka, abyś się nie potrzebował fatygować...
Zdzisław ukłonił się raz jeszcze profesorównie, która wyszła natychmiast... i dosyć smutny, choć sam nie wiedział czego, wysunął się z pokoju...
Nazajutrz w istocie Roszek mu przyniósł ogromną kopertę niezapieczętowaną z adresem kapitana... W niéj, jak się późniéj przekonał hrabia, był list do Porowskiego, dwie fotografie dla niego i jeszcze jedna panny Herminii, nie wiedzieć dla kogo przeznaczona, z nadpisem: Przyjacielowi... Tę zdaje się, że hrabia nic nikomu nie mówiąc, potajemnie sobie przywłaszczył...


∗             ∗

Prezes Mohyła, który od czasu katastrofy Samoborskich, znacznie podupadł na zdrowiu, mniéj teraz niż kiedykolwiek z domu wyjeżdżał. Nogi mu brzękły coraz groźniéj, chodził z trudnością o kiju, i znaczniejszą część dnia spędzał w starym, odartym fotelu, na gawędce z jakimś łaskawcą, lub z kimkolwiek z domowych. Na majątku znacznie nadrujnowanym gospodarzył syn jego pan Jeremi Mohyła, człowiek już także niemłody, obywatel ziemski, nawykły do tego szlacheckiego życia, które niegdyś ojciec prowadził. Zwał się pan Jeremi gospodarzem i rolnikiem, i zdawało mu się, że to powołanie spełnia sumiennie, skarżył się nawet często na nawał pracy. Wyjeżdżał na koniu bez chartów, lub z chartami na pole, objeżdżał łany, niekiedy fantazya mu przychodziła zajrzeć i do lasu, stał czasem chwilę z cygarem nad robotnikami, osobliwie jeśli młode kobiety były między niemi... Zaglądał i do regestrów i do śpichlerzów — ale to wszystko czynił nudząc się, obojętnie, z obowiązku i nawyknienia, i ciężyły mu te czynności, a gospodarstwo, choć na pozór nie zaniedbywane, szło bardzo licho.
Prezes, któremu za jego czasów wcale nie szło lepiéj, syna nie obwiniał, składał to na te — psie lata... które coraz się gorsze stawały, i na jakiś fatalizm ciężący nad Mohyłami.
— Cóż robić, moja duszko? mawiał do syna — co robić? Jakoś to będzie — głową muru nie przebijasz... jak nie idzie to nie idzie — to darmo.
Długi dawniéj pozaciągane ciężyły, w dodatku pan Jeremi ożenić się jakoś nie mógł. Prawda, że pięknym nie był, ale daleko brzydszym się do kobierca szczęściło; prawda, że nie miał za sobą świetnych talentów, ani dowcipu, ale był człowiek uczciwy, miły, zacny... i tylko trochę leniwy a nieporadny.
W innych folwarkach prezesa nie było ani domów, ani ogrodów, oprócz Porzecza... Mohyła sam to miarkował, że on może stał na przeszkodzie ożenieniu syna, bo każda panna rada była być panią w domu, a tu stary ojczysko był ciężarem...
— Jużbym rad to utrapione życie dokończył — wzdychał po cichu — żeby Jeremiemu było swobodniéj, a tu, jak na toż — Kostusia mnie nie chce...
Ojciec był bardzo przywiązanym do syna, Jeremi najczulszym dla ojca. Rodzina w ogóle po staropolsku się miłowała. Siostra Jeremiego wydana była od lat kilku za obywatela z sąsiedztwa, niejakiego Smogórskiego, nie majętnego człowieka, wesołego, poczciwego, nieopatrznego myśliwca, który żonę i psy zdaje się równie kochał, ale mocno bardzo.
Smogórscy albo oboje, albo ona przesiadywali często przy ojcu, a teraz gdy prezes na zdrowiu szwankował i kulawemi końmi swojemi sąsiedztwa nie mógł objeżdżać — mieniali się nieustannie. Staruszek lubił dobrze zjeść i wypić — więc Smogórski starał się o zwierzynę, a pani Ernestyna o słodycze i przysmaki. Poczciwy prezes nie mógł się skarżyć, aby go zaniedbywano... Syn uważał się niemal za ekonoma, choć mu ojciec wszystko dymittował, i bez woli prezesa, bez wiadomości jego najmniejsza rzecz się w domu nie działa.
Dom to był jeszcze patryarchalny, w którym miłość płaciła za wszystkie troski życia. Rodzina trzymała się spójną gromadką i wspólnie biedy i utrapienia znosiła.
Prezes jak dla siebie był nieopatrzny, tak i nieszczęśliwe Samoborskie sprawy przespał, zbytnio ludziom zaufawszy; ale też szczeremi łzami opłacił ten swój błąd, i nie można mu było wspomnieć o nieboszczce hrabinie, o losie jéj syna, bo zaraz płakać zaczynał...
Ile razy kto z obcych napomknął o Samoborskich, a wiele teraz tu o nich mówiono z powodu pana Sebastyana, prezes milknął, spuszczał głowę i słowa się nie odzywał, a potém przez cały dzień wzdychał... i bywało tak, że jeść nawet nie chciał.
Syn téż i córka przestrzegali zwykle gości, aby nie tykali przy nim tego przedmiotu. Hrabia Zdzisław parę razy, wyjechawszy, pisał do prezesa, lecz od kilku miesięcy już zaniedbał téj formalności. Opieka się była skończyła, jeden tylko interes więcéj niż wątpliwy pozostał przy Mohyłach... w ich rękach był prywatny skrypt na kilkadziesiąt tysięcy złotych należnych od niejakiego pana Kazanowskiego. Stary to był dług odwieczny, któremu Kazanowski ów nie zaprzeczał, ale go zapłacić nie mógł.
— Co acindziéj panie prezesie chcesz, kiedy nie mam, odpowiadał stary łysy szlachcic — wyciągając ręce obie — z próżnego i sam Pan Bóg nie naleje... Wioszczyna licha... czasy złe... jak zdechnę, to ja sobie weźmiecie... a póki żyw, żebym choć dach miał nad głową, to mnie nie wypędzajcie.
Po zupełnym upadku Samoborskich, Kazanowski sam się postrzegł, że sumienie kazało coś począć, aby ostatni grosz oddać sierocie... Przystąpiono więc do układów... Zgodził się szlachcie wioseczkę przepisać na imię hrabiego Zdzisława i przyznać mu jéj dziedzictwo, warując sobie dożywocie. Miał wprawdzie lat sześćdziesiąt, ale silny był, zdrów, krzepki i trzymał się jeszcze na koniu doskonale, a chodził po kilka mil na dzień pieszo...
Układ z panem Kazanowskim, był jedynym interesem, który się prezesowi ukończyć jako tako poszczęściło. W chwili gdy hrabia Zdzisław wybierał się odwiedzić okolicę Samoborów, rzecz była już skończona. Mohyła się cieszył niezmiernie, że choć to mu się powiodło, a że sam pisać nie mógł, na syna naległ, ażeby do Zdzisława list przygotował. Ale na wsi, nie nawykłym do korrespondencyj list ułożyć jest sprawą wielką. Jeremi zaczynał brulion: „Jaśnie Wielmożny Hrabio Dobrodzieju“ po razy kilka, i zawsze mu coś przeszkodziło. Prezes codzień zapytywał:
— A cóż list gotów?
Jeremi się tłómaczył...
— A niechże cię — mówił stary — to zupełnie jak ja... com nigdy się tak nie zmęczył niczém jak listem... Ale bo raz tylko przysiedź fałdów...
Jeremi codzień przyrzekał, w ostatku chciała go wyręczyć siostra, napisała coś, ale podarła... Dosyć, że pismo to wysłane jeszcze nie było.
— Ale co tam tak pilnego, mówił Jeremi... co mu z tego przyjdzie, że nominalnie wioskę dostanie? Kazanowski zdrów jak pień — nierychło się jéj doczeka. A gdyby nawet ją i objął, niewielką mieć będzie pociechę...
— Zachciałeś, kiedy nie ma nic, i to dobre! wzdychając mówił stary...
Jednego dnia letniego, gdy prezes z fotelem się kazał wytoczyć na ganek od ogrodu i popijał limoniadę, paląc fajkę, a wzdychał ciągle: „O Jezu! zmiłuj się nademną!“ bo go straszliwie w nogach rwało... zaturkotało coś przed gankiem.
Przy prezesie pod ten czas właśnie jakoś nikogo nie było... Niespokojny zaczął wołać:
— Jest tam kto? jest tam który? hę? a gdzieżeście się u kata pochowali?
Nikt nie odpowiadał... Prezesowi ciężko się było obrócić nawet, gdy już za sobą chód posłyszał ...
Czekał więc. Jakież było zdziwienie i radość, gdy przed nim stanął Zdzisław! Chciał się porwać, aby go uściskać, ale nogi mu nie dopuściły, ręce tylko wyciągnął i łzy mu się z oczu polały strumieniem...
— Jezu miłosierny!... to wy!... co za szczęście!...
Hrabia stał przed nim wzruszony także, i schylił się, aby go w ramię pocałować.
— Jakżem ja szczęśliwy! łkając mówił prezes.
Wtém wpatrzył się w przybyłego i ledwie mu się nie wyrwało:
— Ale cóż się z wami stało?
W istocie oczy tylko starego przyjaciela mogły w tym zwiędłym zawczasu, bladym, zmienionym chłopcu poznać owego ślicznego, rumianego, świeżego Zdzisia ze szczęśliwych czasów. Nie stracił on pańskiego trybu w obejściu się, nie spowszedniał powierzchownością, lecz zestarzał, i nowa dola wypiętnowała się na nim wyraźnie. Twarz nosiła cierpienia ślady, znikł z niéj uśmiech dziecięcy, a zastąpił go ironiczny i smutny... Piękność jego możeby w czyich oczach wydawać się mogła ponętniejszą wyrazem, jaki jéj nadał ból i niepokoje, lecz była chorobliwa i zwątlała... Oczy patrzały nieśmiało... czoło zdawało się wstydzić upokorzenia...
— Siadaj, mój ty gościu drogi, najdroższy, coś o starym przyjacielu i słudze swym nie zapomniał... mów mi o sobie — począł prezes. Jakże to dobrze, żeście to mieścisko, tych szołdrów porzucili, a przyjechali u nas odetchnąć. Oto Jeremi będzie wam rad... a Smogórscy...
I patrzał stary a napatrzyć się nie mógł na dawnego pupila swego, a łzy coraz się nowe dobywały z jego oczu osłabłych...
Jeremi, który był na toku, bo tam jeszcze jakieś resztki domłacano, zobaczywszy bryczkę pocztową, pośpieszył do dworu i przyszedł, gdy już hrabia był zasiadł przy prezesie. Nowe więc powitanie nastąpiło. Z drugiego końca domu pośpieszyła i pani Ernestyna Smogórska, młoda ale otyła kobiecina, poprawiając włosy... Wszyscy okrzykiem podziwienia spotykali hrabiego, nie spodziewano się go tu bowiem wcale; wszyscy téż znajdowali, spojrzawszy nań, że się dziwnie zmienił i postarzał. Zaczęto go rozpytywać, — nie miał prawie nic do opowiadania...
— Był tu u nas przed kilku dniami Żabicki, rzekł prezes, pytałem go o was, nic mi nie umiał powiedzieć, nawet o waszém przybyciu nie oznajmił. Tłómaczył się tém, że na inny oddział chodzi i nie miał czasu, ale zawsze...
Prezes kręcił głową.
— Zwija się tu po sąsiedztwie... nie wiem kędy...
Pani Ernestyna się uśmiechnęła.
— Koło Stasi się kręci...
— Może być — rzekł Mohyła — a no...
Znowu głową pokręcił i nie dokończył.
Pilno było Mohyle pochwalić się sprawą z Kazanowskim skończoną.
— A właśnie, odezwał się, zbieraliśmy się pisać do hrabiego... z interesem... no — i niezgorszym...
Mieliście to tam zdesperowaną sumkę u Kazanowskiego...
Cóż kiedy jéj odebrać nie było można? rzekł Zdziś; nie ma co już mówić o tém...
— Sumienie go ruszyło... dodał Mohyła: myśmy też troszkę nacierali, i wieś swoją wam oddał — ale po najdłuższém życiu, na uspokojenie długu. Macie więc, jeśli nie wioskę, to tytuł dziedzictwa... I to dobrze — lepszy rydz niż nic.
— Zawdzięczam to chyba prezesowi, rzekł widocznie uradowany Zdziś.
Mohyła zamilkł i rozpłakał się.
— Jeremi wam odda papiery! rzekł po cichu...
— A w Samoborach co się dzieje? spytał odważnie Zdzisław.
Prezes spuścił głowę na piersi i szepnął:
— Nie wiem.
Ernestyna i Jeremi spojrzeli po sobie...
— Gospodarzy po swojemu pan Sebastyan — odezwał się Jeremi; tylko mu się coś nie szczęści... dzieci potracił. Mówią, że go rozpacz była ogarnęła tak, iż zamknięty kilka tygodni siedział w ciemnościach i ryczał z bolu... Żona go tylko odratowała. Od téj pory mówią, że i gospodarstwo upadło, i wszystko zaniedbane... Siedzi podobno nad Biblią, nad Psalmami i księgą Hioba... Żony jego poznać téż nie można, tak się zmieniła... Smutno tam... Ale gdyby i był dziś żal a skrucha — mówił Jeremi, — już się dokonane nie powróci. Z pałacu gruzy tylko zostały, park wycięty zarasta, bo go nie wytrzebiono na pole i już pono o tém nie myślą...
Zdzisław milczał.
— Od śmierci dzieci nikt starego garbusa nie widział...
Pani Smogórska zaczęła inne opowiadać szczegóły... Prezes słuchał ich z równą ciekawością, jak hrabia, bo ich też pono nie znał.
— Palec boży! powtarzał po cichu; palec boży... Mówił on ząb za ząb... los mu też zęby rwie....
Zdzisław chciał tegoż dnia wyjechać do Wólki, lecz prezes zakrzyknął, że go nie puści.
— Nie ma nic pilnego, boć hrabia tu w naszych stronach zabawić musisz przecie... Prawdą a Bogiem do Kazanowskiego też pojechać należy i tę tam mizerotę obejrzeć. Jak ono jest to jest, zawsze to szmat ziemi swojéj.
Zdzisław nie przyznawał się do tego, ale i jego to nowe dziedzictwo, jakkolwiek szczupłe, cieszyło i ciekawość w nim obudzało. Folwark Kazanowskiego leżał na granicy Samoborów — wioskę nieraz dawniéj przebiegał Zdzisław konno, dworu jednak w olszynach ukrytego nigdy nie widział...
Jeremi zaczął opowiadać o Suszy — tak się zwał folwarczek Kazanowskiego...
— Dworek lichy pod słomą, zabudowania nędzne... opuszczone to bardzo, ale ludzie mówią, że grunt niezgorszy... Karczma na trakcie pocztowym, stawek z młynkiem choć nie rocznym... łąk dosyć leśnych, no i lasu, wyciętego prawda, włók ze dwadzieścia...
— Jakby Kazanowskiego Pan Bóg do swéj chwały powołał — odezwał się Mohyła — pobudowawszy się, żyć juściż można i z głodu nie umrzeć.
Ernestyna, która się właśnie bohaterowi przypatrywała, pomyślała jednak, że do Suszy nie był stworzony. Czas przebyty w mieście nadał Zdzisiowi jeszcze wybitniejszy charakter miejskiego panicza, któremu trudnoby wyżyć pod słomianą strzechą.
— Ludzie mówią — odezwała się, — że u Kazanowskiego nigdy dostatku nie było... to prawda, ale też i gospodarstwa...
— Myśliwy był — rzekł Jeremi...
— Proszę mojemu mężowi nie przymawiać! rozśmiała się tłusta gosposia. On ci też być bez łowów nie może, a chleb, chwała Bogu — jest...
Prezes ręką machnął...
— Gdzie teraz dostatek? gdzie teraz grosz? zawołał — czasy psie! to darmo... Czy kto gospodarzy czy nie, wszystko jedno... Ot Jeremi, i nie dośpi, i nie doje, i kłopocze się i zabiega... a cóż ma?...
Jeszcze może gorzéj jak za mnie bywało. Psie czasy... Ludzie, i ceny, i rola się popsuła... Koniec świata! słowo daję — plagi wszystkie... Jak nie księgosusz — to motylica, jak to nie — to posucha, to wylewy i gradobicia. Nigdy tego nie bywało!
Gderał tak stary prezes niemal wieczór cały. Zdziś, któremu dobra niespodziewana nowina dodała humoru, opowiadał nieco o Berlinie, i de publicis, bo tego prezes był bardzo ciekawy, szczególniéj od strony Turcyi. Przepowiednia Wernyhory niepokoiła go od dawna... Jeremi mówił o sąsiedztwie, dopomagała mu siostra. Ku wieczerzy przybył prosto z polowania na kaczki wracający, wąsaty, opalony, śmiejący się, zamaszysty Smogórski, którego żona pobiegła uściskać na ganek, jakby go od miesiąca nie widziała.
Cały ten świat wiejski, po owym berlińskim, wydał się nadzwyczaj dziwnie Zdzisławowi. Razili go ci ludzie hałaśliwą nad miarę mową, śmiechem, trywialnym dowcipem, rubaszną serdecznością, obyczajem jakimś niesalonowym. Ocenić ich nie umiał, a wśród nich czuł się obcym, choć serca się w nich odzywały...
Prezes wieczerzę jadł z podwojonym apetytem; przyniesiono wina węgierskiego, któremu Smogórski był rad bardzo... rozweselili się wszyscy, oprócz hrabiego, który pewne zachował decorum.
Na dzień następny pozostawała wyprawa do Suszy i Wólki... Oprócz tego zamierzał być hrabia w miasteczku i odwiedzić Wilelmskich, których plany zmieniły się i oboje pozostali tu założywszy małą pensyjkę dla panien. Chciał być wszędzie, widzieć wszystkich... i przedłużyć swój pobyt w tych stronach... Trochę nie na rękę mu było spotykanie się z Żabickim, lecz miał nadzieję, iż ten go nie obgada, a przed ludźmi po staremu z nim być potrafi...
Późno w noc rozeszli się nareszcie, i krzesło prezesa potoczyło się do jego pokoju...
Nazajutrz po uroczystém śniadaniu które za obiad stać mogło, Jeremi kazał zaprządz do tak zwanego koczobryka najlepsze konie folwarczne i jechać do Suszy...
Już na grobelce koło młynka, dowiedzieli się od chłopaka pędzącego gęsi, że Kazanowskiego w domu nie było. Zdala więc tylko mogli dworek opatrzyć. Leżał otoczony staremi olchami, nad pół zarosłym trzcinami, sitowiem i tatarakiem stawkiem. Lichy był, polepiony, słomą okryty, z ganeczkiem na pokrzywionych słupkach opartym. Ciasne podwórko z łatanych płotów otaczało obejście gospodarskie razem i tak nazwany dwór pański. Obok niego stała kuchenka z małemi okienkami, jeszcze od niego biedniejsza i brudniejsza, a koło niéj i przed nią schły naczynia od nabiału, prania i kuchni. Naprzeciw stajenka i obora z płotów polepionych gliną, nędzne chlewki i komórki siedziały jak grzyby nizko, ogromnemi pogarbionemi okryte dachami. Wszystko tu mówiło o nędzy i nieładzie, a smutne było, dzikie nad wyraz wszelki, jakby z przedkilkuset lat zabytkiem początków cywilizacyi...
Na Zdzisławie widok tego przyszłego dziedzictwa, jedynego jakie miał na ziemi, uczynił wrażenie bolesne; ponuro zwrócił wzrok na ten kątek i milczał. Jeremi, który to postrzegł, wesoło starał mu się wytłómaczyć, że opuszczenie pochodziło z winy gospodarza.
— Nie zaprzeczam, że Susza licho teraz wygląda, rzekł; ale przy pracy i smaku, jaki hrabia masz, jakże to łatwo zrobić ponętném i miłém! Naturalnie, że wszystkoby należało obalić, ogródek sobie zarysować, olchy i stawek do niego zagarnąć.
— Tak, rzekł Zdziś smutnie: stworzyć z niczego nowy światek na miejscu téj gorszéj od ruin nędzy wiekowéj i zaniedbania.
Stali tak u płotu, gdy parobczak nadbiegł, ofiarując się wprowadzić ich do dworku, aby spoczęli. Obaj nic nie mówiąc weszli w dziedziniec, przez który codzienne przechody bydła i ptactwo na nim zamieszkałe, spacer czyniły bardzo niebezpiecznym. Przy studeńce stała wiekuista kałuża pod korytem, w którém chudobę pojono. Kazanowski wcale się snadź ani o wdzięk, ani o porządek nie starał, bo mało w domu siadywał. Dworek służył mu tylko za przyporzysko chwilowe... Z jednéj strony była izba czeladna, z drugiéj pokoje pańskie, to jest jedna izba spora i alkierz sypialny z bardzo maleńkiém okienkiem od ogródka, które samo jedno w całym domu wyjątkowo było pomalowane zielono.
Kazanowskiego mienie składały strzeleckie przybory i lichy bardzo sprzęt domowy. Na stoliku podarty Idzi Blas z Santyllany i jeden tom Tysiąca Nocy, nie wiadomo co robiły.
Kartek w nich brakło, a na pierwszych właściciele pogryzmolili swoje nazwiska. Było też Ad majorem Dei gloriam — choć nie bardzo w miejscu. Kałamarz suchy, pióra popękane, kij w kącie — w sypialni kuferek, szafka... i wszystko.
Zdzisław nie dobrze rozumiał jak tu żyć było można — stał osłupiały. Miał się więc uważać za szczęśliwego, że mógł być téj nędzy spadkobiercą?
W jego oczach nie miało to żadnéj wartości, a stawało się ciężarem; nie śmiał się jednak odezwać. Przeszli w milczeniu wszystkie kątki. Chłopiec otworzył drzwi z sieni do małego ogródka, dzikiemi wiśniami i agrestem zarosłego, wśród którego siedziały główki kapusty, cebula i czosnek z długiemi łodygi powywracanemi fantastycznie...
Drabina stara wiodła ztąd na dach pod pozorem wycierania komina, któremu się to nigdy nie trafiało, ażeby kto o nim pamiętał. Co kilkanaście miesięcy zapalały się sadze, puszczano gęś ofiarną, Kazanowski strzelał w komin, lano wodę i na tém się kończyło... Na jaki rok można było spać spokojnie. Nie było co zresztą oglądać. Młynek w lecie odpoczywał. Po za olszynką łąka, a za nią pola widać było i lasy w głębi... Dwór Kazanowskiego wyglądał tak mizernie, jak zabudowania. Chłopiec był bosy i w zgrzebnéj koszuli; z oficynki wysunęła się postać płci żeńskiéj zasmolona, z czarną od sadzy chustą na głowie, potém stary o kiju pasiecznik, nareszcie dziewczynka blada i piegowata... Chłopiec, który oprowadzał, mówić umiał; reszta obawiając się zapewne badań, na widok przybyłych żywo się cofała pod opiekuńczy dach kuchenki...
Jeremi domyślił się przykrego wrażenia, jakiego Zdziś doznać musiał i rzekł wesoło:
— Wziąć taką pustynię a stworzyć z niéj raj... to prawdziwa przyjemność. Wszystko do zrobienia... to dopiero miło!
I zaczął się śmiać. W téj chwili coś zahuczało przed dworkiem, Kazanowski nadjeżdżał na kozackiém siodle i chudym koniu. Chłop był zdrów, silny, z nosem czerwonym, w siwéj sukmance... Skoczył raźno z wierzchowca i puścił go do stajni, a sam ku Jeremiemu pośpieszył, nie poznawszy Zdzisława.
— Przebacz panie podsędku dobrodzieju — żeśmy się tu wdarli do jego własności, którą hrabiemu Zdzisławowi pokazać chciałem...
— A! szanownego hrabiego, dobrodzieja mojego! krzyknął Kazanowski — zdejmując czapkę — co za szczęście!...
Zdziś się skłonił.
— Przyjechałeś hrabia obejrzeć swe przyszłe dziedzictwo... mówił daléj — i słusznie. Trochę opuszczone! tak! człowiek stary, do niczego ochoty nie ma, ale nie chwaląc i nie przechwalając, dołożywszy pracy, hrabio — klnę się — złote jabłko bierzecie! Na okolicę całą takich gruntów nie ma jak w Suszy... Łąki, sama koniczyna... las przedziwnie wyrosły... położenie cudowne... Czego dusza zapragnie... Małe to, ale cacko... To bieda, żem ja stary i że się zagryzłem... ochota odpadła... przez to wszystko zmarniało...
Westchnął.
— Proszęż do środka — choć spocząć... nie chwaląc się i nie przechwalając, mam trochę maliniaku, jakiego u nas nie znajdzie się nigdzie... Gdyby panowie raczyli...
Zdzisław i Jeremi zaczęli dziękować, składając się pośpiechem, ale Kazanowski niemal gwałtem zmusił ich wnijść nazad do domu i przysiąść na chwilę.
— Widzisz hrabio, rzekł bijąc się w piersi, oddaję ci wszystko co mam, nie chcę na tamten świat nieść ciężaru na sumieniu — bierz co twoje... Innyby był z długiem kręcił — jam człowiek prawy, cudzego nie żądam. Więcéj powiem, wam czas drogi, wy możecie z Suszy uczynić majątek co się zowie... ustąpię wam natychmiast, dajcie mi rocznie choć kilkaset złotych... W kluczu Radziwiłłowskim wakuje leśnictwo, ja psy i myśliwstwo lubię... pójdę służyć... Żal mi was, bom widział Samoborskich w lepszym bycie; mnie tak z wioską, jak bez niéj, ja nie gospodarz...
Spojrzał na siedzących, Zdzisław nie wiedział co mówić, Jeremi go wyręczył.
— Wiecie co? rzekł do Kazanowskiego, hrabia mało ma doświadczenia; przyjedźcie do nas na obiad w tych dniach, prezes rozpatrzy tę rzecz, a jeśli to możliwe... czemużby się zrobić nie miało?
— Ja wiele pretendować nie będę, dodał Kazanowski...
Począł jeszcze Suszę zachwalać, ale goście już się żegnali. Przeprowadził ich do koczobryka i stał długo u płotu, póki mu z oczu nie znikli.
Zdzisław milczał.
— Da się to może zrobić, rzekł odjechawszy nieco Jeremi: szlachcic nieporadny, niegospodarny i podobno grywać lubi, ale człowiek zresztą uczciwy... Wioskę teraz objąwszy, możnaby coś z niéj zrobić.
— Ale ja się na tém nic nie znam! przebąknął Zdzisław.
— A od czego Porowski i my i życzliwi wam sąsiedzi? wesoło dodał Jeremi — damy sobie rady...
Droga do Wólki wiodła po nad Samoborów granicami, wkrótce zjechali na drogę i okolicę, którą Zdziś w czasach szczęśliwszych tylekroć konno na Timurze przebiegał obok Żabickiego, spiesząc do matki, do pieszczot jéj, do uśmiechniętych twarzy domowników. Każdy kamień, krzyż, mostek przypominał mu jakąś chwilę życia... Z dala tam gdzie niegdyś był ów park wspaniały i drzewa odwieczne, widać było pnie i zarośla. Z wycięciem ogrodu zmieniła się fizyonomia Samoborów. Znikł pałac, z którego tylko resztki murów gdzieniegdzie sterczały.
Inne budowy zachowały się w całości, lecz widać było na nich opuszczenie, jakby umyślne i mściwe. Zdzisławowi kilka razy łzy zakręciły się w oczach, całego męztwa swojego potrzebował, aby na tę szczęścia ruinę patrzeć oko w oko i nie wybuchnąć jękiem i oburzeniem. Zniszczenie jak piorun w chwili obaliło to, na co długie lata pracowały mozolnie. Cień jego matki unosił się nad tém osmutniałém cmentarzyskiem. Mieszkając w Suszy, musiałby codzień patrzeć z dala na ten grób, na ten raj, z którego został wygnany. Los dziwnie znęcał się nad nim. Zmuszał go po upadku napawać się codzień goryczą jego. Jeremi czasem ukradkiem spoglądał na jadącego, ale widząc boleść wyrytą na twarzy, milczał, nie śmiejąc go zaczepić słowem...
Na gościńcu spotkali kilku ludzi, którzy poznawszy dawnego panicza, popodnosili czapki i witali go z czułością, jakiéj się nie śmiał spodziewać... Dawny stary woźnica hrabiny szedł w łapciach z siekierą na plecach, w siermiędze. Zdziś zobaczywszy Nikitę, prosił, aby się zatrzymano, i wysiadł do niego... On mu to niegdyś siodłał i przejeżdżał wierzchowca i na przejażdżki towarzyszył. Ze łzami Nikita rzucił się go po rękach całować.
— Panicz nasz! zawołał...
Zdziś był poruszony.
— Mój Nikito — rzekł, — dziś ani już panicz, ani wasz... obcy człowiek, który pamięta, żeście dlań dobrzy byli. Jak się macie?
— A cóż? rzekł Nikita — gospodarzę w chacie, we dworze nie jestem potrzebny... tam bronowłokami jeżdżą, a fornal powozi...
Popatrzał na Zdzisława i pokiwał głową.
— Zmieniłem się i ja — ale i panicz też... co robić. U nas tu słychać, że będziecie kiedyś w Suszy mieszkali... daj Boże... ja się tam do was na służbę przywlokę...
— Mój Nikito — nie będę miał z czego na Suszy koni i ludzi trzymać; ale mnie choć nawiedzicie....
Rozpłakał się stary...
— Bogu się podobało, rzekł — wola jego święta... ale i my, cośmy za państwa żyli w Samoborach, teraz na nie patrzeć nie możemy. Ja dwór obchodzę, bo mi się patrząc chce płakać...
Zdziś chciał po staremu obdarzyć Nikitę, ten potrząsł głową i odmówił. Tak się rozstali.
Z bijącém sercem zajechał hrabia przed dwór w Wólce... Okno było we dworku otwarte, a pierwsza głowa, która z niego wyjrzała, była Żabickiego... Nic przykrzejszego dla Zdzisława być nie mogło... Wtém na ganku z rozstawionemi szeroko rękami, we włóczkowéj swéj czapeczce na głowie, zjawił się kapitan, a za nim biegła Stasia zarumieniona, którą powoli doganiał zamyślony Żabicki.
Zdzisław zapomniał przeszłości berlińskiéj, i jakby wczoraj opuścił Porowskich, a nawet Żabickiego, począł się witać widocznie rozradowany ich widokiem. Najmniejszéj tu nie znajdował zmiany, ani w poczciwych twarzach wieśniaków, ani w obejściu ich z sobą — taż sama uprzejmość witała go w progu. Żabicki jakby nic między nimi nie zaszło, podał mu dłoń rozchmurzony i widocznie rad, iż go tu widział. Wszyscy razem z dodatkiem Jeremiego zaczęli mówić, pytać, śmiać się, słowa się krzyżowały i mieszały... Stasia podskakiwała jak ptaszę, parę razy plasnąwszy w rączki...
— Oto mi gość! mówił kapitan: pytałem Żabickiego właśnie, nic mi o hrabi powiedzieć nie umiał... tylko żeś zdrów i że w tym niezdrowym siedzisz Berlinie...
— Jakże się ma Puciata?
— Listy przywożę, rzekł Zdzisław rozweselony; a nietylko listy, ale nawet fotografie.
— Bardzo postarzał? hę? dziad? pytał kapitan. Starzéj wygląda odemnie?
Weszli do domku, Stasia pobiegła z kluczykami myśleć o obiedzie albo raczéj podwieczorku... Żabicki stanął trochę na ustroni. Zdziś odgadywał łatwo powód jego odwiedzin, a może mu zazdrościł... Niegdyś i on marzył trochę o Stasi — dziś wydała mu się jeszcze piękną i ponętną, ale popsute oczy na miejskich twarzach i postawach, już w niéj wdzięku dziewiczego ocenić nie umiały.
Zaledwie kilka słów mieli czas przemówić, powróciła gosposia i jeszcze raz podała rękę hrabiemu, patrząc mu w oczy ciekawie, jakby z politowaniem i współczuciem... Czy Żabicki mówił co przed nią? tego się nie mógł z jéj wejrzenia domyślić, nie zdawało się jednak, aby miał stracić co w jéj oczach, bo go witała jak zawsze serdecznie.
— Jakżeś to pan dobrze, święcie uczynił, żeś przybył nas odwiedzić i nie wyrzekł się starych przyjaciół? Mój Boże! gdyby ludzie czkawki dostawali za każdem o nich wspomnieniem, ilebyś razy hrabia miał ją z naszéj przyczyny!... Ojciec — ja — wszyscy ciągleśmy tu o panu mówili — troszczyli się!! Wszakże podobno kiedyś w Suszy zamieszkasz? szczebiotała — a! taka brzydka ta Susza, taka opuszczona... choć tatko powiada, że z niéj coś zrobić można...
Wszczęła się ogólna rozmowa o Suszy, o Kazanowskim, o przyszłości hrabiego, zaczęto mówić o Samoborach.
— Jam nigdy tego wilka nie widział, rzekł kapitan; graniczymy z sobą, lecz dzięki Bogu nie spotykaliśmy się nigdy... Dotknęła i jego mściwa losu ręka... takie śliczne słyszę miał dzieci... co to tam za rozpacz!! Któż wie? westchnął Porowski: drogi Opatrzności niezbadane...
Nie dokończyli, Stasia na osobności coś szeptała żywo z Żabickim... W chwilę potém przystąpił on do Zdzisława i wyprowadził go na ganek.
— Chwała Bogu — rzekł: wyrwaliście się z Berlina — niewymownie się cieszę... Wszystko będzie dobrze... ale chyba tam nie wracajcie...
I uściskał Zdzisława z niekłamaną radością.
— Cóż myślicie daléj? zapytał.
Zawahał się hrabia.
— No, nie wiem, rzekł — zacząłem nauki, należy je kończyć.
— Zapewne, tylko nie w tém towarzystwie...
— Nie mówmy o tém.
Spojrzeli na siebie i umilkli.
Dla Zdzisława wspomnienie téj słodkiéj niewoli, do któréj powracać musiał, było ciężkie. Zachmurzył się nieco... Nie dano mu jednak z myślami pozostać, gonił za nim Jeremi i kapitan. Oba oni układali już co począć z Suszą. Porowski się gotów był podjąć gospodarstwa.
— Suszę hrabia bierz kiedy dają — zawołał żywo, — u mnie wszystko jak w nakręconym zegarku, samo idzie, nie mam co robić, będę wam chętnie ekonomował — odżyję, odmłodnieję. Kazanowskiemu dać z lichem kilkaset złotych dożywocia i niech nas puszcza... Ja Suszę przerobię da niepoznania... Małe to, ale niezłe...
Projektów było mnóstwo, kapitan kredą na stole zielonym od wista rysował plan dworu i ogrodu, Stasia dodawała do niego przyozdobienia. Jeremi się sprzeczał, Żabicki śmiał, a Zdzisław patrzał na Stasię, na dawnego nauczyciela, na starych przyjaciół, choć myślami był gdzieindziéj. Wszystko to nie poruszało go, nie zajmowało wcale...
Przytomni przypisywali usposobienie smutnemu widokowi Samoborów. Chociaż kapitan zapraszał na noc usilnie, hrabia po kilku godzinach zażądał odjechać do miasteczka, aby dawną pannę Różę, a dzisiejszą panią Wilelmską odwiedzić. Kapitan dawał swoje konie, bo Jeremi chciał do ojca powrócić.
Nad wieczór więc pożegnawszy Wólki mieszkańców, Zdzisław wyjechał. Znalazłszy się na chwilę sam, odetchnął — gwar, wrażenia, cały ten dzień dziwnie go zmęczył. Około niego wszyscy byli szczęśliwi, weseli, jemu na duszy było niewymownie ciężko; Stasia uśmiechała się tak Żabickiemu, jak niegdyś do niego... On — nie zazdrościł mu nawet... ani się jéj dziwił. Susza go upokarzała, położenie teraźniejsze, pożyczane konie któremi jechał — wszystko. Czuł się najbiedniejszym z ludzi, a w duszy nie znajdował siły do podźwignięcia się z upadku.
Na przemiany błądząc myślami około Samoborów i po Berlinie, senny, zmęczony, smutny dobił się do gospody w miasteczku... Dom, do którego zajechał, był jedyny porządniejszy; izba gościnna opatrzona była w billard i bufet na klucz zamykany... Tu zbierali się urzędnicy i bezżenni mieszkańcy, spędzając wieczory przy ponczyku, piwie i billardowéj puli. Z dala już słychać było kul stukanie... drzwi od salki otworzyły się, a w progu ukazał się z kijem w ręku Wilelmski i na widok Zdzisława stanął osłupiały.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! zawołał.
— Jak się masz profesorze?
— Co pan hrabia tu robisz? rzucając kij począł stary...
— Przyjechałem, państwa odwiedzić.
Spoglądając na Wilelmskiego, teraz dopiero postrzegł hrabia, jak się profesor straszliwie odmienił. Szczęście małżeńskie widocznie nie szło mu na zdrowie. Oczy miał wpadłe, łysina się powiększyła, zbiedniał jakoś, a ubranie dowodziło zaniedbania, czy oszczędności — ale pewno nie elegancyi. Surdut wyszarzany pozbył się większéj części niepotrzebnych guzików, bo i dziurki, do których wchodziły niegdyś, były porozrywane. Koszula zmięta na szyi, okręcona była rodzajem chusteczki, któréj końce zdawały się poszarpane. Reszta ubioru nie trzymała się w równowadze, opadając razem z kamizelką na lewo...
— O jakżeśmy hrabiemu radzi! rzekł profesor ręce składając — szczególniéj ja...
To mówiąc kij postawił.
— Chodźmy, dodał, do osobnego pokoiku, abyś hrabia odetchnął... troszeczkę...
I nie pytając Zdzisława wprowadził go Wilelmski do małéj stancyjki, sadzając na kiwającéj się kanapce...
— Jakże kochanemu hrabiemu... studya — uniwersyteckie studya...? hę? Żabickiego tu widziałem, ale z tym do ładu dojść nie można... od niegom się niewiele mógł dowiedzieć...
A my tu — westchnął — żyjemy... at! wlecze się to — pensyjkęśmy założyli w miasteczku, mniéj to kosztuje... Moja Różyczka kochana prowadzi ją po mistrzowsku, ja u niéj nauczycielem i stoję pod jéj rozkazami. Opływam w szczęściu! co za kobieta! mówił ciągle zapluwając się Wilelmski: co za takt! co za głowa! co za serce!..
Tu pochylił się nieco do Zdzisia, dając mu poczuć, że niedawno musiał coś zażyć cynamonowego i na humor oddziaływającego.
— Ponieważ byłem tak szczęśliwy, żem się tu z hrabią spotkał, nim nas zaszczycisz swojemi odwiedzinami... począł na nowo — dozwól mi hrabio, jako dawnemu swojemu nauczycielowi, wywnętrzyć się nieco...
Nie ma co mówić — kwestyi nie ulega — jestem najszczęśliwszy... ale Różyczka (tu głos zniżył) rękę ma żelazną... Trochę dla mnie jest za surowa, kocha mnie to prawda, przepada za mną, lecz trzyma... powiadam hrabiemu... rygor! strach! Dla tego kiedy niekiedy wyrywam się tu nieco wytchnąć.
Bardzobym był obowiązany, gdybyś hrabia raczył powiedzieć, żeś mnie spotkał około probostwa, nie tu koło billardu... Ma wstręt do billardu, niczém nieusprawiedliwiony, nielogiczny... ale ma! Napoleon grywał w billard! billard jest dla zdrowia potrzebny, zwłaszcza osobom jak ja, co życiem sedentarném zdrowie straciły...
Wziął z lekka za rękę Zdzisława, i ścisnął ją uśmiechając się, biedny Wilelmski.
— A pensya jakże idzie? zapytał hrabia nie wiedząc co mówić.
— Przepysznie! Różyczka osoba z taktem, dzieci robią postępy znakomite — w domu ład i porządek cudowny... a bardzo oszczędnie. Klucze przy niéj, tych nawet mnie nie powierza... nie dla tego, żeby mi nie ufała — ale ma takie fantazye... Kobieta... pan wiesz co Salomon i Szekspir powiadają o kobietach, a co potwierdza nasz nieśmiertelny wieszcz...

„Kobieto! puchu marny...“

Nie żebym, uchowaj Boże, nie umiał cenić mojéj Różyczki...
Profesor był widocznie pod wrażeniem cynamonówki, usta mu się nie zamykały...
— Chodźmy — odezwał się Zdzisław...
— Służę! oto będzie szczęśliwa moja Różyczka! rzekł uśmiechając się profesor... ona, co o hrabi i hrabinie po całych dniach mówi i wzdycha.
Wilelmski chciał surdut pozapinać, gwałtownie chwycił go próbując z jednéj i drugiéj strony, aż snadź przypomniał sobie, że to było niepodobieństwem, — wyszli więc razem na rynek, jak stali... Wilelmski rozpięty, w czapce na bakier, Zdzisław po podróżnemu.
Profesor z dala ukazywał dworek drewniany, który zajmowali.
— To gniazdko nasze — zawołał — tam szczęście moje przebywa...
Zbliżali się do drzwi, Wilelmski poprosił o pozwolenie wyprzedzenia hrabiego, aby widok jego zbyt gwałtownego nie wywarł wrażenia na czułą żonę, śpieszył więc, gdy ze drzwi, nie postrzegłszy Zdzisia, ukazała się profesorowa...
— Zkądże wasan wracasz? zawołała; znowu od Lejby? skaranie Boże!...
— Duszko! Różyczko! głośno począł profesor, gościa wielkiego prowadzę.
Pani Wilelmska wyjrzała, krzyknęła i rzuciła się z otwartemi rękami na Zdzisia... z macierzyńską witając go czułością, ze łzami. Wychował się w jéj oczach, przywiązana doń była — i — bądź co bądź, serce miała niewieście.
Wilelmski stał z boku ocierając łzy, które powieki jego zrosiły...
— Złote serce mojéj Różyczki...
— Chodź, hrabio — chodź... patrz... co Bóg mi dał, to z waszéj łaski... to dary wasze... to świętéj matki twéj serce stworzyło...
I płakała pani Wilelmska, nie wiedząc gdzie posadzić hrabiego... Profesor starając się być użytecznym przyniósł fotel, lecz snadź go ruszył niewłaściwie, gdyż pani Róża syknęła, spojrzała nań surowo, posadziła Zdzisława na kanapie, i zdawała się już męża nie widzieć.
Wilelmski poszedł do okna...
— Niech profesor zajrzy do klasy, i posiedzi tam, dopóki nie wybije godzina...
— Z duszy serca, złoto moje! zawołał stary wynosząc się co najprędzéj...
Z westchnieniem, wyciągnąwszy rękę, pani Wilelmska wskazała Zdzisiowi wychodzącego małżonka.
— Kochany panie Zdzisławie, otóż to szczęście moje! poczęła: ten człowiek pije! Trzeba mi było, będąc wolną, szukać takiéj niewoli?... Któżby był przewidział? człowiek się zdawał stateczny...
— Ale posłuszny przynajmniéj — rzekł Zdzisław...
— A jeszczeby téż czego brakowało! żeby popróbował mi się buntować, odparła Wilelmska, tegobym nie dopuściła... ale do niczego! Billard... ponczyk... ani go powstrzymać... pomocy nie mam z niego, a wstyd przed ludźmi...
Zaczęła się uskarżać Wilelmska i popłakiwać — potém przeprosiwszy wyszła, a w chwilę spocony Wilelmski wśliznął się do salonu i przysiadł przy Zdzisławie...
— Skarb ta kobieta... widzi hrabia co za domek? jak szklaneczka, jak cacko; wszyscy gust admirują... ona z niczego umie zrobić coby druga wielkim kosztem nie potrafiła... Genialna kobieta, tylko nieco przyostra... ale nikt z nas doskonały...
Otwierające się drzwi przymknęły usta profesorowi.
W progu ukazał się ksiądz kanonik Starski, tak starannie i świeżo ubrany jak niegdyś, gdy Samobory odwiedzał, w fioletowych pończochach i rękawiczkach, w kapeluszu z szerokiemi skrzydłami.
Cher comte! zawołał — jakżem ja szczęśliwy!... Dowiaduję się w progu od czcigodnéj gospodyni, że go tu znajdę, i śpieszę... śpieszę...
Kanonik zasiadł, uśmiechając się, na kanapie, Wilelmski go w rękę pocałował i odstąpił westchnąwszy. Poszedł zająć zwykłe swe, jak się zdawało, stanowisko przy oknie...
— No — w Samoborach — mówił cicho kanonik — wiesz pewnie hrabia, co się dzieje... Jako ojciec duchowny, którego powołaniem przynosić pociechę, byłem tam... bywam... patrzałem... patrzę... to są nieszczęśliwi ludzie. Wiecie zapewne...
Zdzisław w milczeniu skłonił głowę...
— Szczególniéj ta biedna, prosta, ale serdeczna kobieta, która i tak już męczennicą z nim była, w dzieciach tylko mając pociechę... Gdyby nie religia, ten człowiek uległby pewnie rozpaczy...
— Religia? zapytał Zdzisław z ironicznym uśmiechem — ten człowiek miałby mieć religię w sercu?
Kanonik zaciął usta...
— Jest surowy, dziwak, despota, ale ma wiarę, i ona go pociesza... Dlatego, dodał, schylając się do ucha Zdzisławowi, gdy raz jesteście w tych stronach, czy nie należałoby... czy nie spróbować...?
Nie dokończył jeszcze, gdy Zdzisław zerwał się z krzesła.
— Księże kanoniku! zawołał: ten człowiek jest zabójcą matki mojéj! Między nim a mną... przepaść.
Twarz księdza zbladła trochę, ale nie zmieniła wyrazu.
— Gdyby hrabina żyła — dodał — onaby pierwsza, jestem przekonany, wiodła do zgody i pojednania... A jeśli on — któż to wie? — żałuje swój popędliwości... jeśli...
— Księże kanoniku, błagam — począł Zdzisław — nie wystawiajcie mnie na przykrą konieczność sprzeciwiania się wam... ja tego człowieka znać nie chcę...
Kanonik umilkł i począł cichym, spokojnym głosem dopytywać o Berlin, o nauki, o zdrowie. Weszła też pani Wilelmska, z wielką troskliwością krzątając się zarówno około przyjęcia dostojnego prałata i hrabiego.
Profesor, chociaż okazywał kanonikowi poszanowanie, z dala rzucał nań okiem, w którém wcale przeciwne iskrzyło się uczucie. Znać było, że go nie lubił.
Wieczór upłynął na wspomnieniach dawnych czasów, na łzach i długich cichych opowiadaniach. Wilelmski, który ukradkiem dolał sobie do herbaty araku, ze znużenia i wzruszenia zdrzemnął się w kątku.


∗             ∗
Parę tygodni upływało od przyjazdu hrabiego w okolicę Samoborów, z Kazanowskim układ o Suszę był skończony, kapitan Porowski objął zaraz wioskę w swój zarząd, a prezes Mohyła, potajemnie sprzedawszy jakieś staroświeckie klejnoty, kilka tysięcy złotych dał na zagospodarowanie...

— Mój kapitanie złoty, rzekł wtykając mu pieniądze: o tém Zdzisiowi proszę cię, jak mnie kochasz, ani słóweczka; ceremoniowałby się ze mną, a ja, Panie Boże odpuść, możém zgrzeszył nieudolną opieką... może oni co przezemnie stracili. Lżéj mi będzie na sumieniu...
Porowski z właściwą sobie energią starego żołnierza wziął się do dzieła.
— Tę kupę chróstu — zawołał pokazując na dwór — na cztery rogi chyba podpalić... bo to z tego nic, gnój i próchno.
Jednakże rozrzucono tylko dworek, ale go nie palono... Wszystkie zabudowania trzeba było stawić na nowo. Zdziś pojechał na miejsce i nie poruszyły go wcale plany kapitana, który się do nowéj swéj kreacyi zapalał. W duszy jego nic nie mogło rozbudzić ani wielkiéj ochoty do życia, ani nadziei lepszego bytu... ani smaku do pracy... Wszyscy widzieli to w nim, iż nudzić się zdawał i rzadko nawet do żywszéj dał pobudzić rozmowy...
Stasi go było żal.
— Co się z panem stało? mówiła mu raz gdy Żabickiego nie było, a kapitan wyszedł na chwilę — w Berlinie mi pana przemienili. Wyjeżdżałeś ztąd smutny, ale nie złamany; teraz wyglądasz jakbyś do życia nie miał ani ciekawości, ani ochoty...
— Bo w istocie — rzekł Zdziś po cichu — nic mi się nie uśmiecha...
— Ale młodość...
— Straciłem ją.
— Największeby to było nieszczęście, gdyby w pańskim wieku nie można jéj odzyskać — ale — ja ufam... że się ta zguba znajdzie...
— Wątpię — szepnął Zdzisław...
W ciągu rozmowy, dziwna jednak zaszła niespodzianka. Panna Stanisława przypadkiem zaczęła się rozpytywać o Puciatów, o Herminię, którą nazywała swą najdroższą nieznajomą przyjaciołką — i Zdziś po raz pierwszy mówiąc o profesorównie ożywił się, rozpromienił, rozgrzał.
Stasia zdumiona słuchała, popatrzała nań z uwagą — nie powiedziała nic, ale w godzinę potém szepnęła mu na ucho:
— Już wszystko wiem! miłość pana trapi... hrabia się kochasz w Puciatównie?
— Ja! zawołał śmiejąc się i chmurząc razem Zdzisław — ja! a to doskonale!
— Dlaczegożby nie? zapytała Stasia.
— Dlatego że... że... jestem właśnie powiernikiem i przyjacielem tego, który się w pannie Herminii kocha... Gram rolę najosobliwszą...
Trudno się było jaśniéj tłómaczyć.
Stasia ramionami ruszyła...
— Jaką pan rolę grasz, nie wiem, zawołała — może sam nie wiesz nawet, że Herminia hrabiego żywo obchodzi; ale ja za to przysięgnę... że...
Nie dokończyła...
Hrabia śmiał się ciągle, rumieniec mu na twarz wystąpił i przerwał rozmowę...
Stasia zapytała potajemnie nazajutrz Zabickiego, który o niczém zdawał się nie wiedzieć lub nie chciał mówić. W ogóle téż o berlińskiém życiu dawnego ucznia unikał rozmowy... Stasia, którą bawiła bardzo korrespondencya z Minią, napisała do niéj zaraz na pocztę list zagadkowy, dziwaczny, wyzywający... w którym rozmowę o niéj z hrabią wspomniała i podejrzenie jakie ona obudziła. Nic nie mówiąc oczekiwała niecierpliwie odpowiedzi... Każda przychodząca poczta nowym ją nabawiała niepokojem. Po kilku dniach żądana odpowiedź przyszła... Stasia pochwyciła ją z ciekawością niezmierną, obiecując sobie coś z niéj dobyć, choćby była zaprzeczeniem domysłów, przy których się upierała.
List Herminii był żartobliwy, a nie wesoły — dla takiego instynktowego znawcy serca ludzkiego, jakim była żywa i dowcipna Stasia, już to coś mówiło, iż na cztery strony zapisana ćwiartka, przesiąkła była tym hrabią, którego się wypierała profesorówna...
Przyznawała się tylko do tego, że byli w bardzo dobréj przyjaźni i że ten węzeł uroczysty wolała nad wszelkie inne, co się bardzo łatwo zrywają. Uzbrojona w tę odpowiedź Stasia oczekiwała hrabiego. Gdy w parę dni przyjechał, spotkała go w progu cichém: „Mam list od Mini!“
Zdzisławowi znowu to wspomnienie uśmiech wywołało na usta, ruszył ramionami...
Stasia unikała go niby, po obiedzie zbliżył się sam do niéj i zapytał:
— Co panna Herminia pisze?
— Powiada, że tylko do przyjaźni hrabiego rości prawa i że na nią rachuje... ale ja... ja... podejrzewam tu przyjaźń tak czułą! — bo — przyznaję się, żem do niéj o to pisała... Jakże może być, żeby przed najlepszą przyjaciołką, któréj nigdy w życiu nie widziała, taiła... co się w jéj sercu mieści...
— A będziesz pani pisała do niéj? zapytał hrabia.
— Z chęcią, jeśli mi co hrabia polecisz, będę grała rolę usłużnéj pośredniczki... uśmiechając się pośpieszyła odpowiedzieć Stasia.
— Niechże pani raczy zapytać odemnie, ile razy był Alf... i...
— Jaki Alf?
— Nasz przyjaciel wspólny...
— Chcesz mnie obałamucić — ale dobrze, zapytam o Alfa i dowiem się prawdy...
Przez cały czas pobytu swojego w okolicy, Żabicki prawie codziennie bywał w Wólce. Ani kapitan, ani Stasia nie mogli już wątpić, że odwiedziny cel miały. Któż wie? może jedno wyzwanie do tańca w owym dniu pamiętnym... zasiało w duszy spokojnego Żabickiego to uczucie, na które teraz chorował. Miłość to była poważna, na pozór chłodna, ale głęboka i spokojna. Panna Stanisława ani jéj wyzywała, ani odpychała. Starała się go poznać bliżéj, i zabrana znajomość musiała wypaść na korzyść Żabickiego, gdyż byli z sobą w bardzo dobrych stosunkach. Przyszły doktor medycyny, nie objawiając uczuć swoich, kochał się szalenie; panna Stanisława... miała dlań — szacunek...
Tak przynajmniéj przyznała się przed ojcem, który jéj o to zapytał.
— Zakochana w nim nie jestem — powiedziała spokojnie — ale mi się dosyć podoba, człowiek stateczny, charakter szlachetny... przyszłość zapewniona... Zdaje się, że błędny rycerz, coby mi idealne przywiózł szczęście... spóźnił się i nie przyjedzie... więc — tatku — zobaczymy!!
Kapitan ją pocałował w czoło.
— Nie masz bo się znowu czego tak śpieszyć.
Stasia westchnęła...
— Wszakże się nie oświadczył jeszcze, i widzę ze wszystkiego, że póki dyplomu nie otrzyma, na ten krok się nie odważy... Mamy czas!
— Uczciwy człowiek, ani słowa! rzekł kapitan...
Stanisław był znowu u prezesa, gdy ksiądz kanonik Starski nadjechał tam, jak się zdawało, umyślnie. Bywał on w tym domu, ale Mohyłowie nie należeli do jego ulubionego towarzystwa... W miasteczku pani Wilelmska — stara znajomość z czasów hrabiny — była mu najulubieńszą; u niéj często całe poobiedzia przesiadywał, a niekiedy i wieczory, co się niezbyt profesorowi podobało. Zwał go: ksiądz kanonik Gagatek, i spluwał na jego wspomnienie.
Na wsi bywał ksiądz Starski tylko u honoracyorów, szlacheckiego, wrzawliwego unikając towarzystwa, lubiąc osoby dystyngowane, mówiące po francuzku i dwory majętne. Może ten wzgląd na fortunę Samoborskich skłonił go do odwiedzenia p. Sebastyana, u którego zresztą nikt nie bywał, bo i on z nikim żyć nie chciał. Z Mohyłami zawsze kanonik był z daleka. Zdziwiono się więc nieco przybyciu księdza kanonika, ale Mohyła przyjął go jak wszystkich swych gości wielce uprzejmie, a pani Ernestyna z uszanowaniem stanowi przynależnym. Sam Smogórski uchodził za niedowiarka i wolno myślącego... ten się trzymał od kanonika z daleka i po trosze z niego i z elegancyi jego przedrwiwał. Przybywszy ledwie, ksiądz Starski obejrzał się i spytał zaraz, czy nie ma hrabiego Zdzisława? co powód jego przybycia wytłómaczyło. Zdziś nadszedł wkrótce. Powitanie było bardzo czułe. Rozmowa z początku toczyła się o rzeczach powszednich. Dano do stołu, a że obiady w Porzeczu sławne były, kanonik, który lubił zjeść dobrze, przy stole nabrał swobody i humoru. Spoglądał ciągle z ukosa na Zdzisia i szepnął mu przy deserze, iż ma z nim kilka słów do pomówienia na osobności.
Wszczęła się zatém zajmująca dysputa z powodu melona, podanego na końcu, i nowego zwyczaju dawania go przy sztucemięsa — co Mohyła potępiał, a kanonik znajdował bardzo rozumném.
Przy czarnéj kawie nareszcie mogli się w kątku salonu zejść z sobą ksiądz Starski i Zdzisław...
— Byłem wczoraj w Samoborach — odezwał się kanonik mieszając kawę łyżeczką po nalaniu do niéj koniaku...
Zdzisław milczał.
— Naturalnie rzecz nieunikniona była, że i o hrabi wspomniałem — dodał.
— O mnie!... przerwał Zdziś.
— Nasze powołanie zgodę czynić i do zgody nakłaniać, mówił ksiądz Starski... Człowieka tego dzikiego znalazłem bardzo złamanym... mogę powiedzieć innym... Ponury, milczący, całe dni spędza nad Psalmami... całe wieczory nad Biblią. Siedzą tak oboje i płaczą... Z trojga tych istot co szczebiotały u ich boku, co były ich przyszłością... wspomnienie tylko gorzkie zostało... Właśnie w takiéj chwili uważałem za stosowne przemówić do serca zatwardziałego, przypominając im was... Powiedziałem, że jesteście w sąsiedztwie i że prawdopodobnie mieszkać będziecie w Suszy...
Stary począł mnie rozpytywać o was... Czułości w tém nie było... ale — pewne zajęcie waszym losem. Spytałem go więc, czyby was widzieć nie pragnął i czy nie poleciłby mi starać się o to, abyście go odwiedzili.
— Księże kanoniku! zżymnął się Zdzisław — to niepodobieństwo...
— Słuchajcież cierpliwie! mówił kanonik chłodno, popijając kawę po trosze...
Stary zamilkł i głową trząść począł...
Jejmość nań błagająco spojrzała — nie mówił długo nic, naostatek... rzekł:
— „Nie starajcie się o to — a jeśli przybędzie sam — zobaczymy.“
Mówiliśmy potém długo o innych rzeczach... i wnoszę ze stanu ducha tego człowieka, że — że — gdybyście się przemódz potrafili...
Hrabia oburącz pochwycił się za głowę.
— Ks. kanoniku, proszę, błagam nie żądajcie tego odemnie — to nad siły moje — nie mógłbym się zwyciężyć... Jakiż cel? Przebaczam mu, jeśli chcecie, ale żyć z nim żadne prawo nawet ewangeliczne zmusić mnie nie może... Krok mój dziś byłby i musiałby być fałszywie wytłómaczony — nie żądam od niego nic, oprócz tego, byśmy sobie obcymi pozostali.
Kanonik słuchał wcale się nie zdając zrażonym kategoryczną odmową.
— Mylisz się, szanowny hrabio, mówiąc, iż żadne prawo do życia i stosunków ze stryjem cię nie zmusza. Pisanego prawa nie ma na to, rzecz pewna, ale tradycye wieków, szczególniéj szlacheckie, głowę rodziny szanować każą — nie wchodząc w jéj postępowanie i winy.
— Wymagania te mają granice — zawołał Zdzisław.
— I nie zażąda też nikt od hrabiego, ażebyś z nimi żył, ale pewny rodzaj poszanowania mu się należy.
— Nawet po tém wszystkiém co uczynił z nami? szydersko zapytał Zdzisław.
— Nawet po tém; hrabia masz piękną rolę do odegrania, powiedziałbym heroiczną... jego daleko przykrzejsza...
— Daruj księże kanoniku — ja żadnéj, nawet najpiękniejszéj odegrać nie czuję się zdolnym. Jestem słaby może — przyznaję się do tego, ale kłamaćbym nie potrafił.
Ksiądz Starski ujął go za rękę...
— Hrabio! rzekł cicho — a gdyby biedna, nieszczęśliwa kobieta, strwożona w sercu i sumieniu śmiercią swych dzieci, tonąca we łzach, zrozpaczona tą karą bożą — błagała cię o to...
— Kto? jaka? z oburzeniem odparł Zdziś.
— Powiem całą prawdę — kończył kanonik — nie idzie o p. Sebastyana — to kamienna dusza, jego nieszczęście chłostać może i nie skruszy — ale wiecie, że ożenił się z kobietą prostą, z wieśniaczką. Jest to istota nieszczęśliwa, zahukana przez despotę, pobożna, wierząca, dobra... Ona całą pociechę miała w dzieciach... ona kocha tego męża dzikiego i trwoży się o jego zbawienie, po tém dotknięciu ręką bożą... Ona to na klęczkach niemal, łamiąc dłonie prosiła mnie, abym się postarał was zbliżyć i pogodzić — skłonić, byście pierwszy krok uczynili... Bierze na siebie, iż u męża wybłaga oddanie znacznéj części majątku — kto wie, nawet samych Samoborów może... — „Myśmy tu moje biedne dzieci stracili, jam na ich śmierć patrzała, to miejsce przeklęte... Mąż tu przyszedł z zemstą w sercu i zemsta boża spadła tu na nas... Nam trzeba wrócić tam, gdzieśmy byli szczęśliwi. Po co nam to wszystko?...“
Tak mi mówiła ta nieszczęśliwa, kończył kanonik, a gdybyście ją widzieli wybladłą, spłakaną, przygnębioną, drżącą... i wasze dumne serceby zmiękło od téj żałości...
Hrabio, bądź wyższym nad pospolitych ludzi i gminne uczucia.
W czasie opowiadania kanonika, stał Zdzisław widocznie poruszony... Ta myśl, że choć ruina dawnéj wielkości, choć zniszczone gniazdo rodzinne dostać mu się mogło, biła w sercu żywo. Godziłoż się ją okupować tak drogo, upokorzeniem, zaparciem się siebie, sprzeniewierzeniem pamięci matki...
Długo Zdzisław odpowiedzieć nic nie mógł... potarł dłonią po czole... Kanonik dał mu czas do namysłu, nie nalegając.
— Ksiądz kanonik pamiętasz zapewne staruszka emeryta... kapłana, który niedawno zmarł w...
— Przecież to był mój przyjaciel, mój spowiednik... przerwał ksiądz Starski.
— On już raz skłonił był pana Sebastyana do ofiary wioski dla mnie... Odmówiłem... Posłano do matki mojéj — i ona ofiarę odrzuciła. To postępowanie nieboszczki, która mi była najdroższą i któréj wolę za grobem szanuję, jest dla mnie wskazówką.
Skłonił się księdzu Starskiemu.
— Ta kobieta cierpi, ale nieszczęśliwa matka moja cierpiała także i umarła — cios niespodziany odebrał jéj życie...
— Hrabio! rzekł kanonik jeszcze nalegając — namyśl się — proszę cię... To będzie dobry uczynek i dobry rachunek...
Zdzisław cofnął się parę kroków i nic nie odpowiedział.
— Masz czas do namysłu, powtarzam — dokończył ksiądz Starski — nie będę nalegał, rozważ...
Na tem skończyła się rozmowa i kanonik kilka razy po cichu powtórzywszy hrabiemu, aby rozważył dobrze propozycyę, odjechał.
Nigdy na większe pokuszenie słaby charakter młodego człowieka wystawiony nie był. Odzyskać stracone, poświęcając tylko dumę... zdobyć znowu tę niezależność drogą... upokorzyć się na chwilę... Zdzisława myśl ta rzucała w gorączkę — całą noc chodził po swoim pokoju — ważył, obliczał się z sumieniem, siłami, z sądem ludzi — i w końcu ze smutkiem widział, że mógłby wprawdzie mienie odzyskać, ale poszanowanie i współczucie ludzkie musiałby utracić... Nazajutrz wahając się jeszcze, pojechał do miasteczka szukać Żabickiego, który chwilowo tam przebywał, nie mogąc ciągle w Wólce siedzieć.
Wierzył w jego zdrowy rozsądek, przyjaźń dla siebie i szlachetny charakter. Ażeby wyszukać dawnego nauczyciela musiał pójść znowu do profesorowéj, która go jak syna przyjmowała...
Wilelmskiego w domu nie było — musiał pod jakimś pozorem znajdować się na cynamonówce przy billardzie. Gospodyni sama i pensyi swéj pilnować, i gości przyjmować musiała — narzekając po cichu na niegodziwego męża. Szukała go już służąca latając po całém miasteczku — ale przed jéj oczyma zręcznie za szafą stając z kijem do góry, ukrywać się umiał.
Korzystając z jednéj z tych chwil, gdy zostali sami, Zdzisław przyznał się Żabickiemu, co go doń sprowadzało i prosił o radę.
— Powiedz mój drogi, la main sur la conscience, cobyś w miejscu mojém zrobił?
— Kochany hrabio — odezwał się Żabicki — to co jabym zrobił, bynajmniéj nie stanowi o tém co wy uczynić macie... Ja byłem inaczéj wychowany, ja mam charakter inny, położenie moje odmienne.
— Postaw się na miejscu mojém?
— Niepodobieństwo...
— Cóż mi radzisz?
— Radź się hrabio sumienia i uczucia honoru... ja nie wiem. Kwestya jest zawiła... Nadzwyczaj pięknieby było nieprzyjacielowi przebaczyć w nieszczęściu, gdyby nie to, że ten nieprzyjaciel zapłacić może za cnotę...
Nie byłbym przeciwny zgodzie — zbliżeniu się w dzisiejszych warunkach — ale przyjęciu ofiary...
Żabicki potrząsł głową.
Narada przerwana została — Zdzisław nie pytał więcéj — nie miał po co grać roli bohatera, do któréj żadnéj nie czuł skłonności. Powiedział sobie w duchu zarazem, że bądź co bądź, poczekawszy drogą spadku może swe dobra odebrać...
Wprawdzie kanonik coś był wspomniał, że była mowa o zapisaniu majątku na szpitale i klasztory... Wieczór dosyć smutno na ostygłéj rozmowie spędzili u profesorowéj. Wilelmski, którego w końcu druga służąca bystrzejsza odszukała za szafą u Lejby i przyprowadziła (za co się jéj przez całą drogę odgrażał, dopóki nie wymógł, iż nie powie, gdzie go odkryła), — Wilelmski siedział milczący i drzemiący, Żabicki zadumany, Zdziś smutny, a profesorowa gniewna.
Około dziesiątéj pożegnali się, a Wilelmski przez czułość wielką, podjął się Żabickiego i hrabiego odprowadzić do Lejby... Szło mu o to, ażeby odchodzących z wątpliwemi wrażeniami gości przekonać o istocie swojego szczęścia małżeńskiego...
— Kochana Różyczka, szeptał śmiejąc się, trochę dziś była w złym humorze... państwo uważali... Ja mam taki system, że gdy ją widzę nieswoją, udaję, że tego nie rozumiem, daję się wysapać i milczę... Od kobiety niepodobna wymagać, aby zawsze humor miała jednaki; ulegają różnym wpływom klimatu i pory... to rzecz wiadoma, ale nie mniéj... to kobieta wyższa... to niepospolita niewiasta... a ja Panu Bogu dziękuję, że mi ją dał za towarzyszkę żywota...
Weszli do Lejby, gdzie profesor przypomniał sobie, iż na gorąco nie ma nic nad kieliszek wódki. Nikt mu się nie sprzeciwiał. Wódka się znalazła, ale pokój dla hrabiego i Żabickiego był zajęty. Gospodarz się tłómaczył, iż jakieś wielkie państwo zajechało pocztą, że była pani, i że on z pewnością wiedział, iż hrabiaby sam odstąpił lepszéj izby dla niéj.
— Piękna pani, co się zowie fein... dodał Lejba — jakże można było odmówić?
— A my gdzie spać będziemy? spytał Żabicki...
— Na górze — rzekł wskazując Lejba... Pokój bardzo — por-żądny — tylko okno wybite i bez podłogi... ale teraz tak ciepło!
Zaczęli się śmiać i hrabia nawet dobył głosu, gdy drzwi pokoju zajętego przez ową piękną panię otworzyły się nieco, ktoś wyjrzał, i nagle młody człowiek z długiemi blond włosami w puklach puszczonemi na ramiona, wybiegł rzucając się na szyję Zdzisławowi.
Żabicki się cofnął niecierpliwie.
Był to Alf.
W otwartych drzwiach zajętego pokoju stała w podróżnym stroju owa piękna pani — była to pani Robert’owa.
Na widok gości, uczeń medycyny wysunął się natychmiast i wolał uciec do pokoju na górę, mimo wybitego okna i brakującéj mu podłogi.
Zdzisław zarumieniony, pomieszany, upokorzony niemal, z uczuciem przykrem, nie kryjąc się z niém, dał się Alfowi pociągnąć z sobą do matki.
Wilelmski, który patrzał na tę scenę nie rozumiejąc jéj — skorzystał z panującego zamętu, ponowił cynamonówkę i wysunął się do domu rad, że przeciwko gderaniu żony nieuchronnemu, mieć będzie puklerz zapewniony...
Zdzisław spodziewał się listów, nagleń, wymówek ze strony Robert’ów, ale ich przybycia za sobą, téj pogoni dziwnéj, śmiesznéj, poniżającéj go, ani przypuszczał.
Zimno przywitał Alfa, na twarzy jego niemal gniew widać było — dał mu się jednak uprowadzić — i drzwi pokoju gościnnego zamknęły się dla ciekawych.
— Zdziś! kochany nasz drogi Zdziś!! poczęła spojrzawszy mu w twarz i zrozumiawszy wrażenie pani Robert’owa. Widzę... gniewasz się na nas? A! tak się zwykle natrętna, uprzykrzona miłość płaci... Siadaj — słuchaj.
Wtém Alf wtrącił:
— Panna Herminia ciągle ztąd obierała listy... doniesiono w końcu, żeście odzyskali jakimś sposobem część majątku. Mama była w rozpaczy, żeby to was nie wstrzymało tutaj... i ruszyliśmy.
Zdzisław począł ramionami ruszać, i śmiał się sucho, ironicznie.
— Tak jest! tak — rzekł — odzyskałem coś takiego, co dawniéj byłbym lokajowi dał na dożywocie!!
— Ależ się nie gniewasz, żeśmy przyjechali? rękę mu czule podając odezwała się wdzięcznym głosem pani Robert’owa. Byliśmy niespokojni, pomyślałam sobie, że i mnie i Alfowi miło będzie poznać kraj nowy... A tak nam — mnie tęskno było do was! Nie uwierzycie...
Pomimo nic nieumniejszonego wdzięku pani Robert’owéj, Zdzisiowi wydała się w téj chwili i niepiękną i pospolitą. Milczał. Alf dusił go uściskami.
— Myśl w istocie była szczególna, odezwał się w końcu, aż tu dojechać nie dowierzając mojemu słowu... Ale... kochany Alfie — co tu robić będziecie? ja w téj chwili jechać nie mogę... a przyjąć nie mam gdzie...
— A! zmiłuj się — zawołała Robert’owa — my w drodze nie jesteśmy wymyślni, daj nam w téj swojéj wioseczce jakikolwiek kątek — parę izdebek z przedpokojem... to dosyć.
Zdzisława opanował śmiech pusty; pani Robert’owa patrzała nań niemal obrażona... i wołała tylko:
— Zdziś! Zdziś! co to jest?
— Droga pani! rzekł wreszcie hrabia: dwór w mojém nowém dziedzictwie miał dwie izby, nie więcéj, a i ten zwalono...
— Jakto? dlaczego?
— Ażeby się sam nie zwalił...
Zamilkli frasobliwie patrząc po sobie, ale pani Robert’owa nie straciła humoru i przytomności. Skinęła na syna, który wyszedł... i zbliżyła się, obie ręce wyciągając do Zdzisława.
— Zdzisiu kochany — szepnęła — nie bądźże — i niedobrym i niewdzięcznym. Czyż nie czujesz, że nas tu serce przyprowadziło za tobą? że my bez ciebie żyć nie możemy?... Myśmy w ciągłéj byli trwodze o nasz skarb drogi... Dałeś nam słowo, byłam pewna, że go dotrzymasz, ale serce — serce...
Westchnęła mocno.
— Zdzisiu — bądź co bądź — trzeba siedzieć w téj śmierdzącéj karczmie, będziemy się tu wędzić dwa, trzy tygodnie, lecz nie powrócimy bez ciebie...
Herminia się zgadza na wszystko... My na twéj łasce jesteśmy... Dała słowo pannie Röttler, że wyjdzie za ciebie... Alf w niebiosach. Dobroczyńco nasz... szczęście mojego syna od ciebie zależy... a moja wdzięczność będzie bez granic...
Pojedziesz z nami... będziesz szczęśliwy... my cię pieścić i na rękach nosić będziemy...
Zdziś! rozchmurz się.
Słodki głos kobiecy, dotknięcie białéj ręki, przejmujące wejrzenie pani Robert’owéj, podziałały w istocie na hrabiego, uspokoił się i nieco wypogodził twarz.
— Mów, opisz, jakże cię tu przyjęto? prawda to, że temu stryjowi bezecnemu dzieci poumierały? Wszystkie?
— Tak jest — mruknął Zdzisław — i mnie tu niemal zmuszają, abym mu rękę podał do zgody, czyniąc mi nadzieję, że mogę majątek odzyskać.
Bez namysłu pani Robert’owa krzyknęła:
— Ale tak, tak! powinieneś to uczynić, powinieneś, jak skoro jest nadzieja odzyskania majątku...
Zdzisław spojrzał na nią zdziwiony.
— Jakto, pani? upokorzyć się przed człowiekiem, który był przyczyną śmierci najdroższéj matki mojéj?
Kobieta głową potrząsać zaczęła dziwnie, jakby wahając się co ma powiedzieć.
— Tak — to prawda — szepnęła — juściż uczynisz co serce podyktuje, ale jeśli tam zgody chcą, a majątek oddaćby byli gotowi... wszak to była pańska fortuna...
Zdzisław spuścił głowę smutnie i zmilczał, Alf powrócił donosząc, że oprócz wódek i araku mało co można było dostać w restauracyi...
— Ale Zdziś tu pewnie ma znajomych, przyjaciół, jutro da nam rady...
Godzina była spóźniona bardzo, Alf wszakże i matka jego tyle mieli do opowiadania, iż o śnie i spoczynku ani pomyśleć było można. Nad wszelki wyraz zmieszany i zakłopotany Zdzisław, słuchał, odpowiadał pół-słowami, i nie wiedział co począć z nimi i z sobą.
Wiedział, jakie wrażenie uczyni w sąsiedztwie przyjazd tych państwa, ile zrodzi domysłów i jak dziwnie tłómaczony być może. Obawiał się, aby i niechęć Żabickiego tym razem mimowolnie nie wybuchnęła... Nigdy jeszcze w przykrzejszém nie czuł się położeniu... Chciał coś na to poradzić i nie umiał — nadedniem już wyszedł szukać sobie noclegu, nie spodziewając się, by mógł zasnąć.
Ponieważ u pana Lejby innego nie było kąta nad porządny pokój bez okna, musiał tam hrabia się schronić. Zastał Żabickiego już zmorzonego snem... a świeca wniesiona ukazała mu straszne jakieś stworzenia uchodzące przed jéj blaskiem... Były to tak zwane u nas tarakany i prusaki... Nocleg nie zwiastował się zbyt przyjemnym... Trzeba było myśleć o jutrze...
Nie próbując nawet kłaść się spać, Zdzisław począł chodzić po izbie... Przebudzenia Żabickiego bardziéj żądał, niż się lękał — chciał się z nim co prędzéj rozmówić i zakląć go, ażeby o Robert’ach nic nie mówił nikomu...
Młody sen ucznia medycyny zwyciężył wszystkie próby hrabiego i oparł się stukaniu... Dopiero gdy Zdziś na krześle siedząc głowę na rękach złożywszy drzemać zaczął o białym dniu, Żabicki się przebudził o swéj godzinie i począł wyciągać. Spojrzał na hrabiego, ale zmilczał unikając rozmowy — i począł się co prędzéj ubierać.
— Mój drogi Żabicki — rzekł wstając hrabia — zaklinam cię na wszystko... nie mów nic nikomu o... tych gościach.
— A co mi tam do tego! mruknął medyk... ja ich nie znam i znać nie chcę... Ale — dodał ciszéj sarkastycznie — przyznam się hrabiemu, że téj gwałtownéj przyjaźni, jaką mu oni okazują — nie zazdroszczę...
Zdziś zniżył głowę...
— Nie jest mi ona pewnie na rękę — zawołał niecierpliwie — pobudki jednak umiem cenić. To ludzie dobrzy i przywiązani do mnie...
— Tak, szczególniéj sama pani! śmiał się medyk... To się na tém skończyć może, iż jéj myśl przyjdzie wydać się za hrabiego... mówił nielitościwy Żabicki. A dlaczegożby nie? Kobieta ładna i majętna... hrabiowski tytuł na pokrycie książęcych miłostek... pożądany... Gotowy chleb i życie jak u Boga za piecem...
Rumieniec okrył twarz Zdzisława.
— Żabicki — proszęż cię! — krzyknął, za kogo mnie masz?
— Za najlepszego w świecie, ale słabego człowieka — odparł medyk — nie władacie sobą, dla tego wami drudzy władają. Ale — co mnie do tego?... milczę...
— Jeszcze raz proszę — dodał hrabia — nie mówcie o nich nikomu...
I podał mu drżącą dłoń... Medyk, który się właśnie umywał, śmiejąc się mokre palce wyciągnął.
— Bądźcie spokojni, hrabio — ja nie powiem nic, — oni was sami skompromitują nie ja... to pewna.
Wkrótce potém Żabicki najętą z miasta furką ruszył do Wólki.
Na dole pani Robert’owa i jéj syn, po wczorajszym długo przeciągniętym wieczorze, spali do dziewiątéj. Hrabia był gotów daleko wcześniéj, i zszedł do salki, gdzie zastał niespodzianie Wilelmskiego w szlafroku. Przybiegł on z domu w celu dwojakim: najprzód dla pokrzepienia się po mdłéj kawie, którą go żona poiła, na nic essencyonalniejszego nie dozwalając — powtóre dla pochwycenia języka o pięknéj pani owéj i złotowłosym młodzieńcu. Lejba nic mu nie umiał powiedzieć, oprócz, że do późnéj nocy gościł u tych państwa hrabia.
Wilelmski zbliżył się do dawnego ucznia swojego.
— Kochany hrabio — rzekł słodko — najprzód dzień dobry, bo noc na górce musiała być niekoniecznie.
— Tak, noc była okropna — sucho odpowiedział Zdzisław.
— A! któż panu hrabiemu winien? najprzód zbytek grzeczności dla znajoméj damy... bo mogli sobie stanąć u Abrahama, a nam tu nie zawadzać. Dziś przez cały dzień pewnie w billard nam grać nie dadzą... Powtóre, żebyś hrabia słówko pisnął, byłaby moja jéjmość pokój u nas znalazła...
Ale — cóż to za dama? co to za młodzieniec? coś dystyngowanego?
— Tak, tak — począł żywo się go zbywając hrabia — znaczna familia... Są tu w przejeździe... przypadkiem, a że pani cokolwiek się czuje niezdrową... pewnie zabawią...
— Możeby od profosorowéj, od mojéj Różyczki, czy rumianku, czy cokolwiek zapotrzebują... bo u nas wszystko jest... Powiadam hrabiemu... chyba ptasiego mleka brak, tak dom zasposobiony... ale u niéj wszystko pod kluczem... O! co do tego — porządek i oszczędność — niewidziane...
Więcéj już nie dowiedział się profesor. Zdzisław doczekał w sali, dopóki Alf nie oznajmił, że matka ubrana, chciał się uwolnić od nich choćby na dzień jeden... tak mu jakoś ciężyli, a w ciągu dnia obiecywał sobie rozważyć co ma począć. Zdawało mu się, jak wszystkim słabym istotom, że zyskując na czasie, wyratować się potrafi, że przeciągając stanowczy krok, uniknie trudności... Rachował na niespodzianego coś — na traf...
Pani Robert’owa na któréj ubranie dosyć długo czekać było potrzeba, wystąpiła tego dnia w całym blasku, świeżości, wdzięku, na jaki z pomocą zręcznéj sługi i rozlicznych środków pomocniczych zdobyć się mogła, w stroju pełnym smaku i umiejętnie bardzo dobranym do fizyognomii. Zdawał się on prostym niezmiernie, a był nadzwyczaj kunsztownym. Wszystko w nim ręka artysty dobrała dla stworzenia uroczéj całości tak, aby się nie wydawała obmyślaną i składaną. Piękne włosy, któremi się mogła pochlubić, zostawiła nieokryte, wiedziała, że ją to odmładzało. Zawczasu pewna swojego tryumfu, podała rączkę hrabiemu, zapraszając go do śniadania.
— Całą noc mi hrabia spać nie dałeś, rzekła z uśmiechem — sans metaphore, pokój który musiałeś zajmować na górze, znajduje się właśnie nad nami, a że sufity niezbyt grube, słyszałam jakeś chodził i dumał; bolałam nad niepokojem, jaki to poruszenie zdradzało.
Zdzisław zarumieniony pośpieszył wytłómaczyć się prozaicznie, że izba na górze pełna była rozmaitych istot, ciekawych może dla entomologa, ale przerażających dla prostego śmiertelnika, i że dlatego nawet położyć się nie mógł.
Śmiano się z tego małego nieszczęścia — wprędce jednak zachmurzyły się twarze, gdy Zdziś oznajmił, że dał słowo i że tego dnia będzie koniecznie musiał jechać...
Pani Robert’owa wielkiemi oczyma spojrzała, Alf sposępniał, Zdziś pośpieszył zapewnić, że będzie się starał wieczorem powrócić. W istocie nie miał żadnéj konieczności jechania, ani nawet dobrze wiedział dokąd ruszy, potrzebował być sam z sobą — chciał przed ludźmi zresztą okazać, że przyjazd tych państwa nie obowiązywał go do służby...
— Czyż to tak bardzo konieczne? zapytał Alf — my tyleśmy mieli do mówienia... tyle do narady, takeśmy byli spragnieni Zdzisia, a Zdziś od nas ucieka...
Pani Robert’owa smutnie i głęboko westchnęła...
— Już prawdziwie tak jesteśmy natrętni, że ja prosić nie śmiem, aby został... ale słówko tylko... Jeżeli nam tu każesz dłużéj czekać na swój wyjazd z nami, nie możemy w téj karczmie pozostać. Poszukajcie nam dworku jakiego, coś znośniejszego... i przenieście się także do nas, aby téj plugawéj izby na górce uniknąć.
Zdziś pośpieszył zapewnić, że dla pani i przyjaciela mieszkania poszukać każę, ale sam na dole zostanie... bo tamby ciasno było...
Znowu piękna pani wejrzeniem wyrzutów pełném zmierzyła Zdzisia i zmilczała, ponawiając westchnienie.
— Dobrze, dobrze — dodała — jak ci dogodniéj, jak lepiéj, przyjmujemy wszystko, tylko nas nie wypędzajcie...
Ta pokora pani Robert’owéj trochę poprawiła sprawę, Zdzisław się uczuł winnym i stał grzeczniejszym. Pobiegli z Alfem do miasteczka, w którém o mieszkania nie było tak bardzo trudno, ani szukanie ich mogło się wydać niezwyczajném, gdyż chorzy często się tu dla lekarza mieścili. W pierwszym dworku porządniejszym, była połowa jego do wzięcia; pani Robert’owa natychmiast po śniadaniu chciała tam uciekać. Zdzisław tymczasem stojąc przy swojém, konie najął na dzień cały, chociaż myślał jeszcze dokąd się uda. W ostateczności mógł zawsze odwiedzić prezesa.
Rozporządziwszy przenosinami, sam siadł na wózek i kazał się zawieźć do Wilelmskich, chcąc jéj saméj wytłómaczyć jakoś przyjazd tych państwa. W progu spotkała go pani Róża, i z podbudzoną ciekawością rozpytywać go zaczęła...
Zdzisław tłómaczył jéj, że młody panicz był jego towarzyszem uniwersyteckim i dobrym przyjacielem, że jechał z matką na Podole, że ona uczuła się niezdrową, i pragnęła spocząć po znużeniu szybką podróżą.
A propos podróży — z uśmieszkiem poczęła profesorowa — możebym hrabiemu coś zajmującego powiedzieć mogła.
Popatrzała mu w oczy...
— Mangoldowie z Włoch powrócili.
Zdzisław był wielce rozczarowany względem Mangoldów, lecz przed oczyma jego stanęła twarzyczka tego ślicznego pączka różanego.
— Ja do Mangoldów już nie pojadę nigdy, rzekł — przykro mi, bobym Elsę chciał zobaczyć, ale po ostatniém zwłaszcza przyjęciu... niepodobna...
— A może się tam usposobienia zmieniły — dodała cichuteńko Wilelmska: może — może... Mam powody tak sądzić. Ksiądz kanonik mi mówił, że Mangold dowiedziawszy się o śmierci dzieci p. Sebastyana... sam go o hrabiego zaczepił, wyraził żal, iż przy ostatniém spotkaniu, z powodu nawału interesów, mimowolnie mógł mu uchybić... i nawet niby przez kanonika zapraszał.
Zarumienił się hrabia mocno.
— Ale możesz to być?
— Nie narażałabym przecie syna mojéj dobrodziejki na przykrość, gdybym tego nie była pewna...
Gwałtowna pokusa ciągnęła do Mangoldów... ale jakże było na tym wózku tam się zjawić?
W mgnieniu oka osnuł sobie plan hrabia: musiał jechać do kapitana, i zabrawszy go z sobą, Jeziorany odwiedzić. Kapitan tam bywać nie lubił, ale dla Zdzisia poświęcić się zawsze był gotów... Pożegnawszy dobrą panią Różę, kazał ruszać do Wólki, co tém bardziéj było na rękę, że się tam jakiéj denuncyacyi Żabickiego lękał.
Udając humor lepszy daleko, niż miał w istocie, zeskoczył przed gankiem... Stasia go oknem witała... Kapitan był w polu — Żabicki korzystał z nieobecności jego, i żywą jakąś prowadził rozmowę, którą ruchy rąk w oknie zdradzały.
— Przyjechałem zabrać pani ojca...
— Dokąd? co? kiedy?
— Ot! dziwactwo, zawołał Zdziś, na którego Żabicki dziwnie spoglądał, bo się go tu niespodziewał. Chciałbym odwiedzić Mangoldów, a sam... nie mam czasu i wolałbym te odwiedziny odbyć przy świadku...
— Nie rozumiem, rozśmiała się Stasia... przy świadku? Wtém nagle rączkami uderzyła jedna o drugą — owszem rozumiem, chcesz pan, aby papa zagadywał Mangolda, gdy hrabia przysuwać się będziesz do téj ślicznéj Elsy... Ale Hela? Hela? jeszczeby trzeba pana Żabickiego zabrać, ażeby on odciągnął kuzynkę...
Ja Elsy nie widziałam po powrocie, ale mi mówiono, że — zbrzydła... To chyba nie może być... bo była tak śliczna, iż gdyby jéj połowę tylko tego co miała zostało... zawszeby jeszcze była piękna...
Tatko — kończyła chętna do mówienia Stasia — nie lubi u Mangoldów bywać, już dlatego najprzód, że frak kłaść musi, a ma tylko stary... ale dla hrabiego — pojedzie...
Zbudowany był Żabicki tém postanowieniem swojego ucznia i odetchnął, uspokoiło go to nieco i ucieszyło. Nadszedł kapitan w słomianym kapeluszu; pierwsza Stasia pobiegła mu oznajmić o co chodziło...
— Juściż nie odmówię, kiedy mnie koniecznie w swaty brać chcecie, lecz dalipan wolałbym młócić przez ten czas... Z Mangoldem rozmowa, straszna rzecz: żuje wyrazy, a gdy naostatek zdobędzie się na coś — nie ma czego słuchać. Po obiedzie pojedziemy...
Porowski poszedł dobywać fraka i guzików przywiesistych do białéj kamizelki, które miał u siebie pod kluczem. Tymczasem Stasia, oznajmiła hrabiemu, że miała list od Herminii, że w nim był ukłon dla niego i pytanie: kiedy powróci? Ponieważ Stasia zapytała o Alfa, Herminia jéj odpowiedziała, że tak nawykła odbierać o nim wiadomości przez przyjaciela, iż teraz gdy go jéj zabrakło, niewiele wie o nim, i sądzi, że chyba musiał w pogoń się puścić za hrabią, bo bez niego rady sobie dać nie może. Żartobliwy ton listu Herminii, który Stasia dobyła i kawałkami czytała, uczynił jakieś wrażenie szczególne na hrabi; nie umiał go sobie wytłómaczyć. Dziwiła go samego ciekawość i zajęcie z jakiém słuchał czytania, i oddźwięk, który każdy wyraz Herminii znajdował w sercu jego.
Stasia nie wiedziała widocznie o co go teraz podejrzewać... czy o skłonność dla Mini, czy o miłość dla Elsy.
— Hrabia bo ostatecznie okazujesz się na młode swe lata tak dojrzałym bałamutem, iż go zrozumieć trudno... Serce masz szerokie! Co się tam mieści różnych pięknych twarzyczek!... Ale wiesz hrabio — żal mi cię — gdzie nie króluje jedna i jedyna... tam nie dom, lecz karczma zajezdna.
Ostatnie słówko nieopatrznie razem z rumieńcem straszliwym wypłynęło, Stasia mimowolnie je wyrzekła i uderzyła się rączką po ustach...
Hrabia się wzdrygnął nieco... Spojrzeli na siebie.
— Pani mnie sądzisz bardzo surowo...
— Sędzia jest zmuszonym wyrokować wedle dokumentów, szepnęła Stasia... niestety!!
W tém Porowski wszedł w białéj kamizelce z owemi guzikami, które się nie bardzo trzymać chciały. Były to odwieczne gałkowate szklane guzy oprawne w bronz, w kształcie sporych wisienek, któreśmy niegdyś wszyscy nosili. Miał frak granatowy, rękawiczki po raz trzeci chlebem i gummą elastyczną czyszczone i cylinder wysoki bardzo z wązkiemi brzeżkami. Dobrze zachowane buty zdradzały metrykę dawną. Kapitan wyglądał dziwnie, czuł to i było mu smutno...
Wyjechali tedy do Mangoldów... Jakie tam uczucia zajmowały serce Zdzisia, nie wiemy; czy onby sam z nich wytłómaczyć się potrafił. Czynił sobie wymówki, że kochać nie umiał, że się popsuł, że czystéj miłości już doznać nie mógł...
Żal mu było tych chwil szczęśliwych, gdy po księżycu wzdychał... a teraz...? teraz wolał w wygodnéj kozetce z cygarem siedzieć u nóg łagodnéj bogini, co mu się uśmiechała nie drożąc z uśmiechem, i pieściła go tak troskliwie. Godziny płynęły szybko, cóż, kiedy serce bić przestało!...
Wchodząc do salonu, nie zastali jak zwykle nikogo, bo w salonie nigdy nikt nie siedział, tylko przy gościach. Zaszły w nim małe zmiany.
Poprzywożone z Włoch tuzinkowe wyroby alabastrowe, marmury tandetne, mozaiki trywialne zajmowały wydatne miejsca. Było to pospolite, brzydkie, ale wymownie świadczyło o podróży do Włoch.
Kapitan miał się czas w tém rozpatrzyć, i admirować, a że się wcale na tém nie znał, był pewien, że to są rzeczy i bardzo drogie, i niezmiernie piękne. Zdzisław patrzał na drzwi i oczekiwał zjawienia się gospodarza, a raczéj gosposi...
Poważny krok oznajmił uroczysty pochód Mangolda, który się ukazał z okularami złotemi w ręku i białą chustką od nosa, wspaniały, dumny, wielki, zamknięty w sobie, nadęty, ale grzeczny. Podał hrabiemu rękę uprzejmie, i zamruczał pod nosem zawikłany frazes jakiś, oznaczać mający, że się cieszył z widzenia go. Kapitana przywitał nierównie poufaléj... Siedli na rozmowę, panie się spóźniały jakoś, Mangold znalazł środek wytłómaczenia się niejasnego ze swéj dawnéj niegrzeczności. Mówił w ogóle jak człowiek, który nie ma wprawy w wyrażanie swych myśli poprawne i radby obałamucić słowami nagromadzonemi bez porządku. Kończył to uśmiechem, to mruczeniem, to ruchem ręki... Oprócz tego wyrażał się z systemu nie jasno, ażeby zawsze mieć drogę, którąby się wygodnie mógł wycofać.
Była mowa o Samoborach. Mangold z westchnieniem wspominał o stracie pana Sebastyana, a razem o ewentualnéj możliwości powrotu do dóbr Zdzisława.
Hrabia w pierwszéj chwili już chciał wybuchnąć ze zrzeczeniem się i nadziei i możliwości — lecz myśl jakaś usta mu zamknęła. Uląkł się odprawy — odpowiedział niewyraźném mruczeniem i zmilczał.
Naostatek poprzedzana przez Helę wyszła Elsa... Zdzisław się zerwał z krzesła, odżyło w nim uczucie, i poszedł witać ją, wlepiając oczy ciekawe w piękny obrazek...
Elsa była w istocie mocno zmieniona, zdawało się, że urosła, pełna owa twarzyczka dziecięca przedłużyła się, czarne oczka jakąś mgłą się powlokły, rumieńce znikły... a promień myśli którego brakło obliczu, i teraz na nią nie zawitał.
Przywitanie było zimne i ceremonialne; za to kuzynka Hela wesoła była i mówiła za dwie. Zdzisław wpatrując się baczniéj, znalazł w Elsie smutek, którego dawniéj nie widział w niéj nigdy... Usiadł przy niéj, spuścił oczy. Ojciec przyjmował go lepiéj, córka obojętniéj może niż dawniéj, chociaż Hela dopomagała i zdawała się chcieć ją podbudzić ku poufalszemu obejściu się z dawnym sąsiadem. Stało się nawet, co nigdy dawniéj się nie zdarzało, że Hela odeszła zostawując strwożoną Elsę przy hrabi, a że baron Mangold żywą był zajęty rozmową z kapitanem, Zdzisław miał zupełną swobodę.
— Jakże się pani podobały Włochy?
— Co? — Włochy — a — tak — bardzo, bardzo...
— Rzym?
— Rzym? Tak — Rzym... Powiodła czarnemi oczkami po pokoju: — A tak — Rzym — ruiny! nie prawdaż? — kościoły... bardzo wiele kościołów...
— Byli państwo w Neapolu?
— Neapolu? a tak... i w Pompei...
— I we Florencyi?
— Także... Staliśmy na Lung’ Arno.
Rozmowa była straszliwie sucha... Dziewczę rzucało obłąkanemi oczyma po salonie, jakby szukało ratunku, kręciło się na krzesełku, mięło chusteczkę. Hrabia czuł w niéj istotę nieszczęśliwą, ale czém? pojąć nie mógł.
— Pamięta pani ten wieczór, który — mnie nigdy nie wyjdzie z pamięci — wieczór w Samoborach?... Tak śliczną byłaś pani w pączkach różanych, z których jeden raczyłaś mi dać na pamiątkę. Chowam go zawsze...
Jak przestraszona zwróciła oczy nań Elsa.
— Jakto? pan chowa? hrabia ma pączek ten? Prawdziwie... a tak! żartem go dałam. Pamiętam... Fajerwerk był bardzo śliczny... muzyka doskonała... Tak! pamiętam...
— Jak się dziś wszystko zmieniło! westchnął Zdzisław.
— To prawda, odparła drżącym głosem Elsa, wodząc po salonie oczyma ciągle jakby przestraszonemi.
— Mnie mówią wszyscy, że i ja się odmieniłam... ale ja wątpię...
— Pani odmienić się nie mogłaś — rzekł Zdziś — chyba może w sercu... Dawniéj byłaś pani dla mnie łaskawsza...
Baronówna spuściła oczy na chusteczkę i zdawała się namyślać. Kosztowało ją snadź wiele wyrzeczenie kilku słów bardzo cichych... i niewyraźnych...
— Ja byłam dzieckiem... ja nic nie pamiętam... szczerze mówię... To były dzieciństwa...
Miało to znaczenie odprawy.
Bojaźliwie potém spojrzała na ojca, jakby się lękała, żeby nie odgadł co mówili, zarumieniła się, zbladła, ruszyła niespokojnie, i jakby jéj pilno było czegoś — uciekła do drugiego pokoju.
Zdzisław z bolem w sercu posłyszał to zaparcie się przeszłości, którego pogodzić nie umiał ze zwrotem w usposobieniach barona. Była w tém widocznie jakaś tajemnica, któréj badać nie mógł. Któż wie? Inny zapewne szczęśliwy zajął to serduszko?... Zdzisław tyle na tém skorzystał, że rozczarowany uczuł się swobodnym... Panna o przeszłości nic wiedzieć nie chciała...
Żal mu jéj było, ale duma nie pozwalała się nabijać. Powiedział w duchu: „Więc tu wszystko skończone.“
Elsa nie powróciła już sama, ale z towarzyszką, i nie usiadła na dawném miejscu, tylko nieco daléj, za co, jak się zdało, ojciec ją surowem skarcił wejrzeniem.
Oprócz dziewczęcia wszyscy byli bardzo grzeczni, Mangold szczególniéj tak dalece, że gdy po urzędowéj herbacie przyszło do pożegnania, wyprowadzając hrabiego, rzekł mu, łykając wyrazy:
— Jeżeli hrabia — tego — zabawisz tego tu, w naszych owo stronach — mam nadzieję, że się będę mógł — tego — spodziewać — tego, widzieć — u nas... Bardzo mi miło... bardzo miło..
Elsa unikała rozmowy i pożegnała go z daleka. Z twarzy nie ledwie widać było, iż się go pozbywała chętnie, i że ciężar wielki spadł jéj z piersi. Hela zapraszała jak baron... Zdzisław powiedział sobie odjeżdżając, że noga tu jego nie postanie... nie było po co! Wiodłaby go chyba jedna ciekawość... bo odzyskać życzliwości, któréj oznaki zawsze były bardzo słabe, wcale się nie spodziewał...
— A cóż? spytał wyjechawszy na gościniec kapitan — a cóż baronówna?...
— Niezrozumiała jak Sfinx... odezwał się Zdziś, udając wesołość. Nigdym się szczególnemi jéj łaskami nie szczycił — ale teraz — mniéj niż kiedy okazała mi uprzejmości... gdy ojciec przeciwnie...
Porowski się śmiać zaczął.
— Wszystko to niezrozumiałe dla mnie... dodał hrabia.
— Jabym to po cichu i na ucho może potrafił wytłómaczyć, tylko Stasi o tém nie mówcie... bo to... tam dziewczętom niekoniecznie potrzeba wiedzieć o podobnych plotkach...
Schylił się kapitan do ucha hrabiemu...
— Wzięli metra do fortepianu Włocha... wozili go słyszę z sobą... hm! gadają, że baronównę zbałamucił. Nie bardzo wierzyłem temu — ale podobno jakoś daleko zaszły te sprawy... Muzyka czasem licho wie do czego doprowadzić może... Z tego powodu prędzéj pono wrócili z Włoch, niż zamierzali... Ja tam nie wiem, to są plotki... Kto wie — baronby dla zatarcia téj gadaniny rad może ją wydać prędzéj... a dziewczę myśli o tamtym... Hm... ale cicho!
Zdzisław się uśmiechnął gorzko...
— Coś to do tego podobne... ale dajmy pokój — niech wychodzi za muzyka i będzie szczęśliwa. Kochankom pewnie przeszkadzał nie będę...
— Przed Stasią ani słowa... ona o tém nic nie wie, no — i wiedzieć nie powinna.
Kapitan pochylił się do ucha hrabiego, zakrył ręką i długo jeszcze na pół oburzony, wpół śmiejąc się coś mu szeptał... Machnął potóm ręką i zakończył:
— Basta! nie mówmy o tém.
Chociaż hrabia przyrzekł był wrócić wieczorem do miasteczka, nie mógł słowa dotrzymać co do godziny, przyjechał do pana Lejby po północy.
Groom Alfa spał w sali koło billardu na krzesełku i czekał na niego. Zbudził się słysząc hałas, porwał, wyprostował jak struna, przetarł oczy i podbiegł do Zdzisława.
— Jaśnie państwo czekają na jaśnie pana w dworku.
Hrabia popatrzał na zegarek.
— Zmiłuj się! już po dwunastéj.
— Jaśnie pani mówiła — choóby o drugiéj, żeby jaśnie pan był łaskaw na minutkę... bo listy przyszły, czy coś...
Trochę się namyśliwszy, Zdzisław z musu poszedł milczący za groomem.
Z daleka już widać było, że się jeszcze w oknach świeciło... Chłopak zapukał do drzwi, otwarto je natychmiast po cichu... W pokoju na lewo, przy świecach, z cygaretką w ustach, w wieczornym stroju, siedziała nad książką pani Robert’owa, widocznie oczekująca na swą ofiarę... Rzuciła natychmiast powieść francuzką, którą miała w ręku, i cygaretkę z nią razem, i żywo podeszła ku drzwiom.
— A! przecież!... aleśmy tak długo czekali... wieki... Alfowi kazałam się położyć spać. Biedne chłopię zmartwione, niespokojne, lękam się żeby mi nie zachorował.,. Niech choć odpocznie...
Wskazała ręką miejsce na kanapie Zdzisławowi, który stał uparcie.
— Siadaj...
— Ale już po północy — przyjdę jutro.
— Cóż znowu! po północy, któż liczy godziny! mój Boże! Jam szczęśliwa, że cię widzę, a ty wolisz spoczynek... Zdziś! nie poznaję cię. Jesteś niewdzięczny...
— Na Boga — to mała mieścina, począł hrabia, — gdy tu po północy dłużéj zostanę, jutro nie wiedzieć co pleść będą... Nie zapominaj pani, że to wieś — partykularni ludzie...
— Co mi tam ludzie — i ich gadanie! popędliwie zaczęła Robert’owa. Hrabia też o to dbać nie potrzebujesz... Niech sobie plotą co chcą, my się stanowczo rozmówić musimy...
Dałeś słowo — dotrzymuj go. Miałam dziś list od Röttlerki; pisze, że Herminia zupełnie jest przygotowana, że profesor ze swéj strony, nie wiedząc o niczém, cieszy się wami. Wszystko jest na jak najlepszym stopniu. Zdziś, zaklinam cię — nie zwlekaj, nie odmawiaj, jedźmy...
Hrabia słuchał zamyślony, jakby szukał środka uwolnienia się lub przeciągnięcia.
— Nie przeczę, odezwał się powoli — tak jest — dałem słowo, nie wchodzę w to, czy rozważne. Zmiłujcież się nademną, dajcie mi się rozmyślić.
— Wcale nie! po co te rozmysły! żadnych już teraz przedsiębrać nie pora — słowa należy dotrzymać.
— Ale ja w téj chwili ruszyć nie mogę... nic nie skończono...
— Słuchaj, to właśnie dobrze — to doskonale... Będziesz miał powód do wyjazdu natychmiast po ślubie — tego samego dnia... Inaczéj...
Zdzisław wstał i przechadzać się począł po pokoju poruszony.
— Zaprawdę — zawołał mimowolnie — nie wiem czy kiedy młody człowiek mógł się znajdować w położeniu do mojego podobném... To niesłychana rzecz i nieobrachowana ofiara... Co ludzie na mnie powiedzą!...
Załamał ręce...
— Prawda kocham Alfa — kocham go jak brata — radbym mu szczęście przychylić i nieba — lecz stawić mnie w położeniu podobném, czy z waszéj strony się godzi?... Nie macie litości.
— Zdziś — my się czujemy na siłach, naszą miłością dla ciebie nagrodzić ci co ucierpisz... My także — ja — on, potrafimy się poświęcić... Zaklinam cię — nie odmawiaj — bo to nie może być — nie odwlekaj... Alf się zagryzie.
Zbliżyła się do Zdzisława pani Robert’owa, rękę mu położyła na ramieniu... poczęła szeptać żywo i po cichu — on stał nieruchomy, wyraz cierpienia na twarzy się malował, zbolały, zdawał się nie słyszeć co mu mówiono i tonąć w jakiejś zadumie.
Nagle począł się śmiać sucho, ironicznie — przerażającym śmiechem, który z tych ust młodych, z téj piersi młodzieńczéj brzmiał straszniéj jeszcze, niż na wargach dojrzałego człowieka.
— Tak, nic mi nie pozostaje — jak posłużyć przynajmniéj przyjacielowi... i na coś się przydać do szczęścia — cudzego... bo mnie samemu wiedzie się jakbym na wieki był wydziedziczony.
— Zdziś i ty to mówić możesz? zakrzyczała głośno pani Robert’owa — przy mnie, do mnie??
Hrabia jakby się opamiętał — uspokoił się wnet i zamilkł.
— Ale tak — rzekł tonem innym — pojedziemy... pojedziemy... nie mówię już nic... Zabawna historya — co ludzie o tém sądzić będą!... Nie uwierzą! Hrabia Samoborski, który dobrodusznie daje się użyć za takiego homme de paille...
— Zdziś! jesteś dziś poirrytowany... nie wiem co ci jest, nie poznaję cię. Dosyć tego — idź sobie spać, kiedy chcesz... Widzę, że dziś się nie porozumiemy...
Hrabia począł chodzić wielkiemi krokami.
— Zabawne! oryginalne! powtarzał sam do siebie.
Pani Robert’owa zdawała się nieco przestraszona.
— Cóż zresztą tak nadzwyczajnego, tak dziwnego? Dla świata będzie to historya bardzo pospolita. Alboż się ludzie od ołtarza nie rozchodzą? Alboż rozwód w kilka tygodni po ślubie nie trafia się? Alboż Alf się jéj podobać nie może?
— Przyznam się jednak, że mąż, któremu żona wypowiada swą przysięgę tak nagle, nie najpiękniejszą gra rolę...
— Dla czegoż żona ma wypowiadać? Wszak hrabia także możesz mówić, że z nią żyć nie chciałeś?...
— Nie chciałbym jéj krzywdzić...
— To są wykręty! sofizmata! próżne bałamucenie... Szukasz sobie trosk, Zdziś — a nie widzisz, że to heroiczne poświęcenie się dla przyjaciela podnosi cię... toć przecie bohaterstwo...
— A tak — lokajski heroizm... dodał hrabia — nie ma co mówić.
Pani Robert’owa zatuliła mu usta.
— Nie wiedzieć co dziś pleciesz... Cała rzecz, że cię ztąd, z téj okolicy co prędzéj wyrwać potrzeba, bo tu wpływ twoich dawnych znajomych i przyjaciół jest szkodliwy. Ja cię tu nie poznaję...
No — kiedy jedziemy? spytała nagle.
— Ja tak nagle wyjechać ztąd nie mogę — rzekł Zdziś. Jedźcie państwo do Berlina — przyjadę za parę tygodni.
Oh! pas si bête! odparła pani Robert’owa — pas si bête, żebyś rozmyśliwszy się osadził nas na mieliźnie. O! nie. Chcesz interesa pokończyć, zgoda. Ofiary takiéj wymagać nie możemy... Potrzeba ci pieniędzy? ile? — ja dam natychmiast...
Zdzisław się wzdrygnął i zarumienił.
— Pani! zawołał groźno.
— Alf ci pożyczy! poprawiła się pani Robert’owa.
— Ja nie potrzebuję nic — rzekł Zdzisław — tylko czasu.
— Dobrze — będziemy posłuszni... Czekamy — tydzień, dwa — cztery... Półtora miesiąca, pół roku, ile chcesz... Jesteśmy na twéj łasce. Lecz jeśli Herminia, która się zdecydowała, zacznie się rozmyślać, jeśli Alf zrozpaczony umrze... śmierć jego i moją mieć będziesz na sumieniu.
Pani Robert’owa uklękła przed nim... nie mówiła już nic — w postawie teatralnéj z załamanemi rękami, z podniesioną głową, na pół otwaitemi usty, rozpuszczonemi włosami, milczeniem wymowném błagała. Zdziś się zmieszał — schwycił się za głowę.
— Oszaleć trzeba! mruknął...
— Zdziś! szeptała piękna pani — ja cię błagam!!
Scena ta odbywała się we dworku na rynku, okna nie były ani okiennicami pozasłaniane, ani zawieszone storami: ciekawy przechodzień mógł doskonale przypatrywać się wybornéj mimice pięknéj pani Robert’owéj i tłómaczyć sobie chód i postawę hrabiego, a załamane ręce kobiety — wedle upodobania.
Właśnie też wracający nie od Lejby, u którego mu przeszkadzano i szpiegowano go, ale od Abrahama, po zbyt przedłużonéj wycieczce profesor Wilelmski, w humorze nieco podnieconym, zatrzymał się był pod oknami... Mimowolnie głowę przybliżył do szyb, chcąc się dowiedzieć co się tam tak późno przy świetle odbywać mogło... i stanął przerażony. Poznał tę panią nieznajomą klęczącą przed dawnym uczniem swoim...
Rozmowy słychać nie było — lecz ruchy mówiły wiele. Wilelmski kułak do ust przyłożył, oczy wytrzeszczył i stał ruszyć się nie mogąc...
— A to jakaś historya... proszę! Zdziś! Hę! hę! Zdaje egzamin maturitatis! Ta! ta! ta! Nie ma co mówić... Czego ona od niego może żądać?? Więc chyba za nim tu przyjechali! O! trzeba o tém jejmości powiedzieć... Chłopiec w niebezpieczeństwie... jasna rzecz... ale kobieta bardzo piękna, a jak zachowana przedziwnie!...
Profesor mruczał te i tym podobne uwagi, snuło mu się nie wiedzieć co po głowie — nagle zobaczył, że kobieta wstała i zbliżywszy się do Zdzisia zwiesiła na jego ramieniu. Razem we dwoje zaczęli się w zgodzie najlepszéj przechadzać po pokoju powoli. Ona szeptała mu coś do ucha, on słuchał z głową spuszczoną... Potém wskazała mu miejsce na kanapie, usiadł i zajęła drugie przy nim... Profesor kanapy między dwoma oknami stojącéj tylko się mógł domyślać, bo jéj widać nie było... Słyszał urywane rozmowy wyrazy.
Stał jeszcze czas jakiś, potém przypomniawszy sobie co go czekało w domu, a widząc, że końca rozmowy nie dostoi, zamyślony wielce powlókł się do dworku swego...
Nie mylił się wcale, spodziewając przyjęcia nieosobliwego przez surową nieco Różyczkę. Wycieczka trwająca blizko do drugiéj, zmusiła panią Wilelmska do rozpaczliwego kroku. Nakazała gdy profesor powróci, cale mu drzwi nie otwierać. „Niech tam śpi — gdzie się upił — wołała gniewna — jak raz spróbuje noc spędzić na podwórzu, będzie może rozumniejszy...“
Widok przez okno na zagadkową scenę i chłodek wieczorny, znacznie profesora otrzeźwiły... Szedł krokiem pewnym ku domowi i począł do drzwi pukać dyskretnie... Trafiało się już nieraz, że mu miłosierna otwierała służąca, za co jéj protekcję swoją przyrzekał. Tym razem spało wszystko jak zabite... nie dając najmniejszego życia znaku. Profesor czując się w swojém prawie, stukał coraz silniéj, coraz gwałtowniéj — a nakoniec tłuc zaczął we drzwi tak, że mógł sąsiadów pobudzić.
Okno się otworzyło...
— A toż co za burdy nocne waćpan wyprawiasz? zawołała profesorowa.
— Do domu mojego powracam — odparł z pewną energią profesor — i proszę, żeby mi otworzono.
— O drugiéj z północy! gdzieżeś był?
— Zaraz się pani moja dowie — nie włóczyłem się bez celu — materia status... przecież nie łajdaczyłem... a gdyby Różyczka wiedziała co mnie wstrzymało...
— Co waćpan pleciesz!...
— Na honor profesorski — zawołał Wilelmski — pani sama żałować będziesz i swoich posądzeń i postępowania...
Chciała jeszcze srożyć się profesorowa, ale budzący się sąsiedzi wyglądający oknami, skłonili ją, że drzwi otworzyć kazała... Profesor wszedł i rzucił się na fotel w salonie wzdychając ciężko...
— Każ, serce moje, odezwał się z niezwyczajną powagą do żony: każ odejść słudze, mam ci coś ważnego do powiedzenia...
Niedowierzając stała profesorowa, lecz skinęła na sługę...
— Cóż to za tony sobie dajesz? zapytała...
— Tak — jestem zdetonowany — począł po cichu Wilelmski mrugając jedném okiem. Coś powiem... nie do wiary...
Coraz bardziéj zdziwiona zbliżyła się profesorowa ku niemu.
— Co się z tobą stało?
Wilelmski przybrał minę dziwnie zasępioną człowieka, który dla dobréj sprawy znosi prześladowanie.
— Słuchaj, rzekł — idzie o hrabiego naszego, o Zdzisia... Wczoraj tu przybyła, o tém wiesz, jakaś pani piękna, bardzo piękna — w wieku średnim, pysznie zbudowana. Tors i ramiona uroczyste!
Róża zarumieniła się mocno (była dosyć chuda) i odpowiedziała tylko surowo:
— Nie bądź...
Profesor nie zważając na to kończył:
— Zaraz wczoraj hrabiego naszego pochwycili, jakby do nich należał... Ale, co mi tam do tego! Złotowłosy chłopak miał być kolegą uniwersyteckim... a piękna pani jego matką... Dzisiaj powracając z plebanii...
— Od Abrahama — dodała profesorowa.
— Z plebanii, ale dajmy na to, żeby i od Abrahama — nie mogę pracując w pocie czoła, odmawiać sobie najmniejszéj przyjemności — chociaż, Abrahama — nego... Wracając więc, zkądkolwiek bądźbym wracał, przechodzę około dworku, gdzie ci państwo mieszkanie zajęli — i — niechcący rzucam okiem...
Osłupiałem...
Wiesz com zobaczył?
— Mówże prędzéj...
— No — zaraz, jest pewny porządek w każdéj mowie — kończył profesor odchrząkując. W środku pokoju stał Zdziś... na mojem oczy go widział... ale jaki? ale z jaką miną!... Powiadam ci — Hamlet...
— Jaki Hamlet?...
— No — nie znasz Hamleta — mniejsza z tém... Stał, wystaw sobie, tragicznie, jedna ręka w kamizelce, druga we włosach — przed nim na podłodze klęczała — powiadam ci — klęczała — ta piękna pani... ręce załamane, włosy rozrzucone... też tragiczna... jakby go błagała o coś... Można się było domyślać...
Pani Wilelmska krzyknęła ze zgrozy.
— Co pleciesz? przyśniło ci się po pijanemu?
— Byłem pewien, że to powiesz! przez całą drogę myślałem, że temi wyrazy przyjmiesz moje zwierzenie... Otóż, chcesz, na Ewangelii ci przysięgnę.
Pani Róża stała poruszona i blada.
— Cóżby to mogło być? szepnęła widocznie strwożona. Zdziś! nasz ten biedny sierota, wplątany w jakąś intrygę... To dziecko...
— A piękne mi to dziecko! — odparł profesor... Podniosła się potém z ziemi heroina, i jak mnie tu żywego widzisz, zwiesiła mu się na ramieniu, czule, powiadam ci... no!
— Kończże! przerwała zniecierpliwiona profesorowa.
— Skończyło się na tém, że w najlepszéj, zdaje się, komitywie — poszli sobie siąść na kanapie, na któréj pewnie do téj pory siedzą.
Wilelmski westchnął.
Pani Róża milcząca, zmieszana, postąpiła kroków kilka i padła na siedzenie przy stoliku, podpierając się na ręku. Łzy jéj z oczu płynęły...
— O mój Boże! — szepnęła — gdyby ta święta pani nasza ujrzała to... nie przeżyłaby... Zdziś! to niewinne dziecię...
Wzdrygnęła się znowu i płakała Wilelmska, profesor wzdychał.
— Stało się — rzekł — nie ma co rozpaczać. Wszyscy przez te koleje przechodzimy... Wpadł w ręce jakichś intrygantów... jawna rzecz... Trzebaby go ratować gdyby można, ale my o tém i wiedzieć niby nie powinniśmy...
— O! jak Boga kocham! — krzyknęła profesorowa — ja — ja nie zmilczę! Jam go, mogę powiedzieć, wychowała... to był chłopak jak anioł czysty i niewinny. Jak to może być?
— Ha! rzekł profesor zimno — myśli jéjmość, że ja nie byłem też kiedyś niewinny... i pani byłaś też niewinna...
— Milczałbyś...
— Konsoluję jak umiem i mogę — niewinność jest stanem przygotowawszym człowieka — ale nie trwałym — to darmo. Dać mu pokój... między kobietę a mężczyznę, jak między drzwi, palca kłaść nie należy. To zasada...
Nie racząc już odpowiadać na niedorzeczne brednie profesora, żona wyszła stukając drzwiami, a Wilelmski westchnąwszy, z wolna pociągnął do swojego pokoju.
Nazajutrz Zdzisław się nierychło pokazał w miasteczku, — pani Wilelmska rozmyśliła się dobrze jak miała postąpić. Wysłała służącą na zwiady, i poleciła jéj, zobaczywszy hrabiego, prosić go do siebie. Na nieszczęście rano już był Alf u przyjaciela, a gdy wyszli razem na rynek, sługa spełniła polecenie w obec Alfa.
Zdzisław chwilkę się zadumał.
— Wiesz co? rzekł do przyjaciela — chodź ze mną, przedstawię cię przyjaciółce matki mojéj, osobie, która w części wychowała mnie... i któréj wiele zawdzięczam. Zabawimy chwilę — chodź.
Alf się nie wahał.
— Najchętniéj, rzekł — idziemy.
Poszli więc razem. Pani Róża, która spodziewała się widzieć Zdzisia sam na sam, zmieszała się postrzegłszy go wchodzącego z towarzyszem. Ale Alfons miał postać tak ujmującą, twarzyczkę tak ładną, układ tak dobre wychowanie dowodzący, że rozbroił panią Wilelmską — chociaż przeciw niemu i matce źle uprzedzona była. Przypatrzyła mu się uważnie i w duchu obwiniła męża o kłamstwo. Zdawało się jéj niepodobieństwem, aby ludzie wyglądający tak przyzwoicie i mile, zdolni byli do intryg i niecnego jakiegoś postępowania.
— Wilelmski był pijany — przyśniło mu się — powiedziała sobie w duchu, — lub kłamał żeby mnie zdurzyć.
Alf starał się być grzecznym i wesołym, co więcéj ujmował swą pełną wdzięku nieśmiałością.
Rozmowa trwała może z pół godziny, poczém pożegnali się i poszli oba do pani Robert’owéj.
Podbudzona ciekawość pani profesorowéj na widzeniu Alfa ograniczyć się musiała. Z profesorem nie mówiła o tém więcéj.
Z rana Wilelmski odbywał swe lekcye z pannami, nie widzieli się więc prawie, przy obiedzie nadto było świadków, po obiedzie profesor chodził na rekracyę, jak utrzymywał, do plebanii.
Co się działo ze Zdzisiem, trudno się było pani Róży dowiedzieć.
Drugiego czy trzeciego dnia pojechał do Wólki, i wkrótce po przybyciu oznajmił, że musi powracać do Berlina. Żabicki już bez pożegnania z nim był odjechał. Nie zdziwiono się wcale temu, gdyż pora była na nowe zapisać się półrocze. Stasia tylko żartowała, że mu do Herminii pilno. Kapitan rozpytywał co ma robić w Suszy, na to jednak otrzymał tylko odpowiedź:
— Czyń pan co łaska — nie chcę wiedzieć o niczém...
Z Wólki udał się Zdziś do prezesa. Przypisano to niezmiernie dobremu sercu jego, że był nadzwyczaj pomieszany i roztargniony — przy pożegnaniu. Prezes się rozpłakał swym zwyczajem. Niedobrze też zrozumiano, dla czego dopiero teraz Zdziś zażądał od dawnego opiekuna papierów swoich, metryki, świadectw i t. p. Na zapytanie odpowiedział, że tego immatrykulacya do uniwersytetu wymagała. Odpowiedź była jakaś niejasna, i prezes w duchu pomyślał, że tego wprzódby był mógł żądać, a nie teraz; tknęło go coś, jakby oznajmując o niebezpieczeństwie. Serce poczciwego prezesa drgnęło przeczuciem. Odmówić nie mógł nic, czuł się wszakże w obowiązku ściskając i całując pupilla, kilka słów dorzucić.
— Mój hrabio — rzekł — jesteś dziś panem siebie — możesz czynić co chcesz; lecz jeślibyś krok jaki stanowczy miał stawić w życiu, pozwól mi ci radzić i cieszyć się z tobą razem. Nie na wiele ci się przydam — ale zawsze stare doświadczenie w czémś pomódz może.
Zapewnił go przytém Mohyła, że oni wszyscy starać się będą wspólnemi siłami o to, aby z Suszy coś zrobić i pokaźniejszego i dobrego.
— Dobrze mieć choć mały kątek, a własny — dodał prezes wzdychając — bez długów, czysty! Kapitan gospodarz co się zowie, zrobimy, że z tego będzie cacko.
Uśmiechnął się Zdziś, mało się to go zdawało obchodzić.
Walczył z sobą potém, czy do barona Mangolda ma pojechać na pożegnanie, i wyrzekł się téj myśli po ostatniém Elsy przyjęciu...
Zdaje się, że w miasteczku szpiegowano go z daleka, i że Wilelmska szukała zręczności rozmówienia się sam na sam ze Zdzisiem, nim wyjedzie. Przygotowania do podróży były widoczne, hrabia nie przybywał, posłała więc do niego zaproszenie na herbatę, oznaczając mu godzinę. Zdzisław odmówić nie mógł. Zastał panią profesorową samą.
— Więc hrabia wyjeżdżasz — zawołała spotkawszy go w progu — i gdybym ja nie przypomniała się o pożegnanie...
— A! czyż pani możesz mnie mieć za takiego niewdzięcznika?...
— No — nie, alem się lękała, abyś mi hrabia nie przyprowadził swojego ślicznego przyjaciela, który wygląda jak panienka, pachnie, jest bardzo ładny i miły, ale wolę na ten raz, żeśmy sami.
I stanąwszy naprzeciw Zdzisia, z powagą dawnéj przyjaciółki matki, spytała, rumieniąc się mimowoli:
— No, powiedzże mi hrabio — co to są za ludzie? zkąd taka nadzwyczajna przyjaźń dla nich?... co to za piękna pani?...
— Ci ludzie — jak pani kochana powiadasz — odparł Zdziś, są jedni co mnie w Berlinie przyjęli i pokochali... nie mogę im nie być wdzięczen za to...
— Tak — przerwała Róża spuszczając oczy na chustkę, którą w ręku trzymała — tak — ja to dobrze rozumiem; wy hrabio macie tak dobre — dobre serce, jak świętéj pamięci anielska matka wasza — ale — ludzie są źli, posądzający... mówią, że ta pani nie jest stara i ma być bardzo ładna...
Spojrzała mu w oczy: Zdzisław płonął jak wiśnia.
— Ale to są niedorzeczności!! zawołał.
— Pewna jestem tego, hrabio kochany, bo wszelki stosunek płochy... a! toby było prawdziwe nieszczęście. Nie przystał on wam... imieniowi, wiekowi waszemu, religijnemu wychowaniu i zasadom... Toby było nieszczęście! powtórzyła, bobyście stracili świeżość uczuć do szczęścia i spokoju potrzebnych...
Zdziś słuchał z pokorą, lecz powoli odzyskiwał przytomność. Ujął za rękę Wilelmską.
— Serdecznie pani dziękuję za jéj troskliwość o mnie — niech pani będzie spokojna...
Widać było, że jak najprędzéj skończyć chciał draźliwą rozmowę. Profesorowa chłodniéj zaczęła go badać powoli, chodząc z nim po pokoju — i nic prawie dowiedzieć się nie mogła. Czuła teraz, że profesor nie zupełnie pijany być musiał, że Zdziś daleko był skrytszy i zepsutszy niż sądziła — lecz nie mogła uczynić więcéj.
Proszony, jak się zdaje, częsty gość państwa Wilelmskich, kanonik Starski nadszedł wśród téj rozmowy... Zdzisław na widok jego przypomniał sobie dawne namowy do zgody i począł się obawiać, by tego draźliwego nie wznowił przedmiotu. Wpłynęło to na jego humor... Zdaje się, że z przywitania kanonik musiał się tego domyślić, bo unikał wspomnienia o Samoborach... Za to nieznacznie jakoś wpadł na niebezpieczeństwa, którym młodość niedoświadczona wśród obcych ulega, na pokusy, na które świat wystawia, i tym podobne morały.
Zdzisław słuchał milczący i nachmurzony. Kanonik już wiedział o wyjeździe, nalegał, aby hrabia o rodzinnym kątku nie zapominał, i — dopiero w końcu — napomknął, że Opatrzność może dała mu Suszę, sadząc go pod bokiem stryja, aby wiadomemi sobie tylko środkami sprowadzić w przyszłości pojednanie. Wszystko to od duchownego przyjął Zdzisław milcząc, z pokorą, lecz nie okazując, ażeby to nań bardzo działało.
Wśród herbaty już, wrócił z wycieczki zwykłéj profesor, w dobrym, ale nie nadto rozbudzonym humorze. Rzucił się z wielką czułością na Zdzisia... uściskał go... ucałował ręce żony, chociaż mu je wyrywała, całował i kanonika, i nierychło na skinienie pani uspokojony miejsce zajął.
— Więc nam kochany hrabia ucieka... zawołał — z tym kolegą ukochanym i z tą panią majestatyczną... O! pięknaż to kobieta, piękna! mówił jakby sam do siebie — ktoby się domyślić mógł, że takiego ma syna? wygląda jak jéj brat!... Słowo honoru, tak pysznéj kobiety w życiu nie widziałem.
Zdzisław się kręcił, ksiądz usta zakąsił, żona napróżno dawała znaki, profesor był w humorze niepohamowanym.
— O! pan hrabia ma gust! Taka towarzyszka podróży, to można z nią choć do Chin ruszać! cha! cha!
— Ale nie bredźże! wołała żona.
— Dałbyś bo acindziéj pokój tym żartom, mruczał kanonik.
— Cóż zdrożnego? Artysta jestem, to jest miałem nim być — artystycznego nic a me alienum puto! Kobieta piękna jest dziełem rąk bożych, wielbić należy pana w dziełach jego...
— Waćpan się puszczasz w niewłaściwe żarciki... non misceatur sacra profanis... rzekł kanonik surowo.
— E! księże kanoniku... zawołał profesor, który go nie mógł znieść, szczególniéj w swoim domu — jakby to duchowni lepsi byli!
Ksiądz Starski wstał... Wilelmska bez ceremonii tupnęła nogą na męża, który śmiejąc się w dłoń nastawioną, nareszcie umilkł...
Wszystkie czoła okryły się chmurami. Profesor pomiarkował, że późniéj mu za te wybryki odpokutować przyjdzie, i odsunąwszy się z krzesłem, umilkł. Kanonika uprosiła pani, że pozostał...
Wprowadzono zwichniętą rozmowę na tór przyzwoitszy, chociaż z trwogą spoglądając na Wilelmskiego. Lecz ten siedział teraz upokorzony i smutny, wzdychał... Zdzisław usiadł przy nim, zaczęła się pół głosem rozmowa. Wilelmski skruszonego udawał.
— Jedziesz więc, kochany hrabio — a no, dobrze, tu na tym partykularzu albobyś wysechł lub zgnił... tu tylko dla starych grzybów dobre zacisze... Jedź — ucz się... baw się... żyć należy póki sił staje — tak utrzymywali starożytni i mieli rozum... słowo daję...
Pochylił się do ucha i kończył pół głosem:
Wszystko rób, kochany hrabio, co chcesz i ku czemu skłonność czujesz; jednéj tylko rzeczy się strzeż....
— Czego?
— Oże — nie — nia — kończył Wilelmski — to — nie przymawiając nikomu, straszne głupstwo. Najlepsza w świecie kobieta, zostając żoną, dostaje maleńkiéj fiksacyi... dobiera się zaraz do mężowskiego nosa...
Wilelmska udawała, że nie słyszy, rozmawiała żywo z kanonikiem... Zdziś trącał po ręku profesora napróżno... musiał się wygadać.
Nie udało się nawet wyprawienie go, aby pensyę zobaczył — bo nie chciał zrozumieć rozkazu...
Wśród tego zakłopotania, hrabia zaczął się żegnać — z kanonikiem najprzód, potém z panią Różą, która go płacząc po macierzyńsku uściskała, naostatek z profesorem odprowadzającym go bez czapki do pół rynku...
Tu nastąpiło rozstanie... Wilelmski pod wpływem rozczulenia i napoju, ściskając raz jeszcze Zdzisia, rzekł mu na ucho:
— Wspaniała kobieta... kochany hrabio — ale, między nami powiedziawszy... lepiejby te więzy potargać.
Zdzisław chciał zaprotestować i odpowiedzieć. Profesora już nie było, — umknął kłusem do domu.


∗             ∗

Panna von Röttler, która niegdyś miała świetne w literackim świecie berlińskim stosunki, naówczas gdy Berlin był jeszcze ogniskiem życia Niemiec rozwijającego się tu z pewną siłą — przeszłemu położeniu swojemu winna była utrzymywać się na zdobytém stanowisku. Mieszkała wprawdzie na dosyć odległéj uliczce zowiącéj się Weinmeisterstrasse, w kącie nie zbyt wdzięcznie wyglądającym, lecz zajmowała pierwsze piąterko małego domu, i nadzwyczajna oszczędność dozwalała jéj od czasu do czasu przyjmować u siebie okruchy znakomitości z czasów Varnhagen’a, młodzież, która stawiła pierwsze kroki po bibule, starych przyjaciół, i wielbicieli swojego talentu...
Na te wieczory wysilała się biedaczka walcząc między chęcią wystąpienia, a nakazaną ubóstwem oszczędnością. Kilka dni wprzódy pracowała i dręczyła się swoim wieczorem, kilka dni potem czuła się zmęczoną i niezdrową, ale uważała te przyjęcia za obowiązek stanu. Utrzymywała niemi swą godność literacką, przypominała się światu. Salon i parę pokoików składały cały apartament, czyściuchny, pełny drobnostek i fraszek niby artystycznych. W gabinecie szafka pełna książek ładnie oprawnych, stół założony albumami i książkami, mały fortepianik stolikowy, nadawały pewną fizyonomię temu przytułkowi literatki... Za szkłem w przepysznych ramach oprawny wisiał autograf Goethego, największy skarb, jaki posiadała panna von Röttler.
Jednego wieczoru jesiennego, z pomocą najętego Lohndienera i sługi, gospodyni właśnie przyspasabiała się do przyjęcia gości, gdy pół godziną przed oznaczonym dla nich czasem, wbiegła w czarnéj sukni, w koronkach, z piękną broszą na piersi, wyświeżona i na podziw młodo wyglądająca pani Robert’owa... Nie zważając na kręcących się ludzi, na pannę Röttler jeszcze nie zupełnie ubraną, rzuciła się na kanapę zmęczona i zadyszana. Potrzebowała chwili spoczynku, nim przemówić mogła...
— Moja Röttler, nie zważaj na mnie, rób swoje; umyślnie przyjechałam wcześniéj, aby kilka słów pomówić z tobą...
Lokaj i służąca znikli, panna literatka pobiegła do drugiego pokoju po mantylkę i rękawiczki, aby ją gość jaki nie zastał nieprzygotowaną i stanęła przed panią Robert’ową.
— Cóż droga moja pani? zdaje się wszystko jak najlepiéj. Twój genialny pomysł przychodzi do skutku...
— A! tak jest! tak... hrabia się oświadczył Herminii i został przez ojca z najżywszą radością przyjęty...
Panna podała mu rękę, pierścionki zamienione... termin ślubu oznaczony... tak...
Załamała ręce i potoczyła oczami jakby obłąkanemi pani Robert’owa.
— Röttler moja — nie zrozumiesz mnie może, nazwiesz dziwaczką... serce moje się trwoży — niewypowiedziany opanowuje mnie niepokój. Boję się — sama nie wiem czego się boję... Ty wiesz, bo ja dla ciebie nie mam tajemnic, tyś umysłem wyższa nad tłum i nad przesądy... łączą mnie z hrabią węzły najczulsze... tak... kocha mnie... jestem go pewna, panuję nad nim... pewna jestem przyjaźni jego dla mojego Alfa — a... trwożę się — lękam, drżę... Serce mi się ściska...
— Czém? dlaczego? odezwała się powoli wciskając chude i długie palce w rękawiczki numeru siedm i pół, gdy w istocie ośmiu potrzebowały... Cóż to jest, droga pani?
— Ogarnął mnie przestrach! tak, mówiła żywo pani Robert’owa... Ta kobieta ze swemi oczyma, ze swą dziwną powagą i ważonemi słowy, ze swém wejrzeniem przeszywającém, z jakimś majestatem i energią, które w sobie nic nie mają młodego....trwoży mnie. Ja nie mogę jéj poznać! nie umiem zrozumieć! Pierś i usta téj przyszłéj synowéj są dla mnie zamknięte... Przywiązana jest do Alfa... tak się zdaje... Alf jest jak anioł piękny i miły... ale Zdzisław taki sympatyczny... a imię, a tytuł... a młodość jego...
Wstała nagle...
— Nuż ta kobieta nas zdradzi? mnie i Alfa — odbierze szczęście mnie i jemu... zechce go uwieść!
Panna Röttler krzyknęła...
— Jak pani to możesz przypuszczać?
— Co chcesz? na świecie się dzieją szkarady... brat brata zabija... Pomyśl... ja drżę... Alfby tego nie przeżył... a ja...
Ścisnęła rękę i podniosła do góry...
— Jabym go zabić była gotowa! tak! raczéj nóż mu wbić w piersi, niżby miał należeć do innéj... Mój Alf, mój Alf...
Z rękami załamanemi poczęła się przechadzać po saloniku.
— Ale moja droga pani — to dziwactwo takie sobie kuć nadaremne strachy... Nie ma do tego najmniejszego podobieństwa... Przywiduje ci się...
— Tak, ja to sama wiem — dziwactwo... rozgorączkowana wyobraźnia... ale ja go kocham i kocham syna... dwa takie uczucia w jednéj piersi nosić...
Panna Röttler sympatycznie bardzo westchnęła i uśmiechnęła się. W téj chwili właśnie zaszeleściła suknia i weszła profesorowa Luiza Mühlbach, przyjaciołka literatki, sławna autorka tysiącznych historyj romantycznych, czy romansów historycznych... Gospodyni pośpieszyła na spotkanie dostojnego gościa.
Pani Robert’owa z lekka chustką twarz otarła i starając się uspokoić usiadła na fotelu. Za panią Mühlbach przybywali profesorowie łysi, uczeni w okularach i frakach wytartych; wreszcie Puciata w białéj chustce, z orderami i córką śliczną jak indyjskie bóstwo... w zielonym wieńcu dębowych liści na głowie...
Zaczęto się witać i siadać...
Wkrótce zjawił się hrabia z nieodstępnym Alfem; potém jeszcze dwie panie niejaśniejące wdziękami i panna słuszna, płaska jak dobrze wystrugana deszczułka, w długiéj sukni oryginalnego kroju z bukietem Vergissmeinnichtków (niezabudek) we włosach... Była to autorka poematu pod tym tytułem, wieszczka i nauczycielka razem... Grupy się zaczęły składać, wedle powinowactw ducha, Herminię natychmiast otoczyła młodzież... a najbliżéj jéj stanęli naturalnie dwaj przyjaciele. Narzeczony z urzędu i potajemny wielbiciel...
Tego dnia oblicze pięknéj panny, któréj los tak dziwnie się rozstrzygnął, nie było ani chmurniejsze, ani weselsze, niż zwykle... zdawało się tylko zadumaném nad swym losem...
Miała jako zaręczona zupełną swobodę... Hrabia korzystając z praw swoich nie opuszczał jéj, za nim nieodstępny krył się Alf, błagalnemi na nią rzucając oczyma... Wejrzenia ich się spotykały, lecz ta iskra, co żeni wzroki, co łączy dusze, co dwie istoty wiąże — nie strzelała z oczu czarnych Herminii. Patrzała śmiało, możnaby powiedzieć obojętnie i zimno. Tak samo zupełnie spoglądała długo się wpatrując w narzeczonego... a wzrok jéj zmuszał Zdzisia upokorzonego do spuszczania oczu...
Alf szeptał coś skrycie, cicho, jak modlitwę przed ołtarzem — ona mu odpowiadała z wolna, rozważnie, głośno — obojętnie... Rozmowa między trojgiem rozbijała się jak niesworny wicherek, który wiruje przed burzą coraz w przeciwnym wiejąc kierunku.
— Pani w tym wieńcu dębowym przypominasz mi, mówił Alf — mylę się — wyobrażasz jakąś kapłankę...
— Teatralną chyba — bo gdzieżeś pan mógł widzieć inną? spytała Herminia.
— Na obrazie jakimś! nie wiem — tegom pewien, szeptał Alf, że żaden obraz w świecie nie mógł być nawet cieniem, odblaskiem téj piękności...
Minia pokazała w uśmiechu sznurek białych ząbków...
— Nuż kto posłyszy — odezwała się, — obwinią pana ludzie, że przyjacielowi narzeczoną chcesz pochlebstwy odmówić... Niech pan nie zapomina, że mnie teraz nie wolno słuchać, a panu mówić takich — grzeczności...
— Pani nielitościwie urągasz się ze mnie.
— Bo pan zapominasz o swéj roli — a ja sumiennie moją odegrywam.
— Nadto sumiennie — wtrącił Alf wzdychając...
— Cóżby ludzie powiedzieli? śmiejąc się szepnęła Herminia...
Zdzisław milczał...
— Ja oszczędzając Alfa, który jest zazdrosny, jak Otello... źle gram moją rolę, nie prawdaż?
— Sam osądź — odpowiedziała ironicznie panna.
Alf stał ciągle, oczyma ciągle się modlił. Herminia z litością jakąś czasem nań z góry spozierała...
Postawszy tak i obejrzawszy się na Puciatę, który z dala córki ruchy śledził — pan Alfons odstąpił od nich zostawując samych... Herminia wskazała krzesło Zdzisławowi, usiadł przy niéj.
— Żal mi okrutnie hrabiego — ciężko ci w tych kajdanach włożonych dla przyjaciela... nie prawdaż? ozwała się po cichu, patrząc mu w oczy.
— Wie pani, to mi się czasem snem wydaje nieprawdopodobnym...
— A mnie rzeczywistością bardzo oryginalną...
— Mnie niekiedy przestrach ogarnia, jakbym — jakbym miał świętokradztwo popełnić — dodał Zdziś.
Herminia wzrokiem mu tylko odpowiedziała, spuścił oczy... Wejrzenie było niezrozumiałe, a przeszywające, było wymówką czy pytaniem — nie wiedział... Widząc go pomieszanym, podniosła oczy na salon, obeszła niemi cały i spytała:
— Kiedyż mi pan pokażesz narzeczonego Stasi mojéj?
— Jak tylko da się mi pochwycić i pokazać... Niech się pani jednak nie łudzi listami jéj żartobliwemi, wiem to od ojca pani Stanisławy, że ona go szacuje — ale nie kocha — będzie to małżeństwo bez miłości z jednéj strony... Ojciec się spodziewa, że ona — późniéj się znajdzie...
— Biedna Stasia — dlaczegoż idzie za niego?...
— Nie wiem...
— Będę jéj odradzała — poczęła Herminia... to się nie godzi!
— A jeśli go późniéj pokocha?
— Późniéj? tak — lecz stawi na ten los życie...
Westchnęła Herminia...
— Gdyby go kochała, a on jéj nie kochał, rozumiałabym to jeszcze... ale tak...
Zdzisław nie zrozumiał i spytał:
— Jakto? proszę pani...
— Już nie wiem co mówiłam...
A po chwilce dodała:
— Smutnie się musimy ludziom wydawać. Ja jestem pewna, że nam z oczu kłamstwo czytają i mówią sobie: Panna idzie dla tytułu...
— A hrabiątko ubogie żeni się dla posagu, żywo dorzucił Zdziś — nie prawdaż?...
Popatrzali na siebie... Hrabia powoli wysunął rękę, prosząc jakby o białą dłoń leżącą niedaleko...
— Chcę trochę Alfa do zazdrości pobudzić.
Herminia podała mu uśmiechając się końce palców, które hrabia ucałował śmiejąc się także, ale jakoś smutnie, i odszedł.
Ledwie się parę kroków oddalił, gdy Alf przysunął się i szybko zajął jego miejsce...
— A! jakżem szczęśliwy! zawołał, choć chwilkę ukradnę... Ten niedobry Zdziś umyślnie mnie do rozpaczy przyprowadza. Mnie się i zbliżyć nie wolno... a pani...
— Nie zdradzaj się pan tym zapałem — ironicznie odezwała się profesorówna — bądź pan wesół i zimny, bardzo proszę.
— Nie potrafię...
— No — to ja odejść będę musiała.
— Pani! litości!! litości...
Piękna Minia pochyliła się na swém krześle, usuwając trochę od Alfa... Znowu wzrokiem pogoniła po sali. Zdziś prowadził żywą z jéj ojcem rozmowę... Z dala ukradkiem, zręcznie, kołując, pani Robert’owa się zbliżała do niéj. Zdawało się, że profesorówna domyśliwszy się tego celu wędrówki jéj po salonie, chciała z razu wstać, czy żeby się zbliżyć do niéj, czy by od niéj uciec... lecz namyśliwszy się, została w miejscu... Wkrótce potém pani Robert’owa przysiadła na krześle, które jéj syn odstąpił, odchodząc nie bardzo chętnie.
— Moja śliczna, moja anielska, moja dobra Miniu — tyś czegoś smutna... odezwała się pani Robert’owa.
— Ja? mnie się zdaje, żem taka jak zwykle; mało się zmieniam w ogóle — to moje ciągłe staranie — być równą sobie. Człowiek i tak nieustannie podlega wrażeniom, mieni się — powinien być wyższym nad wpływy zewnętrzne.
— Jak w tobie znać córkę profesora — poczęła pani Laura — tyś tak strasznie rozumna, że ja się lękam o Alfa...
— A! rozum ludzki, droga pani! westchnęła Herminia — czyż on tak wart wiele? Rozum...
Nie dokończyła.
— Jakaś ty dziś śliczna! westchnęła pani Robert’owa...
— Mogłabym pani powiedzieć toż samo, odpłaciła profesorówna.
— Mnie? żartujesz chyba! Możnaż być piękną przeszedłszy pewny kres młodości...
— Ale pani go nigdy nie przejdziesz... są piękności nieśmiertelne...
Pani Robert’owa spuściła oczy...
— Mówimy sobie komplementa, gdy doprawdy tyle innych ważniejszych rzeczy miałybyśmy do mówienia — poczęła żywo matka Alfonsa... Lubisz pani wieś?
— Nie wiem, — odezwała się Herminia obojętnie. Od dzieciństwa nawykłam do miasta... W ogóle jednak staram się kochać i zrozumieć co mnie otacza...
— Zawsze rozum chłodny mówi przez ciebie — a! jak ja się boję!
— Czego? spytała Herminia — braku uczucia? nie prawdaż?
— Zgadłaś....
— Pani mnie nie znasz... ja tak okrywam to co mam w sercu, jak ogrodnicy na zimę kwiatki, ażeby nie pomarzły... Nuż chłodny oddechby zwarzył? nuż burzaby ścięła je lodem??
I otulając się chusteczką, ruchem wdzięcznym jakby z przestrachu, skupiła się cała w sobie — uśmiech miała na ustach ciągle, a oczy, co spojrzały na panią Robert’ową, to ją zmuszały spuścić wejrzenie.
— A! moja Miniu, szepnęła schylając się ku niéj: zachowaj, zakryj dla Alfka uczucie... piastuj je dla niego... to dziecię dobre — to serce złote... a tak cię kocha... ślepo, zapamiętale... szalenie...
Po namyśle Herminia mówić zaczęła:
— Pani mi mówiłaś, że się boisz, a teraz ja powiem — że się boję... Tak, boję się tego uczucia tak gwałtownego, bo wiem, że ono trwać nie może... Burzą przychodzi, gromami odlata... po niém zniszczenie...
Ja uczucie rozumiem inaczéj, spokojném, głebokiém, wytrwałém, niezłomném a cichém — bojącém się ludzkiego oka — tającém z sobą, czerpiącém siłę z tajemniczego źródła wielkiego, z po za światów... ja...
Przestała mówić.
Z wlepionemi w nią oczyma pani Laura słuchała...
— Twoje słowa to poezya i muzyka razem — przerwała nagle — i jakże Alf nie miał oszaleć dla ciebie?... Tyś jakaś wyższa istota...
— Powiedziałaś pani — rozśmiała się nagle rozpromieniona Herminia — we mnie znać — profesorównę...
— A! nie bierzże mi tego za złe...
— Ale ja to mam za pochwałę. Ja tak kocham mojego ojca, tak do niego chciałabym być podobną — a taka jestem...
Zamilkła i nagle dokończyła wcale niespodzianie.
— Taka jestem — niegodziwa...
Ręką uderzyła się w dłoń jakby ukarać się chciała.
— Zkądże ci to? spytała pani Robert’owa...
— A — to nic... to nic.
Nadszedł w téj chwili Puciata zapytać córki, czy na nią z okna nie wieje... i czyby co nie zaśpiewała.
— Ale nie — tatku — szepnęła pochylając się ku niemu — nie każcież mi się popisywać ze śpiewem... W towarzystwie ludzi słowa i myśli, z których każdy potrzebuje być słuchanym i wypowiedzieć się, czy ma z czém czy nie ma — przeklęliby mnie gdybym im zaśpiewała!!
— I fortepian być musi klepadłem! cicho szepnęła pani Roberft’owa...
— Więc dajmy temu pokój, rzekł odchodząc Puciata.
Korzystając ze zręczności i chcąc się zbliżyć do profesora, pani Robert’owa poszła za nim, bawiąc go rozmową. Puciata musiał być grzecznym, ale zimny dla niéj był bardzo. Wiało od niego mrozem... Pani Laura żartowała napróżno i sypała dowcipem, aby go rozweselić...
W takich urywkach rozmów schodził wieczór, a gospodyni biegała doglądając tylko, aby nikt się na zapomnienie i opuszczenie skarżyć nie mógł. Nikt mniéj pewnie się nie bawił nad nią. Żwawe rozprawy uczonych świadczyły, że oni przynajmniéj byli w swym żywiole...
Alf przy każdéj sposobności starał się zbliżać do Herminii, lecz mu się nie wiodło. Zaledwie on odszedł, przybywał Zdzisław z obowiązku... Minia żartowała sobie z niego.
— Co mam Stasi napisać o naszych zaręczynach? spytała — fałsz czy prawdę całą?
— A! zlituj się pani — tajemnicę zdradzić...
— Która się wyda natychmiast? dorzuciła Herminia. Lecz — czekaj pan... dodała odprowadzając go na stronę. Ja panu dziś muszę dokuczyć srodze, abyś mnie nie żałował, gdy się rozstaniemy... Naucz mnie pan programu. Wprawdzie dałam nań moje przyzwolenie, lecz dobrzem go nie wysłuchała... Jakże to będzie? przepraszam... Najprzód ślub i wesele... Tatko się gotuje odprawić je uroczyście... Wśród uczty nadchodzi telegram... Wszak tak? Sprawa niecierpiąca zwłoki powołuje hrabiego do... domu... W rozpaczy żegnasz świeżo poślubioną, lecisz i wyjeżdżasz... Wszak tak?
Zdzisław stał jak na mękach...
— W istocie pani mnie chcesz chyba dręczyć?...
— Być może...
— Za co? za to, że państwu służę...
— Mnie? nie — przyjacielowi... ruszając ramionami odezwała się Herminia — ale — pozwól pan dokończyć. Tatko ma czasem pomysły dziwne i jest bardzo, bardzo przy swojém uparty... Gdyby — tatko powiedział naprzykład: — Niech żona z nim jedzie!! Wiesz hrabio, mógłbyś być w niemałym kłopocie!
Mówiła to z dziecinną wesołością, patrząc mu w oczy. Zdzisław się rumienił i darł włosy...
— Ja naturalnie musiałabym być posłuszna... biedny Alf... biedny hrabia... najnieszczęśliwsza istota narzucona... Co począć?
— Pani mogłabyś... zachorować — odezwał się Zdzisław, udając wesołość, z po za któréj gniew czuć było prawie.
— Ale ja nie umiem chorować! To nieszczęście. Wiesz hrabio, że to co w tak wysokim stopniu posiadają inne kobiety, talent do komedyi, mnie jest tak obce... nie możesz wyobrazić sobie. Nigdy w życiu nie wylałam łezki, któraby z serca nie wypłynęła, nie uśmiechnęłam się wesoło czy smutnie, aby mi w duszy nie wykwitł ten uśmiech.
Niestety! mnie trzeba tak brać jak jestem: najnieszczęśliwszą, bezbronną istotą, co kłamać nie umie, boć kłamstwo, to broń nasza... Tak mówią! a ja...
Spuściła ręce, zwiesiła głowę i stała tak przed Zdzisiem, który na nią patrzał milczący. Powoli zaczęła podnosić czoło i oczy, i wzrok głęboki, straszny utkwiła w nim.
— Cóż wy na to? — spytała.
— Strasznie mnie pani karzesz za winy moje. W istocie tylko tak słaby człowiek jak ja, mógł się tak lekkomyślnie wplątać w niemożliwie zawikłaną komedyę...
— Komedyę życia — podchwyciła Herminia... Mój hrabio — komedye rzadko miewają pięć aktów, czytałam to w mojéj poetyce... więc na żaden sposób nasza trwać długo nie może...
Uśmiechnęła się — i odeszła....
Nie czekając już na Alfa, ani na panią Robertową, hrabia poszedł wyszukać kapelusz swój i wysunął się potajemnie z pokojów....
W ulicy dopiero odetchnął — gorąco mu było i duszno. Począł iść krokiem szybkim....
— Dziwna kobieta.... mówił do siebie — młoda a dojrzała się zdaje, jakby żyła długo czy przeczuła życie.... pewna siebie — spokojna... A te oczy? Jak Alf wytrzyma pod ogniem tych źrenic, co gdyby godzinę patrzały w człowieka, zabiłyby go lub przyprawiły o szaleństwo. — Co za ironia w jéj słowach!.... jaka pogarda dla mnie!.... co za szyderstwo!....
Przychodząc do mostu nad Sprewą, Zdzisław stanął, popatrzał w wodę, miał ochotę niezmierną rzucić się w rzekę i skończyć to życie, które mu się wydawało głupiém i nieznośném. Nie miał nawet téj pociechy, ażeby winę położenia mógł zrzucić na kogokolwiekbądź.... Nikt nie był winniejszy nad niego samego.
Rozpaczliwe myśli przystępowały mu do głowy.... uciec potajemnie, ukryć się gdzieś, wyrzec wszystkiego i rozpocząć na nowo życie młode od téj chwili, gdy się być młodém przestało... Niestety!... zerwane nie wiążą się na nowo życia ogniwa.... co pękło raz, nie odrasta nigdy.... Zdzisław czuł się starym, zwalanym, nad wyraz biednym.... a nie miał tyle energii i męztwa, aby wykonać co postanowi. Wybuchały z niego myśli i jak lawa toczyły się gdzieś w przepaści, inne następowały po nich.... Sam się nie spostrzegł, jak nałóg poprowadził go do drzwi mieszkania, które znowu razem z Robert’ami zajmował... Stanął w progu i zawrócił się.... poszedł daléj, bez celu.... byle wypocząć sam z sobą.
Gdy znużony i złamany wrócił w ostatku do swojego mieszkania, wszyscy spali.... tylko przez ścianę zapukano doń groźno.... jakby strofując za ten wybryk niezrozumiały.




Dzień był późnéj jesieni. Przechodzący około kościoła św. Jadwigi stawali spoglądając ku drzwiom, przed któremi stała kareta. — Kilku ludzi krzątało się u wnijścia z kwiatami i bukietami w rękach. Zdawano się na coś oczekiwań, czegoś wyglądać.
Po miastach nie wiem ile razy na dzień spotykają się pogrzeby i powozy weselne, ludzie z temi widokami oswojeniby być powinni jak z powszednim gwarem ulicy; pomimo to każdy pogrzeb ściąga tłumy, każde wesele gromadzi ciekawych.... Dla czego nikt się na chrzest nie patrzy i nie spieszy, gdy „nowy obywatel do świata przybywa“ — trudno wytłomaczyć....
I tym razem około kościoła, w którym się domyślano ślubu, gromadzili się ludzie. Coraz to ktoś nadciągał, z zaproszonych znać, w białych rękawiczkach i lakierowanych butach. Najwięcéj widać było młodych ludzi; których z postawy jako akademików łatwo poznać było. Niektórzy z nich nieproszeni, w burszowskich przechadzali się czapeczkach przede drzwiami, inni byli poubierani.... Rozmowy były żywe i wesołe.
— Ja professorównę widziałem, mówił jeden — jest bardzo piękna, ale jéj piękność, któraby mi się podobała w galeryi na włoskim obrazie — żywa wiecéj przestrasza, niż pociąga. Twarzyczka wielce udatna.... ale....
— Jak to znać w nim artystę! — rozśmiał się drugi.
— Ano tak, jakże chcesz, abym malarzem będąc, o tak pięknym modelu mówił inaczéj, niż z mojego stanowiska? Twarzyczka piękna, ale oczy przesadnie ogromne....
— Oczy nie mogą być za wielkie nigdy.... zarzucił drugi.
— Są — bo bezprzykładnie ogromne, zadumane, niemal obłąkane i surowo patrzą.... tragicznego ma coś w sobie....
— A ojciec, wtrącił trzeci — matematyka chodząca, pedant.... nudziarz....
— Mówią, że majętny...
— Tak, a synowi Rochowi, znacie Roszka? wydziela tak, że się z każdym groszem oszczędzać musi....
— I pan hrabia goły żeni się z panną professorówną? rozśmiał się ktoś z boku....
— W tém małżeństwie jest coś bardzo dziwnego — mówił artysta. Całemu światu wiadomo, że Alfonsik, przyjaciel hrabiego szalenie się w niéj kochał...
— Przyjaciele się porozumieją — zawołał cynicznie ogromny drab, w którym poznano Majaka — bo wątpię, żeby małżeństwo miało położyć koniec przyjaźni....
— Ale że studyom pana hrabiego pewnie koniec położy — o tém nie wątpię — rzekł inny. Żonatemu chodzić na prelekcye, a młodą panią zostawiać tak w domu....
— Professorówna gotowaby z nim uczęszczać na odczyty, ma minę niewiasty nieustraszonéj....
— Okrutniem ciekawy! — dodał młodziuchny chłopak.... Ot! szczęśliwi ludzie... I westchnął.
Wyglądali wszyscy powozów zapowiedzianych, ale nie przybywały. Drobniuchny deszczyk wieczorny prószyć zaczynał. Niebo obleczone było jakby ołowianą zasłoną jednolitą — nigdzie chmurki, ale ani kawałeczka czystego lazuru....
Gdy się to działo pod kościołem, powóz narzeczonego z woźnicą we wstążki i bukiet przystrojonym, z końmi w kokardy poprzybieranemi, stał przed mieszkaniem zajmowaném przez hrabiego i Robert’ów....
Zdzisław był przybrany jak do ślubu, blady bardzo i widocznie wzruszony, trzecią już parę rękawiczek podarł, usiłując je próżno wsunąć na ręce. Brwi miał ściągnięte, usta zagryzione, czoło pomarszczone.... Trochę opodal ubrany także czarno, z ufryzowanemi blond włosami, nie mniéj pomieszany od niego, stał Alfons gotów już do drogi, z kapeluszem w ręku.... Niekiedy spoglądał na przyjaciela trwożliwie i usta mu się poruszały.... ale odezwać się nie śmiał.... Oczy miał niemal załzawione, oddychał ciężko.... Nagle kapelusz rzucił i padł na piersi Zdzisława, poczynając go ściskać.
— Drogi mój — przyjacielu — ofiaro! dobry — niewysłowienie dobry moj Zdzisiu — pierś mi pęka... płakać mi się chce....
— Słuchaj Alf — to jabym umrzeć chyba powinien. Zważ położenie moje....
— Zdziś — alboż ja tego nie czuje?....
I znowu ściskać go począł....
— Zdziś — powtórzył bełkocząc.... nie zdradź mnie — a! nie zdradź mnie. Ja ci ufam — ja w twoje ręce składam szczęście i życie moje....
— Dziecko! zawołał gwałtownie Zdzisław — jakiemiż słowy mam cię uspokoić? Ja téj kobiety nie kocham.... wiesz o tém.... możeszże posądzić mnie o zbrodnię, o zdradę?....
— Chwilę słabości....
— Człowiecze! jam dotąd był uczciwy, i myślę nim pozostać. Obrażasz mnie.... Gdybym ja dostał obłąkania, onaby mi przypomniała, com jéj winien i sobie.... Chcesz przysięgi?
Spojrzał na Alfa, ten drżał.... Nie śmiał powiedzieć, że jéj żąda, ale Zdzisław zrozumiał, że go czemś uspokoić powinien, podniósł palce do góry...
— Alfie — przysięgam ci.... na honor i sumienie uczciwego człowieka: ta kobieta świętą dla mnie będzie.... siostrą.... Uspokójże się.
— Jakże się oprzesz jéj urokowi?
— Tak, jakem mu się dotąd opierał.... odparł Zdzisław. Dla uspokojenia cię większego dodać muszę, że mnie nie cierpi... żem dla niéj był zawsze celem szyderstwa.... Czyżeś nie widział?
— A czasem mi się to inaczéj i strasznie jakoś wydawało.
Zdzisław się gorzko uśmiechnął.
— Ale słuchajże, dodał, mówiłem to matce twéj, powtarzam tobie: ja nie mogę odchodząc od ołtarza, rzucić jéj ręki.... oddalić się... Sama przyzwoitość wymaga, abyśmy jakiś czas pozornie przebyli razem. Wszakże będziecie przy nas i z nami...
Alf włosy ręką rozrzucił i niecierpliwie się okręcił w koło, jakby twarz chciał zakryć...
— Po ślubnéj wieczerzy jedziemy do Szwajcaryi.... wy z nami....
Milczał nieszczęśliwy młodzieniec....
— Tak.... zdaje się, że tak być musi.... ułożyliście w ten sposób z matką, rób co chcesz Zdzisiu, ale się zlituj nademną.... Piekło w méj duszy.
Porwał się za piersi.
— Alf za kogóż ty mnie masz? Ty mnie po tylu.... ofiarach nie wierzysz....
— A! ona tak piękna... ty tak młody, ja tak nieśmiały i biedny....
— Zapominasz, żem ja młody, ale uczciwy, że ona piękna ale dumna, i żeś ty potrafił zyskać jéj miłość.
Alf dłonie załamał.
— Jéj miłość! począł prędko, jéj miłość? ty sądzisz, żem ja pewien jéj serca, że to się może miłością nazywać, co ona czuje dla mnie?.... To podobniejsze do jakiejś litości nad nędzarzem... Dla czego się ona zgodziła na to, ja nie wiem... alem zakochany, oszalały, i jestem w tym stopniu choroby, że nawet brak wzajemności mnie nie odstrasza....
Padł na sofkę...
Zdzisław darł ostatnią parę rękawiczek...
Pani Robert’owa blada, zmieniona, lecz wystrojona z przepychem, cała w brylantach i aksamicie pokazała się w progu, suchym odzywając głosem:
— Ale już czas! już czas! Nie można im dać czekać na siebie. — Wyglądała pani Robert’owa jak królowa, lecz idąca na stracenie.... Twarz zwykle rumiana, była białości przejrzystéj, prawie żółta, oczy miała zapadłe i obwiedzione ciemno, usta sine, ręce jéj drżały... Modniarka, która ją ubierała, przedziwnie dobrała strój do dnia i do twarzy... Fiałkowa aksamitna suknia z koronkami białemi, okrywała kształty wielce udatne, choć do zbytku pełne. We włosach puszczonych w puklach na ramiona, miała dyadem brylantowy, na białéj szyi sznur ametystów przepleciony brylantami, na rękach ciężkie branzolety całe świecące kamieniami... Wszedłszy, wlepiła oczy w Zdzisława, syn wstał i pobiegł rozczulony ją uściskać...
Podłoga była usłana podartemi rękawiczkami, a hrabia szukał w szufladce jeszcze jednéj pary, któréj już znaleść nie mógł. Widząc to pani Robert’owa, z kieszonki dobyła parę i podała mu...
— Masz moje... wzięte na zapas... jeden numer... bo hrabia ma małą rączkę... prędko... jedźmy...
Spojrzała na zegarek u pasa.
— Już się spóźnimy...
Zdzisławowi nie było pilno wcale, mógłby go kto posądzić, iż się cofnie — tak smutnie i ciężko szedł w tę drogę ofiary, na którą słabość niewytłómaczona go pchnęła...
Wyszli wreszcie milczący, Robert’owa po drodze cicho wydawała służbie rozkazy...
Powozy ruszyły z przed domu. W jednym z nich pani sama, w drugim Zdzisław z drużbą Alfonsem, który go całował i szeptał niezrozumiałe jakieś zaklęcia. Hrabia milczał ponuro...
Przed kamienicą professora stały także powozy, gotowe, Roszek ubrany już na dole czekał... W chwili gdy Zdzisław wysiadł, pochwycił go za rękę i powiódł co prędzéj na wschody. — W salce oczekiwał pan Puciata we fraku, z orderami naturalnéj wielkości, w rękawiczkach obszernych z kapeluszem w ręku... Dwóch starych ichmościów, kilka pań niemłodych, przechadzało się rozmawiając, panny młodéj nie było...
Dopiero gdy hrabia wszedł, jedna z pań wysunęła się snadź po nią. Puciata był promieniejący radością, któréj taić nie myślał... Uściskał hrabiego serdecznie...
— Wielki to dzień dla mnie — odezwał się: los mojego dziecka oddaję w ręce człowieka, któremu ufam i którego szacuję... wielki to dzień! Zostaje mi Roszek — ale mężczyzna powinien iść o swéj sile, kobiecie potrzebna opieka... Hrabia nie zawiedziesz méj ufności... daję ci skarb...
Łzy zakręciły się w oczach staremu, otarł je prędko...
— Nie godzi się dziś płakać... to dzień wielkiego wesela i szczęścia...
Raz jeszcze uściskał Zdzisława. Przelotne wejrzenie na twarz jego ponurą nie podobało mu się.
Drzwi się otworzyły na oścież i druhny wprowadziły pannę młodą, całą w bieli, w wieńcach z kwiatów pomarańczowych. Okryta zasłoną koronkową, szła z powagą wielką, blada, lecz odważna, oczy naprzód skierowała na Zdzisława... ale usta jéj nie drgnęły... Hrabia spojrzał téż na nią — uderzyła go niezmierna piękność i niezmierny smutek jéj oblicza. Razem oboje klękli prosić ojca o błogosławieństwo.
Puciata z kapłańskiém namaszczeniem nad głowami ich ręce rozpostarł... milczał długo.
— Bóg Abrahamów i Jakóbów — odezwał się w końcu głosem podniesionym a drżącym — Bóg ojców waszych niech wam błogosławi — dzieci moje... na wspólne życie spokoju, szczęścia i cnoty. Połączyły się serca wasze, niech połączą dłonie, zjednoczą myśli i pragnienia. — Rozpoczynacie nie życie rozkoszy, ale żywot ofiary.... Szczęść i pomagaj Boże!
Głosu mu zabrakło... Herminia pochyliła głowę, zbliżyła usta do ręki ojca... Oboje wstali... Oczy panny spotkały się z wejrzeniem narzeczonego... zdawały się mówić:
— Mam męztwo, jestem zbrojna...
Ale nie powiedziały nic więcéj.
W oczach Zdzisława był żal, skrucha, boleść i wstyd... a razem duma jakaś, co się z nim pogodzić umiała, bo go usiłowała pokrywać.
Wszyscy się do powozów ruszyli... Puciata szedł z arcykapłańską powagą zamyślony.... Na wschodach usłanych kwiatami cała ludność kamienicy wybiegła wieszając się po poręczach, przypatrywać szczęśliwym... Wkrótce potém z biczów klaskać zaczęto i cały szereg weselnych ekwipażów ruszał się ku kościołowi św. Jadwigi.
Tu ciekawi stali gęsto skupieni, pod parasolami, usiłując zobaczyć wysiadających... Kommentarze biegały z ust do ust...
Za panną młodą wchodzącą do kościoła, posunęła się akademicka młodzież, usiłując ją zobaczyć, inni pokazywali sobie palcami z wielką powagą idącą obrzuconą szalem białym, śliczną panią Robert’ową. Szwajcar z trudnością mógł tłum cisnący się na wodzy utrzymać... Na chórze grzmiała pieśń wzywająca Ducha Świętego... Uroczysty obrząd zdawał się największe na panu młodym czynić wrażenie. Stosunkowo narzeczona była śmielsza... Zdzisław szedł jak nieprzytomny... blady i zatopiony w sobie...
Jakie myśli kołowały po jego głowie, jakie biło w piersi uczucie — nikt pewnie odgadnąć nie mógł. Z pogardą gorzką dla samego siebie poddawał się losowi swojemu...
Ślub odbył się prędko... Gdy kapłan stułą związał ich dłonie, Zdzisław uczuł cisnącą rękę panny Herminii i zarumienił się oblany nagle rumieńcem. Stała przy nim z oczyma spuszczonemi, nie przerażona jak on tym obrzędem.... Głos jéj gdy wymawiała przysięgę, był jasny, wyraźny i dobitny... Zdziś ledwie mógł wymruczeć słowa, dla których pochwycenia kapłan się ku niemu pochylał...
Gdy po modlitwie wstali do wyjścia i na chórze zabrzmiał marsz weselny, Herminia zwycięzko podniosła głowę, potoczyła wzrokiem po przytomnych i krokiem śmiałym skierowała się ku drzwiom... Powóz państwa młodych zachodził... posadzono ich razem...
Zdzisław zaledwie usiadłszy, rzucił się w głąb... i dłoń przyłożył do gorejącego czoła... Herminia spojrzała na niego długo i bacznie...
— Męztwa! — rzekła — męztwa, panie Zdzisławie — choćby dla oczu ludzkich, nie okazuj mi takiéj nienawiści...
— Panno Herminio! na Boga — litości...
Minia rękę położyła na jego dłoni.
— Panie Zdzisławie — ja ci chcę wlać meztwo, a nie urągać cierpieniu... Jesteśmy obcy sobie — ale przyjaciołmi, nie prawdaż?...
Głos jéj był tak sympatyczny... hrabia się podniósł i zbliżył usta do jéj ręki.
— A! tak — bądź mi pani przyjaciołką litościwą, błagam...
Powóz stawał... trzeba było wysiadać, i tu znowu tłumy stały ciekawe...
— Udawajmy szczęśliwych! cicho rękę mu podając odezwała się Herminia.
I dając dobry przykład, z rozjaśnioną twarzą wysiadła z powozu.... Ojciec na nią czekał.... aby w czoło pocałować. Wszyscy szli na górę... Osób zaproszonych było mnóstwo... Zwykle bardzo oszczędny pan Puciata, tego dnia występował po książęcemu... dumny był wdziękiem córki i zięciem swoim.
Z Roszkiem weszła na pokoje raźna młodzież akademicka... spoglądając na parę szczęśliwą.
— Choć ich malować! zawołał artysta... śliczna para... a taka poważna... a pani taka majestatyczna... a on taki swém szczęściem zmieszany, jakby od niego stracił głowę...
Majak z rękami w kieszeniach, stojąc jak kolos rodyjski, patrzał urągliwie to na Zdzisława, to na panią Robert’ową, to na Alfka, który chodził chustką się wachlując, z twarzą rozpłomienioną, pomieszany, nigdzie sobie miejsca znaleźć nie mogąc. Pan Sylwester w końcu nie wytrzymawszy, zbliżył się do pani Robert’owéj siedzącéj w ponurém zamyśleniu na kanapie.
— Wszyscy znajdują — rzekł pochylając się jéj do ucha — że para piękniéj dobrana być nie mogła. Młodość, wdzięk, dystynkcya... wszystko jest... Pani nie znajduje?
— Owszem, owszem, znajduję co tylko pan chcesz, ale mnie głowa boli.
— Czem pani zwykle się leczy na migrenę? — pytał bezlitośny Majak...
— Niczém... niczém... wachlując się odparła pani Robert’owa.
— Ja panią rozerwę trochę...
Pani Laura westchnęła. — Majak nie uważał na to...
— Złośliwi ludzie co plotą sami nie wiedzą co, powiadają — dodał cicho — że Alf także był srodze zakochany w pannie Herminii.
— Nic o tém nie wiem...
— Gdyby tak było... hm — nie zazdrościłbym hrabiemu... Alf jest tak miły i ładny...
Pani Robert’owa spojrzała z ukosa na mówiącego.
— Co to pan pleciesz!!...
— A hrabia jest z Alfem ściśle... tak — bez siebie żyć nie mogą...
Pani Laura ramionami ruszyła.
— Proszę pana... czyż to się godzi?...
— Pani dobrodziejko, cynizm jest mojém rzemiosłem, chodzę na medycynę...
Nie było odpowiedzi.... Majak stał ciągle.... Z drugiéj strony siedząca w okularach i koralowych klejnotach panna Röttler szeptała na ucho przyjaciółce:
— Co za dramat! co za dramat! o! ludzkości! któżby się patrząc na tę parę domyślał, jaką grają rolę?... Ale — na Boga — każ pani synowi znajdować się spokojniéj, być panem siebie. Zdradza się co chwila. Ile razy państwo młodzi spojrzą na siebie, przybiera pozę tragiczną.
— To ci się przy widuje...
— A! nie! Zapewne nie każdy się domyśli tego... zawsze jednak...
Majak do drugiego ucha szeptał:
— Zdzisławowi zdałaby się miłosierną ręką podana szklanka wody... z samego wyobrażenia o szczęściu, które go czeka, zdaje się omdlewać... Pani tego nie widzi?
— Nic nie widzę — głowa mnie boli...
Puciata wziął pod rękę zięcia, a Herminia usiadła przy jednéj ze swych przyjaciołek... Alf rozgorączkowany zbliżył się do niéj. Spojrzała nań chłodno i śmiało.
— Zmęczony pan jesteś? — rzekła półgłosem.
— Sam nie wiem co mi jest... ale się czuje źle...
Rękę nieznacznie położył na sercu.
— Powinienbym być dziś szczęśliwy, a jestem smutny jak grób...
Herminia udała, że nie słyszy, przemówiła coś do przyjaciółki. Spojrzała na Zdzisława, którego ojciec odprowadzał do drugiego pokoju, zwróciła się potém znowu do Alfa.
— Prawdziwie, to nie ładnie — rzekła — taką smutną twarzą obchodzić wesele przyjaciela...
— A pani — zaledwie dosłyszanym głosem odezwał się Alf — godziż się szydzić z méj męczarni?
Panna młoda wstała, odstąpiła parę kroków od siedzącéj przyjaciołki, aby nie być podsłuchaną i przemówiła spokojnie:
— Czémże się pan tak męczysz, jeźli mi wolno spytać?
— Jestem zazdrosny...
— O co?
— O co? — zawołał Alf — o dotknięcie waszéj dłoni, o spojrzenie, o słowo, o samo to, że ludzie sądzą go szczęśliwym, o cień szczęścia.... ja nie wiem...
— I o to, że on dla przyjaciela niewdzięcznego się poświęca... dodała Herminia siadając znowu przy swéj przyjaciołce i rozpoczynając z nią rozmowę.
Alf odejść musiał.
W drugim pokoju, professor Puciata posadził przy sobie w krześle zięcia... Parę osób tylko przechadzało się zdala, mogli mówić swobodnie.
— Kochany Zdzisławie — rzekł — nie pytałeś mnie nigdy o nic, nie układałeś się, nie targowałeś, byłeś pełen delikatności... umiem to cenić, lecz raz należy mi, dla uspokojenia własnego, wyjaśnić ci, jak stoicie majątkowo. Mówiłeś mi, że masz niewiele... Ze względu na tytuł i imię, jakie nosisz i jakie żona twoja z tobą podzieli, jestem obowiązany wyposażyć ją jak mogę najobficiéj. — Zbierałem dla niéj, powiem ci szczerze.
— Niech pan professor będzie łaskaw...
— Cóż za professor! dziś mam prawo do tytułu ojca... panie hrabio. Daj mi dokończyć. Gdyby Herminia wychodziła za kogo innego, nie dałbym jéj więcej nad 70.000 talarów, wam dam sto... Roszek niech się dorabia... Posag jest w papierach pewnych.
— Ale to rzecz mojéj żony...
— Wspólna, a pod zarządem głowy domu... Byłbym za kupnem posiadłości ziemskiéj — ale o tém potém...
— W istocie — przerwał Zdzisław.
— No — to dosyć — procent Mini oddam, ażebyście mieli na drogę, dodał Puciata. — Jestem zawsze za oszczędnością, ale podróż w ciągu miodowych miesięcy... to trudno! ma swoje prawa... Trzeba żyć honeste, to są w życiu chwile jedyne...
Zdzisław nie wiedział co mówić... zmieszany, poprawiał ubranie i włosy.
— Zaraz po wieczerzy macie jechać? nie prawdaż? tak chce zwyczaj... dosyć śmieszny! Szczęście po gościńcach rozpraszać, wspomnienia jego po karczmach zostawiać... Ja was już na koléj nie odprowadzę — nie mogę... Udaję mężnego, ale po Mini płakać będę... Dom pustką zostanie... To dziecię życie mu dawało...
Ujął rękę Zdzisława.
— Bądź dobrym dla niéj — rzekł wzruszony: to dusza czysta, szlachetna, do wszystkiego pięknego i dobrego zdolna... to kobieta stworzona na towarzyszkę człowieka, jak wy mój hrabio, wychowanego w czci cnoty i prawdy, w tradycyach poczciwości i zacności. Kochałeś ją — kochasz, ale jéj nie znasz... późniéj żyjąc, patrząc, zaglądając w głąb téj duszy, zobaczysz na dnie jéj skarby... Cóż ten wdzięk twarzy znaczy, przy tém, co on okrywa!
Nie mówię wyrazów próżnych... zobaczysz...
Puciata wstał, bo mu oczy łzami zachodziły, ścisnął rękę zięcia.
— Muszę bawić gości... ale po co dziś ci goście?? Tak chce zwyczaj...
W opróżnionych dwóch pokojach zastawione były stoły do wieczerzy.... W sieni pomieszczono mającą przygrywać muzykę... Gdy się ruszono, Herminia obejrzała się za Zdzisławem, który pośpieszył podać jéj rękę... Alf, który stał blizko, rzucił się gwałtownie przeciskając przez otaczających, jak gdyby patrzeć nie chciał na to...
Panią Robert’ową posadzono przy Zdzisławie. I ta siedziała ponura, blada, niekiedy oczyma strasznemi spoglądając na nowożeńca. Krzyżujące się wejrzenia z ciekawością badacza, który gotuje studya do powieści, śledziła panna Röttler.
Wśród wieczerzy nieznacznie pochyliła się pani Laura ku Zdzisławowi...
— Wieczornym pociągiem? tak?
— O północy...
— Posłałam zamówić wagon pierwszéj klassy. c’est dit. Lecz z tą nieznośną wieczerzą, żeby się nie spóźnić... Ja wyjadę trochę wcześniéj; czekam z Alfem na dworcu. Czy ojciec odprowadza?
— Mówił mi, że nie może...
— Roszek pewnie... Powiem mu, że o kilka stacyj odprowadzamy i powrócimy, aby odjechać do domu.
Zdzisław nie odpowiedział nic.
— Wszystko dziś trwa nieznośnie długo — nie ma temu końca. Alf jest na torturach...
Hrabia, któremu Herminia zadała pytanie, odwrócił się ku niéj.
Z okrzykiem pili goście — zdrowie państwa młodych.
— Zdrowie! zdrowie!... Muzyka zahuczała fanfarą... Puciata z kieliszkiem i łzami przyszedł do córki, która mu się rzuciła na szyję.
— Dziecię moje! bądź szczęśliwa!
Zdzisław całował go w rękę... Pani Robert'owa z głową spuszczoną trzymała kieliszek pochylony i zamglonemi oczyma nie widziała nic.
— Vivat! vivat! — tłumnie powtarzali goście i na okół trzeba było dziękować...
W godzinę potem pospieszny pociąg wieczorny, z Berlina do Lindau idący, wiózł w wagonie pierwszéj klassy parę nowożeńców milczącą i znużoną, a obok nich Alfa i jego matkę, która oczyma oślepłemi, osłupiałemi patrzała przez okno na dziwaczne cienie przedmiotów, przesuwające się widmami w pomroce nocy jesiennéj.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.