Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kój jakiś czuć było, ale i słodycz dziwną i rozmarzającą...
Alfons stał naprzeciw niéj w zachwyceniu. Profesor kilka razy ku niemu rzucił okiem i namarszczył się nieco... Zdziś to dostrzegł, zachowując przy sobie, aby nie martwić przyjaciela. Gdy po herbacie wyszli, Alfons w ulicy uściskał go z uniesieniem...
— Zdzisiu drogi... szaleję... Słyszałeś jéj głos... anioły tylko tak śpiewać mogą w niebiesiech... to nie jest głos ziemski, to nie głos kobiety, to coś nadludzkiego!! Trzy razy spojrzała na mnie temi czarnemi oczyma, przez które wieczność się patrzeć zdaje... wejrzenie moje wypowiedziało jéj uwielbienie! niepodobieństwem jest, ażeby mnie nie zrozumiała!!
Wśród takich szałów poszli razem... Zdzisławowi było smutno — może zazdrościł... ale się do swoich przygód serdecznych nie przyznał wcale. Następnego dnia musiał słuchać zwierzeń znowu i spędzić go z przyjacielem. Żabicki już się teraz mało pokazywał — i zdawał się ucznia unikać, zostawując go samemu sobie...
Zdziś prawił ciągle o przyszłości, ale nic nie robił dla niéj, a dni płynęły nieubłagane jeden za drugim. On i Alfons mówili sobie, że mają jeszcze dosyć czasu.


∗             ∗