Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/411

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i znaczniejszą część dnia spędzał w starym, odartym fotelu, na gawędce z jakimś łaskawcą, lub z kimkolwiek z domowych. Na majątku znacznie nadrujnowanym gospodarzył syn jego pan Jeremi Mohyła, człowiek już także niemłody, obywatel ziemski, nawykły do tego szlacheckiego życia, które niegdyś ojciec prowadził. Zwał się pan Jeremi gospodarzem i rolnikiem, i zdawało mu się, że to powołanie spełnia sumiennie, skarżył się nawet często na nawał pracy. Wyjeżdżał na koniu bez chartów, lub z chartami na pole, objeżdżał łany, niekiedy fantazya mu przychodziła zajrzeć i do lasu, stał czasem chwilę z cygarem nad robotnikami, osobliwie jeśli młode kobiety były między niemi... Zaglądał i do regestrów i do śpichlerzów — ale to wszystko czynił nudząc się, obojętnie, z obowiązku i nawyknienia, i ciężyły mu te czynności, a gospodarstwo, choć na pozór nie zaniedbywane, szło bardzo licho.
Prezes, któremu za jego czasów wcale nie szło lepiéj, syna nie obwiniał, składał to na te — psie lata... które coraz się gorsze stawały, i na jakiś fatalizm ciężący nad Mohyłami.
— Cóż robić, moja duszko? mawiał do syna — co robić? Jakoś to będzie — głową muru nie przebijasz... jak nie idzie to nie idzie — to darmo.
Długi dawniéj pozaciągane ciężyły, w dodatku pan Jeremi ożenić się jakoś nie mógł. Prawda, że pięknym nie był, ale daleko brzydszym się do ko-