Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Czuł się straszliwie samotnym, gdy wprzódy na chwilę sam z sobą nie był. Świat i ludzie, co go otaczali, kręcili się tak obojętnie każdy w swą stronę... na niego nikt nie zważał, o niego nikt się nie troskał, nikt o nim nie pomyślał.
Był w straszliwym wyrazu tego znaczeniu — sierotą.
Z tym kamieniem sieroctwa na sercu przybył na miejsce przeznaczenia, do Berlina — dokąd się wprzódy wybierał z professorem Wilelmskim, kamerdynerem, służbą, dworem, końmi, a teraz się dostał sam jeden o małym tłomoczku, z niewielkim zapasem grosza i bez stałego jeszcze postanowienia co ma uczynić z sobą, do jakiéj dążyć i sposobić się przyszłości.
Wszyscy, których pytał o radę, zbywali go najpospolitszą: — życzono mu iść za instynktem niemylnym młodości, za powołaniem, jakie czuje w sobie. Zdziś badał siebie i nie mógł jeszcze znaleźć w głębi ani owego nieomylnego instynktu, ani żadnego powołania i usposobienia. Instynkt w nim zabiła najtroskliwsza opieka, o powołaniu inném jak do szczęścia i dostatku nigdy nie myślał. Wabiło go wszystko co piękne... literatura szczególniéj... ale Żabicki w ostatnich rozmowach powtarzał mu nieraz, że ona daje wieńce nieśmiertelniczek, sławę, kadzidła, cierniowe korony w ogniu złocone, uwielbienia tłumu, oklaski, nienawiści potężne, nieprzyjaciół, nad których gorętszych życzyć