Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czyć, milczał... Wieczór pomimo muzyki wlókł się długo. Roszek nareszcie wyszedł, Alf posłuszny matki skinieniu oddalił się do swojego pokoju: z trwogą dostrzegł Zdzisław, że go rzucono na łup pięknéj pani, która wstała majestatyczna i poważna.
— Teraz mówmy, rzekła — jesteśmy sami. Tak się z przyjaciołmi nie zrywa... pokaz mi list...
Zdzisław podniósł oczy...
— Nie mogę, odpowiedział: w liście są rzeczy, które nie mnie, ale innych obchodzą.
— A więc tajemnice masz, dla mnie? dla mnie? poczęła pani Robert’owa.
— A więc nieufność — odparł hrabia — nawzajem, jeśli się mam aż składać dokumentami.
— Mniejsza o to, nie żądam ich, odezwała się podraźniona pani — powiem jedno tylko. Listu żadnego nie było... to fałsz. Chcesz się nas, mnie pozbyć i zerwać, to widoczna... ale to niegodnie!
Chustkę przyłożyła do oczu, głos jéj stał się płaczliwy...
— Tego się zawsze szczere, serdeczne, bezinteresowne przywiązanie może w końcu spodziewać... mówiła — oddaliśmy ci wszystko... dom, serca nasze... naraziłam się na ludzkie języki, bom... przywiązała się do was... A to zapłata za ofiary? Sprzykrzyło się... idźcie precz.... nie znam was.
Przejmujący głos doskonałéj artystki, która łzy, boleść, jęki tak grać umiała, że ją posądzić o uda-