Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/465

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jego tryumfu, podała rączkę hrabiemu, zapraszając go do śniadania.
— Całą noc mi hrabia spać nie dałeś, rzekła z uśmiechem — sans metaphore, pokój który musiałeś zajmować na górze, znajduje się właśnie nad nami, a że sufity niezbyt grube, słyszałam jakeś chodził i dumał; bolałam nad niepokojem, jaki to poruszenie zdradzało.
Zdzisław zarumieniony pośpieszył wytłómaczyć się prozaicznie, że izba na górze pełna była rozmaitych istot, ciekawych może dla entomologa, ale przerażających dla prostego śmiertelnika, i że dlatego nawet położyć się nie mógł.
Śmiano się z tego małego nieszczęścia — wprędce jednak zachmurzyły się twarze, gdy Zdziś oznajmił, że dał słowo i że tego dnia będzie koniecznie musiał jechać...
Pani Robert’owa wielkiemi oczyma spojrzała, Alf sposępniał, Zdziś pośpieszył zapewnić, że będzie się starał wieczorem powrócić. W istocie nie miał żadnéj konieczności jechania, ani nawet dobrze wiedział dokąd ruszy, potrzebował być sam z sobą — chciał przed ludźmi zresztą okazać, że przyjazd tych państwa nie obowiązywał go do służby...
— Czyż to tak bardzo konieczne? zapytał Alf — my tyleśmy mieli do mówienia... tyle do narady, takeśmy byli spragnieni Zdzisia, a Zdziś od nas ucieka...
Pani Robert’owa smutnie i głęboko westchnęła...