Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nikającemi oczyma... potém zjawiała się Stasia uśmiechnięta ze łzami... i cały ów świat, który go w Samoborach otaczał... Przy nim nikogo nie było... Żabicki nawet nie spieszył.
Kochane Samobory... i one były dziś pustką i cmentarzem... Ogród trzebiono na pole, pałac rozbierano na cegłę... w gnieździe, w którém królowała piękna hrabina Julia, panował dziki człowiek bez serca...
Jak błyskawica przelatywało wspomnienie ostatniego dnia szczęścia. Los z ironią sobie właściwą, nim go zrzucił w przepaści, pożegnał pocałunkiem ostatnim.
W ulicy i na niebie coraz się robiło ciemniéj. Zdziś naostatek rozbudził się z marzeń próżnych, ruszył od okna przez które tylko czarne szczyty pozębione na niebie jaśniejszém widać było, i poszedł szukać światła, bo w pokoju noc już panowała.
Przygotowana lampka, w którą się już opatrzył, stała przy drzwiach na małym stoliczku — poszedł ją sobie sam zapalić, będąc pewien, że spełnia czyn heroiczny... Właśnie się kończyła ta operacya dosyć niezręcznie wykonana, gdy do drzwi zapukano.
Nie spodziewał się już Zdziś o téj porze nikogo — spojrzał więc na drzwi zdziwiony nieco — a postrzegłszy młodego chłopaka wysmukłéj po-