Niebieskie migdały (Kraszewski, 1876)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Niebieskie migdały
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NIEBIESKIE MIGDAŁY.
POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

Tom I.

WARSZAWA.
Gebethner i Wolff.

1876.


Дозволено Цензурою
Варшава 17 Сентября 1875 г.




Kraków. — W drukarni Wł. L. Anczyca i Spółki.







W jednéj z najpiękniejszych okolic Wołynia, tym kraju płynącym mlékiem i miodem, kwitnącym lasami czereśniowemi, pozłacanym pszenicą, umajonym drzewy, przerzniętym strumieniami srebrnemi. W ziemi panów i podpanków. Samobory liczyły się zawsze do najżyźniejszych i najbogatszych majętności na kilkadziesiąt mil w około. Pański to był prawdziwie majątek, na którym nie bardzo trzeba było pracować, aby z niego mieć wiele, ani wysilać głowy, ani sypać pieniędzmi w ziemię, ani się troszczyć o gospodarstwa poprawę. Błogosławiony czarnoziem zaledwie poruszony pługiem i czasem potrzęsiony mierzwą, rodził sandomierskiéj równą pszenicę; udawało się na nim co rolnik zamarzył ... a dochody płynęły z łaski bożéj i bez troski. Zycie téż pędzili tu ludzie jak w raju, nie wyjmując włościan nawet, słynących z zamożności i dobrego bytu...
Starym obyczajem szła sobie gospodarka jak gdański zegar odwieczny, który lada kto mógł nakręcić.
Pałac w Samoborach wznosił się jeszcze w przeszłym wieku zbudowany, czasu rozbudzającego się lepszego smaku, wśród ogromnego parku i zabudowań dworskich, składających niemal małe miasteczko. Odnowiony późniéj i przyozdobiony, ze swą kaplicą i szeregiem domków dla officyalistów, oranżeryami, ananasarniami, folwarcznemi przepysznemi zabudowaniami — wyglądał na książęcą rezydencyę. Długie wysadzane drogi ze trzech stron prowadziły do podwórca strojnego w kwiaty, ubranego w wazony kamienne osadzane bluszczami, i otoczonego do koła oficynami, które z niém jedną wspaniałą całość składały... Każdy podróżny przejeżdżający przez Samobory, zazdrościł pewnie dziedzicom tych rozkosznych ogrodów, cienistych gąszczy zieleni, z pośrodka których strzelały dachy i wieżyczki wdzięcznie rozrzuconych budowli dla ozdoby parku przeznaczonych. Lekka pochyłość, na któréj pałac się wznosił, spuszczała się poosadzana klombami i gruppami drzew umiejętnie pożenionych, ku pięknemu stawowi, — w jego przejrzystych wodach, krajobraz się cały odbijał. Wieś leżała nieco opodal przedzielona groblą od pałacu, z cerkwią swą i gruszami, równie malowniczo rozsadzonemi jak pańskie ogrody. Gdzie niegdzie na polach za nią pozostawione drzew kupki, w których się kryły pasieki i szopki, niemal całą okolicę do parku podobną czyniły. Widok był prześliczny, przyobleczony wyrazem jakiegoś spokoju sielskiego, ciszy szczęśliwéj, jakie się rzadko u nas spotykają. Nawet oddalony nieco od wioski cmentarz na wzgórku z kapliczką, cały w świerkach i brzozach, obwinięty zielenią, osłoniony krzewami — zdawał się pokojem wiekuistym uśmiechać. Nigdzie oko nie spotykało ruiny i opuszczenia, wszędzie znać było zamożność i staranie, gospodarstwo nie gorączkowe, ale troskliwe i przezorną pamięć o jutrze. Ogromne sterty pszenne po polach i stogi po włościańskich sznurach miały téż swoje znaczenie...
Im więcéj się zbliżało ku pałacowi, tém pilność o utrzymanie porządku widoczniejsza była; — drogi wyborne, ogrodzenia wytworne, krzewy ozdobne, mostki wdzięcznych wzorów, bawiły oko i utwierdzały w przekonaniu, iż dziedzicom nie zbywało ani na smaku, ani na dostatku, który mu dogadzać pozwalał...
Wieczoru setniego roku 18...., dziedziniec pałacowy, zwykle bardzo cichy i wyglądający niemal na klasztorne podwórze — ożywiony był nadzwyczajnie. Nieustannie przebiegali go ludzie w różnych kierunkach, widocznie zajęci, śpieszący i wesoło rozmawiający przy spotkaniu. Z oficyn do pałacu przenoszono sprzęty, przybory stołowe, trzepano kobierce, dźwigano wazony, umiatano ścieżki... a słońce zachodzące przyglądało się wesołym tym przygotowaniom, ozłacając je pomarańczowemi blaski... Wierzchołki drzew poza pałacem oświecone jaskrawo malowały się na ciemniejącém już niebie północy. W parku długie ich cienie słały się już po trawnikach i ulicach; a pałac na tle ciemném zieleni czarodziejską zdawał się dekoracyą ze swą kolumnadą i kamiennemi galeryami i gankami. Co raz to ktoś się ukazał, przebiegając je żywo i znikając w głębi gmachu.
Gdy tu panował taki ruch, daléj w ocienionym parku, ciszy głuchéj nawet szum drzew nie przerywał, bo najlżejszy powiew wiatru nie poruszał ich gałęzi...
Wśród klombów na pięknie utrzymanych trawnikach, rozrzuconych ręką ogrodnika-malarza, wiły się ścieżki żółtym wysypane żwirem, wiodąc na przemiany to w gąszcze, to na niespodziane łąki, z których widoki na daleką odsłaniały się okolicę. Na jednéj z nich przechadzały się właśnie wolnym krokiem dwie osoby do dworu należące: kobieta mogąca mieć lat około pięćdziesięciu, i mężczyzna, którego wiek trudno było na pierwszy rzut oka rozpoznać.
Pani szła przodem; towarzysz jéj z widoczném uszanowaniem dworaka, nie śmiejąc się z nią zrównać, albo pozostawał nieco w tyle, lub obok idąc usuwał się do pewnéj odległości, pochylając tylko aby mógł utrzymać nieprzerwaną rozmowę. Piękna była postać kobiety, chociaż wiek na twarzy nadzwyczaj kształtnych rysów i pięknego czystego wzoru wypiętnował już przejścia swojego ślady. Wiele tam jednak nienaruszonego zostało. Białe wygładzone czoło, jak spokojna woda burzą żadną nie zmącona, odbijało duszy pogodę.
Niebieskie oczy, tęskne, łagodne, pełne dobroci, uśmiechały się życiu jeszcze, usta wyrażały niewinność prawie dziecięcą i miłość niewyczerpaną. Wiek nie odjął im słodyczy, jaką je młodość napoiła. Całość oblicza poważna była, szlachetna, a anielsko łagodna, przeważał tu charakter niewyczerpanéj dobroci... Troski i chmury, które przesunęły się po tém czole i licu, odjęły im świéżość tylko, starły puszek wiosenny, ale nie wpiły się głębiéj, myśli nie ryły na nich marszczek i nie wjadły się po za powierzchnię, — życie samo nie pozostawiło tu ani śladów namiętności, ani skaz, ani brózd, które boleści żłobią. Cała postać doskonale odpowiadała twarzy, co się nie zawsze trafia. Typ kobiety wysokiego rodu, wypieszczonéj i szczęśliwéj, w całéj świetności się w niéj przedstawiał. Ruch, postawa, instynktowe poczucie piękna w sobie, mimo wieku uderzały w uroczéj téj niewieście jakby z balzakowskiéj powieści wyjętéj. Wrażała uszanowanie i obudzała sympatyę za pierwszém na nią wejrzeniem. Strój dowodził, że się nie wyrzekła wdzięku, że go zachować pragnęła. Pełny prostoty był zarazem wytworny i smakowny. Biały kaszmirowy szlafrok, oblamowany liliowemi ozdoby i oszyty sznurami, koronkowe kołnierzyki i mankiety, biadolila rękawiczki i tegoż koloru niepotrzebny już parasolik, na którym się z lekka opierała, dowodziły, że wracała z przechadzki, z któréj zerwanych kilka dzikich polnych kwiatków niosła z sobą.
Mężczyzna towarzyszący nie mógł się poszczycić równie sympatyczną powierzchownością. Był to człowiek krępy, niezbyt zgrabny, z twarzą szeroką starannie wygoloną, z oczyma piwnemi, wystającemi ostro na twarzy ciemnéj barwy. Oczy te niepospolitą zdradzały bystrość, i w ogóle wyraz fizyonomii oznaczał człowieka pewnego siebie, a obeznanego ze światem; charakteru jednak dobadać się z rysów, było trudno. Zmieniał się on co chwila, na zawołanie, i nie wzbudzał wielkiego zaufania, jak niebo, po którém ciągną obłoki, nie dając nadziei pogody.
Pilnie się wpatrując, można było dostrzédz, gdy chciał być najpoważniejszym, sarkazm, co mu się w zmarszczki zakradał, a w uśmiechu wesołym migało coś ponurego. Twarz tę nazwaćby było można fałszywą, choć starała się być otwartą. Nigdy nie był piękny ten człowiek, a wiek uczynił go tak pospolitym i rażąco trywialnym, iż miejsce jego najwłaściwsze się zdawało w przedpokoju. Pokorne téż ruchy mogły oznaczać, że się sam do tego poczuwał. Ubiór nie powiadał nic: był przyzwoity, czysty, pospolity, ale, jak na wielki dwór przystało nie rażący. Z pod kapelusza, który nie był ani zbyt świeży, ani nadto stary, domyślać się było łatwo peruki, pragnacéj uchodzić za prawdziwe włosy.
Z każdéj twarzy mniéj więcéj czyta się przeszłość człowieka, tak jak na ruinach widać ślady pożaru, co je zniszczył, lub powolnego opuszczenia co je dało zjeść mchom i porostom. Na licu jeszcze świeżém, dobrze wykarmioném idącego jegomości, znać tylko było wielką dbałość o szacowne zdrowie, pamięć na siebie i praktyczne pojęcie żywota, umiejące usunąć jego zbyt ciężkie brzemiona.
— Nie uwierzysz mój drogi profesorze — melodyjnym, pełnym słodyczy głosem mówiła kobiéta — jak ja jestem dziś szczęśliwa! jak dziękuję Bogu, że mi dał dożyć dnia tego — jak wam, coście mnie wspomagali w tém zadaniu nad kobiece siły, jestem serdecznie wdzięczna!...
Nieustanna ogarniała mnie trwoga... aby Zdziś sierotą nie został, nim dojrzeje i wyjdzie na człowieka, nim wychowanie jego będzie skończone. Dziś je uważam za dopełnione, dzięki staraniom waszym... Zostaje uniwersytet... ale to już pierwszy początek samoistnego życia — nie prawdaż? Zdziś jest uzbrojony i przygotowany do niego.
Mężczyzna słuchał przegięty i pochylony z uszanowaniem. Twarz jego wyrażała zgodę zupełną, uśmiechała się, wdzięczyła dworacko.
— Pani hrabino dobrodziejko — rzekł głosem, który usiłował być miłym, a był rażąco suchym i ostrym, jak szelest liści jesiennych — dary, które hrabia Zdzisław wziął od natury, jego szczęśliwe usposobienie, niesłychane talenta, dobroć i łagodność, które w spadku po pani otrzymał, wreszcie macierzyński dozór... oko... ten pieczołowity oddech, którego nic zastąpić nie może... uczyniły wszystko... Ja, to jest my wszyscy, tylkośmy mu drogi wskazywali, które on z łatwością przebiegał. Świetną ma przyszłość przed sobą teraz.
— A! bo téż to dobre, miłe, kochane dziecię... zawołała hrabina z uczuciem... Bóg mi dał tę perłę w nagrodę za wiele przeniesionych cierpień!
To mówiąc, westchnęła hrabina.
— Chlubię się nim — dodała — pyszna jestem moim Zdzisiem! radabym go całemu światu pokazać... Będzie on moją i waszą chlubą, wyście mu téż byli duchownym ojcem, aniołem stróżem...
— A pani — przerwał korząc się mężczyzna — ja sobie nic a nic nie przyznaję, pani aż nadto jesteś łaskawa...
— Ten dzień jutrzejszy, dzień razem jego urodzin i jego wyzwolenia, napełnia mnie radością ale i obawą niezmierną, — mówiła hrabina. Wyjście na świat... a! kochany profesorze... po tym spokoju i ciszy, jakie go otaczały, na ten świat, którego ja się tyle lękam, wszystkie niebezpieczeństwa, na jakie ma być narażony... ludzie, o których się ocierać będzie musiał... tysiące wypadków, które mi wyobraźnia przedstawia... Gdybym mogła iść za nim, strzedz go, przestrzegać...
— A! pani, przerwał profesor, jeśli o kogo, to o pana Zdzisława najmniéj się lękać należy. Wychowany w zasadach gruntownych, napojony zdrowemi wyobrażeniami, z naturą tak szlachetną i szukającą magnetycznie tego, co dobre, piękne, wielkie... utoruje sobie drogę łatwo... o jakiéj nawet macierzyńskie serce nie marzy... O! jestem pewien!
Uderzył się w piersi profesor, hrabina uśmiechnęła.
— Ja nie wiem, rzekła: mam czasem przeczucia najlepsze, czasem drżę, nie umiejąc sobie tego wytłómaczyć... Zrobiłam co tylko było w méj mocy, poświęciłam się cała wychowaniu jego... jemu; wyrzekłam się świata, usunęłam na wieś, aby wśród tego zdrowego powietrza i atmosfery czystéj mógł dorosnąć... Teraz opieka moja skończona... Bóg łaskaw! Jemu go oddaję...
Ale proszę cię, kochany profesorze, dodała po małym przestanku, wiesz najlepiéj, jakiśmy zakreślili plan jego wychowania... Musieliśmy go uspasabiać na człowieka do świata naszego...
Kształciliśmy go trochę encyklopedycznie, pan to sam znajdowałeś najwłaściwszém... teraz od niego zależy, co sobie szczególniéj wybierze w uniwersytecie... Jak się panu zdaje? Jam się go zapytywała kilka razy — dotąd jest niepewien..... Cóż pan sądzisz?
Profesor z lekka ramionami poruszył.
— Nie chciałem nigdy narzucać mu żadnéj myśli, a nawet badaniem mu ją wskazywać. Trudno odgadnąć. Chciwy wiedzy nadzwyczajnie, pojęcie łatwe, głowa otwarta. Mojém zdaniem, gdyby to było możliwe, dla niego karyera dyplomatyczna...
— Przy naszych stosunkach nieco zaniedbanych, wprowadzić go na nią byłoby trudno... rzekła hrabina.
— A! niech pani będzie spokojna: taki człowiek jak Zdziś, znajdzie i utoruje sobie drogę, a na każdéj z chlubą wystąpi...
— Tyś taki dobry...
— Ja go tak kocham, więcéj powiem, uwielbiam! zawołał profesor. A! pani...
Hrabina żywo podała mu małą rączkę, któréj profesor kłaniając się ledwie śmiał dotknąć palcami.
— To było szczęście prawdziwe takiego mieć ucznia i módz się pochlubić, że się krajowi takiego wychowało człowieka, mówił z zapałem nieco przesadzonym profesor...
I byłby zapewne w tym tonie daléj ciągnął mile w uszach matki dźwięczącą mowę, gdyby na przeciw na téj saméj ścieżce nie pokazały się dwie nowe postacie, spieszące naprzeciw hrabinie.
Byli to dwaj młodzi ludzie.
W pierwszym z nich łatwo było odgadnąć syna hrabiny, Zdzisława — który twarzy rysami i wyrazem jéj przypominał matkę. Wysmukły, zręczny, jak anioł śliczny, pełny życia, z rozpromienioném od szczęścia obliczem, szedł ku hrabinie, śmiejąc się jéj i kłaniając już z daleka... Niezmiernie wytworny strój wiejski, bardzo mu był do twarzy. Najmniejsza w nim drobnostka była dobrana i wyszukana ze smakiem... kosztowna i piękna. Matka snadź chciała go mieć jak laleczkę strojnym, i na widok jego, cała jéj twarz się ożywiła radością niezmierną i zachwytem. Oczy zdawały się mówić: Możesz co być na świecie piękniejszego nad mojego Zdzisia?
Chłopiec na wpół szedł, wpół biegł, a każdy jego ruch znamionował siłę i zręczność. Obok niego idący, towarzyszący mu młodzieniec, wcale wyglądał inaczéj. Silny był, zdrów także, o niewiele może starszy od Zdzisława, ale dużo dojrzalszy. Przy nim tamten wydawał się niemal dziecinnie. Mniéj zręczny, zbudowany od topora, poruszał się z jakąś niedźwiedziowatą siłą bez wdzięku, ale twarz jego rysów szlachetnych, wyrazistych, pełna była powagi i rozumu. Nie pięknym będąc, sympatyczny był przecie, na czole miał myśl, w oczach wiele uczucia, w ustach coś smutnie zrezygnowanego. Trochę jakiéjś dumy przyciśniętéj snuło mu się u wejrzenia, ale ledwie błysnąwszy, wnet gasła stłumiona wolą energiczną, któréj cała postać była wyrazem... Ubrany skromnie bardzo, bez żadnych wymysłów i błyskotek, zdawał się raczéj towarzyszem z obowiązku hrabiego, niż jego przyjacielem i bratem.
Gdy obaj ukazali się na ścieżce, kończyli jakąś rozmowę, Zdziś podał mu rękę uprzejmie, a on ścisnął ją z powagą i uczuciem. Widok hrabiny zerwał snadź rozpoczęte młodzieńcze jakieś spory. Szli daléj milczący, a towarzysz hrabiego zwalniał kroku i pozostawał nieco, jakby lękając się być natrętnym. Hrabina przyspieszała chód, wyciągając ku synowi ramiona. Profesor się uśmiechnął, a tyle rzeczy w tym uśmiechu było, iż właściwego mu charakteru niepodobna było odgadnąć.
— Zdziś drogi! jakże ci się jeździło?... zawołała hrabina ściskając syna, który w rękę ją czule całował...
— A! doskonale.... Timur chodzi, powiadam mamie, jakby miał skrzydła.... a co za ogień, a jaka łagodność....
— Aleście nie bardzo dokazywali! spytała matka badająco spoglądając na towarzysza młodego hrabiego, który się w milczeniu uśmiechał.
— Żabicki przecie był ze mną! śmiejąc się odparł Zdziś — nie pozwoliłby...
Żabicki popatrzał w ziemię.
— A taki jesteś zmęczony! chustką własną ocierając pot z czoła syna, dodała hrabina.
— Tylkośmy trochę galopowali w ulicy... rzekł Zdziś — Timur suchuteńki...
— Chodźże ze mną, bo mamy z sobą jeszcze dziś wiele do mówienia, odezwała się matka podając mu rękę... Zdziś pozdrowił profesora, hrabina uśmiechem pożegnała obu i powoli z synem poszła ku pałacowi. Profesor z panem Żabickim zostali na ścieżce oko w oko, sami z sobą. Profesor poprawił nieco pod kapeluszem perukę, patrząc na Żabickiego, który zdawał się mieć ochotę minąć go i iść inną ścieżką daléj; chrząknął nieco i wstrzymał go, dając mu znak w milczeniu.
Nim jednak rozpoczął rozmowę, obejrzał się jak daleko odeszła hrabina.
— Możebyśmy się trochę przeszli...
— Chętnie — rzekł Żabicki. Znać było jednak w tym wyrazie więcéj grzeczności, niż ochoty.....
— Rzeczywiście musimy pomówić z sobą, kochany panie Żabicki, począł łagodnie — szczególnie we własnym pańskim interesie.
— W moim? zapytał Żabicki zdziwiony nieco.
— A no tak, tak — choć to już może trochę późno, chciałem pana przestrzedz — wierz mi, z dobrego serca.
Żabicki spojrzał ciekawie, ale bez zbytniego zajęcia się przestrogą, która grozić się czém zdawała...
Profesor wziął go za rękę.
— Kochany panie Żabicki, rzekł głosem niby rozczulonym i rozczulić pragnącym — co było a nie jest, tego nie pisać w regestr. Nieraześmy się tu poróżnili w zdaniach, a często w postępowaniu z naszym wspólnym uczniem... Waćpan grałeś rolę Katona, a ja... łagodnego bardzo Mentora...
— Gdybyć Mentora! cicho mruknął Żabicki.
— Ale mój drogi panie Żabicki — waćpan nic nie dokazałeś katoństwem swojém, ja zaś akomodowaniem się zyskałem i serce ucznia i łaskę hrabiny. Cóżeś chciał zrobić z takiego gagatka i pieszczoszka? Dobre to, poczciwe chłopię, ale jemu nad to czém jest, więcéj być nie potrzeba. Będzie zacny, miły, leciuchny panek, natury nie przerobić. Po cóż się narażać nadaremnie... i...
— A sumienie — przerwał Żabicki.
— Przecież zdaje mi się, że i ja je mam, ale gdzie niém nic zrobić nie mogę, po co mam z niém dla próżnego popisu wyjeżdżać? Dałbyś pokój! Hrabina ma do was żal, że Zdzisia ani ocenić, ani kochać nie umiecie...
— Ale ja go kocham jak brata, i to co w nim poczciwego jest, cenię, przecież dla tego samego prawdę mu mówię.
— No — i po cóż się prawda im zdała? — przerwał profesor — im co się chowają, żyją, oddychają sztuczną atmosferą i wiekuistym fałszem?! Ja chowam prawdę dla siebie, a kanarki cukrem karmię...
Zmiłuj się, choć jutro na tę wielką uroczystość — dodał — rozczul się, więcéj okaż uwielbienia dla naszego ideału!!
— A! mój profesorze, westchnął Żabicki — jeszczem zamłody, życie mnie kłamać nie nauczyło... Wszystko to dla mnie nadzwyczaj smutne, właśnie dla tego, że Zdzisia kocham, a poczciwe, złote chłopię tak rozpieszczono, wychuchano, tak przed nim prawdziwy świat zakryto, że ja się przyszłością przerażam!!
Wyjm go panie profesorze z tego otoczenia, z téj atmosfery, zmień nieco położenie, rzuć go w walkę życia, zginie, rady sobie nie da! nie uzbrojono go do boju!
— Ale bo waćpan śnisz wiekuiście o walkach — odparł profesor. Są ludzie, którzy ich nie toczą i którym los oszczędził prób, wygładził drogę, przygotował zawczasu wszystko, tak, że dosyć im urodzić się, uśmiechnąć i zasiąść do biesiady...
— Daj Boże, ażeby tak ze Zdzisławem było — odezwał się Żabicki — lecz któż może za przyszłość zaręczyć!
— A po cóż tam ją odgadywać koniecznie tak smutną?.. Co nam tam do tego!!
Ruszył ramionami profesor. Ścieżka, którą szli, doprowadziła ich do domku ogrodnika. Tu wysuwano wazony, a chłopaki wiły wieńce zielone na jutrzejszą uroczystość. Stary w szaréj kapocie i czapce rogatywce mężczyzna stał z rękami w kieszeniach zamyślony. Był to sługa emeryt, zasępiony jak się to często w późniejszych latach zdarza. Ponury wyraz jego twarzy, dziwnie odbijał od wesołości chychoczących ogrodniczków. Profesor przywitał go z wielkiém nadskakiwaniem, jakby się lękał jego złego humoru i pragnął go rozchmurzyć. Żabicki się skłonił z daleka. Na odwrót stary sługa profesorowi oddawszy zimny ukłon, do Żabickiego się uśmiechnął i ręką go kilkakroć pozdrowił.
— Cóż tu kochany pan Huba robi? zapytał profesor zmienionym tonem wesoło...
— A cóż, gapię się, robić nie mam co — człowiek do niczego już się nie zdał. Stękam a stękam, a to tu u nas we dworze gdzie wszyscy weseli, ni przypiął ni przyłatał... Więc po kątach się trzeba kryć, aby ludziom humoru nie psuć.
— Ale po cóż go psuć samemu sobie! zapytał profesor...
— Taka to już natura — westchnął Huba — wszystko na starość wydaje się opacznie i nie do rzeczy...
Odwrócił się do Żabickiego.
— Dokąd to panowie ze Zdzisiem jeździli?.. zapytał.
— Chciał się przejechać na Timurze... trochę w pole... rzekł Żabicki...
— E! mruknął Huba — przysiągłbym, że pod Zahorodzie... a co? nie zgadłem?
— Nigdzieśmy nie byli!
— Żeby choć kominy zobaczyć! mówił Huba wzdychając. Chłopiec taki młody i już... ale to teraz wszystko wcześniéj dojrzewa i przejrzewa...
Uderzył się dłonią po ustach.
— A no — cicho! po co to już mówić!..
— Bo nie ma o czém w istocie — dodał profesor. Zdrożnego nic!! Że chłopak w jego wieku pomarzy trochę i powzdycha, to w naturze rzeczy...
— U nas w naturze było, że jeszcześmy o te czasy na kobiercu brali! dodał Huba — i wara było po księżycu wzdychać... Po co ma serce mięknąć zawczasu, kiedy tu stalowego potrzeba, żelaznego... kamiennego...
I znowu wedle zwyczaju po ustach się uderzył.
— Cicho! cicho! tfu...
W porę skończył, bo szelest się dał słyszeć za chatą, i śmiech, i głos kobiecy, wesoły młody. Wszyscy się obrócili w tę stronę... O kilka kroków stało dziewczę z niemłodym już mężczyzną.
Oboje oni dziwnie się mogli wydać w pańskim tym ogrodzie, bo wcale nie pańską powierzchowność mieli. Szlachcic był w kapeluszu słomianym i ubraniu letniém bardzo prostém, można go było wziąć za ekonoma; dzieweczka co z nim szła, z różową twarzyczką, z figlarnemi oczkami, wesoła, malutka, zwinna; ubrana była po wiejsku, ale z wielkim wdziękiem. Wianuszek z bławatków trzymała w ręku... Dwie kosy jasnych, ślicznych włosów opasywały jéj główkę jakby aureolą. Biała sukienka z różowemi wstążkami, kapelusik słomkowy, cały strój składały. Troszkę opalona, wcale po pańsku i do pałacu nie wyglądała. Znać było szlacheckiego dworku córkę.
— Otóż to doskonale! zawołała podbiegając... i profesor, i pan Żabicki, i Huba... tu się prawdy dowiemy! klasnęła w ręce przyskakując...
Szlachcic się witał ze wszystkimi.
— Kogo z panów mam wziąć na spytki? i poczęła żywo. E! — pan Żabicki odpowiada!
Stanęła naprzeciw niego dygając.
— Zaproszono nas jutro, tatka i mnie, do Samoborów... Ani ja, ani on, nie mamy wyobrażenia dla czego i na co? Słyszeliśmy o jakichś wielkich przygotowaniach... Ja w straszliwéj niepewności jak się ubierać, aby się zamało nie ustroić, lub zanadto nie wyfiokować; ojciec nie wie czy frak dobyć, czy surdutem się ograniczyć — słowem straszliwa wątpliwość, okropna niepewność. Rada w radę, przyszliśmy z Wulki po kryjomu sami, aby dostać języka...
Paplała piękna dzieweczka, a Żabicki się uśmiechał.
— Za pozwoleniem, — wtrącił profesor, ja choć nie pytany, biorę na siebie odpowiedź... Jutro urodziny pana Zdzisława, jutro kończy rok dwudziesty... i jak to było zwyczajem u dawnych Rzymian, wkłada męzką togę, togam virilem. Od jutra jest hrabią Zdzisławem Samoborskim; ustaje władza nauczyciela, macierzyńska opieka... jest usamowolniony...
Huba słuchając głową kiwał.
— I będzie miał prawo głupstwo zrobić — dodał cicho... bo do tego jest przygotowany.
Dzieweczka patrzała biegając oczyma po wszystkich twarzach — uśmiechając się ciągle.
— Ale któż będzie jutro? kto będzie?
— Wielka parada? mówił profesor znowu wyręczając milczącego Żabickiego — sproszonych osób mnóstwo. Czy wszyscy przyjadą, nie wiem. Dziś oczekujemy opiekuna prezesa Mohyły... Będą naturalnie Mangoldowie, będzie z sąsiedztwa kto łaskaw... Dobywamy ze skarbca srebra paradne, kucharze budują piramidy, piwniczy szeregi butelek wystawia...
— A muzyka? podchwyciła dzieweczka, wesoło strzelając oczyma ciągle.
— Zamówiona! i doskonała... żartobliwie dodał profesor...
— W nagrodę za informacyę uprzejmą, zamawiam profesora do pierwszego walca...
— Ja? do walca? cofając się krzyknął profesor...
— A pana Żabickiego do mazura! śmiała się dzieweczka...
Żabicki się skłonił.
— Siebie i mnie pani skompromitujesz, tańcuję po łacinie...
— To nic nie szkodzi...
— Stasiu! dokazujesz bardzo — odezwał się ojciec, który w czasie rozmowy patrzał z zajęciem na szczebioczącą dzieweczkę...
— Tatku kochany — jestem tak przyzwoita... a że trzpiot... taką mnie pan Bóg stworzył! Opłakuję to, ale się poprawić nie potrafię...
Ojciec ją pocałował.
Huba z dala patrzał i lice mu się téż rozchmurzało powoli... Śliczne dziewczę przyniosło z sobą wesele, jak kwiaty woń niosą.
— Nie pozostaje więc nam nic zgoła więcéj, tylko złożywszy panom dzięki i życzenia dobréj nocy, nazad przez pola do domu, aby się przygotować na uroczystość jutrzejszą... dodała Stasia... Tatku, proszę o rękę, będę podporą twojéj starości...
Dobranoc! dobranoc! dobranoc! — Szlachcic się kłaniał — i za chwilę znikli w głębi ogrodu. Huba długo patrzał za nimi.
— To mi mospanie dzieweczka... odezwał się — to nie Margoldówna! to czysta nasza, panie, szlachcianka, do tańca i do różańca! Aż miło!
Machnął ręką coś mrucząc jeszcze, i powoli poszedł ścieżyną...


∗             ∗
Zmierzchało już dobrze, gdy czterma końmi zaprzężona stara karetka, pamiętająca może jeszcze Danglowskie czasy, przywiozła przed ganek pałacowy pana prezesa Myhyłę...

Był to opiekun hrabiny, opiekun hrabiego, opiekun majętności i interesów Samoborskich — najpoczciwszy w świecie człowiek, który się do niczego nie mieszał, znany w obywatelstwie z zacności charakteru, z prawości i bezinteresowności, pośrednik we wszystkich sprawach zawikłanych, kompromisarz powszechny. Prezes Mohyła cieszył się szacunkiem a czcią całego obywatelstwa. Złoty był człowiek jedném słowem... nie miał nieprzyjaciela i wielką miłością a sercem często zwyciężał tam, gdzie wszelka inna siła skruszona została. Orężem jego było to serce... ale jedynym. Tam gdzie przebiegłości, bystrości, strategii potrzeba było, prezes na nic się nie przydał. Oszukiwał go kto chciał; oszukany, prędko zapomniawszy urazy, jednał się z nieprzyjacielem, gotów będąc nawet nazwać go bardzo — statecznym człowiekiem. Samo wejrzenie na czcigodnego starca serca mu jednało: pogodne, poczciwe, szerokie oblicze, choć wcale niepiękne, jaśniało serdecznością: oczy nader do łez skłonne wypukłe miał, niebieskie i zmęczone; szerokie wargi tak były nawykłe do uśmiechu, jak źrenice do płaczu, i nigdy się z niemi nie posprzeczały, choć łzom uśmiech, a weselu łzy towarzyszyły. Nosił się prezes po francuzku, choć pono te czasy pamiętał, gdy ten strój był w kraju wyjątkowym. Otyłość dodawała mu powagi, a wiek podeszły możeby mniéj po nim poznać było można, gdyby nie obrzękłe trochę nogi i aksamitne buty, które nosić musiał od lat kilku. Jeszcze wysiadał z karetki z pomocą służącego, gdy już w ganku Zdziś się pokazał, a za nim hrabina, na przywitanie kochanego gościa... Nie brać opiekuńskiego grosza, nie przeszkadzać w niczém, podpisywać co chciano, pochwalać wszystko co hrabina zrobiła, kochać Zdzisia, wielbić piękną panią umiał prezes doskonale, i obowiązki te pełnił tak długo, tak poczciwie, iż sobie na najżywszą wdzięczność zarobił.
Z najwdzięczniejszym swym uśmiechem powitała go hrabina — Zdziś wysiadającego pocałował w ramię. Prezes ściskając go, rozpłakał się po raz pierwszy... Hrabina Julia wdzięczna mu była za to. Nie mógł się napatrzyć na ładnego chłopca, nacieszyć nim...
Przypadł potém do pięknych rączek mamy i od tych oderwać mu się było trudno...
— Kochany nasz, drogi opiekun — łaskawy, drogi prezes! powtarzała hrabina... Pozwól, bym ci podała rękę, Zdziś z drugiéj strony... wprowadzimy cię w tryumfie... jakeś godzien, nasz najlepszy opiekunie... Tyleśmy ci winni, tyle — drogi prezesie, a mój Boże!
— A! hrabino, pani najłaskawsza — nie upokarzaj sługi swego — mówił Mohyła drżącym głosem — dla mnie to szczęście, żem dożył widzieć tego kawalera takim ślicznym, miłym... prawdziwém arcydziełem bożém...
— Mój drogi prezesie!.
Nastąpiło po przejściu wschodów w ganku, drugie rąk pięknych ucałowanie.
W blizkości drzwi na uboczu stał profesor, nie zaniedbujący przedstawić się prezesowi, witającemu go z rozrzewnieniem nowém. Pana Żabickiego nie było...
— Kochanego profesora!
Uścisnęli się, ale nauczyciel jak należało w ramię pocałował. W paradnych sieniach stała cała służba pałacowa w liberyi, kamerdyner otwierał drzwi... Wielki salon już tego wieczoru był przybrany kwiatami, we wszystkich kandelabrach gotowe stały świece; wonią jakąś świąteczną, weselną przejęte było powietrze — wielki ten salon pierwszy zwykle tylko służył do tańców i w dni zgromadzeń tłumnych. Szli więc daléj do sali drugiéj i trzeciéj, równie wspaniałych, aby przysiąść i spocząć w ulubionym gabinecie hrabiny Julii. Było to prawdziwe cacko, ze smakiem właściwym gospodyni przystrojone. Wyborowe obrazy zdobiły ściany, między któremi oryginalna główka Greuz’a, niegdyś bardzo do hrabiny saméj podobna, zajmowała najgłówniejsze miejsce nad kanapą. Na kominie przepyszne saskie porcelany, których pełno było po etażerkach, nadawały pokojowi właściwy charakter i nazwisko — porcelanowego. Zwierciadło nad kominem w ramach porcelanowych, takiż pająk z misternych kwiatów upleciony, mnóztwo figurek i wazonów składały rodzaj ciekawego muzeum. Kosze z żywemi kwiatami, wazony, bukiety wonią miłą napełniały powietrze. Stolik przed kanapą zarzucony był fraszkami kosztownemi, obrachowanemi tak, aby fantazyom gospodyni dogodzić mogły. Flakony, kadzielniczki, dzwonki wytwornych kształtów i najpiękniejszéj roboty, lampa w chińskiém naczyniu, pudełeczka i skrzyneczki świeciły i błyszczały laką, drogiemi kamieniami i bronzami. Wszystko aż do podnóżka, na którym nóżki hrabiny spoczywały, było dobrane starannie i harmonijnie do całości tego ślicznego gniazdka.
Prezes zasiadł w fotelu wygodnym, hrabina na kanapie, Zdziś stał na pogotowiu uśmiechając się na rozkazy matki, profesor dla utrzymania rozmowy stawił się także. Ale nie mówiono o niczém oprócz wzajemnych uwielbień i czułości. Hrabina kadziła prezesowi, który jéj sowicie oddawał komplementu.
Widząc, że do téj wymiany słodyczy nie jest koniecznie potrzebny, profesor cofnął się do drugiego salonu, gdzie się przygotowywała herbata. Zdziś wysunął się także pod jakimś pozorem; hrabina sama pozostała z opiekunem. Dawano im czas do pomówienia o interesach, o których nigdy podobno nie rozmawiali, bo ani hrabina, ani prezes nic o nich nie wiedzieli i nie bardzo się troszczyli. Przez tyle czasu szły one łaską bożą, że się o nie troszczyć przestano. Profesor miał swą osobistą małą rachubę przechodząc do salonu, w którym słychać było brzęk filiżanek i nakrywanie do podwieczorku. Wiedział on, że tu znajdzie pannę Różę Paklewską, o któréj względy szczególniéj się starał. Panna Róża była lat wielce dojrzałych, osobą stateczną, energicznego charakteru, który z pewnych względów własnemu profesora usposobieniu odpowiadał... Rozumieli się z sobą i lubili wzajemnie. W Samoborach właściwie panią wszechwładną była nie hrabina, ale panna Róża; ona kierowała wszystkiém, a najbardziéj samą panią.
Niegdyś piękna Paklewska zachowała po upływie lat czterdziestu twarz czerstwą, zdrową, świeżą i ożywioną. W rysach pozostał ślad dumnego wdzięku, zaostrzony tylko wyrobioną życiem siłą, potrzebą rozkazywania i poczuciem ważności swéj roli. Panna Róża nieco przypominała obejściem i ruchami kapitana od huzarów. Mówiła głośno, spoglądała śmiało, rozkazywała stanowczo, nie lękała się ani wzroku, ani mowy, i trzęsła dworem całym, który skinieniom jéj służył. Względem hrabiny tylko była łagodna, uniżona, pokorna, i miłość dla niéj czuła czy odegrywała nadzwyczaj szczęśliwie. Hrabina bez niéj stąpić nie mogła, bez jéj rady nie uczyniła nic, potrzebowała jéj co chwila, i własny brak woli a energii wypełniała charakterem panny Róży. P. Paklewska nie wyjeżdżała na krok, nie oddalała się od dworu, dzień i noc musiała siedzieć przy swéj „dobrodziejce“.
Tak zręczny dworak jak professor, wiedział dobrze, iż trzeba było zyskać pannę Różę, aby mieć łaski hrabiny. Nie omieszkał więc żadnéj zręczności, by się jéj przypochlebić. Można go było nawet posądzać, że się starać zamyśla o starą pannę, tak był nadskakujący i miły dla niéj, tak odgadywał myśli jéj i życzenia. Panna Róża wolałaby była może młodego Żabickiego, na którego często rzucała wejrzenia, ale ten nie uchybiając jéj, trzymał się z daleka. Trzeba więc było z biedy zadowolić się poddeptanym profesorem, wielbiącym nadzwyczajny rozum i serce panny Róży.
We dworze panna Paklewska była rzeczywiście potęgą. Przez jéj oczy patrzała „anielska“ hrabina; narażenie się jéj wywoływało gniew i nieprzebaczoną urazę pani. Nikt dobrze nie umiał określić właściwie, dobrą czy złą była ta wszechmogąca panna Róża, lecz że była niesłychanie zręczna i przy pozornéj prostocie niezmiernie przebiegła, o tém wiedzieli wszyscy. Nikt nie mógł jéj nic zarzucić, na niczém ją takiém poszlakować, coby jéj ujmę czyniło, surowa była dla innych, ale nie interesowana dla siebie. Wiedziano, że hrabina sowicie ją obdarzała, lecz i panna Róża była dobroczynna, a pozorną delikatność posuwała do tego stopnia, że uboższéj rodzinie przyjeżdżać do Samoborów nie dozwalała.
Profesor musiał mieć pewne dane o finansowém wyposażeniu panny, gdyż nie byłby posuwał się tak daleko z czułościami dla niéj, gdyby następstwa zagrażać mu mogły fałszywym rachunkiem.
Właśnie panna Róża zadysponowała stołem podwieczorkowym i rozsypała ludzi po owoce, ciasta i mięsiwa, dla których wskazywała miejsce na stole, gdy profesor z tą samą niemal uniżonością, z jaką witał w ogrodzie hrabinę, przyszedł złożyć jéj uszanowanie. Jedyną oznaką bliższych nieco stosunków z piękną (niegdyś) panną Różą było, że ją dyskretnie i nieznacznie w rękę pocałował. Obojętnie przyjęła to, spoglądając z góry na profesora wdzięczącego się jéj, panna Paklewska.
— Jak to pani być musi zmęczona! szepnął cicho; tyle do czynienia w ciągu tych dwóch dni... Nie uwierzy pani, jak mi jéj żal i jakbym pragnął przyjść w pomoc.
Na to dosyć grubym głosem, spoglądając protekcyonalnie, odezwała się panna:
— Posłałabym pana do apteczki, ale się lękam, żebyś mi czego nie złasował...
— Na tego rodzaju słodycze nie jestem łakomy! z westchnieniem rzekł profesor.
Panna rzuciła nań wejrzeniem wielce dwuznaczném... Profesor się uśmiechnął.
Tu nastąpiła przerwa w rozmowie, bo przyniesiono ananasy, którym miejsce honorowe nie kto inny mógł wyznaczyć tylko panna Róża. Obróciła je nawet własnoręcznie tak, aby się lepiéj i pokaźniéj wydawały.
— Jutro to dopiero napłynie nam gości — odezwał się profesor — bo hrabina z niewyczerpaną dobrocią swą, nawet najdrobniejszą szlachtę pozapraszała! Porowscy przybiegali aż sami do ogrodu, aby się rozpytać, co się tu święci i jak się mają ubrać na jutro.
— I panna Stanisława była? spytała Róża.
— A jakże! przyleciała jak ptaszek, zaszczebiotała i odleciała... śmiejąc się zawołał profesor. Wystroi się pewnie w co dom ma najlepszego.
— Biedne dziecko! szepnęła panna Paklewska poprawiając ciastka... mnie się zdaje, że jéj nasz Zdziś główkę zawrócił, a temubym się nie dziwowała, bo wszystkie panny szaleć za nim muszą.
— Byle tylko on zawcześnie za niemi nie szalał — rzekł po cichu profesor, kładąc palec na ustach.
— E! nie trzeba bo być znowu takim rygorystą... odparła Paklewska: — hrabina jest tego zdania, iż lepiéj żeby się kochał i romansował, niżby miał jak inna młodzież się zepsuć...
— Zdaje mi się nawet, że z tego pozwolenia skorzystał nasz Zdziś, i że się opętanie kocha!
— W kim? spytała panna, jużci nie w Stasi Porowskiéj?
— A! nie! rzekł profesor, bo to śliczne i miłe dziewczę, ale wcale nie ideał dla takiego Zdzisia... Łatwo pani odgadnie.
— Myślisz pan w Elsie Mangoldównie? uśmiechając się mówiła Paklewska. No — może... Bo też to śliczniuchna, niewinniuchna jak aniołek dzieweczka...
— A! no, i jedyna dziedziczka bardzo śliczniuchnego kluczyka — dodał profesor. Gdyby się na seryo pokochali, nie byłoby nic niestosownego tak dalece.
Panna Róża z pewnym rodzajem oburzenia spojrzała na profesora.
— Zmiłuj się pan! Wiesz przecie kto jest, albo raczéj kim był ten baron Mangold... a kim jest i ma być nasz hrabia Zdzisław! Panienka dla zrujnowanego panicza z imieniem, nie przeczę, bardzo dobra partya; ale nasz pan Zdzisław wysoko może sięgnąć, choćby po księżniczkę... Majątek kolosalny, imię wielkie, a co się tycze jego samego, to perła naszéj młodzieży...
— Pewnie go nikt lepiéj nie ocenia nademnie, dodał żywo profesor, ma wszystko: rozum, serce, dowcip i wrodzony ten urok po matce, który mu jedna ludzi! Lecz gdyby się tak bardzo pokochał w Mangoldównie...
Panna Róża zbliżyła się profesorowi do ucha:
— Nigdyby nasza pani na to nie pozwoliła, nigdy... nigdy... dla samego imienia... Powiada, że ma sobie powierzoną pieczę nad Samoborskich rodziny sławą i wielkością, i najpierwéj o nią starać się musi.
— A szczęście syna? spytał profesor, jakby zapominając się.
Paklewska pokręciła głową i ręką.
— Wszystko to wywietrzeje mu prędko, to są dzieci! O Zdzisia piękniejsze panny starać się będą... zapomni; a Elka téż znajdzie sobie łatwo innego... Przytém nie sądzę, żeby te dzieci miały już wymienić co oprócz niewinnych wejrzeń i uśmieszków...
Profesor uśmiechnął się.
— Pierwsza miłość!
— A! a! u was mężczyzn, porywczo dodała Paklewska, pierwsza i ostatnia, obie niewiele warte, na żadną rachować nie można.
— Ja sądzę, odezwał się znacząco profesor, że na pierwszą i — na ostatnią można liczyć śmiało...
Z przyciskiem wymówione „ostatnią“, ściągnęło wzrok panny Róży, która przekonać się chciała, czy peruka miała zamiar dać jéj do zrozumienia, iż właśnie téj ostatniéj stała się nieszczęśliwym łupem.
Profesor miał postać obżałowego... Coś nakształt lekkiego zatabaczonego westchnienia wyszło z piersi jego, panna Róża śmiać się zaczęła szczerze, serdecznie, bez gniewu, bez szyderstwa... lecz nieco niedowierzająco.
— Nigdym się nie spodziewała, szepnęła uśmiawszy się dobrze, żebyś profesor był takim znawcą uczuć i w nich doświadczonym... A! stary bałamut! stary bałamut!!
Rozmowa przelatywała tak muskając różne domorosłe sprawy, gdy we drzwiach od drugiego salonu pokazał się duchowny w czarnéj sukni z guziczkami liliowemi i wspaniałém distinctorium na łańcuchu złotym... Był to mężczyzna już niemłody, blady, pięknéj twarzy arystokratycznéj, ubrany z wielką elegancyą i ruchami zdradzający dawne z salonami pokrewieństwo.
Uśmiechające się usta, przymrużone nieco oczy, wyraz twarzy wymuszenie łagodny, odbijały dziwnie przy ruchach żywych, dowodzących temperamentu gorącego. Znać było, że się ciągle uśmierzać i hamować musiał.
Był to ksiądz kanonik Starski, proboszcz miejscowy, zaproszony już tego dnia do pałacu, dla zabawienia prezesa. Hrabina ceniła go wysoko, tém więcéj, że oprócz przymiotów kapłana, odznaczał się jako salonowy dobrego wychowania człowiek najlepszym tonem i — należał do towarzystwa. Pobyt dość długi w Rzymie i za granicą, pierwiastkowe zresztą w rodzinie własnéj nawyknienia do mizernego świata czyniły go miłym i pożądanym wszędzie... Była to głosem powszechnym zawczasu, już naznaczona do najwyższych dostojeństw osobistość — on kierował częścią religijną wychowania młodego hrabiego, wyborem nauczycieli, książek i wyrobienia zawczasu zdrowych zasad. Tak był jednak delikatnym, iż ucznia zbyt surowo nie trzymał i nie obarczał wcale, pilnując tylko spełniania ścisłego wszystkich form zewnętrznych.
Hrabina, Zdzisław, panna Róża z uwielbieniem byli dla kanonika, którego cześć i pochwały wszyscy mieli na ustach. Na widok jego panna Paklewska, bardzo pobożna, pospieszyła do ucałowania ręki, profesor się głęboko i uniżenie pokłonił. Kanonik uśmiechem słodyczy pełnym pozdrawiał wszystkich i cichym kroczkiem postępował do gabinetu hrabiny.
Tu wszyscy powstali na jego powitanie. Prezes z nadzwyczajną serdecznością uściskał kuzyna, gdyż byli w jakiémś pokrewieństwie...
Batystową chusteczką otarł znużony kanonik czoło, i zdjął rękawiczki, z pod których ukazał się piękny ametystowy pierścień jakby proroctwo biskupiego dostojeństwa. Miał téż prawo do pończoch fioletowych, które z pod przepysznéj sutanny teraz dopiero na jaw wyszły...
— Prezes o nas zapomniałeś od dawna — odezwał się kanonik żartobliwie, — zaniedbałeś swe obowiązki opiekuńcze...
— Miałem tu wyręczycieli, na których mogłem się spuścić — odparł Mohyła — takie anielskie serce matki, taki czuły dozór świątobliwego kapłana, i tak szczęśliwy dobór nauczycieli...
— Już to co się tycze nauczycieli, cichuteńko, pochylając się ku prezesowi i oglądając ostrożnie odezwała się hrabina — muszę się przyznać, że na jednym omyliłam się wielce...
Kanonik głową potwierdził.
— O ile ten stary, poczciwy, nieoszacowany Wilelmski jest dla mnie skarbem prawdziwym, — o tyle znowu na młodszym Żabickim zawiodłam się mocno. Zdolny jest to prawda, Zdziś od niego wiele mógł korzystać, ale to było towarzystwo nie najlepsze... Dosyć powiem w jedném słowie, mogłam się tysiąc razy przekonać o tém, że jest — demagog... Opinie śmiałe, żadnego poszanowania dla tradycyi... Ze Zdzisiem zawsze chciał być jak z równym sobie... Zbyt wiele dumy i zarozumiałości...
— Doskonale go pani hrabina scharakteryzowała — dodał kanonik, — podzielam w zupełności zdanie jéj o nim...
— Mnie to najwięcéj oburzało — żywo kończyła hrabina Julia, — że zamiast kochać Zdzisia jak my wszyscy, zamiast go oceniać, zawsze jakieś mu musiał dawać admonicye, zawsze występować z jakiemiś radami, w tym nieszczęsnym duchu demokratycznym, niby to postępowym... Nieraz mnie przyprowadził tém do niecierpliwości, alem się powstrzymywać musiała, starając się tylko, ażeby jak najmniéj byli z sobą sam na sam... Szczęściem ta natura poczciwa Zdzisia nie mogła przyjąć zarazy...
— Ale go trzeba było odprawić — przerwał prezes.
— I byłabym to uczyniła — westchnąwszy rzekła hrabina, — gdyby nie to, że znowu poczciwy stary profesor, o ile zacny, dobry, przywiązany do nas, a już Zdzisia gotów nosić na ręku, prawdę powiedziawszy — wiele rzeczy pozapominał... Żabicki bardzo zdolny... Zdziś przy nim wiele korzystał...
— No — i dziś to wszystko już skończone, dorzucił prezes, bo nie będzie więcéj potrzebny. Hrabia pojedzie do uniwersytetu...
— Samego nie wyprawię, zamłody jest, — dodała żywo hrabina, — Żabicki niepotrzebny, ale profesora myślę zatrzymać i prosić, ażeby z nim choć na rok pojechał, choćby tylko dla towarzystwa.
— Bardzo słusznie! potwierdził prezes — o! już to serce hrabiny! anielskie jéj serce...
— Bardzo słusznie, — odezwał się uniżenie ksiądz kanonik — lepszego wyboru uczynić było trudno.
— Myślę, że profesor mi nie odmówi tego... dodała hrabina.
— I ja sądzę... mówił prezes. Żabickiego pożegnać
— A tak! zawczasu cieszę się tą myślą — cicho szepnęła hrabina — stał mi się z tą swą ponurą twarzą i milczącém posępném obliczem, niewypowiedzianie ciężkim... Obawiałam się wpływu jego we dworze... Chciał mi zaraz na wsiach szkółki zakładać, chłopców kredensowych uczył czytać, wdawał się w rozmowy, obałamucał ludzi... Wszystkoby to było mniejsza jeszcze — ale najgorzéj, że przy Zdzisiu z takiemi nieraz wyjeżdżał ideami!.. No — i maniery jakieś rubaszne...
— To są owoce nowszych systemów i doktryn — dokończył ks. kanonik... Takich to dziś ludzi wychodzi mnóztwo... i zaraza wolnomyślności się szerzy...
Profesor powinien był oddziaływać...
— I nic się złego nie stało, boć i ja byłam na straży, i zawczasu Zdzisia ostrzegłam... Chciał z niego zrobić... jakiegoś demokratę... namawiał go nawet, żeby się nauczył jakiego rzemiosła. Oburzyłam się na to niezmiernie, musiałam już sama wystąpić, i przecie dał pokój.
Prezes ruszał z politowaniem ramionami, ale nie odzywał się wcale...
Ukazanie się panny Róży we drzwiach było znakiem do przejścia na herbatę. Hrabina podała rękę prezesowi, kanonik poszedł sam z powagą razem i elegancyą, o któréj nigdy nie zapominał.
W salonie zastali już profesora, Żabickiego, pannę Różę, którą prezes znający stosunki domowe, powitał z niezmierną grzecznością, wreszcie Zdzisia jak zawsze uśmiechniętego i promieniejącego młodością. Ku téj nadziei przyszłości zwracały się nietylko oczy matki, ale całego towarzystwa; on stanowił ognisko, około którego krążyły uczucia i myśli przytomnych... Chłopiec dobrze o tém wiedzieć musiał, ale poczciwa w istocie natura nie dozwalała wzbić się w dumę... Matce szło o to, aby mu się dać popisać z dowcipem przed prezesem. Naprowadziła rozmowę na uniwersytet i wybór przyszłych studyów.
— Ja byłbym za tém — odezwał się prezes, wiedząc, że zdanie jego z pewnością dobrze będzie przyjętém, — aby kochany nasz pupil szedł w tém za instynktem własnym, za nieomylną wskazówką natury...
— Niech sam wybiera — szybko dodała matka: byle nie coś obrzydliwego. Matematyka jest sucha, męcząca, to nie dla niego, nadto ma wyobraźni i serca mój Zdziś — już nawet nie wspominam o medycynie, bo to ohydna rzecz... Dla ciekawości nawet nie pozwoliłabym nigdy! nigdy! — Prawnikiem téż nie będzie pewnie... na co mu to?..
— Zostaje literatura — rzekł kanonik — najwłaściwsza! historya, języki...
— A! on tak poezye lubi!.. zawołała matka...
Wszyscy patrzali na Zdzisia, który się łagodnie uśmiechał.
— O! to pewno, że literaturębym przeniósł nad inne przedmioty...
— Jam to dawno przewidział — szepnął profesor...
Żabicki milczał mięszając herbatę łyżeczką. Kanonik, który naprzeciw niego siedział, spojrzał nań jakoś wywołująco jego zdanie.
— Pan także tak sądzi? rzekł cicho.
— Literatura — odparł chłodno Żabicki — przynajmniéj tyle wymaga pracy co inne oddziały, a obejmuje tak wiele, związana jest z takim ogromem encyklopedycznych niemal pomocniczych nauk... Hrabia Zdzisław będzie miał nadzwyczaj ciężkie zadanie... Filologia starożytna...
— Ależ Zdziś nie potrzebuje się kształcić na profesora, z trochą niecierpliwości przerwała matka.
— Powierzchownie zaś obeznając się tylko, niewiele skorzysta — rzekł Żabicki.
Wszyscy spojrzeli po sobie, profesor ruszył ramionami, zamilkli i cisza złowroga oznajmiła nieszczęśliwemu, że się z nim w rozprawy dalsze wcale wdawać nie myślą. Spuścił więc głowę i pił herbatę. Zdziś tylko, jakby pożałowawszy go — odezwał się:
— Pan Żabicki ma słuszność, że to morze do wypicia — trzeba będzie dobrze fałdów przysiedzieć...
— Byle nie do tego stopnia, ażeby nabrać pedanteryi — mówiła matka... Obeznać się z literaturą bardzo dobrze... ale chorować na literata, jak nasi niektórzy wielcy panowie... narażać się na krzyki lada żurnalistów... a! za nic... Tego Zdzisiowi nie pozwalam!! nie!
Zdziś się uśmiechnął.
— Nie czuję téż w sobie ani talentu, ani powołania — szepnął skromnie.
— Co się tycze talentu, tenby się może znalazł, mruknął profesor, nie chcąc opuścić zręczności przychlebienia się.
Hrabina pogroziła z daleka, Zdziś się zarumienił mocno, Żabicki nieznacznie się uśmiechnął. Profesor szeptał coś po cichu z kanonikiem, który spoglądał na młodzieńca, a panna Róża robiąca herbatę, miała téż na ustach półuśmiech dający do myślenia, że i ona o jakimś grzeszku literackim Zdzisia wiedziała.
W salonie zapalono lampy i świece, chociaż od strony ogrodu otwarte drzwi szklane na ganki, jeszcze pół-mrok wieczorny wpuszczały, i z po za drzew parku na ciemnych niebiosach podnosił się księżyc rumiany, który za chwilę oświecić miał okolicę...
Niektóre z osób przy herbacie zgromadzonych, poczęły się wysuwać na ganek, aby korzystać ze świeżego powietrza... Żabicki pierwszy wstał nieznacznie i poszedł powoli ku lipom stojącym niedaleko, czuł bowiem, że zawadzał towarzystwu, w którém był dysharmonijną nutą. W chwilę po nim wymknął się i Zdziś, jak gdyby zrozumiał uczucie, które spowodowało go do wyjścia... Szukał go w ganku i zbiegł ze wschodków za nim, postrzegłszy siedzącego na ławce pod lipami.
Zapalenie cygara, które w pałacu nie bywało dozwolone, służyło mu za pretekst... Z wyciągniętą cygarniczką zbliżył się do Żabickiego...
— Cóżeś to tak samotności zapragnął? zapytał.
— Lękam się zawsze z czém niewłaściwém odezwać — rzekł spokojnie Żabicki; — nie umiem nigdy mowy zastosować do wymagań osób i miejsca.
— Mnie się zdaje, że to największa zaleta... odparł Zdziś z uśmiechem. Słyszymy tak nieustanne potakiwania unissono, że w końcu ochotę nawet do rozmowy odbiera... Z wami, kochany panie, ja przynajmniéj najlepiéj mówić lubię, bo się zawsze czegoś nauczę, o czémś dowiem, i myśli mojéj nową pokażesz drogę...
— Właśnie mi to mają tu za złe, że wam kochany hrabio, zakazane i fałszywe wskazuję ścieszki, gdy wasby chciano utorowanym gościńcem prowadzić — mówił Żabicki z pewną goryczą. I na cóż wam to? Dla was zawcześnie wyznaczony kierunek, cel, czas pochodu — wszystko; dla was życie nie powinno mieć tych niespodzianek, w których my sobie musimy szukać wyjścia i wybicia się na światło... Po cóż w istocie niepokoić wasz umysł, gdy może ukołysany prześnić życie marzeniem? Co innego my, my, co się wszystkiego dobić i dorobić musimy...
— Gdyby nic więcéj, to sama ciekawość — przerwał hrabia — wiodłaby do szerszego rozpatrzenia się po téj arenie, na któréj się nie stanie do walki... A któż może zaręczyć?..
Wierz mi, kochany mój nauczycielu i towarzyszu, mówię to szczerze, ja wam więcéj winienem niż innym...
— Niepokoju — dokończył Żabicki. — Tak, przyznaję się do winy: zasiałem tylko może niepotrzebny niepokój w waszéj duszy... Wkrótce się rozstaniemy, są to ostatnie dni, które przeżyjemy razem...
— Cóż myślicie począć z sobą? — zapytał Zdzisław.
— Ja? trochę zdziwiony odparł Żabicki, wrócę do pracy ulubionéj, książkowéj, za cichy stolik studencki... Ostatnie lata przekonały mnie, że jeszcze wiele uczyć się potrzebuję.
— Jakto uczyć się? Czego?
— Zdaje mi się, że zmienię zawód i zostanę słuchaczem medycyny.
— Jakto? wy? wy? powtórzył Zdziś zadziwiony; więc moglibyśmy się spotkać na ławie akademickiéj?
— O tém wątpię — rzekł Żabicki — bo medycyna z literaturą nie ma nic prawie wspólnego.
— Ale zkądże wam ta myśl?
— Egoizm — uśmiechając się, dokończył Żabicki — nie znam szczęścia i rozkoszy nad te, jakie daje nauka. Mam teraz środki na poświęcenie jéj jeszcze lat kilku... wprost rozpusta!
Zdzisław słuchał milczący.
— Jesteście dla mnie zagadką — odezwał się pomyślawszy — nie przeczę, że nauka miła jest i zajmująca, ale życie! życie! ten sen żywota ze wszystkiemi uroczemi marzeniami i fantasmagoryami jego! Jabym rad rzucić wszystkie książki przez okno, skoczyć w te fale, skąpać się i płynąć z niemi...
— A rekiny? przerwał Żabicki. Dla was może los je będzie trzymał z daleka, lecz wierzcie mi, nie spieszcie do życia. Teraz macie jeszcze to, co jest jego najdroższym skarbem, największym urokiem: pragnienie... Gdy po jedném złudzeniu rozpraszać się zaczną, rozczarowanie pogasi lampy téj balowéj sali, będzie wam smutno jak mnie...
— Bo wy wszystko czarno widzicie...
— Wierzcie mi, że nie z dobréj woli — rzekł Żabicki — powoli zmuszało mnie do tego życie, począwszy bardzo zawczasu... Ale po co mówimy o tém?... to niegodziwość z mojéj strony psuć wam smak do uczty nakrytéj — przebaczcie.
— Psuć smak? owszem — podchwycił Zdziś — to go zaostrza. Wiecie jak mnie młodość kołysała w miękich puchach, jak mnie trzymano w różowych obsłonkach... nie dając za nie wyjrzeć daléj. Żyłem więc może złudzeniami tylko — chciałbym skosztować rzeczywistości.
Żabicki zamilkł. Szli ku głębi ogrodu i drzewom... księżyc podnosił się już jak tarcza srebrzysta na niebie — noc była cicha, jasna, ciepła, budząca w duszach młodych uczucia, z których narodzin same przed sobą wyspowiadać się nie umiały.
Tę jakąś tęsknicę życia czuł Żabicki i Zdzisław razem. Po za tą niepokojącą ciszą nocy księżycowéj, marzyli o przebudzeniu, walce, wrzawie i hymnie bojowym.
Zdala za nimi jaśniał na tle ciemném pałac wszystkiemi oknami, w majestacie architektury, którą noc fantastycznemi pasy cieniów ubierała. W gąszczach drzew dokoła zdały się spotkać tajemnice legend i nasiona dramatów... Kiedy niekiedy po nad nimi zrywała się gwiazdka biczem złocistym pisała jakieś Mane i Tekel niezrozumiałe dla ziemi... W tym błysku może było życie, dramat także, śmierć i zniszczenie... W duszy Zdzisława rosło pragnienie takich błysków na niebiosach...
Szli niemi oba. Wtém od pałacu głos profesora, który hrabiego szukał z rozkazu matki, zawrócił panicza... Podali sobie ręce milcząc, a Żabicki wolnym krokiem posunął się ulicami cichego parku... w którym wszystko utulone spało.

∗             ∗
Uroczyście rozpoczął się dzień wielki — hrabina Julia zbudzić się kazała rano; z bukietem świeżych kwiatów, strojna jak zawsze najstaranniéj, piękna i miła, z uśmiechem na ustach i łzą w oku, weszła do pokoju, w którym jedynak właśnie kończył ranną toaletę. Ze wzruszeniem rzuciła się ściskać syna, bukiet padł na ziemię.

— Zdzisiu drogi, niech cię Bóg błogosławi, tak jak cię błogosławi matka! Idź drogą życia kwiatami usłaną, wśród pogody — niech ci słońce przyświeca i omijają burze... bądź godny imienia twojego i ojców twych, czystym, szlachetnym, poczciwym, prawym... Boże Abrahamów i Jakóbów... błogosław! błogosław!
Łzy jéj nie dały dokończyć — Zdzisław ukląkł przed nią i całował jéj ręce.
— Jeśli będę, rzekł, czém być powinienem, tobiem to winien, matko droga, sercu co mnie wychowało i przelało się we mnie...
— Niech ci Bóg błogosławi! powtarzała bezmyślnie wzruszona hrabina. Idziesz w świat... między ludzi, którzy są różni, źli i dobrzy — niech cię Aniołowie stróże prowadzą i strzegą. Drżę na myśl niebezpieczeństw, ale mam w Bogu nadzieję... Byłeś dobrém dziecięciem, będziesz zacnym człowiekiem...
Jak z za chmur słońce, wyjrzał uśmiech z za łez matki. Poprowadziła go do okna: tam stał śliczny powozik warszawski, z którym się dotąd ukrywano na drugim folwarku, zaprzężony czterema siwemi końmi cudownie dobranemi... a obok niego nowa służba młodego pana w herbownéj liberyi... Oprócz tego w drugim pokoju cały stół był założony drobnemi fraszkami stanowiącemi młodego panicza wyprawę... Z niewinną uciechą pobiegł Zdziś oglądać swoje konie i powóz, i cieszyć się niemi. Kazał objeżdżać po dziedzińcu, każdego konia opatrywał osobno... i sam siadłszy na kozieł powoził siwkami do stajni... Z powrotem do pokojów znalazł w progu pannę Różę, która mu niosła pugilares wyszyty własną ręką, a oprawiony w Warszawie; profesora, który składał na pamiątkę oprawne pięknie dzieła Mickiewicza; od kanonika przepyszny Nowy Testament, od prezesa genewski zegarek z pieczątkami... Sypały się podarki zewsząd... nawet Żabicki przyszedł po cichu ostatni, niosąc rzeźbę na drzewie maleńką, którą sam wykonał... była to ramka z wieńca cierniowego, przeplatana różami, nie potrzebująca komentarza.
W szkatułce ofiarowanéj przez matkę, od któréj kluczyk mu oddała, znalazł Zdzisław trzy tysiące rubli do swojego rozporządzenia. Ucieszyły go one, bo chciał się profesorowi i Żabickiemu czemś wywdzięczyć. Słudzy, którzy kochali Zdzisia, nieśli mu téż małe podarki i życzenia... Łez było dosyć i serc wzruszonych szczerze, choć chwilowo. Cały dwór miał postać świąteczną, wesołą, a ranek letni pogodny choć skwarny, obiecywał dzień piękny. W kapliczce dzwoniono na nabożeństwo... Kanonik już przybył sam celebrować, co żyło we dworze ciągnęło do kaplicy, któréj ołtarz cały był osławiony kwiatami, a światło rzęsiste płonęło na nim... Ze dworków, ze wsi kto żył, kto mógł spieszył do kaplicy na nabożeństwo...
Hrabina Julia zajęła miejsce przy swoim klęczniku cała w bieli, w kapeluszu białym, odmłodzona, jaśniejąca szczęściem, a łzy mająca ciągle na oczach... Przy niéj zasiadł prezes i wcześniéj przybyłych osób kilka z sąsiedztwa...
Zdziś na pamiątkę minionych dni sam raz jeszcze służył do mszy kanonikowi... co matkę do łez pobudziło... Wyszła msza święta w białym ze złotem ornacie... odezwał się organek na chórze i z wielkiém ducha wzniesieniem rozpoczęło się nabożeństwo. Czuli się wszyscy rozczuleni, wzruszeni, a gdy po mszy zaśpiewano „Święty Boże“ i „Przed oczy“... rozległy się głosy daleko w podwórzu i ogrodu... Kanonik patynę dał do pocałowania matce, synowi, prezesowi, znaczniejszym osobom bliżéj stojącym, a potém wedle życzenia hrabiny, uroczyście na podróż życia błogosławił młodzieńcowi. Matka rozpłakała się tuląc oczy w chustkę... wielu łzy stanęły na powiekach... bo każdy czuł, jak straszną zagadką jest ta życia podróż, choćby pod najszczęśliwszemi rozpoczęta wróżbami.
Gdy potém z kaplicy wychodzić poczęto, wszyscy szli milczący i poważnie, nabożeństwo nastroiło ich ducha ku myślom wielkim a świętym...
Całe podwórze zalegały gromady z wiosek należących do dóbr Samoborskich, ze starszyzną na czele niosące wiejskie podarki i życzenia młodemu panu. Przy każdéj stał wybrany orator, który przemawiał krótko tym językiem ludu prostym, wyrazistym, serdecznym, który nigdy nie mówi nic bez myśli, a jeśli mu jéj zabraknie, bierze ją z podań odwiecznych, aby oddźwiękła raz jeszcze i na długo brzmiała w pamięci dzieci. Hrabina ze Zdzisiem szła od gromady do gromady, dziękując, prosząc o miłość dla syna, przemawiając i witając znajomych. Huknęli ludzie podnosząc czapki do góry, na cześć młodego panicza, życząc mu ojcowskiego serca i szczęścia... Wszystko to było poruszające i majestatyczne przy swéj prostocie, a przypominało inne wieki, patryarchalny byt znikły, z którego formy tylko pozostały. Jeszcze się w nich chwilowo odzywało serce, co te węzły niegdyś spajało... Przyjęcie gromad trwało dobrą godzinę, bo potrzeba było pomówić z niemi, i poczciwém słowem zapłacić ich uprzejmość dobrowolną.
W pałacu tymczasem wszystko było w niezmiernym ruchu i przygotowaniach... Podawano śniadania dla jednych, dla późniejszych gości gotowano ucztę, przystrajano salony, panna Róża w czarnéj sukni jedwabnéj z różą we włosach na cześć młodego pana ułożoną, z kluczykami u pasa, biegała, krzątała się, wołała, rozpaczała...
W sali przy gabinecie hrabiny stało śniadanie nieustające, bo goście z sąsiedztwa przybywali ciągle. Sama gospodyni poszła drugi raz się przebrać dla uczczenia dnia tego... Prezes cygaro palił w ganku siedząc z kanonikiem, któremu tam po mszy kawę podano. Profesor dworował gdzie i jak mógł, usiłując przypodobać się wszystkim. Jeden Żabicki ze mszy poszedłszy do swojego pokoiku w oficynie, czując się tu niepotrzebnym, siadł do książki i zatopiony w niéj czytał. Tak upływał poranek i zbliżało się południe. Dzień stawał się skwarniejszym i mimo utrzymującéj się dosyć pogody, straszył chmurami i burzą na popołudnie.
Sąsiedztwo proszone było na obiad, — i około godziny drugiéj, powozy z różnych stron ukazywać się już zaczęły. Porowski z córką panną Stanisławą, ubraną w białą sukienkę z niebieskiemi wstążkami i bukietem bławatów, sam w czarnym fraku i odświeżonych rękawiczkach z kapeluszem odwiecznym w ręku, przybył jeden z pierwszych. Dziewczę mimo śmiałości i wesołości, która go nigdy nie opuszczała, weszło nieco onieśmielone do tych sal ogromnych, które po szczupłym dworku królewsko się jéj zawsze wydawały... Szczęściem hrabina już była w salonie na jéj przyjęcie, i ze zwykłą swą serdecznością i dobrocią powitała kochanych sąsiadów...
Właściwie rzekłszy widok jéj mógł raczéj onieśmielić więcéj jeszcze, niż dodać odwagi, tak na ten dzień wystąpiła po pańsku. Morowa suknia popielata z zielonemi ozdoby, oszyta koronkami, perły i brylanty zdobiące jéj szyję i ręce, dyadem kosztowny ze szmaragdów z brylantami we włosach, nadawały jéj uroczystą postać... Wrodzony wdzięk i swoboda ruchów ten strój czyniły jakby stworzonym dla niéj, — nie znać było, że się ubrała, tak jéj z tém było naturalnie... Piękne rysy zdawały się téż na dzień ten nowym blaskiem oblane i odżyły jakąś młodością. Wszyscy unosili się nad pięknością hrabiny; lecz niczém ona była obok wyrazu dobroci, jakim promieniała. Każdy przy niéj czuł się swobodnym, i Stasia, która na chwilę straciła swą szczebiotliwość ptaszęcą, odzyskała ją zaraz po przywitaniu z hrabiną. Zdziś téż zbliżył się do zarumienionego dziewczęcia, a że już kilka było panienek, Stasia znalazła się po chwili zupełnie swobodną i znikła ze swemi bławatkami w tym tłumie.
Powóz po powozie teraz zajeżdżał przed ganek, wchodzili goście coraz nowi, i salony zapełniały się najdziwniejszym zbiorem postaci, z których wiele mogłoby już było stanąć w muzeum starożytności. Społeczność szlachecka, dawniéj szczególnie składała się z tak rozmaitych żywiołów, iż w sobie stanowiła mikrokosmos zupełny, od najidealniejszych istot do najpoziomszych. Tradycya jakaś równości wiązała te różnego wykształcenia warstwy, należące do wieków wielu, w całość mniéj więcéj spójną... Przymus wyższego wykształcenia dzisiejszy jeszcze nie przeszedł był równając w istocie jedną przynajmniéj powierzchownością, jeśli nie jedną wartością części składowych. Salony też wyglądały osobliwie i charakterystycznie, bo w nich z prawem obywatelstwa stała kapota szara obok aksamitów, i suknia prababki od święta, dobyta z sepetu, obok świeżuchnych koronek brabanckich, opalone twarze i ręce obok białych i wypieszczonych, oblicza surowe i zmęczone obok wesołych i promiennych... niekształtne postacie złamane pracą powszednią obok swobodnych i wykarmionych próżnowaniem... Mieszało się to i zlewało w piękny fantazyą obraz... dobierały się z tych cząstek grupy osobliwsze, jakichby artysta pozazdrościł. Wesołość i ożywienie panowały wszędzie. Hrabina uprzejmie zajmowała się paniami, prezes starszyzną męzką, Zdziś młodzieżą, profesor pełnił służbę adjutanta przy wszystkich wodzach na przemiany. Jeśli obowiązki gospodyni sprowadzały na chwilę pannę Różę do salonu — widać było jak całe sąsiedztwo wielkie dla niéj miało poszanowanie i cześć dla znaczenia w Samoborach; cisnęli się wszyscy dla przywitania, przypomnienia, choćby dla pokłonu zdaleka. Panna Paklewska z pewném zadowoleniem przyjmowała te hołdy, a względem niektórych stawiła się nawet z protekcyonalną jakąś dobrodusznością. Znać téż w niéj było, że długie pożycie przy róży-hrabinie, trochę jéj zapachu udzieliło towarzyszce. W ruchach, mowie, pewnych sposobach obejścia się, mimowolnie może naśladowała panią Julię — co nie zawsze szczęśliwie się jéj udawało...
Już salony były pełne, gdy nowy turkot i klaskanie z bata jeszcze o jednym gościu oznajmiły. Łatwo się go było miejscowym domyślić, po godzinie przybycia tych nieco spóźnionych choć jednych z najbliższych sąsiadów. Zdziś usłyszawszy klaskanie z bata, przedarł się przez tłumy i pobiegł sam do ganku. Hrabina poruszyła się nieco, chcąc także wyjść na przeciw...
W tłumie słychać było szepty: — Mangoldowie! Mangoldowie!
W téjże chwili we drzwiach otwartych ukazały się dwie postacie, mogące ściągnąć wzrok, chociażby ich tak niespokojna zapowiedź nie poprzedzała. Średnich lat mężczyzna słusznego wzrostu, pięknéj postawy, szedł prowadząc pod rękę młodziusieńką panieneczkę, zaledwie wykwitującą z pączka.
Mężczyzna miał pseudo-arystokratyczny pozór, o który widocznie pilno się starał, trzymał się prosto, aby na świat patrzeć z wysokości, oczy miał nieco przymrużone, wargi rumiane wydęte, zresztą twarz jego nie brzydka, mimo nadanego jéj sztucznie charakteru pańskiego, pospolitą była i nie pociągającą. Strój dosyć smakowny, psuła tylko jedna ręka z wielkim brylantowym pierścieniem na palcu...
Maleńkiego wzrostu panieneczka, którą prowadził pod rękę słuszny mężczyzna, była drobniutka, leciuchna, miała w sobie coś motylka i sylfidy. Na pierwszy rzut oka widać w niéj było pieszczone dziecię, śmiejące się do życia, bo mu się życie śmiało. Główka z rysy bardzo regularnemi dziwnéj piękności, okryta cała bujnym ciemnym włosem, odrzucona nieco na ramiona, czarnemi żywemi oczyma strzelała do koła, usteczka malinowe, drobne uśmiechały się weselem... Cała postać kształtna z drobnemi rączkami i nóżkami, coś jakby porcelanowa figurka, którą artysta w szczęśliwéj wymodelował chwili, zdawała się stworzoną do postawienia na półce, na ołtarzyku i do przypatrywania się znawcom. Piękniejszéj a wdzięczniejszéj wymarzyć było trudno. Mało było może wyrazu w oczkach już iskrami sypiących, za mało serca w ustach, ale téż dusza i serce spały jeszcze zapewne w tym pączku.
Wchodziła pewna uwielbień i szczęśliwa niemi, jakby artystka przez dyrektora wyprowadzana na scenę.
Sukienka biała koronkowa na jedwabnéj różowéj, osypana pączkami róży mchowéj, pączki we włosach, składały cały strój... Czarne tylko włosy kilka razy były ujęte i przeplecione sznurem brylantów, które z różami i pączkami młodego dziewczęcia nie zupełnie się godziły. Biały wachlarzyk z kości słoniowéj, jak koronka rzeźbiony, i koronkami suto oszytą chusteczkę trzymała w rączce maleńkiéj.
Za baronem Mangoldem i piękną Elsą szła jeszcze jedna kobieca postać, jakby dla kontrastu przydana umyślnie. Była to kuzynka czy nauczycielka, może oboje razem w jednéj osobie, nadzwyczaj brzydka, bo zeszpecona ospą, ale dość zręcznéj figury i wielce ożywiona. Zastępowała ona dowcipem i przytomnością umysłu czego jéj natura odmówiła we wdzięku. Strojna z przesadzoną elegancyą, z mnóstwem ponsowych kokard i całym krzakiem zieleni na nieco wyłysiałéj głowie, szła szydersko się oglądając i szepcząc coś do pana Zdzisława, który jéj towarzyszył.
W pół salonu z nadzwyczajną czułością i grzecznością przyjęła tych gości hrabina. Pan baron Mangold i przy powitaniu nie tracąc sztywności i powagi, dosyć zimno się przywitał. Pieszczone dziecię ze śmieszkiem zadowolenia przyjęło uścisk hrabiny. Ją i kuzynkę pannę Helę posadzono na pierwszych miejscach. Baron z kapeluszem w ręku pozostał w środku salonu, spoglądając po tłumie i nieznacznie niektórym znajomym oddając ukłony...
Szlachcic z długiemi wąsami zbliżył się do profesora.
— Czy to Mangoldowie? zapytał.
— A tak jest...
— Domyślałem się... na wielkie to państwo wygląda...
— Bo też słyszę i są wielcy panowie.
Kiwnął szlachcic głową i zażył tabaki — profesor w żadne objaśnienia nie rad się był wdawać, musiał się więc ciekawy udać do drugiego obywatela, zdala na krześle oczekującego na obiad, dla którego pono przyjechał...
— Zna kochany pan tych baronów Mangoldów?
— Hę? odparł siedzący — a no! tyle co wy i co wszyscy podobno — któż to zna i wie? Mangoldowie — Mangoldowie, i po wszystkiém. Przybyli z workiem pieniędzy, kupili piękny majątek, urządzili się po pańsku i żyją — i tyle.
— To pewna, wtrącił trzeci, który się przymieszał, że nawet dobrze i na pewno nie wiadomo zkąd to tu przyszło, i tylko, że z pieniędzmi. A u nas i na całym świecie kto je ma, ten praw i więcéj mu nic nie trzeba. Kupi sobie czego mu brak — choćby i antenatów... Zdaje się — dodał — że to galicyjskiego pochodzenia państwo... a że tam różne zdawna elementa pomieszane... któż zgadnie czy to kość słoniowa, czy końska? Hę! hę! Mówili mi gdym był we Lwowie, że tam bywał Mangold, który się tęgich pieniędzy dorobił szczęśliwie na jakichś szachrajkach... Miał być żonaty pono z baletniczką... Albo to ten sam lub inny... Wygląda pysznie...
— Panienka caceczka...
— Baron! rzekł szlachcic.
— A! baron...
— Patrzy téż na nas z góry...
— A my nań téż możemy jak się nam podoba...
— Pieniężny bardzo — byle dobra się trafiły... on pierwszy do kupna.
— W domu, słyszę, fraszka u naszéj hrabiny... wszystko od złota, marmurów i aksamitów.
— A czego ma sobie żałować!
— Ze szlachtą nie żyje — dodał ktoś z boku.
— Bo niewiadomo czyby szlachta z przybłędą żyć chciała — szepnął inny...
W czasie téj rozmowy baron się przysiadł do prezesa Mohyły, który jak zwykł być dla wszystkich, i dla niego téż z niezmiernym respektem i uniżonością się oświadczał. Mówiono mało tak, że Mangolda posądzićby można, iż niewiele miał do powiedzenia, bo to z czém się odzywał, było trywialne i nic nie znaczące, ale wygłaszane z wielką pewnością siebie. Kuzynka Hela szczebiotała za niego i za Elsę, która więcéj się uśmiechała, niż mówiła.
Gdy się to działo w salonach z jednéj strony pałacu dla zabawy przeznaczonych, z drugiéj w ogromnéj, długiéj sali, któréj ściana jedna cała była w oknach na ogród i przybrana kwiatami, zastawiono stoły na te paręset osób, które zaproszone zostały.
Naprzeciw okien wisiały rzędem portrety familijne stare, ale w nowe ramy przybrane — a było ich tyle, że całą ścianę zajmowały. W końcu szafy kredensowe pełne sreber zdobiły wielce nakształt portyku z drzewa dębowego rzeźbionego urządzony bufet. Część jego otwierająca się na korytarz służyła do podawania potraw, które misterny mechanizm przenosił wprost do sali. Długie dwa stoły w kształcie olbrzymiéj ustawione podkowy, oczekiwały już na gości z piramidami cukrów i ciast, z wazami srebrnemi w pośrodku, z naczyniami porcelanowemi do kwiatów... Zastawa była książęca, a panna Róża mogła się gustem, z jakim ja urządziła, pochwalić. W przeciwnéj bufetowi stronie po nad drzwiami prowadzącemi do sal bawialnych, szerokość całą zajmowała galerya dla muzyki, która już stroiła się tam do grania... W górze słychać było głosy i śmieszki artystów mających patrzeć o głodzie na ucztę sardanapalową.
Zarządzający jednak dworem pamiętał dla nich o śniadaniu i o zapasie butelek, by mieli czém się pokrzepiać. Obiad już w kuchni miał być gotów i znak wydany dla służby — gdy niebo, które się ciągle od rana chmurzyło i skwar coraz się powiększający — zaczęły nadciągającą burzę zwiastować. Od zachodo-południa stała na widnokręgu na pozór nieruchoma sina ściana obłoków, powietrze stawało się ciężkie, cisza złowroga, jak zwykle poprzedzająca nadejście chmury — od godziny już ciążyła nad okolicą... Nagle w chwili gdy do stołu już znak dać miano, zerwał się wicher gwałtowny niosący kurzu tumany z dróg na pola, drzewa w parku zaczęły się kołysać i giąć ku ziemi, kilka błyskawic przerznęło mroki, i z dala grzmoty raz po raz słyszeć się dały... W salonach zrobiło się tak dziwnie ciemno, jak gdyby wieczór nadchodził. Ponieważ hrabina lękała się piorunów, co żywiéj zaczęto zamykać okna... Goście, którzy byli powychodzili na ganki i do ogrodu, uciekali do pałacu; wiatr łamał już gałęzie drzew i obalał wazony na galeryach... grad, deszcz i pioruny z niesłychaną gwałtownością nagle opasały całą okolicę i bić zaczęły w okna i ściany. Dwa czy trzy strzały padły w ogrodzie... ziemia w chwili zabielała od krup i lodu... wszyscy strwożeni stali w niemem oczekiwaniu końca. Hrabina szczególniéj zdawała się przerażoną — blada, drżąca, z załamanemi rękami modliła się po cichu, zapomniawszy o tém co ją otaczało, a myśląc tylko o przepowiedni, jaką dla niéj była ta burza w dniu uroczystym, poświęconym jéj dziecięciu. Nie przyznawała się ona do wrażenia, jakiego doznawała, ale się go łatwo domyślić było można. Obiad musiał być wstrzymany. Zdawało się, że gwałtowny ten uragan, który spadł nagle, powinien téż był przejść rychło — inaczéj się jednak stało. Pierwsza burzy wściekłość minęła, lecz ulewa i pioruny nie ustawały, a że godzina była spóźniona i kucharz groził tém, iż pieczyste będzie szkaradne, musiano otworzyć pochód do sali jadalnéj... Z towarzyszeniem piorunów muzyka na galeryi rozpoczęła uroczystego poloneza, i pary, na których czele szła hrabina z Mangoldem... posunęły się ku jadalnéj sali.
Wszystko co żyło pociągnęło zajmować miejsce przy podkowie, dobierając sobie właściwe towarzystwo i otoczenie. — Zdzisław i domowi pozostali na nogach dla usłużenia i rozmieszczenia gości. Co chwila błysk i piorun z drażliwszych nerwów wywoływały ciche okrzyki, ale wkrótce nalane kieliszki, dźwięk muzyki, wpływ towarzystwa dozwoliły zapomnieć o niepogodzie. Hrabina tylko pozostała zamyślona i smutna, a Mangold małomówny wcale jéj nie umiał rozweselić. Zdawało się, że przepych pański tego domu i wspaniałość przyjęcia, czyniły na nim jakieś przykre wrażenie... oglądał się z pewnego rodzaju sarkazmem w twarzy. Piękna Elsa w dobrém towarzystwie pań i panienek milczącą téż była i także nie zdawała się z niego zadowoloną. Odpowiadała mało na pytania, a ze szczególną niechęcią spoglądała na śliczną Stasię, która była wesoła i w najlepszym w świecie humorze... Zdziś tylko przechadzający się za krzesłami i często zbliżający się ku baronównie, zyskiwał od niéj łaskawsze wejrzenia i weselsze słówka.
Szpiegowała go Stasia ile razy się tam zbliżał, i figlarnie spoglądała na niego z dziecinną swawolą kiwając lub grożąc mu nieznacznie. W połowie obiadu burza z wolna ustawać zaczęła, wyjaśniło się niebo — chmury rozrywały, wiatr łagodniał i na zmoczony krajobraz parku, słońce ku zachodowi zniżone spojrzało ozłacając zieleń świeżą, obmytą w deszczowéj kąpieli. Na czarnéj jeszcze nieba części, tęcza z żywych kolorów uwita zakreśliła łuk swój promienny, którego końce tonęły gdzieś w zielonych głębinach...
Wszystkie czoła rozjaśnił powrót pogody, hrabina nawet uśmiechnęła się... muzyka zagrała raźniéj, a prezes wstał z kielichem do zdrowia gospodyni... To było hasłem wrzawy i powszechnego rozweselenia... Mężczyźni wszyscy, wielbiciele miłéj a ślicznéj pani, pili na klęczkach, wykrzykując, niektórzy szli białe rączki całować, syn ścisnął jéj kolana. Zatém prezes powtóre zadzwoniwszy w kielich, powiedział mowę ku młodzieńcowi wielkich nadziei, którego urodziny obchodzono. Nie był on mówcą wielkim, jąkał się i poprawiał, wyrazów często mu brakło, niektóre do zbytku się powtarzały — ale mówił od serca i płakał sam, co jest zawsze najlepszym rozczulenia drugich sposobem. Ściskano się i łzy toczyły się z miększych powiek. Zdziś opiekunowi dziękował, prezes go ściskał a całował gwałtownie... Mangold stojący z kieliszkiem uśmiechał się po trosze...
Poszło za tém zdrowie opiekuna z wielkiém przejęciem wypite, a muzyka buchnęła głośną fanfarą. Raz rozpoczęta koléj na tém się skończyć nie mogła, więc Mangolda, sąsiada łaskawego, płci pięknéj, szanownego obywatelstwa, aż do — kochajmy się... Butelki szampana pękały jedna po drugiéj, ale było go przysposobionego tyle ile osób — więc nie mogło zabraknąć — piwnica przytém gotowa była z sukursem pospieszyć.
Pootwierano okna, bo wieczór po burzy był znowu cudowny, powietrze stało się świeżém i wonném... Mało kto już jadł, ale gwar i szczęk szkła napełniały salę, tak, że często muzyki słychać nie było... Dla tego tylko, że wszystko na świecie skończyć się musi — obiad w ostatku jakimś toastem mglistym dopełniony dobiegł do końca... Zagrano poloneza, pary pociągnęły się nazad ku salonom, ale nie w tym już porządku jak szły do obiadu... Większa swoboda panowała w chodzie, który się porozrywał i rozproszył. Jedni wybiegli na ganki i galerye, drudzy na ścieżki osychające ogrodu...
Zdziś szczęśliwie bardzo dopadł rączki pięknéj baronówny, aby ją odprowadzić na miejsce. Znać było po nim jaką do tego przywiązywał wagę, a po niéj, że o tém doskonale wiedziała i że trochę była tém dumna.
— Wie pani co mnie dziś najszczęśliwszym uczyniło? spytał po cichu.
— Nie zgadnę — szepnęła Elsa — doprawdy nie zgadnę. Mówiono mi, żeś pan dostał śliczne cztery koniki...
— A! co mi tam po nich!
— I mnóztwo różnych prezentów...
— Nie to wszystko... nie!
— To już chyba nie zgadnę j’y rènonce.
— Oto — dodał ciszéj Zdziś — żem mógł choć przez chwilę podać jéj rękę i z nią iść razem... Uważam to za przepowiednię.
Nic nie mówiąc dziewczę mu w oczy spojrzało jakoś chłodno...
— A gdybyś pani szczęśliwego chciała uczynić najszczęśliwszym — mówił Zdzisław — tobyś może także na pamiątkę dnia tego obdarzyła... choćby jednym pączkiem róży... pani...
— Chcesz pan? spytała Elsa, rączką odrywając od sukni żądany pączek...
— Błagam — proszę... zachowam go na zawsze...
Elsa z uśmiechem podała mu nieznacznie ów pączek róży, który — niestety! był pączkiem robionym w Paryżu i mistrzowsko przedstawiał — ową istotę, która się żywa różą nazywa.
Zdziś prędko schował go jak skarb najdroższy, pochwycił malutką rączkę i pocałował. Dziewczę patrzało nań z pewnego rodzaju radością i pychą, ale bez uczucia... zdawało się nierozbudzoném niby, senném. Uśmiech jéj dziecinny nie był wesoły, spojrzenie nie miało wyrazu, przypominała istotę somnambulizmem tajemniczym skrępowaną. Był to pół sen, pół jawa... Zdzisław rozbudzony do zbytku, drżał cały i wzrokiem napróżno szukał w niéj duszy... laleczka uśmiechała się...
— Daję panu pierwszego kontredansa!
Mówiła to jak królowa, która poddanemu wyświadcza łaskę większą nad wszelką jego nadzieję...
Zdzisław zaczynał dziękować, gdy kuzynka Hela, która od dawna usiłowała przyjść w pomoc Elsie, dobiła się do nich i ręce im spojone rozerwała, cisnąc się między dwoje...
— A to pięknie! zawołała — hrabia zapominasz o wszystkiém i o wszystkich. Hrabina pana szuka wszędzie... prezes woła... a pan mi moje dziecię bałamucisz...
— Do pierwszego kontredansa! powtórzyła z zimną krwią nieporuszona Elsa.
— Tysiączne dzięki... zawołał Zdzisław uchodząc.
— Elsiu! szepnęła Hela — zmiłuj się! tysiące oczu patrzą na ciebie... nie można... tak po cichu rozmawiać z młodymi ludźmi...
Elsa nic nie odpowiedziała... zdawało się, że nie rozumie co mówiono do niéj — szepnęła tylko cicho jeszcze raz:
— Ale cóż tam! do pierwszego kontredansa!
Zapalono kandelabry, roznoszono kawę i likwory, mężczyźni wysuwali się na cygara do ogrodu... Zdzisia wszystkich panien oczy łapały po drodze, a Zdziś jedną tylko widział śliczną, uroczą, jak sfinx milczącą Else...


∗             ∗

Pod kasztanami w parku, patrząc na oświecony pałac, z którego słychać było dochodzącą muzykę balową, siedziało dwóch mężczyzn podżyłych. Przez otwarte drzwi szklane widać było przemykające się pary... które ukazawszy się w świetle i zakręciwszy jak muszki w promieniu słońca, nikły gdzieś uniesione szałem...
Za niemi wylatywały drugie... i trzecie, i jakby na skrzydłach niesione znowu wiły się i tonęły w mrokach. Dwaj starzy spoglądali z dala i szepcząc po cichu wzdychali. Czasy ich wesela i skoków dawno przeszły, oni już ledwie chodzić mogli po téj ziemi lub wlec się.
— Co waćpan na to, panie kapitanie? odezwał się jeden — szlachcic w kapocie z podstrzyżonym wąsem... Co waćpan na to!
— A cóż? nic — wzdycham i polecam ich Bogu, rzekł kapitan spokojnie. Tym kapitanem był pan Porowski ojciec pięknéj Stasi, blizki sąsiad Samoborów — człowiek mimo swojego wojskowego tytułu dziwnie łagodny, dosyć milczący i nawykły do patrzenia na świat z rezygnacyą żołnierza stojącego na placówce wśród burzy.
— Ja ich téż Bogu polecam — odparł wąsaty... a niemniéj radbym, żeby i ludzie trochę się nimi zaopiekowali, kiedy oni sami nie mogą czy nie umieją... Żal mi z duszy i téj najpoczciwszéj matki i tego miłego chłopca... z ich nawyknieniami pańskiemi, z ich nieświadomością jutra i nieoględnością... Co to będzie? co to będzie?
— Ale bo może téż — podchwycił Porowski — rzeczy są przesadzone... Zazdrośni ludzie plotą częstokroć to, co ich brzydkiéj namiętności dogadza. Czyż to może być, panie sędzio, aby człowiek taki jak prezes ślepym być miał? aby matka nic nie przeczuwała? aby ich ktoś życzliwy nie ostrzegł?
— Mój kapitanie, wiesz przysłowie — odezwał się sędzia — quem Jupiter perdere vult...
— Za cóżby ich ten los miał spotykać?... przerwał kapitan.
— A ojców winy? któż to pojmie i kto to zrozumie — kara za ojców grzechy?.. jednak ją codzień widzimy...
— Więc proszę kochanego sędziego, jeszcze mi raz opowiedz, jeśli wiesz dobrze, jak rzeczy stoją?
— Że wiem o tém dobrze, o tém acan dobrodziej nie możesz wątpić — odezwał się sędzia gładząc wąsa. Jestem stary, miałem styczności z prawnikami, sam po trosze jurysta, żyłkę téż zachowałem do procesów i spraw spornych... Ze szczególną attencyą przeglądałem papiery.
— Bądźże łaskaw — ab ovo, jak rzeczy szły i do czego doszły — przerwał Porowski — niezmierniem ciekawy, bo coś niecoś słyszałem, ale dokładnie nie umiem nic, a widząc jak tu w świętym spokoju wszystko sobie idzie niezmąconym trybem, skłonny jestem sądzić, że ludzie chyba przesadzają. Nie jużby téż ci, których to najżywiéj obchodzi, najobojętniéj na to patrzeć mieli!
— Czasem się to trafia — odparł sędzia — są takie natury szczęśliwe, co niebezpieczeństw nie widzą, i to im strapień przedwczesnych oszczędza... Ale wróćmy do góry...
Musimy najprzód pójść do góry aż do dziadka i babki hrabiego Zdzisława, który oto w téj chwili kontredansa skacze z tym rajskim ptaszkiem Mangoldówną... Dziad, pan wojewoda, miał dwóch synów, ojca hr. Zdzisława, któremu było imię Aureli, i drugiego Sebastyana młodszego, garbatego i niemiłego obojgu rodzicom. Matka tam, wojewodzina, znacznie od męża młodsza, réj wodziła w domu... przez jéj oczy mąż patrzał. Aureli, już pono w kolebce starosta, był ukochanym, był jedynym... Gdy się Sebastyanek urodził, już matka go nie lubiła za to, że faworytowi miał i serca i majątku część odebrać.
Wzmogła się ta niechęć, gdy dziecię za oczy dane na mamki i niańki, okazało się ułomne, może z ich winy, i bardzo brzydkie. Matka na nie patrzeć nie mogła.
Świetnemu wychowaniu starszego syna poświęcili się rodzice, młodszego zaniedbano zupełnie w tém przekonaniu, opartém na zdaniu lekarzy, iż ułomne owo stworzenie żyć nie będzie. Tymczasem los, ów wielki szyderca, zadrwił sobie z rachub wojewody i wojewodziny : Sebastyanek brzydki, krzywy, z podwójnym garbem, z ogromną głową śpiczastą, z długiemi rękami, chował się zdrowo, a co gorsza zaniedbany, uczył się, pojmował wszystko daleko łatwiéj od brata. Spadały nań tylko okruszyny ze stołu pańskiego, nauczyciele jak z grzeczności i łaski coś tam mu zadawali, czegoś go uczyli, ale chłopak zgadywał i sam wyszukiwał więcéj niż starszy, około którego wielce się mozolono. Rzecz zaledwie do wiary podobna, że tajono niemal istnienie garbusa, nie pokazywano go światu, wstydziła się go matka, ojciec ledwie znosił. Łatwo pojąć, że pokrzywdzone dziecko nabrało zazdrości i niechęci do brata, przed czasem nauczyło się nienawidzić...
Rodzice tymczasem, a raczéj wojewodzina sama ciągle z tą myślą chodziła koło męża, aby dla starszego zrobić majorat, a Sebastyana wydziedziczając, małym udziałem tylko zaspokoić. Dowodziła, że majątku i nie potrzebował, i użyćby go nie potrafił. Chciano go do klasztoru oddać, próbowano do jezuitów, zkąd wszedł do pijarów, którzy go odesłali do dominikanów, gdzie pobywszy oświadczył otwarcie, iż sukni nie weźmie. Musiano go odebrać nazad. Charakter wyrobił się w nim krnąbrny, zacięty, ponury, milczący. Pobyt po klasztorach nie był dlań bez korzyści, bo uczył się chętnie wiele i łatwo, a wszędzie nabył coś dla przyszłości, otwarcie tylko oświadczając, że zakonnikiem ani duchownym być nie chce. Żadenby téż klasztor był go nie przyjął, bo wszędzie gdzie był siał wątpliwości, i śmiałemi mowy drugich gorszył. Przyznawano mu zdolności nadzwyczajne, ale téż zarozumiałość szatańską i sceptycyzm nieprzełamany...
Jeszcze za życia obojga województwa rozporządzono majątkiem, zmieniając jego naturę, i czyniąc dział między synami tak, że Samobory z całemi prawie dobrami do nich należącemi, przeznaczone zostały Aurelemu, a Sebastyanowi jedna wieś poleska, duża, ale licha, z wielkim obszarem piasków i lasów. Peryferya ogólna obu majętności była równa, ale wartość ich tak się miała do siebie, jak jeden do dziesięciu. Rodzice wymagali, po dojściu do pełnoletności Sebastyana, aby zgodę na dział ten podpisał, grożono mu, zmuszano, oparł się...
— Uczynicie jak się wam podoba, rzekł, ale po cóż ja mam to uświęcać podpisem, kiedy samowolny nie jestem? po co tu mój podpis?..
Puszczono Hrudzie Sebastyanowi zawczasu, pojechał w te lasy, zaszył się w nich i więcéj nie pokazywał. Z bratem rozdzieleni w początkach, trzymani osobno, pozostali sobie zupełnie obcymi. Hrabia Aureli był człowiek światowy, miły, ukształcony, lekki, nie uchybił nigdy bratu, ale go téż do siebie przywiązać nie umiał...
Sebastyan z tego wychowania domowego, szkolnego i klasztornego, a odsunięcia od ludzi wyniósł pewny rodzaj dzikości, oryginalności i mizantropii, z któréj go nic wyleczyć nie mogło. Nie było więc dwóch natur sobie przeciwniejszych nad tych braci, z których jeden podobny był do Francuza ze dworu Ludwika XIVgo, drugi do chłopa w kapocie. Po śmierci wojewody Sebastyan na pogrzeb przybył; wojewodzina, która go nie widziała od dawna, przerażona była niemal jego widokiem, ubrał się czarno w kir, ale z prosta, i stroju zmienić nie chciał. Dla matki z uszanowaniem będąc, nie zbliżał się do niéj, od brata stał z daleka... Chciano go po pogrzebie zatrzymać znowu z powodu tego działu, testamentem do pewnego stopnia uświęconego — ale zawczasu się pożegnawszy, do Hrudzia odjechał. Wszystko to zapowiadało sercu wojewodziny, że majątkowego rozporządzenia nie przyjmie, i że Aurelek będzie musiał się z nim prawować.
Za życia matki jednak nic się więcéj nie objawiło; w parę lat zmarła pani wojewodzina, powołany na pogrzeb, przybył z Polesia pan Sebastyan w sukmanie z kiru, czarnym pasem podpasany, w czapce baraniéj czarnéj, opalony, do wieśniaka podobny...
Gdy się wszystkie obrzędy odbyły, zaprosił go brat Aureli do siebie. Byli sam na sam, gdyż w towarzystwie nie sposób było mieć Sebastyana, który się ze wszystkich jego form wyłamywał, odzywał zuchwale i szydersko i ludzi przestraszał. Aureli nie rozpoczął wcale sprawy majątkowéj, zagaił ją sam ów prostak...
— Panie bracie — rzekł — rodzice w Bogu odpoczywają... póki żyli, spokój ich szanowałem. Majątek, który po nich odziedziczyliśmy, był spadkowy, własność to nie ojca i matki, ale dziadów i pradziadów krwawica. Nie dorobili do niéj nic, nie mieli więc prawa rozporządzać inaczéj jeno tak, jak każe prawo nasze. Milczałem trzymając Hrudzie, żeś waćpan zagarnął Samobory, ale dział sprawiedliwy uczynić potrzeba...
Pan Aureli niezmiernie ugrzeczniony i delikatny — opowiadał mi to prawnik, który rzeczy był świadkiem — nie śmiał otwarcie przeciwko bratu wystąpić; łagodnie więc odpowiedział, że szanując wyraźną rodziców wolę, kwestyi żadnéj się nie spodziewał, że tę sprawę inaczéj wcale rozumie, ale prosi pana Sebastyana, aby z prawnikami od niego wysadzonymi pomówił i chciał się objaśnić.
Nie wzdragał się wcale garbus zmierzyć z jurystami, bo i sam, snadź w przewidywaniu procesu, prawo dobrze wertował. W przytomności Aurelego wszczęły się rozprawy, ale Sebastyan złamać się nie dał i stał przy swojém, nowego się działu domagając.
Wszelkie próby porozumienia spełzły na niczém. Prawnicy wmówili w hrabię Aurelego, że wygrać proces musi, że akta rodziców były bardzo umiejętnie i prawomocnie ułożone. — Sebastyan więc odjechał z niczém, i sprawa się rozpoczęła.
Trwała ona przez ciąg życia pana starosty, i o czém mało kto wie, ciągnie się do dziś dnia. Chodziła kilka razy do senatu, i powracała do pierwszych instancyj. Samoborscy znacznemi zawsze rozporządzając sumami, mając doskonałych plenipotentów, wygrywali ją, ale pan Sebastyan żyjący dotąd, znajdował téż zawsze środki zawiązania jéj na nowo. Nie pierwszy to proces, który ludzi i pokolenia przetrwał.
Z zajadłością prowadzi go garbus, siedząc w swéj dziurze na Polesiu, gdzie, jak mówią, najdziwniejsze ma prowadzić życie. Lekce go sobie ważą, jednakże nieustannie pilnować się potrzeba, bo im pokoju nie daje.
Hrabina i prezes obyci z tém niebezpieczeństwem, przez długie lata wiszącém nad ich głowami, nawykli je uważać za rzecz małéj wagi. Widzisz co to tu za przepych i jakie państwo, a głucha wieść już chodzi, że Sebastyan pono, dzięki uporowi swemu i nowym dokumentom, postawił sprawę na tym stopniu, iż prawie wygranéj jest pewien... Ludzie mówią, iż się szydersko odzywa:
— Żyłem ja kartoflami i rzepą, będą i oni musieli ich zakosztować... Przyjdzie do kalkulacyi — zobaczymy co im zostanie...
Tymczasem tu nikt nie zdaje się ani myśleć o tém, ani przeczuwać...
— Ależ prezes Mohyła — przerwał kapitan — jako opiekun?...
— Znasz waćpan prezesa: jest to istotnie najzacniejszy człowiek w świecie, ale największy pod słońcem ciemięga. Do niczego się tu nie mieszał wcale... Prawda, że opiekuńczego grosza nie brał, ale z majątkami pupila dał matce i prawnikom, a plenipotentom czynić co się podobało...
Kapitan głową pokiwał.
— Ciekawe rzeczy — dodał — przyznam się jednak sędziemu, że słuchając muzyki, patrząc na te festyny... obliczywszy się z latami, — te groźby niebezpieczeństwa istotnie się bajecznemi wydają! Możeż to być, aby tak pięknie smutne życie, byt taki szczęśliwy, nagle ręką jakiegoś dziwaka został stargany... I cóż temu Sebastyanowi z tego, że się na niewinném dziecięciu pomści?... po co mu te bogactwa?
— A ba! obrzydły ów garbus ożenił się przecie z prostą chłopką, gdzieś na Mazurach... ma dzieci...
— Co pan mówisz! — przerwał zdumiony Porowski: nigdym o nim nie słyszał.
— Mało w istocie kto wie o nim i słyszy — mówił sędzia i ja co wiem: tom się wypadkiem dowiedział tylko. Siedzi Sebastyan ów, stary już człek, w Hrudziu, i życie osobliwe prowadzi, jakby o kilkaset lat w tył się cofnął. Żona się ubiera bogato ale po chłopsku, on nosi siermięgę, stół dostatni, ale prosty... Sam on pono przy pracy w polu stoi i z gromadą swoją za pan brat. We dworze wszystko gdyby w chacie, ławy drewniane, stoły z drzewa niemalowanego, piece gliniane... woda z wiadrem przy drzwiach, chleb razowy... Z ludźmi po ojcowsku, ale surowo się obchodzi, dzieci tak chowa, że je uczy sam, a razem w pole do robót pędzi i boso puszcza na pole... Dzika fantazya — mości panie — dodał sędzia, a szczęście to, że błota i lasy oddzielają Hrudzie od świata i może sam sobie pozwalać jako chce, boby gdzieindziéj tego nie dokazał. Z nikim prawie nie żyje, oprócz budników Mazurów, których ma po lasach, u tych bywa, zaprasza ich i mówią, że dobre zaprowadził u nich obyczaje. Jedném słowem — ćwieka ma w głowie.
— Wiedząż o nim tu w Samoborach? zapytał kapitan.
— Ja sądzę, chociaż przed Zdzisiem inaczéj to odmalowano i o ile możności zakryto, a oszczędzając hrabinę sądzę, że i jéj połowy nigdy tego co jest nie odkrył. Od dawna go tu poczytują i mają za waryata... a familia się tłómaczy, iż tylko przez wzgląd na związki krwi, oszczędza go nie chcąc sadzić do Bonifratrów. Tu wprost z politowaniem mówią o nim...
— A burza jak dzisiejsza wśród festynu nadciąga! westchnął Porowski...
— Nie pierwszy to przykład — dokończył sędzia... i umilkł...
Przysłuchywali się muzyce, która chwilami głośniéj wybuchała drzwiami i oknami na park i ogród milczący... Z sali wymknęły się na galeryę dwa cienie i stanęły jakby chciały tylko świeżém odetchnąć powietrzem. Można je było z profilów postaci rozpoznać. Był to Zdziś i śliczna owa laleczka Elisa... Ona stanęła nieco we drzwiach oparłszy się o drzwi, on schylił się ku niéj czy patrząc w oczy, czy słuchając ust szmeru...
Porowski i sędzia przypatrywali się z dala czułéj parce tych dzieci, odgadując ich uczucia i uśmiechając się ze sceptycyzmem siwizny widokowi porannéj miłości...
Rozmowa trwała tylko chwileczkę, bo Mangoldówna zwróciła się szybko rzucając w wir taneczny, a Zdziś za nią pogonił..
Starzy także podnieśli się z ławki i zbliżyli ku pałacowi, przed którym na gazonie mnóstwo poważniejszych gości zabawiało się rozmową...
W téj chwili właśnie księżyc zaczynał się z za drzew podnosić, a w parku zwijali się ludzie po cichu, przygotowując iluminacyę, która główne ulice różnobarwnemi lampami ożywić miała... Słychać było wesołe głosy do koła, śmiechy i podśpiewywania, całe towarzystwo było w tém usposobieniu szczęśliwém, które dozwala o wczorajszéj trosce i o jutrzejszéj trwodze zapomnieć.
Nawet na twarzy Żabickiego trochę było jaśniéj i ogólna ta wesołości atmosfera oddziałała na dzika... Stał przy drzwiach przypatrując się tańczącym, gdy z mazura ochoczego wyrwawszy się Stasia Porowska przybiegła doń podając mu rękę.
— A to co? zapytał.
— Wybieram pana... śmiejąc się zawołała dziewczyna.
— Do czego?
— A! do mazura! jesteś pan nieznośny.
— Chciałażbyś pani spróbować jak się tańcuje z niedźwiedziem?
— Chodź pan! musisz — odparło uparte dziewczę...
— Śmiać się będą!
— Niech się śmieją...
Żabicki porwany sam nie wiedział już jak się znalazł wśród ogromnego koła, którego wszystkie oczy nań były zwrócone. To mu dodało odwagi zamiast go onieśmielić. Puścił się z rubasznością i werwą młodzieńczą, tak różną od wyszukanego wdzięku paniczów, tak ochoczo i zamaszysto, że mu ledwie nie przyklaśnięto... Wesoła Stasia nie chciała go puścić tak prędko, szczęśliwa była, że tego cudu dokazać się jéj udało... Gdy wreszcie zarumieniony i upojony usunął się młody profesor do okna, Stasia przyszła mu podziękować.
— Dziękuję panu — rzekła dygając, — chociaż doprawdy panbyś raczéj powinien mnie podziękować — boś wyszedł z tryumfem.
— Uprzedziłaś mnie pani z niewłaściwém podziękowaniem, odparł Żabicki, boć ja przecie poczuwałem się do obowiązku... Dałaś mi pani błyskawiczną chwilkę szału!...
Skłonił się.
— Dla czegożbyś pan, będąc młodym, nie miał do niéj prawa jak inni? spytała Stasia... Czy pan już chorujesz na czarną melancholję poety, czy na wyżycie przedwczesne... czy na mizantropję?
— Bynajmniéj — odparł Żabicki, ale nie umiem się bawić w towarzystwie, do którego się nie czuje stworzonym.
— A mnie, przyznam się panu, zupełnie jedno jakie towarzystwo mnie otacza, byle wesołe było i trochę przyzwoite. Równie się dobrze bawię na dożynkach... Dla czegożbym nie miała być wesołą w salonie? Pan jesteś nudziarz — dodała Stasia — patrz jaki pan Zdzisław szczęśliwy, jaki piękny... jak mu do twarzy przy téj tancerce, gdyby z parawana, czy z konsolki zdjętéj. A! jaka ładna ta Mangoldówna!
— Czy nie widzisz pani, że chodzi i patrzy jakby senna?
— A! bo się jeszcze nie przebudziła! rozśmiała się Stasia...
Wśród téj rozmowy zbliżył się Zdzisław, na chwilę oderwany od swéj tancerki, do Stasi. Dziewczę się zarumieniło...
— Popełnisz pan zdradę! rzekła śmiejąc się — rzucasz śliczną Elsę dla takiego jak ja kopciuszka.
Poszła z nim jednak przebiedz po salonie, wesoła, szczęśliwa — a że Elsa znikła z Helą i Zdzisław powrócić do niéj nie mógł, zatrzymał się przy Stasi, któréj wesołe szczebiotanie go bawiło.
— Cóżeś pani za cudu dokazała z Żabickim! zawołał — trzeba było chyba jéj potęgi, aby go wprawić w ten chwilowy szał i zapomnienie...
— Potęgi? jakto? pan świeżo z pod potęgi wdzięków Elsy zaledwie wyswobodzony, śmiesz do mnie ten wyraz stosować? Ale to świętokradztwo...
— Czyż pani sądzisz?.. począł Zdziś.
— Ale nie ja, wszyscy ile nas tu jest sądzimy, żeś pan w baronównie śmiertelnie zakochany...
Zdziś się zarumienił...
— A! to dziecko! mruknął cicho...
Stasia tylko co mu nie odpowiedziała: — A pan? ale uśmieszkiem pokryła wielką ochotę wyrwania się z tym ucinkiem...
— Bardzo ładna! śliczna! cudna! poczęła patrząc mu w oczy...
Zdziś milczał.
— My wszystkie przy niéj wydajemy się jak chłopki — szczebiotała...
A potém troszkę złośliwie szepnęła:
— Nigdym jéj nie słyszała mówiącéj — jakżebym była ciekawa podsłuchać państwa rozmowę!..
— Rozmowę! ale... doprawdy — rzekł Zdziś, ja nie wiem czyśmy rozmawiali...
— Jakto? pan mówiłeś, ona panu odpowiadała wzrokiem przynajmniéj...
— Nawet i tém pochwalić się nie mogę, westchnął Zdziś i zamilkł jakoś smutno.
— Za to ja pana znudzę moją paplaniną... ciągnęła daléj Stasia — nie prawdaż?
— Nie — nie — mów pani... głos jéj brzmi mi jak muzyka... rad jestem z kimś podzielić myśli...
— Skarż się pan na nieczułą, a ja powiernicą waszą będę i podzielę męczarnie wasze! mówiła patetycznie. Wprawdzie prawidłowo pan powinieneś mieć powiernika i pocieszyciela rodzaju męzkiego — ale niech to będzie oryginalnym wyjątkiem...
Zdzisiowi słuchając rozjaśniała się twarz... Stasia go bawiła. Spojrzeli sobie w oczy, wydała mu się bardzo ładną nawet po Elsie... dziwna rzecz... Stasi Zdzisław zawsze się takim wydawał. Trochę zapomniał o tém, że Elsy nie było w salonie... Stasia mu rozpromieniała horyzont... odeszli kilka kroków ku drzwiom...
— Czarodziejski wasz park w Samoborach! zawołało dziewczę na widok lamp, które zapalały się właśnie obrzeżając ulice i rozjaśniając głębie drzew... Jakże tu ślicznie... jak w raju! Wy powinniście być szczęśliwi, boby tu ze smutkiem nie było do twarzy...
— A ja właśnie Samobory kochane rzucić muszę wkrótce — rzekł Zdziś z westchnieniem.
— Bez żalu? spytała Stasia.
— Z żalem, lecz — muszę, mówił Zdzisław... Chciałbym już tę obowiązkową pielgrzymkę odbyć i być z powrotem...
— A ona — długo zabawi? smutniéj zapytała Stasia.
— Rok — dwa — trzy!
— A! mój Boże — aż tak niezmiernie długo! Trzy lata to trzy wieki. Wyobrażam sobie jak pan powrócisz zmieniony.
— I jak tu może zmienioném wszystko zastanę, rzekł Zdziś.
— Pewnie, Elsa wyrośnie i będzie jeszcze ładniejsza...
— A pani pójdziesz za mąż?
— Ja? rozśmiała się Stasia — ja — za mąż! Ale najprzód któżby się z takim trzpiotem jak ja chciał ożenić, a w dodatku z ubogą córką pana kapitana z pod słomianéj strzechy? Ja znowu mam ogromne pretensye i za lada kogo nie pójdę! O! nie! mam swoje ideały! Za mąż mi nie spieszno wcale... Znajdziesz mnie hrabio... troszkę starszą, poważniejszą może... a! niech pan Bóg broni! Nie — nie — oburącz będę się trzymała... mojéj wesołości dziecinnéj!
Muszę nawet być wesołą dla ojca, bo któżby go rozchmurzał i rozrywał, gdybym ja nie miała zawsze w pogotowiu uśmiechu! Dla ojca téż nie spieszno mi wcale z Wólki w świat lecieć — samego zostawić... O! nie! Tylko gdy hrabia ztąd wyjedziesz, Samobory posmutnieją... Stary profesor, którego nie lubię...
— Jakto, pani nie lubisz Wilelmskiego? podchwycił Zdziś.
— A! czyżem to powiedziała? uderzając się paluszkami po ustach, zawołała Stasia — a! no — to już się nie zaprę. Jak można nosić perukę?... to jest kłamstwo!
Zdzisław się rozśmiał.
— Tylko to mu pani masz do zarzucenia?
— Ale to okropna zbrodnia, ruda peruczka! to występek nie do darowania... mówiła Stasia.
Zbyt długo jakoś trwała ta rozmowa Zdzisia, i hrabina widać życzyła ją przerwać, troskliwie bowiem zawsze czuwała nad synem, gdy się do panienek zbliżał, ażeby nie dać mu czasu bliższych, poufalszych zawiązywać stosunków... Kołowała bardzo zręcznie, zatrzymując się przy różnych grupach, aż wreszcie z uśmiechem łagodnym zbliżyła się do Stasi.
— Moje drogie dziecię... musiałaś się zmęczyć w mazurze, a stoisz we drzwiach otwartych... żeby ci nie zaszkodziło!
Rumieniec wypłynął na twarzyczkę Stasi, schyliła się chcąc hrabinę pocałować w rękę i prędko podchwyciła.
— A! dziś mi nic w świecie zaszkodzić nie powinno...
— Jakaś ty dobra, że tak nasze szczęście podzielasz — droga Stasiu...
W ciągu tych kilku słów, niezmiernie domyślny profesor, który zrozumiał, iż hrabina zapewne chciała tę parę rozdzielić, aby oczka pięknéj Stasi nie wlały niebezpiecznéj trucizny w młode serce... pochwycił, ze zwykłą sobie trafnością Zdzisia i pod jakimś pozorem odprowadził go na stronę.
W istocie nie obawiano się oczek łagodnéj Elsy, najprzód dla tego, że w najgorszym razie baron miał klucz, który serca zwykł otwierać — powtóre, że dziewczę było raczéj dziecięciem jeszcze, — a lękano się niezmiernie wesołéj, śmiałéj i za trochę zalotną uchodzącéj Stasi. Hrabina lubiła ją bardzo, ale syna nieznacznie starała się odsuwać od niéj i jak najpilniejszą baczność zwracała na Wólkę. Nie chcąc tego dać poznać, musiała zapraszać kapitana, była jak najczulsza z jego córką — a jednak spowiadała się z trwogi swéj przed panną Różą.
— Moja droga Paklesiu — mówiła tego samego rana — musiałam Porowskiego ze Stasia zaprosić, bo inaczéj nie wypadało, ale jak mi to ten trzpiot wleci... to znowu mego Zdzisia będzie bałamuciła! Nic łatwiejszego niż takiemu młodemu chłopczykowi głowę zakręcić — przyznam się, że dla samego Wólki sąsiedztwa radabym aby wyjechał. Może dziewczynina za mąż pójdzie... Trochę jest zalotna... bardzo na Zdzisia spogląda. I westchnęła hrabina, a panna Róża się śmiała.
— A! to trwoga próżna! Zdzisław się bawi może szczebiotaniem jéj, ale mu ona nie w głowie. Czyż hrabina dobrodziejka nie widzi, że on szalenie się kocha w tém dziecku Mangoldównie?... Ale to zwykła miłość idealna... któréj prędko zapomni...
— I téj się ja nie boję — to dziecko, mówiła hrabina — strzegą jéj tam... nieśmiała, nierozwinięta jeszcze... a Stasia...
— Ale gdzieżby to jéj i jemu mogło przyjść do głowy!...
— Moja droga, odparła hrabina — strzeżonego pan Bóg strzeże. Ładna bardzo, miła, urocza, śmiała niewypowiedzianie, trochę zalotna... ja się jéj niewymownie boję....
— Ale proszę pani! ruszając ramionami dokończyła powiernica — już przynajmniéj z tego sobie kuć troski nie trzeba.
Właśnie ta chwila rozmowy usprawiedliwiła nieco obawy hrabiny, i profesor zyskał nowe prawo do wdzięczności, odwodząc na bok Zdzisia, który oczyma zwrócił się jeszcze do Stasi. Wejrzenia ich się spotkały i uśmiechnęły sobie... Matka to spostrzegła i serce jéj uderzyło...
Szczęściem muzyka zaczynała grać znowu, a baronównę wprowadzała panna Hela. Zamówił ją był Zdziś i podbiegł ku niéj co żywiéj...
Dziewczę całe zajęte sobą, ledwie go spostrzegło. Stasia chciała znowu opanować Żabickiego, ale ten się jéj skrył tak daleko, że go wyszukać nie mogła. Miała do wyboru cały szereg tancerzy ubiegających się o jéj... piękną rączkę...
Salon powoli się wypróżniał. Śliczna noc po burzy i oświecony park wywabiały gości na świeże powietrze. Pozostały tylko tańcujące pary, hrabina czuwająca nad synem, baron zdala przypatrujący się córce i kilka matek na straży swych dzieci.
Sama grzeczność nakazywała hrabinie Julii przybliżyć się do barona Mangolda, z którym mało kto mówił oprócz prezesa. Mangold bowiem pół słowami odpowiadał i nie rad się mieszał w towarzystwo, które za godne swego majestatu nie uznawał.
— Jest to dzień radosny razem i pełen smutku dla mnie, szepnęła hrabina Julia. Mój syn będzie musiał wyjechać, zostanę sama...
— A tak do uniwersytetu! naturalnie — odchrząkując rzekł baron — radziłbym wiedeński... Obeznanie się ze światem... przetarcie... tak — to bardzo potrzebne... My także... to jest ja z córką wyjedziemy pewnie.
— Dokąd?
— Do Włoch... Na wsi niepodobna dokończyć wychowania panienki do wyższego towarzystwa przeznaczonéj.
— Na długo? po cichu zapytała hrabina.
— Oznaczyć trudno...
W téj chwili wszyscy podbiegli ku oknom... W głębi parku puszczano fajerwerk... tancerze nawet parami pobiegli, a Zdziś miał czas szepnąć do ucha Elsy w zamieszaniu tém, niepostrzeżony:
— Pani! nie zapomnisz o mnie! ja ten pączek na sercu nosić będę...
Elsa spojrzała oczkami zdziwionemi nieco.
— A! nie zapomnę...
Promień jéj oczu nic nie mówił...
Zdziś, rękę jéj ściskał. Uśmiechała się...
— A! jakie to ładne! zawołała patrząc na ulatujące w powietrze złote i rubinowe kule, zielone i sine gwiazdy — a! jakie to śliczne...
— Pani! nie zapomnisz o mnie! powtórzył Zdziś...
— I o tym prześlicznym fajerwerku! dodała w uniesieniu Elsa...
Zdaje się, że bukiet, ostatni więcéj ją zajmował niż Zdziś i jego gorące słowa... Mimowolnie porównał ją w duszy do Stasi... Dla czegoż ta twarzyczka chłodna, z pożyczanym uśmiechem i te oczy ze wzrokiem bez wyrazu, obrazkiem się wypiętnowały mu na duszy...? Tamtéj głos brzmiał mu w uszach, téj twarzyczka stała przed oczyma...
I znowu pary stanęły do tańca, a muzyka na chwilę przerwana, brzmiała weselem...


∗             ∗

Chmurny ranek powoli rozświecał niebiosa... księżyc bledniejąc spuszczał się nad lasy, nad bagnami i polami w nizinach stały opary z wczorajszéj burzy... na wsiach budzili się ludzie i piały koguty zwołując do pracy — w pałacu brzmiała jeszcze muzyka i ostatni mazur dogorywał. Hrabina znużona nieco siedziała w krześle zamyślona, a panna Róża napróżno starała się ją namówić do spoczynku, chciała doczekać odjazdu dwóch niebezpiecznych istot, które na spokój serca biednego Zdzisia czyhały. Stasia pogubiwszy dużo bławatków, jeszcze przelatywała salę nieznużona, ożywiona więcéj może, niż z wieczora... Elsa także nie dała się ojcu wyrwać i wywieść choć kilka razy Hela i on starali się ją wyprowadzić... Oczka jéj tak chłodno a ostro patrzały, jak gdy pierwszy raz wchodziła na salę — utrzymywała, że nie była wcale zmęczona i leciuchno motylem unosiła się nad posadzką. Wielu starszych po cichu nocą opuściło Samobory, kapitan tylko siedział dla córki. Przybiegała ona ku niemu często ofiarując się jechać już dla niego, ale ojciec zgadywał jakby ją wielce kosztowała ta ofiara, i zaręczał, że go to bawi — że mu się spać wcale nie chce. Za każdym razem Stasia całowała go w czoło i biegła stanąć do tańca, czując, że może nie prędko znowu taką noc upojenia mieć będzie. W okna zaglądał dzień biały, muzyka choć pojona, grała coraz słabiéj... Baron Mangold po mazurze zarzucił sam szal na ramiona córki i rzekł poważnie:
— Jedziemy!
Panna Hela otuliła ją jeszcze, konie dawno stały u ganku. Zdziś postrzegł wymykających się i za Elsą pospieszył. Jeszcze raz z uśmieszkiem odwróciła się ku niemu, podał jéj rękę do powozu, baron pożegnał go ceremonialnie, — i piękny ten dzień należał już do wspomnień przeszłości... Pączek różany leżał tylko na sercu młodzieńca. Ze spuszczoną głową powrócił Zdziś do sali, tu zastawiono śniadanie, a znużona Stasia siedziała w krześle jakoś nagle po wielkiém wyczerpaniu sił smutna i zadumana... Reszta pań zasiadała do stołu, śmiano się zapijając kawę i herbatę, — panna Róża gospodarowała czynnie, młodzi panicze dworowali koło niéj wesoło... Hrabina rozmawiała z synem, trzymając go przy sobie...
Teraz już kapitan sam poszedł po córkę osamotnioną i siedzącą w kąciku, aby ją zabrać do domu...
— Stasiu, rzekł — czas nam...
— Troszeczkę ostygnę — odezwała się cichym głosem.
— Zmęczona jesteś bardzo!
— Nie, alem była tak wesoła, tak wesoła, że mi się teraz chce płakać...
Kapitan ruszył ramionami.
— Wymkniéjmy się niepostrzeżeni... powóz czeka... lękam się, aby ci to nie zaszkodziło.
Dziewczę ruszyło ramionami, patrząc mu w oczy.
— Ale, tatku, ja mam swoją żołnierską naturę... jutro znaku nie będzie... tylko, ot tak, nie wiedzieć dlaczego smutek padł mi na duszę... Kiedyż się tu już drugi raz tak wesoło zabawimy?
— Dziwne pytanie! może nigdy, rzekł kapitan. — Wierz mi — jedźmy, póki nas nikt nie widzi i nikt nie żegna. Ja to wolę.
Rada nie rada Stasia podała rękę ojcu, który przez najbliższe drzwi ją wyprowadził. Był pewien, że ich nikt nie postrzeże. Zdziś, który stał przy matce, widocznie usiłującéj go zagadać — postrzegł wymykającą mu się Stasię i wybiegł za kapitanem.
Posłyszawszy kroki za sobą, dziewczę zarumieniło się, twarzyczka jéj trochę się rozjaśniła, odwróciła się i spostrzegła Zdzisia...
— Uciekacie państwo?...
— Od dawna czas... odparł kapitan: aż wstyd, żeśmy się do białego dnia zapomnieli...
— Noc ta, dzięki państwu, ubiegła jak jedna chwila — odezwał się Zdzisław — wspomnienie tylko po niéj zostanie na zawsze... Jakże im wdzięczni jesteśmy!..
— Chyba odwrotnie my wam za nią dziękować powinniśmy, rzekł kapitan... Co za wspaniałe, miłe i świetne przyjęcie!...
— Widzisz hrabio, jam tak zabójczo skakała, że teraz ledwie chodzę, i wszystką wesołość, zapas całoroczny, wyszafowałam przez te godzin kilka!... Jestem już senna, a w marzeniu jeszcze śni się i przedłuża mazur ostatni... będzie mi brzmiał w uszach długo...
Zdziś się kłaniał tylko, przy ojcu nie śmiał się z odpowiedzią, którą miał na ustach, odzywać.
Stasia mówiła z nim wymownemi oczyma... żegnając go z jakimś smutkiem, któremu się obronić nie mogła...
Konie już stały... jeszcze chwilka, a otulona chustką główka Stasi, która mu skinęła jeszcze z powozu, znikła...
Hrabina teraz się już pozwoliła odprowadzić do łóżka, a panna Róża wszystko porzuciwszy, pobiegła ją sama rozebrać, ukłaść, zapuściła firanki, pocałowała w nogi i po cichu się wymknęła...
Dla panny Paklewskiéj noc ta, pełna trosk, bo wszystko było na jéj głowie i pod jéj kluczami, mimo ogromnego znużenia, obfita była w wypadki, które na los jéj przyszły wpłynąć miały. Faworyta hrabiny chodziła zamyślona niezmiernie, i mniéj niż kiedykolwiek przytomna. Odpowiadała nawet zapytującéj ją służbie często zupełnie niewłaściwie.
Niktby był nie odgadł co się stało, bo mało kto uważał na przesuwającą się pannę Różę i na czatującego na nią profesora w peruce; nikomu na myśl nie przyszło, żeby miał z zamieszania korzystając, dawno po głowie chodzące myśli, pod naciskiem kilku kieliszków wina doprowadzić do skutku.
Profesor wiedział, a raczéj domyślał się, że panna Róża w ciągu długich lat pobytu w Samoborach nie musiała o sobie zapominać. Była jeszcze dosyć świeża i przystojna... Profesor i ona mogli stanowić parę cale dobraną, i w innéj okolicy uchodzić za małżeństwo, co się przed kilkunastu laty pobrało w kwiecie wieku.
Długo z zuchwałą tą myślą nosił się profesor... dzień ten nareszcie losy jego rozwiązał. Trzy razy spotykał się po kilka minut z panną Różą, i rozłożywszy oświadczenie się na trzy akta, w trzecim prosił o jéj rękę. Panna Paklewska spojrzała mu w oczy, zarumieniła się mocno, i nie dając stanowczéj odpowiedzi, oświadczyła mu, że się tylko nieco namyśleć musi. Profesor był pewien, że zostanie przyjęty — zmiana stanu chodziła mu teraz po łyséj głowie jakoś przerażająco. Pod wpływem wina, muzyki, młodych szałów, co go otaczały, czuł, że się wyrwał niezmiernie śmiało... ale... nie można się już było zawracać. Pocieszało go to, że panna Róża, wedle jego obrachunku, musiała mieć najmniéj sto tysięcy złotych, i — co sam na swe oczy widział — przepyszną, długiemi latami zbieraną wyprawę.
Nad ranem więc (spać się profesorowi nie chciało wcale) wrócił do swego pokoju, przeciągnął się, zrzucił frak, i siadłszy na łóżku dumał.
Głowa, z któréj zdjął peruczkę, pokryta szlafmycą wątpliwéj białości, w zwierciadełku, które stało naprzeciw, wydała mu się samemu wcale dla nowożeńca niewłaściwa... Był blady... mizerniejszy niż kiedy... a rumieńce dawniejsze w postaci sinych plam tylko pozostały.
— Co się stało, odstać się nie może — rzekł w duchu — obawiam się jednak, czy się głupstwo nie stało...
Westchnął...
— Hrabina ją jak dziecko własne kocha, mnie lubi... już nie może być, aby nas wyposażyć nie chciała na nowe gospodarstwo...
Obok w drugim pokoju, w którym mieszkał Żabicki, gorzéj jeszcze bo gospodarza w domu nie było. Pod wrażeniem téj nocy, w któréj ciągle około Stasi się kręcił i rozmarzył, Żabicki poszedł w pole się wytrzeźwiać...
Ciekawy sąsiad zajrzał do jego izdebki i nieznalazłszy go, głową pokiwał.
— Z tym może gorzéj niż ze mną! rzekł w duchu... gdzieś zginął...
W téjże chwili Zdziś powracał także do swego mieszkania pół senny, pół rozmarzony, i z religijném uszanowaniem ucałowawszy pączek róży, złożył go w umyślnie opróżnioném pudełeczku...
Przed sennemi jego oczyma zwijały się, mijając jak w tańcu, Elsa i Stasia. W pokoju pełno było podarków otrzymanych dnia tego... pozakładane niemi stoliki, pozarzucane kanapki, a wszystko tak śliczne...
Zdziś począł zrzucać z siebie suknie, słońce wschodziło, ale sen kleił mu powieki... Służący zapuścił story, głowa legła na poduszkach, usnął. Ale umysł i wyobraźnia rozkołysana usnąć nie mogły. Obrazy dnia i nocy przeszłéj snuły się daléj, pomieszane z sobą jak w kalejdoskopie... Sala balowa, księżyc u sufitu... park z tańcującemi pod drzewy sylfidami, z któremi razem wziąwszy się za ręce Zdziś leciał w powietrze otoczony fajerwerkiem kul i gwiazd ognistych... Potém biły pioruny na wiwat u stołu. Zdziś we śnie klęczał u nóg Elsy, która go przebijała czarnemi oczkami, a gdy ku niéj podniósł wzrok, znajdował w jéj miejscu śmiejącą się Stasię... I szli z Żabickim razem po chmurach daleko, rozmawiając o nieśmiertelności duszy, a w końcu przechadzki znajdowali się z prezesem i Mangoldem za stołem...
Najniedorzeczniéj plątało się to wszystko, a we śnie zdawało tak naturalném, tak konieczném iż Zdziś niczemu się nie dziwił... Matka błogosławiła mu do ślubu idącemu wśród dwóch narzeczonych, które na siebie gniewnemi ciskały oczyma... Zdziś czuł się szczęśliwym, ale myślał jak życie między nie podzieli. Miał się o to radzić Żabickiego, gdy ten na koniu galopując, umknął przed nim w lasy. Stary profesor w peruce zapewniał go, że wszystko się jak najlepiéj ułoży. I znowu rozpoczynały się tańce weselne... w sali tak długiéj, że nie widać było końca jéj, tańcem szli po wschodach wysoko aż ku wschodzącemu słońcu... Cztery siwe konie darowane przez matkę, czekały tu na Zdzisia... Dwie panie siadły do powozu, on chwytał lejce, ale kapelusz został gdzieś na dole, stoczył się po wschodach w jezioro... Za nim biegnąc Zdziś wpadł w bagno i burza ryczała nad nim...
Gwałtownym ruchem usiłując się dobyć z niego, obudził się i sen uleciał mu z powiek... Ze snem podlatywały marzenia...
Na jawie począł układać przyszłość... Jechał do uniwersytetu... Berlin naówczas był w modzie... Czekało go tam nieochybnie świetne przyjęcie. Postanawiał dom dla młodzieży trzymać otwarty. U niego mieli się schodzić i dysputować o Heglu...
Urządzał nawet dom jak miał wyglądać. Mieszkanie powinno było koniecznie mieć balkon choć jeden... obwieszony dzikiém winem... Sala duża, stół na dzienniki, książki, cygara i herbatę... obok takiż pokój jadalny... w sypialni mała zbrojownia. Dwóch służących miało na wszystko wystarczać... Kamerdyner w czarnym fraku i groom w liberyi. Para koni i jeden wierzchowy były koniecznością, ale nie więcéj — powozik lekki jeden... Postanawiał być bardzo oszczędnym, lecz dla imienia i honoru narodu, do którego należał, musiał przyzwoicie występować...
Któż wie? w Berlinie mogły być bardzo piękne twarzyczki, Syreny niebezpieczne, matka coś o tém kilka razy napomykała. Zdziś uroczyście sobie zaprzysięgał i pączkowi róży, iż się nie sprzeniewierzy, nie spojrzy, nie da zbałamucić, choćby najśliczniéjszéj — księżniczce...
W teatrze musiał bywać czasem, na sztukach klasycznych, gdyby grywano Schillera i Goethego, — ale nie więcéj nad raz w tydzień... naturalnie we Fremden-Loge... Obiecywał sobie nader gorliwie uczęszczać na lekcye i nie opuścić żadnéj. Jak najlepsze chciał dobrać towarzystwo, młodzież dystyngowaną...
W czasie wakacyj podróż piesza do Szwajcaryi z małą do Włoch wycieczką... z jednym jakim dobrym, miłym towarzyszem... wśród najśliczniejszéj pogody, po ścieżkach piaskiem wysypanych... Nie chciał się zapuszczać daleko... Na parę dni należało matkę odwiedzić... jeśliby ona nie przyjechała do syna, co uroczyście obiecywała. W parę lat spodziewał się skończyć kursa i zasiąść do doktoryzacyi. Doktora stopień był mu koniecznie potrzebny, brzmiałoby to przy tytule hrabiowskim prześlicznie. Egzamin musiał pójść świetnie; rozprawa łacińska... a! nie było z nią najmniejszéj trudności. Wcześnie już miał temat nagotowany o Scytach Herodota... Zajmowała go mocno ta księga, czytał o niéj kilka komentarzów, łączyło się to jakoś z historyą Słowian...
Zdziś w czasie drugich wakacyj obiecywał sobie być w Odessie i zwiedzić stare Scytów sadyby... To mogło nadać wyborny koloryt rozprawie...
Obrząd uroczysty — toga, biret — i ogromny pargaminowy dyplom... Potém wspaniała uczta dla profesorów i towarzyszów. Na ten bankiet obiecywał sobie wystąpić tak, aby Berlin o nim mówił lata, aby jego wspomnienie pozostało między młodzieżą w tradycyach uniwersytetu...
— Spoję ich wszystkich, szampan się musi lać strumieniem... muzyka będzie grała przez całą ucztę... po obiedzie poncz monstre! Akademickie pieśni i do białego dnia myśl wesoła... a niektórzy koniecznie upojeni aż do snu...
Naturalnie wyjeżdżającego przeprowadzą mnie do pierwszéj stacyi profesorowie i współtowarzysze... rozstanie czułe... mowy, pożegnanie... Z dyplomem powracam do Samoborów, które mi matka oddaje... Nazajutrz jadę do Mangoldów... Piękna Elsa wychodzi piękniejszą jeszcze... pokazuję jéj ukradkiem ów pączek różany... Uśmiecha się, wzdycha... bawię do wieczoru. Wychodzimy na balkon... Noc księżycowa cudowna... woń kwiatów w powietrzu i jéj tchnienie czuję... schyliła główkę na ramię moje... pierwszy pocałunek! Chwila rajska... klękam. Nazajutrz z mamą jedziemy do Mangoldów... oświadczam się... Baron podaje mi rękę... Ślub naznaczony za dwa miesiące...
Lecz cóż powie Stasia?...
Zamyślił się mocno i twarzyczka Stasi stanęła mu przed oczyma.
— Żal mi téj dobréj, wesołój, ślicznéj i miłéj Stasi... ona troszeczkę mnie kocha także, ja ją... nie wiem! był czas... Nim Mangoldówna powróciła ze Lwowa... ale my byliśmy dziećmi, ona to dobrze rozumie... Nigdy jéj nic nie przyrzekałem. Znajdę jéj męża... będą niedaleko mieszkali od nas i czasem przyjeżdżali do nas. Elsa nie może być zazdrosną, będą z sobą w dobréj przyjaźni... będziemy się widywali, rozmawiali, śmieli często... bo nie żądam od losu nadzwyczajnych rzeczy... nic nad to... co on mi sam obiecał i dotrzyma...
Mama będzie szczęśliwa...
Urządzę Samobory jeszcze wspanialéj niż są... Obrazów trochę i posągów parę ładnych nam braknie, to sam we Włoszech kupię, pojechawszy z Elsą zaraz po ślubie. Zwiedzimy Wenecyę, Florencyę, Rzym, Neapol, może Sycylię... wracać musimy na Paryż. W Paryżu parę tygodni tylko, tyleż w Wiedniu i Berlinie. Elsa musi widzieć trochę świata... We Włoszech dla niéj naszyjnik z kamei prawdziwych kupię koniecznie...
We dworze nie chciałbym nic zmieniać ani powiększać służby — będę oszczędny... Sześciu lokajów wystarczy, kamerdyner, kredencerz... dla nas dwa cugi, mama będzie miała swój osobny, to się rozumie... Panna Róża niech gospodarzy, bo Elsa nie będzie miała czasu... Mangold nam zapewne odda dobra przyległe... Na zimę kilka miesięcy trzeba będzie wyjeżdżać... latem u siebie na wsi... Trochę muszę i gospodarstwa pilnować, i konno jeździć... Dwa wierzchowce dosyć... Miałbym wielką ochotę trzymać konie wyścigowe... no — ale zobaczymy jak interesa dozwolą.
Myśliwstwo małe, pięć swór gończych, kilka chartów, dwa, trzy wyżły i kilka jamników wystarczy.
Będziemy przyjmowali...
Tu się zamyślił głęboko, przedmiot był bardzo ważny, potrzebował obrachowania.
— Imieniny Elsy... z wielkim przepychem... moje skromniej, Mamy wspaniałe... Jeśli zimujemy w Samoborach, trzy dni zapustne, c’est de rigueur — wielkanoc ze święconem... czasem raz jakiś bal dla przerwania monotonii.
Stosunki z sąsiedztwem jak najlepsze... z ubogą szlachtą także... będę oddawał wizyty wszystkim... Mąż Stasi musi być moim przyjacielem i pomocnikiem, radą... Chciałbym dla niéj znaleźć takiego po myśli mojéj człowieka...
Gdyby Żabicki miał cokolwiek oprócz nauki i fantazyi zostania doktorem... to bardzo dobry i przyjazny mi człowiek... ale na niego rachować niepodobna....
Mangold ma reumatyzmy i co rok musi jeździć do Karlsbadu, — jeśliby uchowaj Boże, nas osierocił — w istocie miałbym kłopotu trochę z tą rezydencyą w Jezioranach, bo to ładne i miłe... ale nie umywało się do Samoborów.... Dwa domy takie utrzymywać niepodobna... dać znowu spustoszeć nie godzi się — kiedyś się to przydać może. Z tém to prawdziwy być może frasunek dla mnie, bo i Elsa będzie naturalnie chciała, żeby Jeziorany nie zostały zaniedbane... Ale jakże dwa takie utrzymywać dwory, ludzi tylu... bez zajęcia! Nie! niech mi Elsa daruje, na to się zgodzić nie mogę... W żaden sposób! Muszę być oszczędnym.... wydatek ogromny, bezpotrzebny.... Myślę, że w takim razie najlepiéj będzie powoli i stopniowo Jeziorany opuszczać... nie zupełnie. Zachowam dom... są tam ładne rzeczy. Niektóre możnaby przewieźć do Samoborów... Obrazów kilka wezmę i miejsca na nie znajdę....
W sali jadalnéj trzeba będzie koniecznie portretu mamy, a późniéj i naszych dwa.... Zamówię u Amerlinga. Elsa w białéj koronkowéj sukni... jak zjawisko nadpowietrzne... ja w czarnym surducie, płaszcz na ramieniu, kapelusz fantazyjny, w krajobrazie... Możnaby te portrety w czasie pobytu w Rzymie kazać wykonać... na tle Kampanii Rzymskiéj...
Wszystko się to późniéj ułoży... ale z Jezioranami troska największa... Elsa może być do miejsca przywiązana, ja od Samoborów nie mogę odstąpić — to rodowe gniazdo... to darmo!!
Z tą troską na piersi, wzdychając Zdziś powoli usnął znowu, a we śnie wystawił sobie, że jechali do Włoch... i szli do Kolosseum... Elsa wsparta była na jego ramieniu....
Wtém szelest go przebudził... W przyciemnionym pokoju zobaczył na palcach wchodzącą matkę, która niespokojna o to, czy drogiemu jedynakowi nie zaszkodziła noc bezsennie przebyta, przychodziła zobaczyć czy spokojnie usypia....
To zjawienie się hrabiny, która już wypocząwszy pierwsza była ubrana... zawstydziło nieco Zdzisia... odezwał się do niéj wesołym głosem i natychmiast przybiedz obiecał. Sny i marzenia przeciągnęły się do trzeciéj po południu, miano już dawać do stołu, a po obiedzie prezes Mohyła do domu chciał odjechać.
Co najprędzéj więc zadzwoniwszy na służbę, Zdzisław zaczął się ubierać, wesół jak ptaszek i podśpiewując jeszcze wczorajszego raźnego mazura.
Z towarzystwa wczorajszego jeden tylko prezes i zaproszony dla niego ksiądz kanonik pozostali.... Mohyła wyglądał po wczorajszym dniu nieco blado i musiał się gdańską wódką do życia przywołać... Mówiono przy stole tylko o nadzwyczaj świetnie i szczęśliwie a wesoło przebytéj uroczystości. Panna Róża zapomniała, że co się nigdy nie zdarza, ani jednego talerza saskiego nie stłuczono, żadnego przypadku w gospodarstwie opłakiwać nie miała potrzeby. Profesor ręczył, iż tak dziwnie harmonijnego a ożywionego towarzystwa nigdy nie widział w życiu, choć bywał u Lubomirskich i Sanguszków przez lat kilka. Prezes Mohyła dowodził, iż cała okolica ten dzień zachowa w pamięci na wieki wieków, i wnuki o nim kiedyś będą jeszcze wspominały.
Hrabina rozczulona łzy miała na oczach, a za wszystko dziękowała pannie Róży, która się rumieniła z radości. O burzy, która na chwilę w sposób tak nieprzyjemny przerwała zabawę, mowy już nawet nie było, choć w parku dwa dęby nosiły na korze przedartéj piorunów ślady, a jeden słup ognisty widziano wpadający do stawu.
Nie zbywało na anegdotkach i na przygodach balowych, żartowano sobie z pochmurnego Żabickiego, że się dał wyciągnąć Stasi i tak raźnie z nią wyskakiwał, a hrabina rada była, że może Stasią prześladować Żabickiego, aby od niéj syna swego myśl nawet odciągnąć. Humor całego towarzystwa tak był wyborny, iż profesor po obiedzie postanowił skorzystać z niego i spróbować, azali los się jego nie rozstrzygnie. Nie chciał długo w niepewności zostawać... Panna Róża już zawczasu, przy obudzeniu hrabiny, siedząc podług zwyczaju na małym stołeczku u nóg jéj — wyznała jéj wszystko na pół żartem, pół seryo....
— Wie moja dobrodziejka — rzekła po cichu — co to mnie wczoraj spotkało? Wszak to... profesor Wilelmski mi się oświadczył.
— Różyczko moja... a cóż ja pocznę bez ciebie nieszczęśliwa?...
Panna Paklewska zaczęła ją po nogach całować.
— Ale ja nie rozporządzam sobą — ja mu nie odpowiedziałam nic... ja pani méj opuszczać nie chcę!
Zaczęły się narady. Dobra hrabina nie rada była stracić Róży, ale Róża nie miała domu i rodziny... musiała sobie przyszłość zapewnić. Profesor wydawał się takim zacnym, dobrym i zdolnym człowiekiem.
— Nie jest młody, nie piękny, to prawda, mówiła panna Róża, ale człek stateczny, poważny, a ja téż nie dziecko... moja dobrodziejko...
Radziły tedy obie, radziły, i popłakawszy się, zgodziły się na to, że profesora przyjąć należy, ale że pani profesorowa musi zostać przy swéj dobrodziejce. Wilelmski mógł znaleźć odpowiednie zajęcie....
Gdy więc po obiedzie, korzystając z tego, że wszyscy czarną kawą byli zajęci, profesor przystąpił do panny i cichym głosem odezwał się: — Pani — racz o moim losie rozstrzygnąć.
Panna Róża podała mu rękę w milczeniu.
— Ale ja panie profesorze, rzekła, nie rozporządzam sobą, tyle winna jestem mojéj dobrodziejce, hrabinie, iż ją jak matkę uważam... Udaj się pan do niéj... mów z nią. Ja zezwalam.
Zmieszał się nieco profesor, widząc, że przez tę łaźnię przechodzić mu przyjdzie, lecz zrozumiał razem, że to się opłacić może, iż przybrana matka dziecku coś pewnie zaofiaruje.... Skłonił się więc w pokorze...
— A kiedyż ślub...? zapytał...
— Zlituj się pan — przecież masz jechać z panem Zdzisławem, ja sądzę, że chyba za powrotem....
— Jak to tyle lat czekać? podchwycił rumieniąc się stary.
Panna Róża rozśmiała się.
— A no, rzekła, jakoś się to ułoży, ale z hrabią jechać musisz, a ja przy hrabinie pozostać....
Z nadziejami tedy słodkiemi, ucałowawszy rączki dosyć ciemne panny Róży, profesor odszedł, aby czyhać na godzinę właściwą i oświadczyć się hrabinie Julii.
Tegoż dnia przeprowadzany do powozu przez całe towarzystwo, obdarzony ananasami, koszami owoców, cukrów i ciast, prezes na pożegnanie rozpłakawszy się, odjechał do domu. Następny poświęcony był odpoczynkowi i przyprowadzeniu do porządku tego co uroczystość powywracała na nic. Cały dzień odnoszono na miejsca sprzęty, oczyszczano dziedzińce i ogrody, ustawiano w pokojach, słudzy wydobywali niedopalone z kandelabrów świece, liczono straty... obrachowano wypite butelki, i panna Róża tak była zajęta, że dwa tylko razy dała rękę do pocałowania profesorowi.
Wieczorem, namyśliwszy się i widząc hrabinę samą w ganku, profesor poszedł z oświadczeniem... W pół godziny potém powracał rumiany, rozpromieniony, i pospieszył do pokoju własnego panny Róży, oznajmując jéj, iż mają zezwolenie hrabiny, błogosławieństwo i... obietnicę pomocy do nowego gospodarstwa. Całą godzinę spędzili sam na sam, układając przyszłość... Panna Róża dwa kieliszki starego wina nalała profesorowi, który i niém i wejrzeniem jéj oczu upojony, wyszedł z taką fantazyą na korytarz, jakiéj pono w życiu nie miał. On co nigdy nie nucił i nie śpiewał, począł coś takiego fałszywego pod nosem piszczeć, iż spotykający go stawali z podziwienia.
Mniéj zapewne fantazyi było w marzeniach o niebieskich migdałach pana profesora i panny Róży, niż w sennych Zdzisia rojeniach, ale i oni już układali swą przyszłość, obliczali ją — słali gniazdo i byli pewni szczęścia... Panna Róża obiecywała sobie być dobrą i łagodną dla męża, ale jednakże całkowicie mu się nie poddawać. Wilelmski sądził, że z taktem postępując choć energiczną panią z wolna zawojować potrafi.
— Nie nagle, mówił do siebie — powoli — nieznacznie... Kobieta się przywiąże do mnie... Wpadłem jéj w oko... ma słabostkę, — głupibym był gdybym z tego nie korzystał...
W ostatnim razie, jeśli nam folwarku dożywociem nie dadzą, z taką gospodynią, o mój Boże! zakładam pensyę dla chłopców... Dawny nauczyciel domowy, który kierował wychowaniem Radziwiłłów, Lubomirskich i hrabiego... znajdzie szlachty dosyć, co mu dzieci powierzą!! Gdybym miał tylko dwudziestu, a zarabiał tylko po tysiąc złotych — bardzo umiarkowanie — dwadzieścia tysięcy rocznie, w pięć lat sto tysięcy w kieszeni... Dziesięć lat popracowawszy, jest za co wioskę kupić... a to taka gospodyni, i zna się na wszystkiém, i oszczędna, kluczyków nie puści z rąk nigdy, a śpiąc chowa je pod poduszkę... Dom będzie we wszystko opływał... a ja, jak pączek w maśle... No — i kobiecina niczego... oczko ogniste... figura dobra... i w główce wcale nieźle... a że niezbyt młoda, tém ci lepiéj, nie będę się gachów obawiał.
I zatarł ręce profesor, znajdując, że uczynił bardzo dobrze oświadczając się pannie Róży.
Żabicki już się do drogi sposobił. Gdy do niego profesor wszedł rozpromieniony i zastał go nad pakowaniem książek... z twarzą osmutniałą, trochę mu się go żal zrobiło.
— Czegoż się tak spieszysz? zapytał.
— A dla czego się mam odciągać? odparł Żabicki — co nieodwołane, to lepiéj rozpocząć dziś niż jutro...
— Nie słuchałeś bo mnie — odezwał się cicho Wilelmski — gdybyś się był lepiéj akkomodował, więcéj okazywał powolności hrabinie, attencyi Zdzisławowi, byłbyś sobie ich łatwo pozyskał... któż wie, mógłbyś nam towarzyszyć do Berlina... a tak?...
— Pojadę sam i swobodny! dodał Żabicki: zyskuję na tém... Wierz mi, kochany profesorze, radbym się jednéj godziny ztąd wyrwać: to jakaś sztuczna atmosfera, adulacyami jak kadzidłem niezdrowém przesiąkła — dusi mnie...
Wilelmski ruszył ramionami.
— Jak z czém komu lepiéj — rzekł... mnie asindziéj powinszuj — dodał na ucho...
— Cóż się stało? jedziesz pan do Berlina? to wiem.
— Ale gdzie zaś! Los mój się rozstrzygnął szczęśliwie...
— W jaki sposób? zapytał Żabicki.
— Żenię się! rzekł profesor... ale to jeszcze tajemnica.
Wielkiemi oczyma spojrzawszy nań Żabicki, śmiać się począł. Żartujesz profesorze?
Obraził się Wilelmski i wstał purpurowy.
— Wcale to nie są żarty: żenię się z osobą najgodniejszą, najmilszą, pełną przymiotów... jedném słowem z panną Różą...
Żabicki się skłonił.
— A to bardzo winszuję.
Wilelmski siadł uspokojony.
— A pan co myślisz z sobą?...
— Jadę się uczyć medycyny, rzekł Żabicki; pedagogika ciężkie rzemiosło — nauka nowa to kilka lat szczęścia... a potém, gdziekolwiek bądź w małém miasteczku praktyka pożyteczna, która da chleba kawałek.
— Nie późnoż to? zapytał profesor...
— Uczyć się — nigdy — odparł Żabicki; — wolę zresztą leczyć choroby ciała, niż moralną orthopedyą się trapić życie całe i odprostowywać dzieci, które matki i ojcowie krzywią... Będę swobodny! — zarobię na chleb uczciwie i całe życie nauki mam przed sobą, badania a studyów!! Tak mi się ta myśl uśmiecha, żem zawczasu nią szczęśliwy... Mały dworeczek w miasteczku na prowincyi, dobre sąsiedztwo, swoboda, niezależność...
— I ożenisz się téż pewnie? przerwał profesor.
— Nie wchodzi to jeszcze w mój program teraźniejszy — odezwał się Żabicki — ale się nie zarzekam ani przyrzekam...
— Gdyby naprzykład trafiła się taka czarująca Stasia? złośliwie pochwycił profesor — hę?
— Wszyscy mnie nią prześladujecie! zawołał Żabicki łamiąc ręce — nie przeczę, czarujące dziewczę, ale to kwiatek nie dla mnie... Chwile z nią unieść się w tańcu i pomarzyć... rozkosznie jest; czy żyćby było równie wesoło, nie wiem... Zdaje mi się, że okiem i sercem mierzy gdzieindziéj i wyżéj daleko...
— E? e? zapytał profesor — gdzie? jak?
— Czyżeś tak niedomyślny?
— Toby było szaleństwo! oburzył się Wilelmski... gdzież co podobnego na świecie się kiedy trafiło!... Dla naszego hrabiego księżniczki mało!
— Życzę mu choćby królewny — rozśmiał się Żabicki — byle on ją a ona jego kochała...
— O jego losy nie ma się co frasować — zamknął rozmowę Wilelmski — opatrzone one są;.. Należy do tych uprzywilejowanych, dla których gołębie w niebie aniołowie pieką!...
— Niebieskiemi migdałami nadziewane... mruknął Żabicki i zaczął książki pakować.


∗             ∗

Odkładany po kilkakroć dzień wyjazdu z Samoborów się zbliżył. Zdzisław był niezmiernie zajęty ułożeniem z matką planu nietylko podróży, ale całego urządzenia się w Berlinie.
Pół senne owo marzenie służyło mu za podstawę. Hrabina uszczęśliwiona niezmierną praktycznością syna, przystawała na wszystko i mówiła do panny Róży ze łzami:
— Żebyś ty wiedziała, moja najdroższa, jaką dla mnie Zdziś jest pociechą... co to za serce i rozum... jaka wytrwałość i takt! jak on wszystko zawczasu rozumnie, statecznie powiedzieć umiał! Mówię ci, że gdyśmy zaczęli z nim radzić o jego przyszłym pobycie w Berlinie... doprawdy osłupiałam, jak ten chłopak zrozumiał swe położenie, obowiązki, stosunki, wszystko... Słuchając go, dziękowałam Bogu, że mi dał takiego syna, i zalewałam się łzami. Anioł dobroci, a głowa! rozum zdumiewający!
Panna Róża całując w rączkę dobrodziejkę, szeptała z uśmiechem:
— A! proszę pani mojéj! ileż to ja razy unosiłam się nad tém dawniéj! albożmy to tego nie widzieliśmy codziennie... Serce wziął od matki i rozum...
Hrabina ściskała pannę Różę, a ona padała do nóg hrabinie...
We dworze zajęcie było nadzwyczajne, wyprawa jedynaka w podróż taką długą, na którą wszystko a wszystko należało obmyślić! Co chwila przychodziła myśl jakaś o czémś zapomnianém... przybiegła panna Róża dowodząc, że się jeszcze bez tego w żaden sposób obejść nie może, wsuwał się profesor przypominając coś, co mogłoby być wielce użyteczne... Matka sama nieustannie notowała na kawałeczku papieru niezbędne zapasy... i chodziła oglądać to, co już było gotowe...
Zdzisław w swoich pokojach czynił rozumny wybór tego, co mu się zdawało koniecznie potrzebne, pakując kufry pooznaczane numerami... A było ich już tyle, że dla całéj amerykańskiéj rodziny połowaby ich wystarczyła... Profesor zabierał także wiele rzeczy, bez których obejść się nie mógł, a raczéj których zostawić się lękał, nawet pod opieką narzeczonéj... Ślub przed wyjazdem okazał się niepodobieństwem dla pewnych formalności, które z obu stron dopełnione być musiały — odłożono go więc na jakieś ferye, w czasie których hrabia i profesor do Samoborów zjechać mieli. Przy zaręczynach otrzymał Wilelmski w podarku od panny Róży kaftanik ciepły przepyszny, zadatek troskliwości jéj o zdrowie przyszłego małżonka. Okrył go w jéj oczach pocałunkami, co ją niemal do serdecznego pobudziło śmiechu.
Zdziś z profesorem mieli się udać z lekkiemi bagażami przodem, za nimi służba, konie i tłómoki...
Biedna hrabina zawczasu chodząc po opustoszałym pałacu, płakała, licząc długie dni, które sama przepędzić będzie musiała. Gdy dzień na wyjazd naznaczony się zbliżył, wyprawiono najprzód Zdzisia dla pożegnania z prezesem Mohyłą, potem uznano, że bliższych sąsiadów pożegnać także należało. Młody hrabia znajdował to konieczném i utrzymywał, że najprzód do Jezioran do Mangoldów musiał jechać. Tu matka sama mu towarzyszyła...
Majątek pana barona o półtoréj mili tylko był odległy... Majętność ta należała niegdyś do jednéj z najznaczniejszych rodzin krajowych, do któréj ruiny koniec XVIII-go wieku i wielkie wstrząśnienia późniejsze znacznie się przyczyniły. W tym wirze spraw publicznych zapominało się o własnych, odkładało je na swobodniejsze czasy, a gdy zamiast nich nadeszły cięższe jeszcze, gdy sama rodzina doznała klęsk szczególnych, jedno potrącenie ręki losu w kupę obracało starożytne gmachy. Tak się stało i z dawnymi posiadaczami Jezioran, którzy się przy ostatnim kluczu odłużonym trzymali tak długo, aż nędza niemal przekonała ich, że należało zejść z pałacu rujnującego się do ubogiego dworku...
Czémże są pałace same? Ale gdy do ich murów przylgną wspomnienia dziadów, rodziców, szczęść i nieszczęść przeżytych, tych dziejów domowych, których Bóg jeden był świadkiem, łez wylanych, co wsiąkły w ziemię, gdy cmentarz zaludnią kości... gdy człowiek zwiąże się i poślubi z miejscem, a wrośnie w nie sercem, straszna to rzecz być wygnanym, i mało kto przeżyje to sieroctwo...
Śnią się naówczas opuszczone rumowiska, i wolałoby się siedzieć na nich żebrakiem, niż gdzie indziéj panować.
Tak z Jezioran wyciągnęli ostatni dziedzice i niemal w progu pożegnali świat... Majątek kupił człowiek obcy, przybyły z daleka, który w gotowe gniazdo ciepłe wsunął się jak gad w opuszczoną ślimaka skorupę... Znać było pańską niegdyś rezydencyę, nieładem i niedostatkiem zniszczona, pieniędzmi gwałtownie i bez smaku odmłodzoną. Teraz znowu wszystko tu było bardzo wspaniałe, ale przeszłość z teraźniejszością niezupełnie się dobrze godziły. Stary dwór przerobiono na angielski Castle, dodano mu wjazdową chatkę, wspaniałe ogrodzenie żelazne, a sady i ogrody zbite w jedno zmuszono park reprezentować. Posadzone umiejętnie, ale młodsze znacznie drzewa, obiecywały kiedyś piękne formować gruppy. Jeziorany nie miały wspaniałości Samoborów, lecz coś cudzoziemskiego dobrze naśladowanego przypominały.
Nowy dziedzic nie miał może własnego smaku, lecz tę przenikliwość, że wiedział gdzie go pożyczyć. Piękne więc na pierwszy rzut oka wyglądało tu wszystko, póki się kto pilniéj nie wpatrzył i nie dostrzegł, że ta piękność klejona była i zszywana, a gdziekolwiek sam baron coś do niéj własnego dodał, tam łata krzyczała pstrokacizną. Smak był tu dla tego, że on należał do rzeczy pańskich, ale sam dziedzic go nie potrzebował i nie rozumiał, znosił raczéj jak inne wymagania tego nowego stanu.
Było więc wszystko tu co należy do dobrego tonu i dowodzi zamożności: liberye, służba, przepych jaskrawy, w pałacu kosztowne sprzęty, a nawet dzieła sztuki, bez których się nie obchodzi prawdziwe państwo. Wielki przedpokój trochę z niemiecka zdobiły rogi zwierząt, składające rodzaj ornamentacyj, i kilka zbroi kupionych na tandecie, a powieszonych dla tego, iż one u innych się widziało. Tak samo w salonie para Achenbachów i kilka mniejszych obrazów zakrywały ściany. Wszystko zresztą kosztowne było a nowe; meble aksamitem okryte, portyery obficie sznurami i frędzlami przybrane, stoły marmurowe... alabastrowe naczynia... ogromne zwierciadła... nie brakło albumów wspaniałych na stołach, przepysznego Bösendorfera... ani nic, co w pięknym salonie zwykło się znajdować; lecz był to salon wielkiego hotelu, który tapicer smakownie przystroił, nie odbijał się w nim właściciel ani jego charakter. Na ten sposób cały dom był przyozdobiony, ogród i Jeziorany w ogóle. Dobrze zapłaceni artyści, według przyzwoitych wzorów, stworzyli tę rezydencyę, której fizyonomia nie mówiła nic, bo w nią nikt nie wlał ducha.....
Przybycie hrabiny z synem, wywołało naprzód pannę Helę, która pobiegła po gospodarza. Matka i Zdziś mieli czas rozpatrywać się w kosztownościach pięknego domu, nim widocznie ubrany na prędce baron Mangold, sztywny, milczący, pełny pożyczanéj jakiéjś powagi, nadszedł prowadząc z sobą córkę, także świeżo do gości ubraną. Rozmowa z nimi nie była nigdy bardzo ożywiona, nie wychodziła ona z granic najpospolitszéj paplaniny o pogodzie, zabawach i nowinach publicznych. Tego dnia Mangold zdawał się jeszcze do niéj mniéj usposobiony, a śliczna Elsa gdy się uśmiechnęła i obdarzyła kogo wejrzeniem, zdawała się zupełnie spokojną z dopełnienia wszelkich towarzyskich obowiązków. Szczęściem przytomniejsza panna Hela, nie okazująca téż wykształcenia, ale wiele przytomności umysłu i zdolności do rozmowy, próżnie milczenia starała się czémkolwiek wypełniać.
Z baronem będąc, gdy się go zdaleka widziało, miał pozór, kształt, powierzchowność całą tego, co się zowie homme du monde; zbliżywszy się doń, doznawał każdy najokropniejszego zawodu, bo mówić nie umiał, myśleć się nie zdawał, a odzywał się z rzeczami tak trywialnemi, wygłaszanemi gdyby z trójnoga, że wprawiał słuchacza w największe zakłopotanie. Zdawało się mówiąc z nim, że mu wiele najelementarniejszych wiadomości brakło, i dla tego trzymał się w ciasnéj sferze, jaka mu była znana, lękając się wyjść za granicę, aby nie obłąkać.
Piękna Elsa miała téż ojcowską wadę — nieobfitą wyobraźnię i ciężką wymowę, ale śliczna będąc, mówiła tak wiele oczyma i twarzą, iż nikt nie czuł ubóztwa jéj myśli i braku uczucia.
Panna Hela, która zdawała się zdawać sobie dobrze sprawę z tego kalectwa barona i baronówny, mówiła za troje choć nie bardzo do rzeczy. Każda tu rozmowa w niedostatku przedmiotu kończyła się nieuchronnie jedném — pokazywaniem bardzo pięknych różnych rzeczy, ogrodu, kwiatów, obrazów, aż do klejnotów panny, i opowiadaniem zkąd to wszystko było posprowadzane i jak wiele kosztowało...
I teraz téż hrabina ze swą zwykłą uprzejmością poszła oglądać, unosić się, chwalić. Baron poważnie a milcząco poszedł za nią, czasem dorzucając jakieś słowo, a Zdziś tak uczenie manewrował, iż szedł ciągle około Elsy, która darzyła go wielką obfitością wejrzeń i pół-uśmiechów. Parę razy spróbował cichą zawiązać rozmowę, ale ta kończyła się zawsze ciężko wyjąknioném słówkiem, które Zdziś musiał brać na tortury, aby z niego coś wyciągnąć.
Hrabina tak uczuła się wkrótce zmęczona temi odwiedzinami, iż pod pozorem pospiechu i wielkiego zajęcia, chciała pożegnać barona, lecz nie mógł on zezwolić na to, ażeby odjechała nie widząc jego sreber i porcelany. Panna Hela pobiegła przyspieszać podanie herbaty.
Otwarły się nareszcie podwoje... W głębi salonu stał srebrny — tak jest — cały srebrny samowar w kształcie urny i mnóztwo niepotrzebnych błyszczących herbacianych przyrządów, stała saska porcelana herbowna, i służba w liberyi za krzesłami. Trzeba więc było przejść do drugiéj sali i znowu tę nieszczęśliwą prowadzić rozmowę, która szła kulejąc i padając co chwila. Jednemu Zdzisiowi siedzącemu naprzeciw panny było jak w raju, patrzał na to cacko tak istotnie piękne, iż wzrokiem nakarmić się było można; patrzał na przemiany, na jéj śliczną główkę, na zachwycające oczy, na usteczka maluchne, na drobne i kształtne rączki, na utoczoną postać całą, która obiecywała się rozwinąć w kwiat najcudowniejszy... Patrzał Zdziś i powtarzał sobie: — albo ona, albo żadna!
Baron był wielce poważny, a im mniéj mówił, tém mocniéj się wyprostowywał i mocniéj zamyśloną przybierał postawę, chrząkał, patrzał w okno... a niekiedy wzdychał... Panna Hela wynagradzając brak rozmowy, puszczała się w opowiadania i reminiscencye, ale nie dowodzące wielkich w świecie stosunków. To co widywała, najczęściéj z ulicy, z loży i z daleka tylko było jéj znane. Po herbacie, konfiturach, owocach, łakociach... można się było nareszcie pożegnać, i gdy hrabina siadła do powozu, odetchnęła lżéj... Dostała aż bólu głowy od téj wizyty tak nad wyraz ciężkiéj. Zdziś był w zachwyceniu.
— Ale bo mama się nie potrzebuje męczyć, rzekł... i jeździć ze mną, pojadę sam gdzie jeszcze być muszę.
— A gdzież być musisz? spytała hrabina.
— U kapitana.
Matka się zarumieniła.
— Ależ to po drodze — odezwała się żywo — możeby do nich wstąpić na chwilkę... nie chcę, abyś tam był sam. Stasia dobre dziecko, ale taki trzpiot.
Z kolei Zdziś się zarumienił.
— A! droga mamo, rzekł — czyż się można o mnie lękać... z powodu Stasi!
— Wstąpimy oboje — chcę u nich być — kapitana szanuję, nie byłam tam od wieków, będzie mi wdzięczen za tę grzeczność.
Wychylił się wiec Zdziś i kazał jechać na Wólkę.
Była to mała wioska szlachecka, a dwór stary pod słomą, ogródek starą modą w kwatery, lipy w dziedzińcu, gołębnik niedaleko, folwark naprzeciwko... Ogromny krzyż drewniany stał wprost naprzeciw domu, otoczony krzakami róż i akacyami, u dołu bluszczem okryty...
Wiejsko tu było i bez żadnego przymusu, aby się to inaczéj wydało ludziom niż. w istocie. Gdy kareta hrabiny pokazała się na grobli, w dziedzińcu zrobił się zamęt wielki. Parę razy w ganku mignęła biała sukienka Stasi; potém chłopak ruszył cwałem na pole po kapitana; mąka, która leżała na stoliku przed domem, została przez dziewczęta sprzątnięta; zapędzono kury wałęsające się w podwórku do kojca; spętanego chorego konia, który się pasł na trawniku, zmuszono wejść do stajenki; a mały, bosy chłopaczek otworzył wrota...
W ganku z chusteczką od słońca na głowie stała Stasia gospodyni, opodal nieco otyła klucznica czekała na rozkazy... Serdecznie przywitała kapitanówna hrabinę... która się rozczuliła... rzuciła okiem wesołém na Zdzisia i otworzyła sama do pokojów. Po małym dworku trudno się było spodziewać, ażeby krył w sobie pomieszkanie tak miłe i ładne...
Salonik zieleniał kwiatami, meble były stare, ale piękne swego czasu, przepyszny fortepian nie ustępował Bösendorferowi Mangoldów, a był od niego lepszy. Na stolikach pełno bukietów, a wszystko tak świeże, śmiejące się, wdzięczne, że choć sufit był nizki i posadzka nieciekawa, salon się wydawał bardzo ładnie... Daléj za nim widać było parę pokojów, równie starannie przybranych, a zaraz w drugim ogromną szafę gdańską, tak piękną, że i pański pałac mogłaby zdobić. Po stolikach i komódkach wiele rzeczy starych i rzadkich z lepszych czasów przechowywanych stało jak relikwie pielęgnowanych.
Stasia poprowadziła hrabinę do kanapy, podsunęła jéj sama stoliczek pod nogi i zapewniwszy, że ojciec przyjdzie natychmiast, zaczęła piękną panią bawić jak umiała.
— Jaka téż pani dobra! czy to się godziło fatygować do nas? Już nie wiem jak pani dziękować...
— Od dawna życzyłam sobie — uśmiechając się mówiła hrabina... tak mi Wólkę miło zobaczyć...
Wtém kapitan wpadł rzucając swój słomiany kapelusz na ziemię, i podbiegł witać hrabinę.
Stasia naturalnie opanowała pana Zdzisława natychmiast, ojcu zostawując rozmowę z matką.
— Wiesz pan, szczebiotała do Zdzisia — takem się ubawiła u państwa, że mi potém trzy dni potrzeba było, aby odpocząć, wytrzeźwić się. Muzyka grała mi wciąż w głowie, nogi chciały jeszcze tańcować, we śnie nawet musiałem ciągnąć daléj ostatniego przerwanego mazura...
— Z kim? zapytał Zdzisław.
— Z Żabickim, z panem i z sześciu przynajmniéj innymi partnerami... A! jakżeśmy się z łaski państwa monumentalnie bawili...
— Monumentalnie? podchwycił Zdziś.
— Dla czegoż nie? Zabawa także monumentalną być może, gdy na taką skalę jest urządzona... muzyka z piorunami, fajerwerk z błyskawicami, tańce przy księżycu... To się całe życie pamięta.
— Trzeba było, wtrąciła hrabina, chcąc rozerwać rozmowę syna z niebezpieczną Stasia — musiałam się Zdzisiowi dać wybawić, bo teraz gdy rozpocznie uniwersyteckie studya, długo będzie musiał ślęczeć nad książkami... a! długo!
— Jakże długo? spytała Stasia...
— Lata! całe lata... a ja — mówiła matka, będę liczyła dni, godziny, jak paciorki różańca po jednéj, póki go znowu zobaczę, i doczekam się powrotu.
— Ależ hrabia odwiedzi panią? — spytał kapitan, — bo i akademicy ferye mają.
— Tak, może — odezwała się hrabina, — chociaż te ferye powinien zużytkować na małe wycieczki naukowe.
— To o nas, o Samoborach... zupełnie pan będziesz miał czas zapomnieć — szepnęła Stasia.
— A państwo o mnie.
— Przepraszam, bo my tu zostaniemy sami, a hrabia będziesz otoczony mnóztwem nowych ludzi, pewnie więcéj zajmujących, milszych, niż wiejskie stworzenia, które tu porzucisz...
Stasia chciała pobiedz przygotować herbatę, ale hrabina wymówiła się od niéj; poszedł więc tylko kapitan po jakieś doskonałe owoce, które sam chciał przynieść. Na Stasię nalegano, ażeby zagrała, lecz skromnie wymówiła się od tego.
— Nie umiem grać na popis do słuchania, rzekła — jąkam się gdy widzę ludzi, grywam gdym sama...
Tu rozmowa szła tak żywo i wesoło, że ani Zdziś, ani matka jego nie postrzegli się, gdy się ściemniać zaczęło, a z Wólki tak było blizko do Samoborów, że przejazd znaną drożyną nie groził żadném niebezpieczeństwem. Stasia była wesoła na pozór, choć w istocie więcéj zamyślona, poważniejsza niż zwyczajne. Spoglądała na Zdzisia tak czasem dziwnie, ściągając wzrokiem do duszy, że się mieszał i czerwienił.
Na nią nie śmiał tak patrzeć, jak na Elsę, któréj oczy odpowiadały mu chłodno i niezrozumiale; ze Stasi tryskało życie, każde jéj słowo brzmiało tą siłą myśli młodéj, co je wydała... Hrabina téż zawsze w obawie, aby trzpiotek ten głowy synowi nie zawrócił, jak tylko mogła najprędzéj pożegnała kapitana.
W progu Stasia rączkę podała dawnemu towarzyszowi młodości, życząc mu szczęścia w podróży — w oczach jéj niby łezka się prześlizgnęła niedostrzeżona, czuła, że to być musi rozstanie ostatnie, że świat, ludzie, lata rozdzielić ich muszą przepaścią, i że ten Zdziś, który wyjeżdżał, już nigdy tym samym nie wróci.
Ona to daleko jaśniéj widziała od niego, i żal jéj było Zdzisława tego, który się miał zmienić na cale nową i nieznaną istotę.
— Jedź pan z Bogiem, szepnęła, a wracaj dobrym i tym samym panem Zdzisławem...
Hrabina po wyjeździe milczała długo — myśl jéj wróciła do rozstania z synem... i przyszłości... Jeszcze dni parę, a Samobory miały zamilknąć na długo... i Zdziś odlecieć między obcych ludzi, którzy go za pospolitego człowieka wziąć byli gotowi... Zdzisia!
Dzień ten naostatek nadszedł. Wszystko było gotowe, pokoje jedynaka smutne stały i odarte z ozdób — powozy wypakowano... Z rana przybył ksiądz kanonik ze mszą i błogosławieństwem. Wszyscy dworscy zeszli się na nabożeństwo, hrabina płakała, a panna Róża dla samego dowodu przywiązania do niéj płakać musiała także. Zdzisiowi było trochę smutno, lecz czuł się mężczyzną, a podróż go dosyć nęciła... Gdy kanonik wyszedł w komży i stule z agendką, aby go pobłogosławić — ukląkł i na chwileczkę pożałował dni ubiegłych.
Wyszli razem z matką... Dzień był bardzo piękny, jasny, nie skwarny, a w naturze spokój zapowiadający długą pogodę... Hrabina nie mogła jeszcze z tą myślą się oswoić, że nazajutrz rano przy śniadaniu nie przyjdzie Zdzisław pocałować jéj w rękę, spytał jak spała i rumianą swą pokazać jéj twarzyczkę. Z razu nie miała zamiaru odprowadzać go wcale, potém kazała zaprządz, by z nim jeszcze odjechać do najbliższego miasteczka. Panna Róża towarzyszyć jéj miała, gdyż hrabina w prostocie ducha przypuszczała, iż tém jéj i profesorowi uczyni przyjemność. Ułożyła nawet sama wsiąść do powozu z synem, a ich wyprawić drugim, aby poufale rozmówić się mogli. Wszystko to dobre jéj, niewieście dyktowało serce...
Zdziś z równą czułością biegał żegnać starych przyjaciół, sługi, towarzyszów myśliwskich wycieczek, zgromadzonych ekonomów, leśniczych i cały mnogi dwór samoborski, szczerze do niego przywiązany. Chwila to była dziwnie uroczysta, choć rozstanie długiém być nie mogło; ale panicz wyruszał w świat po raz pierwszy i bez niego czegoś tu miało zabraknąć...
Do miasteczka były dobre dwie mile... Już wieżyczka parafialnego kościoła zarysowała się na widnokrągu, gdy na gościńcu naprzeciw ukazał się powóz, który zdala poznano po kulawych koniach jako prezesowski...
Rozczuliło to niewymownie hrabinę, że poczciwy opiekun tak niespodzianie, mimo swych nóg nabrzękłych, spieszył jeszcze, aby Zdzisia uścisnąć...
Gdy powozy zbliżyły się do siebie — głowa prezesa ukazała się z landary, ale tak blada, z rysami zmienionemi, dziwnie wywrócona, wylękła, nieprzytomna, iż hrabina z razu ledwie poznać go mogła.
Mohyła patrzał osowiałemi oczyma, nie zdając sobie sprawy ze spotkania, nie ruszając się z powozu, niepewien co począć miał z sobą, — patrzał z ustami otwartemi, jakby osłupiały.
— Co mu jest? zawołała hrabina — na Boga! co mu jest?
Zdziś wyskoczył podchodząc do drzwiczek...
— A! kochany, drogi prezes... żeby się téż tak fatygować... Mama mnie odprowadza...
Prezes ściskał Zdzisia ze łzami w oczach, nie mówiąc nic, nie mógł jeszcze z jakiego wzruszenia przyjść do siebie...
— Czy nie chory pan prezes? zapytał Zdzisław.
— A! — tak — tak — chory — chory — bardzo... I łzy potoczyły mu się z oczu, i milczał...
— Możeby powrócić do miasteczka?
— Powrócić — a no — tak jest... powrócić... a państwo jedziecie?
— Ja wyjeżdżam, kochany opiekunie... Mama mnie przeprowadza.
Mohyła powiódł ręką po czole...
— Więc... jedziecie państwo — jedziecie — ja zaraz, zaraz pospieszę...
Zdziś ścisnął jego rękę, hrabina się uśmiechnęła z daleka i ruszyli daléj — powóz prezesa został na drodze...
Oczyma z daleka badała go panna Róża i wyraz twarzy osowiały starego nie uszedł jéj baczności.
— Panie Wilelmski — zawołała do profesora: idź się pan dowiedz, czy prezesowi nie zrobiło się źle w drodze, okropnie jest zmieniony... mam z sobą wódkę kolońską dla pani, wodę pomarańczową — eter... może...
Wilelmski podbiegł do Mohyły, który tym samym ciągle wzrokiem patrzał na oddalający się powóz hrabiny.
— Panie prezesie, dobra panna Róża pyta... czy pan nie chory? może wódki kolońskéj... kropli...?
Prezes ręce tylko załamał, z oczu potoczyły mu się strumieniem łzy...
— Co panu takiego!
— Nieszczęście, okropne nieszczęście! wyjąknął stary... piorun! piorun!
Wilelmski stał osłupiały, nie mogąc zrozumieć, a téż i panna Róża widząc te ruchy rozpaczliwe, nadbiegła.
— Co to jest panu prezesowi?
Nie mógł już stary odpowiedzieć, rzucił się w głąb powozu i chustką zakrył sobie oczy. Ludzie otaczający przerażeni w milczeniu nań patrzali. Panna Róża śmielsza otworzyła drzwiczki powozu wołając:
— Cóż się stało? na miłość Boga! mów pan...
Stary dopiero głos kobiecy usłyszawszy, oprzytomniał, podniósł się, obejrzał i zebrawszy myśli odezwał głosem złamanym:
— Nie mogę mówić jeszcze co się stało — nie mogę, toby ją mogło zabić... Złóżcie to na moją chorobę...
Zbliżył się do ucha panny Róży, która na pół przechyliła się do powozu.
— Powiem tylko pani — nieszczęście wielkie, niespodziane, spadło na dom... na tę nieszczęśliwą hrabinę naszą i na kochanego Zdzisia... Nie mogę mówić więcéj — nie mogę... Potrzebuję się widzieć z kimś... radzić — ratować...
Panna Róża zbladła jak marmur i chwilę stała niema.
— Na miłość bożą, w téj chwili nie mów pan nic pani, złóż ten stan swój na chorobę — niech Zdziś jedzie... niech hrabina do ostatniéj chwili nic nie wie, cobykolwiek być mogło... Ale cóż? co mogło się stać?
Prezes trząsł w milczeniu głową, jak człowiek, któremu wyrazów braknie na wyrażenie tego co czuje, i siły brak na przeniesienie ciosu, jaki go dotknął...
— Jedźmy — rzekł — jedźmy... I rzucił się w głąb powozu.
Nic już więcéj wydobyć z niego nie mogąc, panna Róża z profesorem powróciła do swojéj karetki... cała drżąca i przejęta trwogą straszniejszą nad inne, bo nieokreśloną — nieznaną... Odgadnąć co mogło się stać, kusiła się napróżno...
Profesor także siedział osłupiały, ze zwrotem myśli na siebie. Prawy egoista najprzód starał się zbadać czyby to coś, co się stało, jego dotknąć mogło lub nie? Prosty rozsądek wskazywał, iż co dotykało Samobory, nie mogło się na nim nie odbić... Cieszyło go to, że bądź co bądź, jeszcze się nie ożeniwszy, gdyby został ręką losu dotknięty, od ołtarza cofać się potrafi.
Lecz co mogło dotknąć tę rodzinę?
W milczeniu dojechali do miasteczka. Tu panna Róża wysiadła pierwsza i pobiegła oznajmić hrabinie, iż prezesowi bardzo się źle zrobiło w drodze, że prawdopodobnie podagra musiała podstąpić do góry, i że najlepiejby było odprawić go nie zatrzymując do lekarza, bo nawet rozmówić się z nim było trudno.
Hrabina więc wysłała Zdzisia, ażeby opiekuna pożegnał i prosił o to, aby się wcale nie zatrzymywał. Niezmiernie jéj było przykro, iż stary jak się jéj zdawało, dla Zdzisia tę podróż odbywszy, tak się nią naraził...
W miasteczku, gdzie hrabina była bardzo kochana, zebrało się mnóztwo ludzi, dowiedziawszy się o wyjeździe młodego panicza... Konie pocztowe już stały dla niego i tłum je ciekawy otaczał. W obec tego zgromadzenia odbyło się raz jeszcze pożegnanie. Zdziś upadł do nóg matce, którą panna Róża podtrzymywała i trzeźwiła, sama blada i zapłakana... Obawiając się spotkania z prezesem, natychmiast nalegała troskliwa towarzyszka, aby kochana hrabina nie rozczulając się więcéj, co jéj zdrowiu zaszkodzić mogło, siadła do karety i odjechała...
Co prędzéj kazano téż odjeżdżać Zdzisiowi, obok którego zasiadł profesor zamyślony i nierad, iż się nic stanowczego nie dowie, w niepewności téj pozostać będąc zmuszony.
Z drugiéj strony powóz prezesa zajeżdżał do jakiéjś gospody... We drzwiach innego zajazdu całéj téj scenie pożegnania przypatrywał się człowieczek oryginalnie wyglądający, stary, siwy, ze śpiczastą dziwnie głową, okrutnie garbaty, ale czerstwy i zdrowy, przykréj twarzy, pełnéj jakiegoś szyderstwa i złości. Odzież jego i postawa zwracała oczy wszystkich przyglądających mu się jak dziwowisku, o co on bynajmniéj nie zdawał się troszczyć. Miał na sobie kapotę siwą krojem siermięgi uszytą, pas chłopski, czapkę na głowie z baranka i gruby kij prosty w ręce jednéj, drugą trzymał butnie za pasem. Poczwarna ta figura z wielkiém zajęciem przyglądała się szczególniéj powozom z Samoborów, matce i synowi. Gdy Zdziś biegł do stojącéj i oczekującéj nań poczty, ów garbus powiódł za nim dzikiemi oczyma z uśmiechem.
Obok tego nieznajomego stało kilku urzędników, z których jedni trochę szydersko, drudzy z pewném uszanowaniem nań spoglądali. Postać to była mimo swojego kalectwa i swojéj prostéj odzieży obudzająca ciekawość i zajęcie. Znać w niéj było jakieś ekscentryczne położenie i wybitny charakter — nie był to ani prosty włościanin, ani zadomowiony szlachcic okoliczny. Na twarzy szpetnéj widać było rozsądek i energią nienawykłą do ulegania. Gdy Zdziś siadł i konie pocztowe ruszyły, garbus się rozśmiał na głos i kijem w ziemię uderzył.
— Cóż pan hrabia rozkaże? odezwał się urzędnik przystępując do niego.
— Tylko mnie proszę hrabią nie zwać... Ot hrabiowie! wskazał śmiejąc się na Zdzisia i odjeżdżającą hrabinę — a ja... prosty chłop! prosty chłop... ta i tyle!!


∗             ∗

W godzinę potém, w izbie jednéj z gospód miasteczka, garbaty ów siedział, z nogą podkurczoną pod siebie na stołku... Przed nim przyniesiony samowar kipiał. Kilku urzędników przechadzało się lub posiadało z dala.
Chłopak ubrany z kozacka pokazał się w progu.
— Batku — rzekł — jakiś pan, czy go puścić!
— A puszczaj! przeciem nie chory i bez koszuli nie siedzę...
Otworzyły się zaraz drzwi i stary prezes Mohyła, którego służący prowadził pod rękę, z trudnością przez wysoki próg się wdrapawszy, sapiąc wtoczył się do izby. Zobaczywszy starca, garbaty powstał, i ręce włożywszy w kieszenie kapoty, parę kroków podszedł ku niemu.
Mohyła szedł jakby nie bardzo przytomny, cichym głosem się przedstawił.
— Mohyła Paweł, opiekun hr. Zdzisława.
— A ja Sebastyan Samoborski... odparł kłaniając się z lekka i krótko garbus — siadaj pan, bo widzę na nogi niedomagasz...
Prezesowi podano krzesło, syknął i padł na nie. Z ciężkością podniósł głowę ku stojącemu garbusowi.
Urzędnicy będący w pokoju nieco się na bok usunęli. Mohyła ręką ocierał twarz, nie mogąc się zebrać na słowo.
— Wiesz hrabio, z czém przychodzę — rzekł cicho.
— A ki dyabeł z tym hrabią? ofuknął garbaty — co za hrabstwo? Niech kto chce sobie ten dzwonek na ogonie czepia, ja go nie chcę... Jam nie żaden hrabia — widzisz asindziéj, stare chłopisko i serce chłopskie... proste...
— Tém — ci lepiéj, jeśli serce proste wieśniacze — odezwał się Mohyła — prędzéj do niego ludzkie trafi uczucie.
Garbaty się sucho rozśmiał.
— A co komu do mojego serca? zapytał; nie kumało się ono z nikim i kumać nie będzie...
— Powiadasz pan szanowny, że proces w ostatniéj instancyi wygrałeś... począł prezes.
— Ja? to nie powiadam — odwrócił się do urzędników, — niech wam ci panowie powiedzą. Stoi czarno na białem i pod pieczęcią...
— Cóż teraz myślicie? rzekł prezes — trzeba układów, porozumienia... między rodziną.
Garbaty znowu się śmiał, okręcił się na jednéj nodze, ręką uderzył po biodrze.
— Dobry ty stary! A no! do układów czas, kiedy moja na wierzchu! Albo z jaką to familią? ja żadnéj nie znam.
— Toć przecie bratanek i bratowa... rzekł Mohyła.
— Jako żywo brata nigdy nie miałem, miałem nieprzyjaciela tylko, żywo począł garbaty. Ja asindziejowi osobliwszą rzecz powiem: ja ojca nie miałem, ja nie miałem nikogo oprócz dwóch garbów od natury macochy...
I rozśmiał się oglądając po urzędnikach.
Jéj Bohu! a no tak! Jaka rodzina?? Patrz asindziéj (wziął się za włosy), siwiuteńkie... ja stary jak grzyb, ale zdrów jak grzyb... żyłem przeżyłem tyle lat o żadnéj familii nie słysząc. Musiałem sobie ją sam stworzyć... żadnéj innéj nie znaju, nie wiedaju.
Garbem ruszył — i śmiał się.
— Przecież gdyby nie nad rodziną, to nad ludźmi i obcemi litość mieć potrzeba — odezwał się prezes.
— Nie potrzeba! nie potrzeba! przerwał garbaty — gdyby była potrzeba miałby przecie kto litość nad garbusem... a nie prawda, nie miał jéj nikt, i garbus się nauczył, że litość głupstwo... Każdy sobie garnie, każdy swojego pilnuje, a lezie mi kto do misy — to go w łeb... I po wszystkiém... U mnie tak, panie prezesie... Gnębili mnie, będę ja gnębił — ząb za ząb! Pismo Święte mówi, oko za oko... Tak w prawie stoi.
— To nie Chrystusowe prawo... wtrącił prezes.
— A to Chrystusowe, gdy dziecko wyrzucą na gnój — gdy ojcowiznę mu wydrą? to Chrystusowe? zawołał garbaty. To jak drzeć, zapominacie o Chrystusie, a jak was drą, dopiero się nim zastawiacie? Dobrzy z was chrześcianie.
Prezes westchnął. Garbaty począł po izbie chodzić podrzucając nogami do góry.
— Jeżeli wy myślicie, że ja sobie szpilkę, źdźbło, prószynę, pylinkę dam odebrać dla miłosierdzia, to mnie nie znacie — u mnie tego nie ma w kramie... nie! Ząb za ząb! U mnie ani wypłakać, ani wymodlić, ani wyszachrować nic nie potraficie... Co moje odbiorę.
— Ale na miłość bożą — toć właśnie nie o co innego idzie — zawołał prezes. Niech stanie dział sprawiedliwy...
— A jakiego to wy sądu prezesem byliście! ozwał się garbaty szydersko — czy tego co między złodziejami a okradzionym krakowskim targiem przez pół zawsze sądzi, aby był wilk syty a koza nie cała? Teraz dopiero chcecie dzielić, gdyście trzydzieści lat pili śmietankę, a serwatkę mi chcecie dać. Trzymaliście majątek... nie stanie całego na to co mi się należy... i co mi sąd sprawiedliwy przysądził... nie stanie Samoborów... pójdą z torbami!
— Toć nie może być — toć bratanek wasz!
— Jaki mi on bratanek — to hrabia, a ja chłop... jużem wam mówił, że u mnie familii nie ma... Swoje dzieci znam, reszty nie znam...
— I nie powstydzisz się pan obywatelstwa, publiki... sądu ogólnego...
Garbaty się pociesznie w boki wziął.
— Ja się nie wstydzę przed Panem Bogiem z tém stanąć, a myślicie że się zlęknę, gdy na mnie trzech żółtobrzuchów oczy wyrapi?... Albo ja z niemi będę żył, albo ja o nich dbam, albo oni mnie braty, czy swaty?... Nie ma trybunału na świecie, coby mi nie powiedział: Łepski jesteś Sebastyanie, nie dałeś się w kaszy zjeść — jadłeś ty rzepę i kartofle bez omasty, niechajże i oni ich skosztują... Nie byłeś waszeć w mojéj skórze i nie wiesz com wycierpiał... nie wam mnie mierzyć i sądzić.
Prezesowi głowa opadła na piersi.
— Mój Boże! zawołał jakby sam do siebie — gdy pomyślę o losie tego dziecięcia! téj kobiety...
— Serce masz asindziéj miękkie, jak widzę, odparł garbus: to nic potém... Ja mu dobrodziejstwo wyświadczę temu gagatkowi! A tożby zgnił tak w tych pieszczotach pańskich, sparszywiał, i byłby taki jak ojciec, albo jak drudzy, do tańca może, ale ani do różańca, ani do zarwańca... Jak go pchną w świat bez grosza w kieszeni, a kułakiem jeszcze w plecy, kto wie! może z niego być człowiek, a tak to będzie gniłka...
I przeszedł się po izbie. Prezes słuchał lecz uszom nie wierzył, siedział nieruchomy, nie wiedział już jak doń mówić...
— Toż przecie, rzekł, tyle lat ten proces trwał, że my go téż jeszcze wznowić możemy...
— Jak możecie, to go wznówcie — rzekł garbus — i owszem, służę, będziemy się bawili daléj. Tylko na nieszczęście jam to tak urządził, że już nie ma dziury którędybyście na nowo wleźli... nie ma apelacyi... nie ma nic — nic — nic — nakazano egzekucyę... Potém, jeśli wam smakuje, będziecie protestowali choć do końca świata, ale ja w Samoborach będę siedział i z pałacu zrobię browar, a z parku pole... kamień na kamieniu nie zostanie... aby się ludzie w tych pieszczotach nie psuli, bo do nich sumieniem lgną i cnotą!
Urzędnicy stojący z boku, oniemiali słuchali.
— Stara hrabina musi mieć krewnych — dodał — dadzą jéj chleb łaskawy; przynajmniéj ich miała, gdy bogatą była — może potém znajdzie się choć jeden; a gagatka wezmę za parobka do wołów, jeśli chce...
Prezes milczał, oburzenie mowę mu odbierało. Obejrzał się nie mogąc sam wstać, bo chciał odejść, nie mając już nic więcéj do powiedzenia niewzruszonemu garbusowi. W twarzy jego widać było jakieś podniesienie ducha niezwykłe.
— Czyń co ci twoje pozwala sumienie — zawołał głosem uspokojonym. Winę przeciwko wam i winę waszą zmierzy i wyważy Ten, co liczy piasku ziarna w morzu — Najwyższy Sędzia... lecz pomnijcie to, że Jego sprawiedliwość was nie minie i że jeśli wy weźmiecie wiecéj łez niżeliście wyleli, — on z was ściągnie zemstę, on domierzy... Bóg z wami!
Gniew dodał mu sił, i prezes wstał nagle o swéj mocy, spokojnym wzrokiem patrząc na dzikiego garbusa...
— O tém to ja dawno wiem — rzekł Sebastyan, iż z życia rachunek zdać przyjdzie — a widzicie, że się go nie lękam, bo co czynię, wiem.
— Ja was o nic prosić nie będę — dodał Mohyła: wiem już z kim mam do czynienia; jedno rzeknę tylko — niewiastę szanujcie... dajcie czas ją przygotować, aby ten piorun nie ubił jéj — nie napadajcie na nią... dopóki...
— Dopóki? zapytał garbus marszcząc brwi... dopókiż? aż będzie miała czas pochować i posprzedawać co moje i wynieść się z węzełkami? Sprawiedliwość zawsze jak piorun spada i ubija — bo na to sprawiedliwość jest mieczem. Jam tu nie przybył się pieścić, ale swoje odebrać — dodał chmurno garbus.
Po tych słowach Mohyła już nie skłoniwszy się nawet, posunął się ku drzwiom milczący. Urzędnicy świadkowie téj sceny stali pod przykrém jéj wrażeniem. Hrabina była tak powszechnie szanowana i kochana, iż ani jeden z tych, co ją znali lub słyszeli o niéj, nie mógł bez oburzenia pomyśleć o losie, jaki ją spotykał. Głuche więc milczenie otoczyło garbusa, a spojrzenie po twarzach mogło go przekonać, iż okrucieństwo jego nie zjednało mu przyjaciół. O to jednak wcale się dbać nie zdawał. Przeprowadziwszy oczyma prezesa do drzwi, powrócił do stolika i począł zamaszysto gospodarzyć przy herbacie. Milczał tylko usta zaciąwszy.
Prezes z pomocą sługi, który stał pode drzwiami, zwlókł się do swojéj izdebki, rozkazując konie zaprzęgać. Nie było chwili do stracenia, chcąc hrabinie oszczędzić ciosu, który ją miał tak niespodzianie uderzyć, chcąc może choć cokolwiek uratować z mienia przed nielitościwym mścicielem.
Prezes choć słaby, czuł się w obowiązku nałożenia bodajby życiem, sam jednak nie podołałby niczemu — myślał do kogo się miał udać, komu zwierzyć, kogo użyć? Na myśl przyszedł mu wreszcie kapitan Porowski i do niego postanowił jechać bez zwłoki. Zbierał się jeszcze do téj podróży, kazawszy sobie nogi poobwiązywać, gdy jeden z urzędników, których widział w izbie garbusa, wsunął się po cichu do niego.
Był to człowiek, któremu hrabina córeczkę do chrztu trzymała, łagodnego charakteru i dobrego serca. Cały pomieszany zbliżył się do prezesa, ujmując go za rękę.
— A! panie prezesie — zawołał — cóż się to stało? jak mogliście dopuścić?
— My! dopuścić! odparł Mohyła — aleśmy się pilnowali z procesem do ostatka, umyślnieśmy plenipotenta trzymali do niego — ten nas sprzedał i zdradził! W chwili gdy sprawa była w najwyższéj instancyi, nie znajdował się na miejscu... Piszą mi, że gu kupiono za summę znaczną.
— I nie masz żadnego ratunku? zapytał urzędnik — a hrabina?
— Nie mów, nie wspominaj mi o tém! rzekł prezes — ja to życiem przypłacę, ja byłem ich opiekunem! Na mnie spadnie wina cała... na mnie srom, na mnie gniew...
To mówiąc trząsł się stary i płakał.
— Jeśli ludźmi jesteście i serca macie, dodał — starajcie się zwlec zjazd na grunt tego zwierzęcia... Ja natychmiast jadę przygotować tę nieszczęśliwą, ratować co można... zrobić co w ludzkiéj mocy, resztę uczyni Bóg jak wola Jego.
— Jeszcze nas nie ma kompletu — szepnął urzędnik — bądź prezes spokojny, uczyni się co można, ażeby zwłokę osiągnąć... dziś, jutro, nie ruszymy się ztąd.
— Niech wam Bóg na dzieciach płaci — ściskając go dodał prezes — ja jadę natychmiast... Trzymajcie to zwierzę!!
Służba dała znać Mohyle, iż konie czekały, ruszył więc natychmiast. Nim jednak złą groblę za miasteczkiem przebył, i namyślił się potém, że mu należało dalszą drogą do Wólki jechać, aby Samobory minąć i nie pokazywać się w nich — zebrało się na mrok i wieczór. Prezes koni kazał nie szczędzić, ażeby przed nocą u kapitana stanąć, tam główną kwaterę założyć, rządcę i pannę Różę do siebie wezwać i zrobić co jeszcze było możliwe. Biedny stary czuł się na sumieniu nie zupełnie swobodnym, wyrzucając sobie zbytnią w interesach powolność, a może, może nawet zaniedbanie, lub przynajmniéj zbytek zaufania w niepoczciwym plenipotencie.
Przez całą drogę stał mu w oczach obraz téj kobiety rozpieszczonéj, przywykłéj do zbytku przez całe życie, przywiązanéj do pewnych form i trybów, bez którychby się obejść i wytrwać nie mogła, — nagle pozbawionéj wszystkiego, odartéj z mienia, pozostającéj bez domu, na łasce ludzi... Rozdzierało mu to serce... On sam nie był majętny, miał syna i córkę, a interesa własne Mohyły były jak konie, któremi jechał, w stanie najopłakańszym. Gdyby chciał dopomódz, nie mógłby nic uczynić więcéj, chyba ofiarować schronienie we własnym domu, w którym największy nieład panował.
Hrabina pochodziła z wielkiego, ale zubożałego domu; bracia jéj straciwszy majętności znaczne, resztki ich sprzedawszy, powynosili się i osiedli za granicą. Do nich téż odzywać się nie było sposobu... Sami oni z wielkiemi tytułami i pretensyami mieli fundusze obojgu nie wystarczające. W kraju nie było nikogo, oprócz tak dalekiéj i zobojętniałéj rodziny, o któréj się zapomniało, że dziś się do niéj odwoływać było niepodobieństwem. Mały posag hrabiny, nie zapewniony na dobrach, na których miała dożywocie, odzyskany być nie mógł — prawnie śladu po nim nie zostało.
Ruina więc zdawała się tak nielitościwie zupełną, iż prawie nic z niéj uratować nie było podobna. Pretensye przyznane garbusowi, który się dopilnować umiał, przechodziły tak dalece wartość Samoborów — iż sekwestr musiał dotknąć ruchomy majątek, który szedł na ich zaspokojenie.
Wszystko to chwilami zdawało się prezesowi niepodobieństwem, snem, zmorą — a w chwilę potém czując w kieszeni papiery, które wiózł, przekonywając się, że to była prawda i rzeczywistość, stary bezsilnie płakał i modlił się.
Noc już była, bo księżyc wschodził późno i nie doczekał się go prezes, — gdy przed ganek w Wólce zajechał, ledwie się dokołatawszy do bramy. Wszystko tu spało, tylko w salonie widać było światło przez story i słychać muzykę. Stasia, która po nocach grać lubiła, biegała po fortepianie, marząc na nim... i bujając po klawiszach. Nie posłyszała nawet zajeżdżającego powozu, i gdy prezes otwarłszy drzwi ukazał się w progu blady jak widmo, przelękła się okropnie.
Wydał się jéj jakimś upiorem z grobu wychodzącym o północy... Krzyk jéj tak onieśmielił Mohyłę, że stanął nie śmiejąc kroku zrobić naprzód...
Dziewczę jednak opamiętało się natychmiast i przybiegło, ręką uciskając bijące jeszcze serce, przeprosić starego...
— A, przebacz pan... alem się straszliwie przelękła... wszak to już tak późno! nikt mi nie oznajmił... Pan tak jakoś blado wygląda...
Mohyła ledwie mógł mówić.
— Daruj pani, najprzód usiąść muszę, bo mi się nogi trzęsą. Gdzie ojciec?
— Ojciec chodzi po ogródku i odmawia pacierze wieczorne... pewnie słyszał powóz i przyjdzie natychmiast...
Nie śmiała spytać, co go tu sprowadzało?... a odwiedziny same z siebie były dziwne, bo prezes od lat dwóch u nich nie był — cóż dopiero w takiéj porze, i właśnie w tym dniu gdy pupil jego wyjeżdżał za granicę!
Stasia myślała w duchu, dla czego nie zanocował w bliziuteńkich Samoborach, gdzieby mu nieskończenie było wygodniéj?
Prezes smutnéj nowiny nie chciał jéj powierzać, patrzał wzrokiem osłupiałym, czekając ojca.
— Zkąd pan jedzie? czém panu służyć? zapytała szybko Stasia.
— A! moja panno Stanisławo — załamując ręce zawołał stary: jadę z takiém brzemieniem na piersi, tak znękany, tak nieszczęśliwy, że mi słowa zamierają na ustach...
— Cóż to jest! na Boga! krzyknęła Stasia, któréj na myśl przyszło, że się to rodziny Samoborskich tykać mogło.
— Gdzież ojciec? gdzie kapitan? dowiecie się zaraz.
Mohyła oglądał się niespokojnie, Stasia chciała biedz po ojca, gdy ten wszedł powoli, z wielkiém zdziwieniem wpatrując się w prezesa.
— A toż to gość! zawołał... Jakim sposobem...?
— Dowiesz się aż nadto prędko co mnie tu sprowadza! westchnął prezes podając mu rękę — powiem ci tylko teraz, że nie wesele, ale smutek przywożę... Przybyłem umyślnie radzić się, ratunku szukam...
— Cóż się stało?
— Proces o Samobory na głowę przegrany! Niegodziwy ten prześladowca, zwierzę nie człowiek, jedzie zabierać, tradować, sekwestrować wszystko aż do ostatniéj łyżki. Plenipotent nas zdradził, sprzedał. Hrabina i jéj syn bez kawałka chleba.
Ostatnie wyrazy prezes wymówił powoli, i znowu się rozpłakał. Stasia rękami oczy zakrywszy padła na krzesło — jeden kapitan został na pozór zimny, nie dając widzieć po sobie wzruszenia.
— Pewno to? spytał.
— Przed kilku godzinami mówiłem z tym... z tą poczwarą, odezwał się prezes. Ułożył tak wszystko, aby sam razem z dekretem i urzędnikami przybył na miejsce. Hrabina o niczém nie wie, nie ma pojęcia — ona umrze!
— A Zdzisław?
— Zdzisław wyjechał...
— Należało go wstrzymać — rzekł kapitan.
— Cóżby on nam pomógł?
— Jakto? ze stryjem...
— Stryj! ale ten człowiek ze śmiechem powiada, że nikogo w świecie nie zna za krewnego... oświadczył mi wręcz: — Niech giną i z głodu zdychają, szpilki im nie zostawię.
Stasia, która ciekawie przysłuchiwała się rozmowie, zdawała się jéj nie rozumieć.
— Ale jakże to może być? jestże to podobieństwem? hrabina... Zdzisław...
— Niestety... moja panno Stanisławo, odparł Mohyła, prawdą to jest, a może jeszcze nie tak straszną się ona wydaje jak będzie w istocie.
— Cóż więc nam, przyjaciołom hrabiny pozostaje do uczynienia? zapytał kapitan. Skoro tak jest, ubolewania te próżne, trzeba czynu, trzeba się zająć, coś robić. Mówcie — co?
— Ani chwili do stracenia nie mamy! — odezwał się prezes. P. Sebastyan Samoborski znajduje się w miasteczku, uprosiłem urzędników, aby najazd z nim wlekli. Zostaje nam kilkadziesiąt godzin czasu, ażeby hrabinę przygotować i co się da przewieźć i ocalić.
— To się bez panny Róży nie obejdzie, zawołał kapitan — jadę więc do niéj... natychmiast...
Zwrócił się ku drzwiom, córka pobiegła za nim bezmyślnie.
— Konia! zawołał przeze drzwi — okulbaczyć mi konia natychmiast... i przyprowadzić.
Można sobie wystawić, jakie to wrażenie uczyniło w spokojnéj Wólce.
— Gdyby nie moje nogi, zawołał prezes, a! i gdyby nie moja głowa — pojechałbym natychmiast sam... Tak jest, kochany kapitanie... do panny Róży trzeba się udać, ale zarazem zagarnąć co gdzie jak grosza i kosztowności, bo to być może ostatnim i jedynym ich funduszem... Kaźcie odemnie, przecie jeszcze malowanym opiekunem jestem, niech rządca odda co do grosza... niech kasyer mi odeszle wszystko... ja odpowiadam za to...
— Lecz jakże przygotować hrabinę? krzyknęła Stasia — a jak to przed nią ukryć?
— Ukryć, niepodobna... przerwał kapitan... trzeba się ratować... Hrabina musi w sobie znaleźć męztwo.
— Posłać po p. Zdzisława! mówiła Stasia...
— Nie potrzeba! dość będzie miał czasu dowiedzieć się o wszystkiém... wtrącił prezes. O najpilniejszém myśleć należy... ratować resztki i ocalić hrabinę.
Kapitan kładąc rękawiczki, ze spuszczoną głową chodził po pokoju.
— O mój Boże! jęknęła Stasia. — Ten dzień wesela, który miał być pierwszym, będzie dla nich ostatnim! Co za przeznaczenie, z takiego przepychu spaść do niedostatku!... Ta burza... to było jakby oznajmienie innéj, która się nad ich głowami zbierała...
Ale czyż to może być! mój Boże, czyż to może być! to nie sen!
Koń kapitana stał przed gankiem... Porowski podał rękę Mohyle, i milczący, zamyślony szedł do progu, córka mu się rzuciła na szyję — poczuł łzy jéj na twarzy.
— Ojcze kochany, uczyń co można, aby jéj ulżyć... aby ją oszczędzić...
— Bądź spokojna... zrobię co potrafię... Bóg pomoże do miłosiernego uczynku.
— A jedź ostrożnie... tatku — na mostku... koń się czasem płoszy! jeszcze przeze drzwi dorzuciła Stasia.
Szczęściem dla niéj pozostawał jéj Mohyła, którego nakarmić i umieszczeniem go zająć się musiała — nie miała więc czasu płakać i narzekać. Prezes wywoływany do rozmowy milczał posępnie... Znużony był tak, iż sam wreszcie prosił o pościel i łóżko...
Stasia obmyślawszy mu wygodny przytułek... sama postanowiła nie kłaść się i czekać na ojca...
Noc była spokojna, ale ciemna... Kapitan ruszył kłusem do Samoborów, najbliższą przez łąki drogą... We dworze mało już świateł widać było, na folwarku u rządcy w oknach ciemno... Musiał podjechawszy pod nie kapitan dobrze bić w okiennicę, nim się Zadarnowicza, rządcy, dobudził. Przerażony tym niezwyczajnym jakimś hałasem, rządca, człowiek młody i energiczny, wypadł na pół ubrany, narzuciwszy burkę na ramiona, nie mogąc pojąć co się stało...
— Panie Zadarnowicz — zawołał kapitan zsiadając z konia, — sprawa bardzo pilna, każ dać światła i ubieraj się co prędzéj. Przyjeżdżam od opiekuna prezesa Mohyły, który jest u mnie. Zaszły niespodziewane wypadki, nie ma chwili do stracenia...
Wołaj waćpan chłopca, aby konia potrzymał...
Przebudzony ledwie Zadarnowicz długo się nie mógł opamiętać, lecz stanowczym rozkazom kapitana nie myślał się opierać... Wbiegł więc do domku, aby ludzi pobudzić.
W chwili co żyło przeciągało się już i odziewało; przy podanym kaganku kapitan patrzał na zegarek — dochodziła godzina pierwsza po północy.
— W pałacu wszyscy śpią? spytał...
— Naturalnie — odparł rządca, — ale około godziny ósméj, jeśli pan zechce spocząć u mnie...
Kapitan spojrzał mu w oczy.
— My ani godziny czekać nie możemy — odezwał się krótko. Idź pan z ostrożnością do pałacu, aby nie budzić hrabiny, dostukaj się do panny Róży i proś jéj, by natychmiast, rozumie pan, natychmiast, albo tu przyszła widzieć się ze mną, lub pozwoliła mi przybyć do siebie.
Zadarnowicz stał zupełnie oniemiały i nieprzytomny.
— Niech mi kapitan daruje — ale gdybym mógł choć wiedzieć o co idzie!
— Kochany Panie — smutnie ale nakazująco odparł kapitan — wyobraź sobie, że się pali i że trzeba życie i mienie ratować. Tyle ci tylko powiedzieć mogę... Idź pan i uczyń jak proszę... kochasz pan hrabinę i jéj syna?...
— A! panie! czyż o to pytać można?
— Nie mów więc ani słowa więcej... idź.
Zadarnowicz przerażony wybiegł.
— Czekaj pan — wstrzymując go dodał kapitan — wstąp do kasyera... wszystko co jest w kasie i gdziekolwiek bądź, natychmiast odwieźć do Wólki do prezesa...
Rządca pobladł... schwycił się za głowę i wybiegł.
Chwila oczekiwania wydała się Porowskiemu jak wiek długą — chodził wzdychając po izdebce rządcy, kawalerskiém mieszkaniu z pewną elegancyą urządzoném... Iluż to ludzi razem z Samoborskimi stracić miało spokojny byt, miejsce, pracę i nadzieję! U rządcy tak wszystko było jakby na długie lata ubrane, ustawione i wygodnie obmyślane... a za kilka dni zapewne śmiecie tylko i puste kąty, tu także pozostać miały...
Zadarnowicz nadbiegł poprzedzając przelękłą pannę Różę, która zapomniawszy włosy związać nawet w jednym szlafroczku i chustce, blada drżąca wpadła na folwark.
Kapitanowi w chwili gdy miał usta otworzyć, i jéj się żal zrobiło — lecz czas był krótki, godziny policzone.
— Miéj pani męztwo i energię, rzekł, bo ich potrzebujemy w téj chwili. Nie będę pani przygotowywał, powiem krótko: — hrabina i jéj syn przegrali proces o Samobory z p. Sebastyanem, urzędnicy i on są już w miasteczku do zaboru nietylko majątku, ale nawet ruchomości... Mamy ledwie kilka godzin czasu, aby ocalić co się da. Hrabinę trzeba obudzić i przygotować... a srebra, kosztowności i pieniądze odwieźć do prezesa, do Wólki — prezes jest u mnie...
Spojrzał na zegarek: — Już po pierwszéj, dodał, do rana trzeba wszystko to dopełnić — czego nie ocalimy to jutro opieczętują i zabiorą...
Panna Róża nie zdawała się rozumieć dobrze z początku... otworzyła usta i oczy... patrzała, słuchała... nie odpowiadała nic... kapitan skończył i czekał — nim oprzytomniała...
— Stało się więc — rzekła cicho — wieczne miałam przeczucie czegoś podobnego... Stało się... stało się...
I w ziemię patrząc powtarzała, zadumana, ten jeden wyraz: — Stało się!
Nagle otrzęsła się z wrażenia, jakby przypomniawszy swoje obowiązki, poniosła rękę do oczu...
— Co się stanie z hrabiną? jak ja jéj to potrafię powiedzieć? szepnęła sama do siebie...
— Panie Zadarnowicz — przerwała żywo — ja nie podołam wszystkiemu... Konie zaprządz do wozów, każ pan znosić srebra, zbudzić ludzi, kredencerza, kasyera...
— Ale klucze...
Panna Róża szukała ich przy sobie, ale nie miała.
— Idź pan za mną, dam klucze. Proszę służbie polecić, aby przez miłość dla pani zachowała się jak najlepiéj... Jest-li tak pilno? spytała kapitana.
— Ale jak najpilniéj — nie można zaręczyć za to, ażeby urząd rano nie zjechał...
Wstrząsła się panna Róża.
— Dajcie mi się namyślić... Ale czyż nas ze wszystkiego obedrą?
— Prezes widział się i chciał uprosić tego człowieka, powtórzył mi jego wyrazy... Odgraża się, że do ostatniéj zabierze koszuli...
— Widział go!... gdzie?
— W miasteczku... zkąd przybył do mnie... ale już tu dojechać nie miał siły.
Machinalnie przeżegnała się panna Róża, spojrzała na Zadarnowicza, który zaledwie miał czas w drugiéj izdebce burkę włożyć na rękawy. Skinęła.
— Chodźmy...
— Czy mogę być w czém pomocny? spytał Porowski.
— Chciéj pan przyjmować to co z pałacu przyszlemy, dopóki wozy nie nadejdą...
Kapitan został sam, cichemi krokami energiczna panna Róża odeszła z rządcą, we dworze panowała cisza i spokój, jak gdyby nic się nie stało nadzwyczajnego. Tylko nocnych stróżów grzechotki około zabudowań gospodarskich odzywały się chwilami... i wcześnie pobudzone piały koguty... Wkrótce potém ruch dał się słyszeć w stajniach pobliskich i szepty... Wytaczano wozy, głuche stąpanie koni przerwało ciszę.
Ze dworu nie było jeszcze nic... Porowski pootwierał okiennice, lękając się dnia, który wkrótce miał się ukazać. Jakże równie wschodził on przed niedawnym czasem nad tym samym dworem, po owéj pamiętnéj nocy tańców i muzyki!... Po dosyć długiém oczekiwaniu wszedł zaspany kasyer z książką pod ręką i małym zwitkiem...
— Kazano mi złożyć kasę — rzekł — ale w kasie nie ma tak jak nic... Tylko cośmy młodego hrabiego wyprawiali, wyczerpało się do grosza... Hrabina kazała naprzód raty od arendarzy pościągać, na wełnę wiosenną wzięliśmy zadatek, słowem musieliśmy szukać grosza, aby na bieżące potrzeby wystarczyć... Niech Pan kapitan zajrzy w książkę kasową, mam kilkaset złotych zaledwie, a i to weszło przypadkiem z zaległych czynszów od budników.
To mówiąc złożył na stole papiery i czekał...
— Jeśli pan gdzie we dworze wiesz u kogoby mogły być pieniądze skarbowe, bądź tak dobry natychmiast je ściągnąć.
— Cóż to się stało? proszę kapitana? zapytał kasyer — wojna? Turcy?
— Coś nakształt tego, ratuj pan co możesz — dodał kapitan.
— Ale u nas wszędzie pustki? odparł kasyer, myśmy pół roku pensyi nie brali.
— Zrób co można...
Młody chłopak popatrzał, ruszył ramionami i stanął z boku.
W téjże chwili wnosić zaczęto srebra, które w niedostatku innego sposobu pakowania zrzucono w dywany zdjęte z posadzek w pokojach. Ludzie przerażeni, zdziwieni, nie rozumiejący nic, chodzili jak błędni.


∗             ∗

Sypialny pokój hrabiny Julii, jak wszystko co na jéj osobisty przeznaczone było użytek, odznaczał się wytwornością i wdziękiem niepospolitym...
Okna jego wychodziły na ogród, a z jednego z nich przez wyciętą perspektywę widać było część najpiękniejszą parku ze stawem i młynem, który był kopią z jakiegoś holenderskiego krajobrazu. Na noc okna te zapuszczały się grubemj gobelinowemi firankami, do których podobne portyery, okrywały także dwoje drzwi... Ściany pociągnięte niebieską wełnianą materyą, z wierzchu muślinem przeźroczystym były udrapowane... Wszystko aż do stropu na kształt namiotu, okrywały muśliny... podłogę dywan wschodni. Komin z białego marmuru, sprowadzony niegdyś z Włoch, był arcydziełem nieznanego artysty, który go splótł z aniołków, owoców i kwiatów... Paryzkie bronzy harmonizowały smakiem odrodzenia z marmurowemi okładzinami jego... Zwierciadło w białych ramach z saskiéj porcelany, wieńcami niezapominajek i róż ozdobnych... godziło się również z resztą ornamentacyi... Przed jedném z okien stała przepyszna toaleta... a przy łóżku obwieszoném draperyami niebieskiemi staroświecka komódka służyła za stolik... Z drugiéj strony nad rzeźbionym klęcznikiem u ściany, pełnym książek w okładkach z kości słoniowéj i srebra — wisiał obraz N. Panny staréj szkoły włoskiéj przypominający Francyę (Francesko) — a przed nim dzień i noc paliła się lampka i codzień odświeżane stawiono bukiety kwiatów. W ten miły spokojny zakątek, w którym serce macierzyńskiéj miłości pełne marzyło o synu i modliło się za niego, zdało się, że nigdy burza zajrzeć nie była powinna, że je los musiał poszanować... Tu spływały ostatnie dni życia kobiety dobréj, miłosiernéj, któréj cała przeszłość była czysta i piękna. Było to gniazdko jéj ostatnie, w którém się spodziewała na ręku syna, pobożnego, niewinnego dokonać żywota... Jeżeli zgrzeszyła kiedy hrabina Julja, to chyba zbytnią łagodnością i ślepotą, wiarą w ludzi i ufnością w to, że los dla niéj zgotowany nigdy się zmienić nie może. Czuła się jedną z istot uprzywilejowanych, ubóztwianych, wybranych do szczęścia.
Celem jéj teraz było wychować syna... zapewnić mu świetną przyszłość, a temu co ją otaczało dać ze swojego szczęścia udział jak największy... Marzyła tylko o tém, aby dobrodziejstwém serca przywiązać do siebie, a chmurna twarz niepokoiła ją póty, póki nie potrafiła jéj wypogodzić.
Korzystano nieraz zbytnio z tego usposobienia hrabiny — a jeśli się trafiło, że się przekonała o tém, co się rzadko zdarzało, uśmiechała się tylko woląc być oszukaną, niż za mało dobroczynną. Kochali téż ją wszyscy we dworze, i źli ludzie wytrwać tu długo nie mogli. Pochlebców jak profesor było wielu, ale i ci powoli nie tracąc charakteru, stawali się znośni, w atmosferze hrabiny zmuszeni ją naśladować. Intrygi się nie wiodły... spokój panował w Samoborach...
Panna Róża od bardzo dawna była przy hrabinie — stała się jéj ulubienicą, niemal przybraném dziecięciem... i choć może nie zapominała o sobie, kochała téż swą panią, któréj nie można było nie kochać...
Na tę ulubienicę pani spadł teraz najcięższy obowiązek, najstraszniejsze posłannictwo złamania jéj życia — przyniesienia wyroku, który się równał śmierci. Panna Róża płakała i modliła się, łamała ręce, chodziła długo z przestrachem patrząc na posuwające się igły zegara — naostatek zmuszona była, choć co chwila cofając się — dojść do sypialni pani.
Wprawdzie nieraz się trafiało, że troskliwa o jéj zdrowie, zwłaszcza jeśli ją z wieczoru widziała poruszoną, panna Róża wsuwała się w nocy do sypialni zobaczyć, jak hrabina odpoczywa — ale teraz... serce jéj biło okrutnie...
Przez okna pokoju poprzedzającego gabinet, wchodził już szary brzask świtającego poranka. Panna Róża brała po kilkakrotnie za klamkę i nie miała siły otworzyć drzwi — weszła wreszcie po cichu, na palcach.
Pokój był lekko oświecony bladém światełkiem lampki przed obrazem Matki Bozkiéj płonącéj w liliowym kubku; zastępowała ona veilleuse. Drzwi nie skrzypnęły, hrabina się nie przebudziła — spała oparta na reku i we śnie była piękna, bo spokój i uśmiech łagodny opromieniały jéj twarz. Panna Róża stanęła nie śmiejąc przerywać tego spoczynku... Zdało się to okrucieństwem. Lecz nie byłoż większém daleko nie oznajmić jéj o nadchodzącém niebezpieczeństwie?
Na stoliczku przy łóżku obok zgaszonéj lampy, leżała książka od nabożeństwa i ametystowy różaniec, przywieziony z Rzymu... Snadź do ostatniéj chwili modliła się za syna pomyślność... bo książka była odwrócona jakby nazajutrz miała dokończyć modły poczęte. Panna Róża plącząc usiadła przy łóżku na nizkim taborecie...
Westchnienie dobyło się z piersi śpiącéj, oczy jéj na dół się otworzyły, i poznawszy snadź Różę, wyciągnęła do niéj piękną rączkę białą, którą ta całować zaczęła płacząc. Łez kilka spadłych na nią rozbudziły hrabinę, podniosła głowę, i otworzywszy całkiem powieki, patrzała na nią zdziwiona.
— Ale idźże spać moje dziecko — nie troszcz się o mnie... Nic mi nie jest... Śnił mi się Zdziś mój kochany... uśmiechał się do mnie... Gdzie on teraz? pewnie jedzie i wypoczynku mieć nie będzie wygodnego... Idź spać.
— Nie mogę, droga pani — mnie ten chory prezes nie może wyjść z myśli. Coś mu takiego było... nienaturalnego...
— A! prawda, dobrze, żeś mi przypomniała... trzebaby jutro posłać się dowiedzieć — szepnęła hrabina... Dobranoc ci — tak mi się oczy kleją...
Róża pomilczała chwilę, nie ruszając się z miejsca...
— Nie chciałam pani niepokoić, dodała po cichu — ale ja się czegoś dowiedziałam o prezesie, czego dobrze nie rozumiem...
— A! czyby tak źle z nim było! podnosząc się i ręce białe składając — poczęła hrabina...
— Mówią — ale może ja to niepotrzebnie pani mojéj powtarzam — ciągnęła daléj Róża — mówią, że, prezes odebrał jakąś złą wiadomość z Petersburga, i to go tak bardzo zgryzło... ale tak...
— Prezes żadnych nie ma spraw... to muszą być bajki — spokojnie odpowiedziała hrabina...
— Właśnie mnie to dla tego przeraziło i niepokoi, że — że musiałam — może się to broń Boże nas tycze... pani wie, téj sprawy...
Oczy hrabiny błysnęły nagle, wlepiła je w Różę milcząc, pochyliła się, postrzegła łzy, poznała twarz zmienioną, i rzuciła się nagle jakby z łóżka skoczyć chciała... porywając za rękę Różę.
— Wiesz coś? mów! zawołała — na Boga cię zaklinam, nie taj przedemną...
Panna Paklewska ze stołeczka, na którym siedziała, padła twarzą na nogi pani swéj, i płacząc całować je zaczęła...
Hrabina drżała przez chwilę, i wstrząsała się, nie śmiejąc już pytać....
— Dziecko moje — wody szklankę...
Panna Róża pobiegła podać wodę, hrabina przyłożyła do ust napój, zwilżyła je ledwie i odepchnęła.
— Ty wiesz coś — mów — prezes? gdzie jest prezes?... tyś przyszła tu nie bez przyczyny... mów, prószę... Zdzisiowi co grozi! Ja jadę natychmiast sama do stolicy...
— Niech się pani uspokoi — może to nie jest tak groźne jak prezes sądzi, ale mówi że... proces przegrany...
Hrabina upadła na poduszki bledniejąc jak trup — Róża porwała flakon, aby obetrzeć skronie. Zerwała się żywo...
— To nie może być! krzyknęła — Pan Bógby nie mógł zgubić Zdzisia!... Pan Bógby mnie ukarał, — jeśli kary trzeba było domierzyć... jam mu się ofiarowała za niego... Kto ci mówił o prezesie? kto mówił o przegranéj? Myśmy nie mogli przegrać...
— Pani droga — niech się pani uspokoi, potrzebujemy siły, mocy ducha — przytomności dla Zdzisia... Prezes przysłał właśnie, ażeby ratować co można, bo jutro zjedzie Samoborski ten i zabiera...
Hrabina z krzykiem bolesnym zemdlała... Drugiemi drzwiami wbiegła na ten głos sługa — poczęto ją trzeźwić... Otworzyła oczy i jęczeć zaczęła... Potém odepchnąwszy Różę, z łóżka wprost rzuciła się na klęcznik i z załamanemi dłońmi modliła się jęcząc... Nie śmiano jéj przerywać...
Tymczasem dzień się robił coraz jaśniejszy... we dworze niezwykły ruch słychać było.
— Zaklinam panią — przypadając do jéj nóg poczęła Róża, niech się pani uspokoi, ubierze i rozkazuje... Prezes wszystko co jest droższego polecił wywozić do Wólki... ja głowę tracę...
Hrabina sięgnęła ręką po kluczyki i rzuciła je płacząc na ziemię... hamowany jęk dobył się z jéj piersi, i razem z nim śmiech serdeczny, który przeraził kobiety...
Było w nim coś obłąkanego, przejmującego, dzikiego, a towarzyszyły mu ruchy konwulsyjne, rzucania się, tak, że silne dwie kobiety téj słabéj istoty utrzymać nie mogły. Zdawała się nie słyszeć co do niéj mówiono, łkania i śmiechy głośne wybuchały z piersi na przemiany.
Róża skinęła na służącą: „Po doktora!“ Widocznie się już tu bez niego obejść nie było podobna... Z trudnością złożyły ją na łóżku, na które padłszy, to bezwładna leżała, to się zrywała śmiejąc i jęcząc. Związanie ręki i zwykłe lekarstwa kobiece, najmniejszego nie czyniły skutku. Wyrazy, które się z jéj ust wyrywały — były niezrozumiałe, stan ten nie dozwalał na chwilę opuścić jéj, a co chwila do drzwi pukano, wywołać chcąc pannę Różę...
Spuściwszy na Opatrzność wszystko... musiała przy hrabinie pozostać. Co się działo z ratowaniem mienia myśleć nie było podobna — wysłała służącą oznajmując, że odejść nie może...
W istocie nie było już co czynić, bo nim wozy ruszyły od folwarku z pozbieranemi cenniejszemi rzeczami, nadjechał urzędnik z miasteczka z poleceniem dozorowania, aby nic nie tknięto z pałacu i zabudowań jego. Wozy wstrzymane zostały.
Kapitan napróżno uciekał się do rozmaitych środków, ażeby choć to co stało gotowe uratować, zbyt wielu było świadków, sprawa zbyt jawna, ażeby się co zrobić dało... Opieczętowano rzeczy natychmiast. Tak wszystkie zabiegi prezesa w niwecz obrócone zostały. Porowski nie miał już tu co robić, w milczeniu konia kazał sobie podać i pojechał...
Dzień był jasny gdy przed Wólką stanął. W oknie otwartém siedziała Stasia i wybiegła naprzeciw niego... patrząc mu w oczy... Smutném wejrzeniem przywitał ją ojciec ściskając...
— Nie mogłem uratować nic — rzekł, już areszt położono... wozy nie były gotowe, spóźniono się o minut kilkanaście — lecz oprócz sreber nic pono do ratowania nie było... Biedni ludzie...
Wchodzili do sieni, gdy z przyległego pokoju, w którym prezes spał, głos się dał słyszeć... wołający kapitana.
Porowski pośpieszył milczący.
— Zrobiłem co było można — ale ostatecznie bez żadnego skutku — urzędnik przybyły areszt położył.
— Jakto? dziś? już! krzyknął prezes... a hrabina?...
— Posłano po doktora...
Milczenie długie nastąpiło po tych kilku słowach.
— Spełni się straszny sąd boży — zawołał prezes — bądź co bądź, ja tam być powinienem, choćby przyszło życie położyć. Może nadjechać to bydlę... Kto wie czego się ludzie w rozpaczy dopuścić gotowi... muszę tam być...
— W istocie — odparł kapitan, — wnosząc z tego co widziałem i com słyszał, nie zupełnie jeszcze spokojny... Zadarnowicz chodzi jak wściekły i odgraża się, dworscy powiadają, że nic tknąć nie dadzą... służba folwarczna rozbiegła się po wsiach... o nieszczęście nie trudno, a to położenie pogorszyć może... Jedźmy razem...
Kazano zaprzęgać konie — Stasia kręciła się zapłakana, nie śmiejąc prosić, aby ojciec ją wziął z sobą. Zdawało się jéj, że i ona się tam na coś przydać mogła... Na pierwsze poszepnięcie o tém, kapitan odmówił stanowczo.
— Nie chcę żebyś tam była... rozpłaczesz się a pomódz nie będziesz zdolną. Masz co innego do czynienia! przygotuj w domu wszystko, być bardzo może, iż hrabina tu się schronić będzie musiała... Nie widzę innego domu... Do prezesa za daleko i kobiety tam żadnéj nie ma; na wielką przyjaźń Mangoldów nic rachować nie można...
Potrząsł głową kapitan.
— My spełnimy swój obowiązek...
Stasia pocałowała go w rękę. W téj chwili nie było to już trzpiotowate dziecię wesołe, ale poważna niewiasta, którą pierwszy ból w życiu zastał przygotowaną.
Powóz w którym prezes i kapitan odjeżdżali, przeprowadziwszy wzrokiem poszła się krzątać około domu. Najlepszy, najmilszy, swój własny pokoik postanowiła odstąpić hrabinie. Nad gankiem była smutna izdebka gościnna o jedném oknie, którą dla siebie wyznaczyła...
Przybywający prezes znalazł jeszcze dwór tak prawie jak go kapitan zostawił. Około folwarku tylko stała spora ludzi gromada, otaczając izbę, w któréj urzędnik odpoczywał. Z posępnemi twarzami chodzili dworscy szepcząc i naradzając się. Ze wsi ścieżkami i miedzami płynęli ciągle ludzie do dworu. Wieść o nieszczęściu hrabiny, o jéj chorobie piorunem się rozeszła... Ciekawość i oburzenie na to co wedle pojęć ich zdawało się niesprawiedliwością — ściągały wszystkich, a szczególniéj tych, którym dwór nieraz świadczył...
Po wszystkich kątach, we drzwiach, po sieniach stały rozmawiając cicho kupki wieśniaków i dworskich ludzi, naradzając się. Zobaczywszy prezesa, niektórzy ze starszyzny poczęli się zbliżać do niego.
Stary gumienny pierwszy go zagadnął.
— Czy to my mamy dać naszych starych panów wypędzić jakiejś hołocie? zawołał stłumionym głosem.
— Bardzo to pięknie dla panów i dla was, że im miłości dowodzicie — odezwał się Mohyła; ale gdybyście chcieli sprawę ich pogorszyć, nie ma lepszego sposobu, tylko się do niéj wmieszać. Przeciwko prawu nie można nic. Co się da zrobić — zrobimy... Hrabinę osobiście my obronimy i urząd, a wy rozejdźcie się, to będzie najlepiéj.
Nie od razu trafiło to do przekonania gumiennego i dworaków, ale w końcu zrozumieli, iż oprócz łez nic pani swéj dać nie mogą... W godzinę nadjechał urzędnik, z którym prezes mówił w miasteczku, ze łzami w oczach zaprzysięgając, iż czynił co mógł, aby powstrzymać wysłanie na miejsce, ale stary garbus, zmiarkowawszy co się święci, wymógł prośbą i groźbą, że nadzór na grunt wyprawiono.
Razem z nim przybył lekarz z miasteczka, którego natychmiast do hrabiny zaprowadzono. Stan jéj wcale się był nie zmienił, leżała jęcząc i śmiejąc się — w nerwowych paroksyzmach, których nic powstrzymać nie mogło. Dwie służące napróżno starały się ją od gwałtowności powściągnąć. Zrywała się jakby biedz chciała... to opadała bezsilna i omdlała... Na nieszczęście i medycyna w takich wypadkach niewiele ma do czynienia. Lekarz mógł tylko pokierować troskliwym ratunkiem... Uspakajających jego wyrazów hrabina nie zdawała się rozumieć... równie jak zaklęć panny Róży... która na chwilę od łóżka nie odstępowała.
Gdy lekarz przepisawszy co mógł, wyszedł z wyrazem znękania na twarzy do przyległéj sali, — prezes, który tam siedział, zapytał go o stan choréj.
— Nie umiem panu odpowiedzieć — rzekł z uczuciem stary przyjaciel domu — takie ciosy czasem zabijają, niekiedy w błogosławiony sposób pamięć i przytomność zabiorą na wieki... Im wrażliwsza natura, tém straszniejsze skutki.
Z bocznego pokoju przez drzwi jęk i śmiech dawały się słyszeć chwilami... Około godziny dziesiątéj dzwonki na gościńcu dały znać o nadjeżdżających urzędnikach i panu Sebastyanie.
Garbus jechał wielkim wozem węgierskim, wysłanym wygodnie do podróży — i z dala dostrzedz go było można rozglądającego się po pięknéj okolicy z uśmiechem zwycięzkim. Na koźle siedział z kozacka ubrany chłopak, obok woźnicy niemal tak odzianego jak sam pan w świcie, pasie i baraniéj czapce wysokiéj... Ręka wskazał garbus, aby zajechali pod ganek pałacowy.
Z dziedzińca zakątów ludzie się zbiegli oglądać przybysza, wskazując go sobie palcami. W ganku stał prezes, doktor i kapitan — po za nimi officyaliści z groźnemi twarzami. Z dala na folwarku szumiał tłum, który się rozejść nie chciał.
Widok garbusa, jego stroju i twarzy uczynił wrażenie dziwne. Podobnego Samoborskiego nikt się spodziewać nie mógł. Doktor czekający nie nadaremnie w ganku, nie zwracając się ku garbusowi, przystąpił do najstarszego z urzędników, z którym był dobrze znajomy.
— Nie spodziewam się, rzekł głosem podniesionym, abyście panowie przybyli dobijać kobietę niebezpiecznie chorą. Mam honor oświadczyć jako lekarz, iż najmniejsze targnięcie się w téj chwili na spokój, którego jéj stan wymaga, zagraża jéj śmiercią. Mogę to na piśmie poświadczyć.
Garbaty odwrócił się patrząc z uwagą na doktora.
— Ja do waszéj hrabiny nie mam nic — niech żyje, czy umiera, wszystko mi to jedno; majątek do mnie należy i ten zajmuję... obcych w nim ludzi nie ścierpię... Jeśli chora, to ją wywieźcie, czy wynieście...
To mówiąc miał wchodzić do pałacu, gdy urzędnik go wstrzymał.
— Przepraszam pana, rzekł: ależ nigdy i nigdzie w świecie tak się nie postępuje; każdemu się daje czas do wyprowadzenia.
— Jakto? nawet rozbójnikowi? śmiejąc się zawołał garbus... nawet rabusiowi, co ci zabrał i kilkadziesiąt lat trzymał ojcowiznę, usadowił się w niéj, rozpłodził?... Cha! cha! Ja go mam za to z wielkiém uszanowaniem prosić, ażeby mi raczył ustąpić!
— Kobieta! na miłość Boga! zawołał doktor, stając naprzeciw pana Sebastyana.
— Ja nie jestem z tych ludzi, co delikatne kobiety szanują i robią z nich lalki... nie — rzekł garbaty — kobieta u mnie pracuje ze mną, cierpi ze mną i nie ma większych praw dlatego, żeśmy ją słabą zrobili.
Dajcież mi z waszemi morałami święty pokój! dodał gwałtowniéj. Jam tu nie przybył się rozczulać, romansować i łzy lać nad nieszczęśliwymi, ale pomsty szukać nad winnymi i odzyskać co mi zabrano....
I ominąwszy doktora i urzędnika, którzy stali zmieszani, śmiało wszedł do pałacu rozglądając się dokoła. Przytomni: prezes, doktor, kapitan, urzędnicy popatrzali na siebie, a w końcu poszli za nim zwolna. Jeśli będzie śmiał wejść do pokoju hrabiny, mruknął kapitan, to go za gardło schwycę i cisnę o ścianę...
Ogromna wspaniała sień najprzód zwróciła uwagę garbusa... podniósł głowę do sufitu.... i cmokał: — Pfiu! Pfiu! co to za browar będzie!! Otworzył drzwi przypatrując się kryształowéj klamce, i wszedł do wielkiéj sali... W pustym gmachu stąpanie jego i odgłos chodu rozlegał się hałaśliwie... Spojrzał na obrazy, na kandelabry, dotknął ręką obicia na krzesłach, mrucząc coś sam do siebie pod nosem. Drzwi otwarte na obie strony ku sali jadalnéj z portretami i do mniejszego saloniku poprzedzającego gabinet hrabiny, zmusiły go wstrzymać się i rozmyślać w jakim pójdzie kierunku.
Zwrócił się po namyśle w lewo do jadalni, i z ciekawością, któréj obronić się nie mógł, stanął przyglądać się portretom familijnym.... Twarz mu się namarszczyła, jakby w duchu rozmawiał z niemi i czynił im wyrzuty... Portret brata i hrabiny, w całym blasku piękności dwudziestoletniéj ściągnął jego uwagę, zatrzymał się przed niemi dłużéj, a potém spojrzał na siebie i swoją siermięgę. Uśmiech wykrzywił mu usta. Zdjęte na prędce z bufetu srebra, których nie zdążono wynieść, leżały tu razem z ogromnym kobiercem, w który je na prędce zrzucono. Stos półmisków, waz, lichtarzy walał się tak, powywracanemi świecąc bokami... Garbus schylił się i podjął lichtarz, przypatrując mu się jakby chciał rozpoznać, czy istotnie był srebrny... zobaczył cechę i rzucił go nazad do kupy. Drzwi dalsze były pozamykane, tędy przez korytarz przejście było do kucheń, izb służby, pomieszkania panny Róży i pokojów gościnnych...
Palcem wskazał sprzęt srebrny urzędnikowi...
— Możecie panowie spisywać....
— To są srebra hrabiny — stłumionym głosem zawołał prezes gniewnie.
— Co tu jest, to moje — odparł garbaty — a hrabina się niech upomni i procesuje, jak ja procesowałem! Szpilki nie dam wziąć z domu!
To mówiąc poszedł nazad przez wielką salę do mniejszéj ubranéj obrazami... z któréj wprost było wnijście do pięknego gabinetu porcelan hrabiny, a z niego przez niewielki pokoik do sypialni... Wszędzie wszedłszy stawał oglądając się ciekawie, macał portyery i firanki, schylał się przypatrując dywanom. W gabinecie mnóztwo pięknych cacek, kosztownych drobnostek, niezwykły wdzięk tego pokoiku z takim urządzonego smakiem, zdawał się na nim czynić jakieś wrażenie... Ale wzgarda, obrzydzenie, szyderstwo wystąpiły mu na twarz, ręce włożywszy w kieszenie stanął, z ustami zaciśniętemi patrząc długo, starając się niby zrozumieć znaczenie téj poezyi życia, któréj nigdy nie kosztował. Na półce stały kosztownie malowane naczyńka z sewrskiéj porcelany i saskie... Jedną z nich z wizerunkiem pięknéj kobiety schwycił w grube palce... zblizka się jéj zaczął przypatrywać i puścił na ziemię... Rozbiła się w drobne kawałki, które nogą w kąt podrzucił... Wszyscy za nim idący byli oburzeni i na twarzach ich gniew a rozdraźnienie stawało się coraz widoczniejsze. Jakby je odgadł garbus, z uśmiechem począł się im wyzywająco przypatrywać.
— Nie powinieneś pan sobie przynajmniéj szkody czynić — rzekł szydersko doktor — wszak ci to pieniądze!
— Wielkie pieniądze!! rozśmiał się garbaty...
— Zawsze kilkanaście jeśli nie więcéj dukatów, rzekł jeden z urzędników.
— Ta łupina? śmiejąc się odparł garbaty i splunął na dywan, zacierając ślinę nogą ubłoconą...
Na straży drzwi wiodących do pokoju choréj doktor stanął zawczasu z kapitanem. Ztąd już słaby krzyk jéj chwilami słychać było, przejmujący najobojętniejszych. Garbaty chwilę mu się przysłuchiwał z obojętnością może umyślną, nie dając poznać po sobie najmniejszego uczucia. Nie próbował wszakże iść daléj i w gabinecie wskazał krzesła urzędnikom, zapraszając ich siedzieć. Żaden jednak z tych panów nie przyjął wezwania.
— Pójdziemy gdzie do spokojniejszego kąta, zawołał starszy z nich. Wolno panu, coś hrabiny nie znał i nerwy masz żelazne, siedzieć tu kiedy się podoba, ale jabym tu wytrwać nie mógł — ja mam żonę i dzieci.
Garbus głową pokiwał.
— Ja mam téż i żonę i dzieci, wilk téż ma żonę i dzieci, a owce bierze na plecy od jagnięcia lub z jagnięciem dla swoich. Co pan chcesz? to prawo świata... popatrz pan tylko: żyjemy zabójstwami i karmimy się rozbojem... My na to nie poradzimy... Jak mnie kto zmoże i zje — na zdrowie; a gdy ja mam siłę, miałbym robić ceremonie? byłbym głupi!
Rozśmiał się głośno. Nikt mu nie odpowiadał, poodwracali się wszyscy — milczenie panowało w pokoju.
— Obrzydliwe stworzenie! mruknął kapitan... odchodząc na bok...
Chociaż urzędnicy pousuwali się na próg gabinetu, garbus w swéj sukmanie i butach zbłoconych zasiadł w fotelu u stolika, na którym stał jeszcze ów cały przyrząd wymyślnych sprzęcików, flakonów, lampek, kadzielnic hrabiny — otwierał flaszki, wąchał, rzucał je na stół rozlewając co w nich było... słowem gospodarzył z przemyślną złośliwością, zostawując po każdém dotknięciu swém ślady... Widocznie napawał się chwilą brzydkiéj, dzikiéj jakiejś zemsty, która dla niego była niedostateczną bo się znęcał nad rzeczami nie nad ludźmi.
Panna Róża, która wyszła była po coś z pokoju choréj, osłupiała tym widokiem niespodzianym, stanęła w progu, patrzała i oczu od poczwary téj oderwać nie mogła. Zapomnieliśmy dodać, że p. Sebastyan w czapce baraniéj, nie zdejmując jéj, wszedł na pokoje; twarz jego, ubiór, mina przypominały dobrze paryzką tłuszczę, na pokojach Maryi Antuanetty. Dojrzał garbus postaci téj kobiecéj i zmierzył ją oczyma: domyślił się snadź kogoś ze dworu hrabiny, po pęku kluczów może, które roztargniona Róża w ręku trzymała.
— Mościa pani, czy mościa panno — odezwał się nie wstając: każcie tam dać tym panom i mnie śniadanie. Dla mnie słoniny kawałek i cebuli, ja do nich przywykłem.
Panna Róża stała nieruchoma.
— Czy panna nie słyszysz? powtórzył.
— Jeśli do mnie waćpan mówisz — odparła z gniewem p. Paklewska — to mu tylko odpowiem, żem nie jego sługa. I odwróciła się dumnie.
Na stoliku stał dzwonek, garbus dzwonić począł co siły. Doktor drzwi przymknął od pokoju, który prowadził do hrabiny... Dźwięk dzwonka rozlegał się po salach, ale nikt nie przychodził. W ostatku kamerdyner z flegmą przybył zobaczyć kto dzwoni. Był to mężczyzna w podeszłym wieku i poważnéj postawy. Przekonawszy się, że dzwonek był w ręku p. Sebastyana, nic nie mówiąc począł się cofać.
— Cóż to jest? nie słyszycie, że dzwonię? zawołał garbus.
— A cóż to nas ma obchodzić! odparł kamerdyner, że waćpan dzwonisz... Wszak tu nikt z nas mu nie służy...
Garbus zamilkł.
— Ja téż próżniaków i darmozjadów nie potrzebuję — krzyknął wstając... Znać było, że się namyślał co począć. Ruszył się z gabinetu prowadząc urzędników za sobą; doktor, kapitan i prezes pozostali w gabinecie. Wiedzieli oni, że usługi garbus nie znajdzie żadnéj, bo wszyscy do kuchty i parobka zmówili się służbę porzucić. Milczący pozajmowali miejsca na straży u wnijścia do pokoju choréj, lękając się, aby dziki człowiek i tam nie wtargnął. Doktor po chwili poszedł na palcach przekonać się o stanie hrabiny, pozostał czas jakiś w sypialni i wrócił z twarzą posępną. Spojrzeli nań badającym wzrokiem prezes i kapitan.
— Lepiéj? szepnął Mohyła.
— Wcale nie — rzekł doktor cicho — lękam się o umysł — wątpię czy to wstrząśnienie, zbyt niespodziane i gwałtowne, na zawsze po sobie śladów nie zostawi. Dotąd przynajmniéj hrabina nie odzyskała wcale przytomności.
— Kto wie, czyby to dla niéj nie było miłosierdziem bożém! — rzekł kapitan...
Doktor ruszył ramionami, prezes ręce trzymając załamane nieruchomy siedział.
— Panowie moi, odezwał się — jesteście wszyscy przyjaciołmi tego domu: proszę was o radę. Hrabia Zdzisław nie wiedząc o niczém jedzie z Wilelmskim do Berlina... Należałoby go zwrócić z drogi, wszystkie warunki się zmieniły. To co ma z sobą, dziś może cały jego fundusz stanowić; potrzeba go wezwać do powrotu i myśleć inaczéj o przyszłości. Sądzę, że to obowiązek... Sam stan hrabiny nakazuje to... żal mi biedaka, ale na to nie ma ratunku...
— Nie ulega wątpliwości — potwierdził doktor: trzeba posłać za nim i zawrócić co rychléj, niech się uczy o sobie myśleć.
— Tak jest — dodał kapitan...
— Na jakąkolwiek łagodność i wyrozumiałość ze strony tego... gbura, kończył prezes, liczyć niepodobna...
Chciał wstać, kapitan podał mu rękę, wyszli razem. W gmachu stał jeszcze garbus z urzędnikami, wściekły, zaczerwieniony i gniewny, stukając kijem w posadzkę.
Urzędnicy udając wielką powagę, mieli uśmiech na ustach — w istocie było trochę zabawnie widzieć nowego pana Samoborów opuszczonego od sług i posługującego się owym kozaczkiem, którego przywiózł z sobą i z którym rady sobie dać nie mógł. Chłopaka bowiem popychano wszędzie, nie odpowiadając mu; nic dostać, z nikim się rozmówić nie mógł. Przylatywał co chwila się skarżyć, dostawał połajanie i przeklęctwo, i biegł znowu na to, by się z niego ludzie wyśmiewali. Garbus chodził po ganku rozmyślając, jak sobie poradzi, klął po rusińsku i głową trząsł.
— Panowie, jesteście urzędnicy, macie prawo rozkazywać, kaźcie sobie usłużyć... ja muszę czekać aż służbę sobie złożę... zawołał garbus. Za pieniądze przecie znajdę gdzie ludzi, a potém im pokażę, jak się zdejmują rachunki z koszulą razem z grzbietów... Ja mam cierpliwość — a no! a no!
Zaciął usta i siadł na ławie w ganku... widocznie zemsta w nim wzbierała jeszcze mocniéj. Kapitan chciał namówić którego z lokajów, ażeby go posłuchał, ale żaden z nich gorszym od innych okazać się nie chciał — nie poszedł żaden. Garbus z wozu kazał sobie przynieść chleba, ze spiżarni słoninę, z ogrodu cebulę i śniadał na ławie.
Wcześniéj dniem przed odjazdem hr. Zdzisława, Żabicki wyruszył z Samoborów, parę dni mając się zatrzymać w miasteczku u znajomych. Tu go doszła wieść o nagłéj katastrofie, jakiéj uległa nieszczęśliwa rodzina; bez namysłu więc powrócił natychmiast nazad, stawiać się z ofiarą posługi, jakiejby od niego potrzebować mogli... Z razu w tém zamieszaniu nikt na niego uwagi nie zwrócił, aż kapitan poddał myśl, ażeby go i tak wybierającego się do Warszawy, prosić o przyspieszenie odjazdu i o widzenie się tam ze Zdzisławem, mającym się kilka dni zatrzymać dla wypoczynku; taki był przynajmniéj program podróży. Żabicki podjął się chętnie tego smutnego posłannictwa, zgadzało się ono lepiéj z jego charakterem, niż zwiastowanie dobréj nowiny. Dosyć zawsze surowo obchodził się ze swym uczniem, lecz tam gdzie cierpienie istotne i boleść ludzką uczuł, umiał je poszanować i łagodnie obchodzić się z niemi. Miał dosyć męztwa i energii, by w potrzebie natchnąć niemi — i osłabłego, rozpieszczonego jedynaka pokrzepić przykładem i słowem.
Prezes dał mu list do Zdzisława, w kilku słowach zawarty i łzami bezsilnemi oblany.
Nazajutrz Żabicki wziął pocztę i poleciał w pogoń.
Tymczasem w Samoborach gospodarował p. Sebastyan i urzędnicy użyci przez niego do robienia inwentarzy. Pokój sypialny hrabiny i przytykające doń dwa boczne, wyłączono od opisów i zostawiono w takim stanie jak były. Garbus jednak oświadczył, że długo tego cierpieć nie może, i że hrabinę muszą sobie wywieźć gdzie im się podoba, jak tylko z łóżka się podniesie.
Cały dom zresztą wyglądał już jak ruina: sprzęty pozestawiano na kupy, do najdrobniejszéj fraszki, oprócz rzeczy, które się udało pannie Róży pochwytać i pochować do oddzielnych pokojów; — poznoszono wszystko pod klucz i pieczęcie. Dywany z podłóg, zwierciadła i obrazy ze ścian, firanki i portyery, garbus pozbierać kazał. Sale spustoszone, ogromniejszemi się jeszcze wydawały niż przedtém, a nowy pan przechadzał się po nich, z uciechą patrząc na zniszczenie.
— Kamienia na kamieniu nie zostawię, — mówił do urzędników — niechaj niepoczciwe gniazdo w proch i gruz się obróci. Chciałem browar zrobić z pałacu... nie! zrzucę go! zrzucę, zbiję, obalę... Ogród zaorać każę, drzewa wyciąć w pień.
— Lepiejbyś pan uczynił sprzedając — wtrącił jeden z urzędników: tak pan sam sobie krzywdę wyrządzisz...
— Gdybym znalazł Cygana, szuję, łotra... przybłędę, coby miał pieniądze, kto wie? Komu innemu nie sprzedam — mówił Samoborski. Chcę takiego, coby obrzydził i zniszczył.
Ledwie go powstrzymano od tego, by familijnych portretów natychmiast na kupę je zrzuciwszy nie spalił, tą uwagą, iż prawo jeszcze o własności ich rozstrzygać musi. Zdarte ze ścian, zrzucono na strych.
Z każdym dniem odchodzili ludzie ze służby, garbus sam kończył z nimi rachunki, przy żadnych nie obeszło się bez kłótni — gromadnie opustoszali Samobory. Mała garstka zostawała przy hrabinie, któréj stan ciągle był jednakowy. Doktor wątpił bardzo, ażeby kiedy przytomność odzyskać mogła. Ustały tylko gwałtowniejsze objawy, a w ich miejsce przyszła symptomatami nerwowemi, wyciąganiem i krzykiem przerywana melancholia milcząca. Rachowano tylko na powrót Zdzisława, na widzenie się z nim. Panna Róża na zapytania nie odbierała odpowiedzi, odwracała się ku niéj, patrzała, słuchała i nie mówiła słowa. Przez sen tylko wyrywały się z jéj ust wyrazy niezrozumiałe, jakby skargi i modlitwy.
Wyobrazić sobie łatwo, jakie wrażenie wieść o wypadkach w Samoborach uczyniła na sąsiedztwie. Dom to był powszechnie szanowany, hrabinę kochali wszyscy dla jéj dobroci i niewieściego wdzięku. Opowiadanie o obejściu się z Samoborskiemi tego dzikiego człowieka, który tak blizkim był ich krewnym, wywołało zgrozę i oburzenie. Nie było prawie człowieka, któryby słysząc o tém nie zarzekł się wszelkich stosunków z nowym sąsiadem i nie zaklinał, że go wcale znać, widzieć, zbliżać się doń nie będzie. Odgrażano się nawet zemstą. Nikt jednak oprócz prezesa i kapitana w pomoc i z ofiarą żadną nie przybył.
Mohyła nazajutrz jadąc na kilka godzin do domu, a mając około Jezioran przejeżdżać pod bramą, — wiedząc, że Mangold był w stosunkach z hrabiną, uznał za właściwe wstąpić na chwilę do barona, aby się przed nim użalić nad losem nieszczęśliwéj.
Jak zazwyczaj, musiał dość długo czekać przed bramą, a potém w salonie, nim sztywny i wystrojony baron wyszedł do niego.
Tym razem bardziéj jeszcze zimny i milczący był niż zwykle. Powitał prezesa nie mówiąc prawie słowa i ruchem ręki wskazując mu tylko miejsce na kanapie.
— Wiesz pan już zapewne, panie baronie, jak okropne nieszczęście spotkało rodzinę hr. Samoborskich...
— A — tak — krótko odparł Mangold — głowę spuścił na piersi, ręce złożył, westchnął i zamilkł...
— Bóg widzi, że cierpię z nimi i za nich... bo serce się rozdziera patrzeć na to...
Mangold odetchnął, ramionami ruszył, rękami uderzył po poręczach fotelu i — zmilczał.
— Co najgorsza, że z dzikim, z Hotentotem mają do czynienia... ze zwierzęciem...
— Proszę! proszę! odezwał się baron... słyszałem — mówiono...
— Hrabina jakby obłąkana... dodał prezes.
— Jest czego! jest! mruknął Mangold...
— Posłaliśmy po Zdzisława...
Wiadomość ta nieco żywiéj zdawała się obchodzić barona — spytał: — Kiedyż się go państwo spodziewacie?
— Nie wiem w tych dniach pewnie...
Mangold milczał znowu, w ogóle nie bywał rozmowny, teraz zdawał się lękać ust otworzyć.
— Pan baron może nam co poradzisz, może przez przyjaźń dla domu...
Jak oparzony porwał się z krzesła gospodarz nagle...
— Ja? ja? ale my natychmiast zmuszeni jesteśmy do Włoch wyjeżdżać — to od dawna było w projekcie... od dawna... bardzo mi żal — od dawna...
Prezes zamilkł, nie chcąc być natrętnym. Panna wcale do salonu nie wyszła. Mohyła po półgodzinnym pobycie pożegnał barona, który go odprowadził aż w ganek...
Tu już się mieli ostatecznie pożegnać, gdy baron coś sobie przypomniał.
— A! za pozwoleniem... pan prezes nie słyszał? tu mówią, że Samobory pójdą na sprzedaż? może to być?
Oczka mu błyszczały jakiémś życiem niezwykłém...
— Nic o tém nie wiem — odezwał się Mohyła; słyszę tylko, bo to ciągle powtarzał zbój — że kamienia na kamieniu nie zostawi...
— A — a — a... przecież ich w moździerzu nie potłucze? nie pokruszy? żywo dodał Mangold... Więc będą licytacye... na wszystko... Licytacye?
— Nic nie wiem — dokończył prezes, któremu nagła gorączka zimnego barona wydała się przykrą i dziwną.
Mangoldowie żadnego już więcéj znaku życia nie dali... Mohyła dowiedział się, że istotnie w parę dni potém do Włoch mieli wyruszyć.
Po wyjeździe Żabickiego — oczekiwano co chwila przybycia Zdzisława. Prezes, który w Samoborach nie mógł siedzieć, bo garbus wszystko pozamykał i kąta nikomu nie dał, a co dzień naglił o wywiezienie hrabiny — obrał sobie przytułek w Wólce, zkąd tylko wyjeżdżał do pałacu, by w pokoiku zostawionym choréj, gdzie się teraz i Panna Róża wypędzona ze swojego mieszkania przeniosła, spędzić godzinę jaką na milczeniu, oczekiwaniu i narzekaniu, ponieważ co tylko się znalazło na gruncie, poszło pod sekwestr i rozporządzenie nowego pana, który niemal wody ze studni dla choréj żałował, przywożono z Wólki, od prezesa i innych sąsiadów co było potrzeba. O ile p. Sebastyan (nazywali go włościanie Se — bestya) okazywał się nieubłaganym, o tyle sąsiedztwo prawdziwie po chrześciańsku spieszyło z pomocą dla hrabiny, któréj stan powszechną litość obudzał. Doktor prawie nie wyjeżdżał z Samoborów... i nie odchodził od łóżka hrabiny. Prezes liczył dni do powrotu Zdzisława, pragnął go i lękał się razem.
Żabicki pocztą dzień i noc pospieszał do Warszawy, ażeby tam jeszcze zastać hrabiego. Zmęczony i złamany, przybył wreszcie i prawie nie wypoczywając, musiał rozpocząć pielgrzymkę po hotelach, dla wyszukania Zdzisława. Instynktem tylko czuł, że się gdzieindziéj umieścić nie może, jak w owych czasach był Angielski...
O godzinie ósméj rano do drzwi jego dobiegał Żabicki i uspokoił się, widząc pod dwoma numerami nazwisko hrabiego. Jeden z nich zajmował professor Wilelmski, do niego najprzód zastukał przybyły... Zastał go jeszcze w łóżku i bez peruki, co zwykle profesora wprawiało w zły humor, wyobrażał bowiem sobie, że peruka ta była tajemnicą i że się jéj nikt nie domyślał.
Spotkanie się z Żabickim nie zdziwiło go bynajmniéj, spodziewał się poniekąd — zmieszał się jednak, a ten po cichu mu do ucha szepnął, żeby się natychmiast ubrał, zszedł na dół na kawę, gdyż muszą się poufnie i bez świadków rozmówić o bardzo ważnym interesie.
— Jadę wprost z Samoborów — dodał Żabicki, — zaszły tam wypadki niespodziane...
Profesor, któremu na myśl już nawet przyszło, czy go panna Róża nie zdradziła, porwał się co najprędzéj ubierać. Zdzisław spał jeszcze...
Zeszli po cichu na dół — Wilelmski blady, chciwie pożerał oczyma przybyłego.
— Mów, na miły Bóg — nie trzymaj mnie w niepewności — co się tam stało?
— Samoborscy wielki swój proces odwieczny na głowę przegrali. Samobory zajęte... familia zrujnowana... hrabina w łóżku chora i nieprzytomna. Zdzisław musi powracać natychmiast...
Profesor stał osłupiały... słowa długo przemówić nie mógł.
— Piorun z jasnego nieba czy co! wyjąknął wreszcie... Waćpan nie przesadzasz...
— Jadę ztamtąd mam list od prezesa...
— Ale coś im się zostanie! podchwycił profesor.
— Tak dalece nic, że ruchomości zasekwestrowano do ostatniéj łyżki... Mają do czynienia z człowiekiem tak dzikim, tak zimnym i złym, iż podobnéj poczwary wyobrazić sobie, uwierzyć w nią trudno...
Wilelmski padł na krzesło trąc czoło... i zapominając nawet o peruce, którą posuwał i przekręcał...
— Cóż tu począć? co począć! zawołał zrywając się natychmiast z krzesła i poczynając biegać po pokoju... wszystko — wszystko do joty przepadło. Jeszcze szczęście, dodał w duchu — że ślubu nie wziąłem.
— Powracać trzeba niezwłocznie, miejsce syna jest u łóżka choréj matki — począł Żabicki — musimy mu natychmiast to powiedzieć. Chłopiec rozpuszczony, nienawykły do ciosów, lękam się o niego wielce w początku, lecz nasza rzecz energią go natchnąć. Mężczyzną jest, powinien przyjąć to po męzku.
— Mnie się coś niedobrze robi — odezwał się zamyślając Wilelmski — bardzo mi się źle robi... Odchoruję to niezawodnie... Piorun z jasnego nieba! powtarzam... mówił machinalnie — i w myślach zatopiony...
— Wiesz waćpan co? — dodał po długim przestanku — weź na siebie rozmowę ze Zdzisławem, ja, słowo daję — nie potrafię... Wczoraj widziałem go w teatrze i na wieczerzy tak ożywionym, tak szczęśliwym... serce mi się kraje... Co tu począć? Nie — nie mogę... Ja to odchoruję... zupełnie się czuje źle — mruczał Wilelmski.
Żabicki popatrzał nań: w istocie litość obudzał... Pomimo wcale nie gorącego poranku, pot mu czoło okrywał, a bladość twarz, ręce drżały... zmieszany był, zatopiony w myślach. Łatwo się dorozumiewał Żabicki, iż głównie jego własny los go zajmował.
— I ja téż wpadłem w matnię, rzekł wreszcie ulżywszy piersiom westchnieniem. Licho mi nadało ze starą panną się zaręczać... która teraz może i grosza mieć nie będzie...
Ja się tam nawet już pokazać nie mogę... Każdy z pożaru ratować się musi... i myśleć o sobie. I ja téż...
Nic mu na to nie odpowiedział Żabicki.
— Idę na miasto, na świeże powietrze, bo czuję, że mi źle — bardzo źle, dokończył chwytając za kapelusz — rób sobie ze Zdzisławem co chcesz... Nie czekajcie mnie rychło... to nad siły...
Poszedł ku drzwiom i zwrócił się.
— Tylko zmiłuj się — szybko rzekł zniżając głos, — daj mu do zrozumienia niech w hotelu za mnie zapłaci... Ja tu przecieżbym po dobréj woli nie jechał i nie zajeżdżał.
Na te słowa Żabicki nie miał siły odpowiedzieć nawet, popatrzał dziwnie na profesora, który się zmieszał mocno.
— Zresztą, jak tam sobie chce... mniejsza z tém... co będzie to będzie... Wzięli djabli krowę, niech biorą i cielę...
Nałożył kapelusz na głowę i wybiegł z hotelu. Nie dziwiło to bynajmniéj Żabickiego, który takim go znał zawsze.
Cały ciężar spadł teraz na niego samego. Na męztwie mu nie zbywało...
Pomyślał chwilę i poszedł na górę.
Kelner u drzwi oznajmił mu, że graf wprawdzie przed chwilą obudził się, słysząc stuknięcie jakieś u profesora, ale jeszcze w łóżku leży. Żabicki wszedł...
Story były pozapuszczane — w pokoju nieład wielki eleganckich bardzo rzeczy w podróżnym zamęcie rozrzuconych. Zdziś palił cygaro i patrzał w sufit rozmarzony; twarz mu się uśmiechała przypomnieniem zabawy dnia wczorajszego... Białą wypieszczoną rękę wyciągnął Żabickiemu wołając radośnie:
— A! kochanego Żabcia!! jak się masz? A to mnie nic nie mogło przyjemniejszego spotkać przy obudzeniu nad zjawienie się twoje...
Siadaj — mów... i witaj — Salve!
Zmieszany tonem i słowy — młody nauczyciel ledwie się zebrał na niewyraźną jakąś odpowiedź... i siadł...
— Zapukaj do professora... niech do nas przychodzi — ubiorę się w mgnieniu oka i odprowadzę was na śniadanie...
— Profesor wyszedł... a ja już jestem po śniadaniu — odezwał się Żabicki.
— Czegoś jesteś ponury taki!...
— Wiesz hrabio, jam najczęściéj taki, a teraz — teraz mi smutniéj jeszcze... W Samoborach nie wszystkich zostawiłem zdrowych...
Spojrzał na niego znacząco.
Zdziś rzucił cygaro i porwał się bledniejąc.
— Któż? mama? chora?
Żabicki milczał parę sekund.
— A! ze wzruszenia pewnie... to rozstanie — to rozczulenie — ja sam długo do siebie potém przyjść nie mogłem... Ale — nic nie ma strasznego? posłali po doktora?
— Doktora zostawiłem tam... mówił powoli Żabicki, szukając w myśli sposobu przejścia do tego, co musiał mu zwierzyć...
Zdzisław blady był i drżący...
— Mów, proszę cię — w łóżku czy chodzi? co to było?
— Hrabina leży od dni kilku... ciągnął zawsze z wolna Żabicki. Sądzę, że nie rozstanie samo było powodem choroby...
— Cóż, proszę cię? byłże jaki inny powód? co? żywo podchwycił Zdziś.
— Prezes przyjeżdżał z jakimś interesem... ja — pan — pan wiesz — interesów nie rozumiem dobrze, coś zasłyszałem o niepomyślnym wypadku...
— Czego?
— Jakiegoś procesu...
Hrabia się zamyślił. Nie ukrywano przed nim wprawdzie istnienia téj sprawy, ale mu tajono niebezpieczeństwo i rozmiary. Nie miał więc pojęcia coby tak matkę zmartwić i zagrażać im miało.
— Ale bo to nieszczęście — odezwał się, że ta droga mamcia zawsze tak wszystko zaraz bierze do serca... Prezes to stary, poczciwy, zacny człowiek. Ale tak niezręczny... we wszystkiém co czyni. Po cóż było o tém mówić mamie?
— Juściż taić to do niczego nie prowadzi — odezwał się Żabicki: najgorszy w świecie system ukrywania prawdy dla oszczędzenia bólu. Trzeba mieć męztwo, by cierpieniu módz zajrzeć w oczy.
— Tak — to dobre dla nas... ale słabą, delikatną kobietę oszczędzać należy.
Żabickiemu nie stało na chwilę wątku, spuścił oczy i milczał.
— Ty masz minę — odezwał się Zdziś — jak gdybyś przeciwko swemu systemowi, mnie oszczędzał i coś taił przedemną...
— Nie — rzekł Żabicki — alebym wam, kochany panie Zdzisławie, chciał oszczędzić w istocie zbyt nagłego przynajmniéj bolu... Hrabina jest mocno chora... a interes, o którym wspominałem, jest jak najgorszy...
Zbladł jak ściana chłopiec i ręce zacisnął.
— Więc mnie należy powracać natychmiast — rzekł stłumionym głosem.
— I dla tego ja tu przybyłem, abym was zwrócił do Samoborów — dodał Żabicki. Uzbrój się w męztwo, kochany panie Zdzisławie... Przypomnij sobie, ile razy w naszych rozmowach, nieszczęsny prorok, mówiłem ci o tym obowiązku człowieka, aby zawsze był gotów na wszystko złe, jakie spotkać go może. Nie zabezpiecza od tego żadne w świecie położenie. Trony się walą — bohaterowie nikną wtłoczeni w błoto...
Zdzisław słuchał nie mówiąc, rękę wyciągnął do Żabickiego, ściskał jego dłoń i drżał.
— Nie opuszczaj mnie — odezwał się słabym głosem — czuje, że sam... sam — nie wiem czybym sobie dał radę... Ty mnie natchniesz męztwem... Mów, ile wiesz... Cóż to za klęska?... co nas ma spotkać?
— Mieliście proces ze stryjem... z człowiekiem dzikim i złym — mówił Żabicki — nie mówiono wam o tém może — proces toczył się o majątek cały... Przegraliście go... Ta wiadomość matkę waszą wprawiła w niebezpieczną słabość — przyszła niespodzianie...
Kończąc te słowa i widząc bledniejącego coraz bardziéj Zdzisława, Żabicki pochwycił go za ręce...
— Męztwa! panie Zdzisławie — odbierasz pierwszy chrzest bolu z rąk losu — cierpienie to niech cię pasuje na rycerza, nie na istotę bezwładną i zgniecioną!! Łzy nie pomogą nic... trzeba czynu i czynu godnego mężczyzny...
Dobył list prezesa.
— Czytaj pan — dodał — ubieraj się, jedziemy...
Zdzisław rzucił mu się na szyję płacząc, mówić nic nie mógł...
— Daruj mi te łzy... o matce myślę... wyjąknął niewyraźnie... biedna mama... jedźmy — jedźmy jednéj chwili...
— Uspokój się pan, nie myśl o wyjeździe, ja nim zarządzę...
Wstyd okazania się słabym, oszczędził pewnie Zdzisławowi samemu bolu, z którym walczyć musiał. Żabicki nie odstąpił go już na chwilę, zwolna i stopniowo przygotowując do téj klęski, któréj rozciągłości zdawał się Zdziś wcale nie módz pojąć.
Roił i on, że coś da się ocalić, że ten stryj będzie człowiekiem i okaże serce ludzkie, że się odwołają do sądu i pośrednictwa obywateli...
Żabicki kochając Zdzisława, znajdował sposób, oznajmienia mu coraz czegoś gorszego tak, by od razu nie padł pod brzemieniem.
Ciągle mu wystawiając obowiązek męztwa dla matki — nie dał upaść na duchu... Zdzisław rozgorączkowany był, ale nie zrozpaczony. Dla niego niczém się zdawała utrata majątku, w któréj zupełność uwierzyć nie chciał, a troskał się o drogą matkę i jéj tylko pragnął oszczędzić cierpienia.
W parę godzin wszystko było do drogi gotowe, szło tylko o profesora, o którym sobie teraz dopiero przypomniał Zdzisław. Posłano po niego, Wilelmskiego nie było.
— Czekać na niego nie możemy — odezwał się Żabicki. Widziałem się z nim rano, mówiłem mu o wszystkiém, biedny człowiek zgryzł się tak mocno, że potrzebował pójść — odetchnąć. Kto wie czy w czas powróci... Zostawimy słów kilka do niego.
Zdzisław na wszystko się zgadzał, chcąc wyjeżdżać co prędzéj. Żabicki, który ułatwiał rachunki hotelowe, nie zapomniał téż o zapłaceniu za Wilelmskiego, do którego kartkę zostawiał.
Posłano już po konie... Zdzisław chodził osłabły po pokoju; gdy służący przynoszący rachunek, wszedł z książką, w któréj się zwykli zapisywać podróżni. Zdziś machinalnie rzucił na nią okiem i krzyknął wskazując kartę:
— Kiedy ci państwo przybyli?
— Wczoraj nad wieczór — rzekł kelner.
Żabicki zajrzał, na regestrze stało:
„Baron Mangold z córką i kuzynką z Jezioran.“
— Na Boga! zawołał Zdzisław — ja się z baronem koniecznie widzieć muszę, to przyjaciel nasz, mojej matki. Jestem pewien, że znajdę u niego współczucie, radę, opiekę...
Żabicki lepiéj znający świat wielce o tém wątpił, nie chciał wszakże może od razu złudzeń odbierać Zdzisławowi — odezwał się tylko:
— Zdaje mi się — że — baron nic nam dopomódz nie może...
— Owszem! owszem — przerwał Zdzisław: nie darowaną byłoby rzeczą, gdybym się z nim nie widział, uchybiłbym mu... idę...
Jakoż wybiegł natychmiast. Baron na tém samém piętrze zajmował salon i parę pokojów. Zdziś dał swój bilet kelnerowi i dopisał na nim ołówkiem, że na chwileczkę widzieć się pragnie koniecznie. Któż wie? może i nadzieja spojrzenia jeszcze raz w oczy téj czarodziejce, któréj pączek różany nosił na sercu, pędziła go do barona.
Dosyć długo kazano mu czekać w korytarzu — naostatek kelner otworzył drzwi salonu, w którym nikogo nie było... Zdzisław wszedł... Na kanapie leżał tylko szal znajomy mu, ten sam, którym obwinięta Elsa opuszczała Samobory, tego pamiętnego, pięknego dnia marzeń i wesela.
Baron dosyć znowu czekać na siebie zmusił — wreszcie drzwi się otworzyły, wyszedł sztywniejszy niż kiedy, blady i widocznie mocno zakłopotany.
Zdzisław rzucił się ku niemu z uczuciem, gotów mu paść w objęcia, gdy Mangold wyciągniętą, twardą jak żelazo podał mu rękę i nią go wstrzymał w przyzwoitém od siebie oddaleniu...
— Baron wiesz o nieszczęściu naszém! zawołał Zdzisław...
— Tak jest — słyszałem... wyjąknął Mangold — ubolewam nieskończenie...
— A! pan co byłeś przyjacielem naszym, matki mojej — pan co masz tyle doświadczenia... pan... Ja do pana barona przybyłem z prośbą o rade, opiekę, o pomoc...
Baron usłyszawszy to, podniósł głowę go góry, ręką pogładził brodę.
— Widzisz hrabio — odezwał się — to są okoliczności — takie — takie... skład tak osobliwszy... My jedziemy do Włoch, prawdziwie radbym z serca — ale niczém, niczém służyć nie mogę...
— Lecz przynajmniéj radą — słowem...
— A! słowem... tak — podchwycił baron — ale cóż tu radzić?... Skład okoliczności... Ja w interesach tego rodzaju najmniejszego nie mam doświadczenia...
Zdzisław patrzał nań zdziwiony. Widywał go często chłodnym, nigdy znowu tak straszliwie patrzącym z góry i odpychającym. Baron teraz ręce w tył założył, usta dziwnie skupił, a oczy obróciwszy ku oknom, czekać się tylko zdawał, rychło li się gościa natrętnego pozbędzie.
Nadzieja zobaczenia Elsy i jakiegoś słówka współczucia od niéj, wstrzymała biednego Zdzisława, którego baron nawet siedzieć nie prosił, sam téż stojąc przy drzwiach pokoju, z którego wyszedł, i niby chcąc zaraz powrócić...
— A! panie baronie — odezwał się Zdziś z uczuciem — mogliżeśmy się przed niedawnym czasem, przed kilkunastu dniami czegoś podobnego spodziewać?
— Tak! niezawodnie! kto się mógł czego podobnego spodziewać! powtórzył Mangold — tak! skład okoliczności... to trudno...
— I ta biedna mama moja...
— Rzeczywiście — rzeczywiście! cicho szeptał baron...
Zdzisław kręcił się przedłużając rozmowę: pragnął ją zobaczyć, spodziewał się co chwila ukazania jéj, a nie śmiał się jeszcze o to upomnieć...
— Państwo jadą do Włoch?... zapytał.
— Tak... do Włoch — do Włoch — za parę dni, wprost...
— Na długo?
— Być może, iż na... niekrótko — jąknął baron — to zależy... Włochy kraj, słyszę, bardzo piękny, chcę go gruntownie obejrzeć — gruntownie...
Chrząknął Mangold i patrzał na Zdzisława, niby go wzrokiem usiłując wypędzić.
Zdzisław stał, a raczéj kręcił się w miejscu.
— Chciałem państwa pożegnać... odezwał się, bo teraz nie wiem kiedy będę miał to szczęście spotkać się z nimi...
— A! prawdziwie! — a! dziękuję bardzo...
Baron poszedł do okna bez ceremonii i patrzał na Wierzbową ulicę, może wierzb szukając na niéj, których od dawna nie było...
— Nie mógłbym pożegnać...? rzekł nieśmiało Zdziś.
Baron odwrócił się niezmiernie żywo.
— Nie — nie — nie — odezwał się — nie można — prawdziwie że nie — o! nie! żegnam pana hrabiego, żegnam.
I cisnąc go sobą popchnął do drzwi.
— Uu — paa — daaam do nóg! upadam do nóg! dołożył, biorąc sam za drzwi, aby je otworzyć hrabiemu i co prędzéj zamknąć za nim.
Zdzisław znalazł się w korytarzu prędzéj, niż się spodziewał, zawstydzony, zmieszany, nie mogąc po młodzieńczemu zrozumieć téj zmiany w człowieku, w obejściu, w tonie, jaka go tu spotykała. Złożył wrażenie odebrane na własną draźliwość i usiłował sobie wyobrazić, że poczciwego Mangolda nie zrozumiał. A może téż — dodał — widzi przywiązanie Elsy do mnie, i dlatego tak się lęka, abym się z nią nie widział.
Schodził z wolna Zdziś, gdy — nad wszelkie spodziewanie — spotkał wracające z miasta panie... piękną Elsę i niepiękną Helę. W pierwszéj chwili myśl mu się nastręczyła, że one umyślnie wysunęły się, aby módz się z nim pożegnać, mimo wiedzy ojca... Żywo przystąpił do nich...
Panna Hela wyprostowana, bystro nań patrząc, usiłowała sobą mu Elsę zasłonić, i na bardzo serdeczne powitanie, odpowiedziała:
— A to szczególne spotkanie! to pan hrabia tu jeszcze?...
— Właśnie wyjeżdżam, byłem u barona chcąc go pożegnać, i pragnąłem także paniom złożyć moje uszanowanie.
Hela patrzała nań z protektorskiém politowaniem, ciągle usiłując Elsę zasłonić. Zdzisław przeciwnie zawracał się, aby mógł choć na chwilę zbliżyć się do niéj.
— Kiedyż pan wyjeżdża? zapytała Hela.
— Natychmiast.
Zwrócił się do Elsy, która spojrzawszy nań zimno, spuściła oczy.
— A panie! długo zabawią?...
Elsa podniosła nieco wejrzenie, i dała do zrozumienia, że kuzynka odpowie za nią. Parasolikiem coś rysowała na podłodze; twarzyczka jéj pozostała niezmieniona, tak piękna jak była, gdy ją ujrzał, i równie bezmyślna.
— My, my, zabawimy... o! długo — mówiła Hela. Baron chce zwiedzić całe Włochy.
Znowu spróbował się Zdziś odwołać do Elsy.
— Pani zapewne cieszy się z téj podróży?
— Ja... o! ja lubię podróżować — mruknęła panienka niewyraźnie — bardzo lubię; na wsi ciągle jedno i jedno... nudno w końcu.
— I nie wspomni pani tych pięknych dni na wsi spędzonych? dodał Zdzisław.
Elsa uśmiechnęła się niezrozumiale i ruszyła ramionami, a Hela przerywając rozmowę, z któréj widocznie była niezadowolona, zakończyła:
— Nie wstrzymujemy hrabiego, któremu być musi pilno. Elso — chodźmy, ojciec pewnie czeka... Żegnam...
Zdziś stał z kapeluszem w ręku, Hela mu się skłoniła z dala, i jakby obawiała się o powierzoną swéj opiece kuzynkę, uchwyciła ją pod rękę, uprowadzając z sobą.
Elsa mijając Zdzisia, ukłoniła mu się z lekka, nawet oczu nie podnosząc na niego... i unikając spotkać jego wejrzenie. Obie razem bardzo szybkim krokiem pobiegły do drzwi swoich, wsunęły się do pokoju, i słychać było jak się zamykały.
Postawszy jeszcze chwilę, hrabia powoli powlókł się do mieszkania. Wcale inaczéj wyobrażał sobie to spotkanie i pożegnanie. Był smutny, ale przykrość doznaną zamknął w sobie. Do rozczarowania tego nie był przygotowany wcale. Żabicki już gotowy do podróży, czekał na niego; profesora nie było.
— Chciałbym Wilelmskiego pożegnać — odezwał się Zdzisław. Zdaje mi się, że uchybiłbym mu, nie ścisnąwszy jego dłoni. Pewien jestem, że uczuje nasze nieszczęście mocno... a będzie mu ono przykrzejsze, jeśli go tak porzucę. Zaczekajmy, poszléjmy po niego.
Żabicki napróżno starał się wytłómaczyć uczniowi, iż oczekiwanie jest niepodobieństwem, — poczciwy Zdziś swojém sercem mierząc inne, nie przypuszczał obojętności i zdrady.
Rad nie rad więc Żabicki musiał pewne stararania uczynić o wyszukanie Wilelmskiego, i posłał służącego na chybił trafił, aby go w sąsiedztwie hotelu próbował wynaleźć. W istocie znalazł go w najbliższéj kawiarni nad filiżanką, zamyślonego mocno o przyszłym losie. Wilelmski wymówić się nie mógł od powrotu do hotelu. Przybrał właściwą fizyonomię człowieka, który pod ciężarem wielkiego wrażenia upada. Zwlókł się noga za nogą.
Zobaczywszy go Zdziś, padł mu w objęcia.
— Profesorze! zawołał — muszę powracać... jedziemy... wszak i ty ze mną?
— A! ja... ja... kochany hrabio, z duszy i serca... ale czuje się tak niedobrze... tak mnie ta wiadomość podcięła, że nie wiem czy dojechałbym.
Rzucił się na krzesło.
— Stary jestem: co młodzi mogą łatwo przenieść, dla mnie zabójcze! A! nie uwierzysz, kochany hrabio, nóg nie czuję pod sobą... przechoruję... Gdybym chciał jechać, nie zdołam... Kłopotbyście ze mną mieli gdzie na drodze.. mógłbym obledz w karczmie. Czuję, że zostać muszę... nadjadę późniéj... gdy ochłonę...
Komedya była niezręcznie odegrana, ale hrabia nadto był skłonny do złudzenia, by się poznał na jéj fałszu. Uściskał raz jeszcze profesora, i znalazł naturalném, ażeby wypoczął...
Wilelmski wzdychając odprowadził ich do powozu... a sam wrócił natychmiast, aby przedsięwziąć środki właściwe dla zapewnienia sobie innego stanowiska.
— Nie głupim tam wracać — rzekł; — do panny Róży napisze z ekskuzą, choćby mi przyszło i kaftanik odesłać. Ona potrzebna hrabinie, a dożywocia nie dostanie, bo oni sami dziś pana Boga błogosławić będą, jeśli im folwarczek zostanie. Szczęście jeszcze, żem się nie ożenił na prędce — wyraźna Opatrzność boska nademną! Pan Bóg łaskaw... Dopierobym był Tadeusza śpiewał z żoną i bez grosza...
Wilelmski schwycił się za perukę i powtórzył raz jeszcze:
— Wyraźna Opatrzność boska!


∗             ∗

Późnym wieczorem smętnego dnia dżdżystego dojechał Zdzisław do Samoborów, a mrok w pierwszéj chwili przynajmniéj zakrył przed jego oczyma spustoszenie już widoczne, nad którém pracował pilno p. Sebastyan. Zajechał jak za zwyczaj przed ganek, i szczęściem nie spotkał się tuż na pierwszym kroku ze stryjem, który tego dnia gospodarował na innym folwarku. W sieniach i przedpokoju nie było nikogo, nawet światła, nierychło przybiegł służący od pokoju hrabiny ze świecą w ręku, cały drżący powitać panicza. Poczciwy chłopiec tak był zmieszany, że łzy mu stały w oczach, a widząc, że Zdziś wprost chce iść przez salony, i czając jakie one na nim mogą uczynić wrażenie, rad go był odciągnąć. To mu się jednak nie udało: Zdzisław już drzwi otworzył do wielkiéj sali, i nie przygotowany wcale do tego widoku jaki go tu spotykał — stanął osłupiały... Te stosy porozrzucanych sprzętów, odarte ściany, nagie podłogi — to spustoszenie umyślne było dlań niezrozumiałe... Jakiś dźwięk niewyraźny z ust mu się wyrwał — i zamilkł. Chwilę wstrzymawszy się w progu — powoli postąpił daléj... Zdawało mu się snem jakimś co tu widział...
Z obawą posuwał się krok za krokiem, stając co chwila. Salon drugi stał pusty... przez drzwi jego widać było gabinet hrabiny, niedawno jeszcze tak wdzięczny, dziś równie odarty jak inne pokoje. Zdzisiowi łzy się z oczu puściły, musiał się oprzeć o ścianę, bo mu się zawracało w głowie.
Służący patrzał nań z niemém politowaniem.
Żabicki miał czas w drodze przygotować swego ucznia do tego co mógł zastać — lecz najczarniejszy obraz nie mógł zrównać z rzeczywistością. Porównanie tych Samoborów, jakie rzucił i jakie zastawał, przechodziło pojęcie... Dokonało się to z szybkością, którą tylko zemsta niepoczciwa nadać może sprawie ludzkiéj, z szybkością, z jaką tylko niszczyć może człowiek.
We drzwiach gabinetu stał doktor, stary przyjaciel domu, którego Zdziś czy nie postrzegł z razu, czy nie poznał; ten ujął go za rękę zwolna i przywitał cicho... Zdziś jakby się przebudził, smutnie spojrzawszy na niego.
Stan hrabiny ciągle był jednostajny; przyłączyła się do niego senność, zwiastująca, że mózg był dotknięty. Jakkolwiek spodziewano się wiele po przybyciu syna, nie była to chwila właściwa do wprowadzenia Zdzisława. Doktor chciał, aby poczekał do dnia. Oprócz niego i panny Róży, która wyszła z płaczem i łkaniem witać Zdzisława, nie było w Samoborach nikogo; prezes i kapitan odjeżdżali codzień na noc do Wólki. Z trzech pokojów pozostawionych hrabinie, ona i jéj służba żeńska zajmowały dwa, w trzecim na kanapie sypiał doktor, na sienniku służący — do innych mieszkań z rozkazu garbatego nie dopuszczano. Przez sale nawet wnijście było zabronione i Zdzisław znalazł je otwarte przypadkiem, a za nim natychmiast przypadł nowo zaciągnięty jakiś stróż nowego pana, który z fukiem i hałasem wszystko pozamykał. Żabicki i Zdzisław nie mieli gdzie przenocować. Na folwarku installowany był nowy ekonom, oficyny i wszelkie zabudowania zajęte zastały lub pozamykane.
Gdy doktor oświadczył, że Zdzisław tego wieczoru wpuszczony być nie może, należało się obejrzeć za pomieszczeniem przybyłych, którzy musieli albo u kanonika szukać schronienia lub jechać do Wólki. Ponieważ widzenie się z prezesem było konieczne, panna Róża i doktór radzili na noc jechać do kapitana. Żabicki powiedział, że sobie z noclegiem da rady czy na probostwie czy w chacie, a Zdzisław po chwili cichéj rozmowy, wybrał się, za radą idąc, do Wólki. Wprawdzie i tam w szczupłym dworku niewiele miejsca było dla gości, jedną izbę już prezes zajmował, ale w téj saméj właśnie i Zdzisław mógł nocować. Pałac, w którym niedawno tak mu było obszernie, gdzie całe zajmował skrzydło — nie miał teraz kątka dla niego. Zdziś nadto był dumny, aby u obcych a nieprzyjaznych miał bodaj o garść słomy prosić. Konie choć zmęczone musiały go wieźć do Wólki. Poruszony widokiem ruiny téj, która mu stała w oczach z całą okropnością swoją... przybity... widocznie osłabły na duchu, Samoborski młody drapał się na pocztową bryczkę, przeprowadzany przez pannę Różę i Żabickiego. Po odejściu kobiety, Żabicki się raz jeszcze przybliżył do dawnego ucznia.
— Panie Zdzisławie, męztwa! męztwa! Powinieneś je mieć za siebie i za matkę... nie dawaj się opanować wrażeniu... bądź wyższy nad to co cię spotyka... bądź mężczyzną.
Wstrząsnął silnie ręką zamyślonego chłopca — i powtórzył za odjeżdżającym jeszcze: „Panie Zdzisławie, męztwa!“ Przypomnienie to obowiązku nigdy potrzebniejszém być nie mogło. Zdziś czuł się osłabłym....
Dotąd w podróży podtrzymywał go Żabicki, teraz zostawszy sam, czuł się bezsilnym i bezradnym. Gdyby się nie wstydził, na łzyby mu się zbierało. Szczęściem niewielka do Wólki odległość wprędce przebieżona została. Na turkot zajeżdżającej bryczki, jakby przeczuciem wiedziona wybiegła Stasia, i wzruszone obie rączki wyciągnęła z okrzykiem przybywającemu Zdzisławowi, który je milcząc ucałował. Był to niemal pierwszy czulszy wyraz miłosierdzia nad jego dolą, który serce jego poruszył do głębi. Wiodąc go za sobą, Stasia weszła do saloniku, w którym prezes i kapitan siedzieli z grobowemi myślami. Na widok Zdzisława Mohyle łatwe łzy puściły się z oczu, począł go łkając obejmować i ściskać...
Kapitan był smutny, ale znać na nim było męztwo. Stasia stała z boku drżącą w milczeniu.
Nierychło zebrali się na rozmowę cichą. Zdziś opowiedział im przybycie swe i wyrok doktora, który do jutra wprowadzenie go odłożył, co wszyscy pochwalali.
— Panie kapitanie, dodał, pozwól, bym z p. prezesem przenocował; w Samoborach miejsca dla mnie nie znaleziono...
Porowski szybko oświadczył, że u niego się ono znajdzie, i ścisnął rękę Zdzisława, który znużony padł w krzesło...
— A! prezesie, zawołał — widok pałacu niegdyś naszego nie może mi wyjść z myśli, ten człowiek zniszczył go całkowicie. Cóż to za jeden ten człowiek...?
— To nie człowiek! gwałtownie wybuchnął prezes uderzając w stół obu rękami — trzeba go widzieć, aby zrozumieć, że taka dzika, nieprzebłagana istota istnieć może... Wyobrażałem go sobie mściwym, nieużytym, złym, lecz dostępnym wstydowi jakiemuś, uczuciu — to zwierzę! to zwierzę! Napróżnoby się było czegokolwiek po nim spodziewać — oprócz zła, jakie może wyrządzić.
— Lecz któżby odeń czego żądał? ktoby go o co prosił? przerwał Zdzisław — co najprędzéj należy mamę wywieźć ztamtąd, nie ścierpię, by była na łasce...
— Dokąd? zapytał prezes.
— Do nas, do nas! to najbliżéj i najdogodniéj, podbiegając wtrąciła Stasia. — Ja mój pokój już przygotowałam dla hrabiny, a we mnie mieć będzie więcéj jedną sługę.... Panna Róża sama nie wydoła...
— A! nie, pani, nie — odezwał się Zdzisław; umiem cenić tę ofiarę państwa, lecz jéj w żadnym razie przyjąćbyśmy nie mogli... Myślałem już o tém — najmiemy dworek w miasteczku. Żabicki to ułatwi.
— Ale w téj chwili hrabiny ruszyć ztamtąd niepodobna! zawołał prezes — to grozi jéj życiu!
Zdzisław zakrył sobie oczy...
— Bóg, który nas tak dotknął, może też choć tém nas pocieszy... da jéj siły...
Wszyscy milczeli, bo wszyscy mało bardzo mieli nadziei. Stasia się krzątała, patrząc z dala z litością siostry miłosierdzia na Zdzisława, którego twarz strasznie już była zmieniona. Piękny ten kwiatek tak długo pod szkłem chowany, za pierwszym powiewem ostrym, zdawał się więdnąć i niszczeć... Twarz miał zapadłą — oczy świecące gorączką, rumieniec młodości zastąpiły plamy rozpalone. Cały wieczór spędzili tak na urywanéj, cichéj rozmowie. Tu Zdziś się czuł, jak w domu, i w duszy nie mógł nie porównywać przyjęcia pod tą ubogą strzechą ze spotkaniem swém z Mangoldami. A jednak wspomnienie owych czarownych oczek Elsy goniło za nim jeszcze — i tu nawet.
Do północy mówili z prezesem, Zdziś zasnął potém snem kamiennym, ale do dnia się przebudził i zerwał, bo chciał natychmiast biedz do Samoborów, żeby predzéj matkę zobaczyć. Ponieważ najęte konie odeszły były, a kapitana prosić nie śmiał o nie, postanowił przez ogród wymknąć się pieszo. Ranek był pogodny i piękny jak za dni szczęśliwszych... ale Zdziś słońca nie widział i powietrza nie czuł w piersi... Już dobiegał do furtki, gdy posłyszał głos za sobą — Stasia go wołała z okna rozkazując, aby się wrócił na śniadanie.
— Chodź pan zaraz — rano jeszcze... Kawa gotowa, ojciec mój z nią czeka...
Wydała mu się piękniejszą niż kiedy, i głos jéj słodszym — nie mógł się oprzeć, powrócił. Kapitana w istocie nie było, bo się oddalił do gospodarstwa, we dwoje więc zostali z gosposią, któréj szczebiotanie, nieco teraz umiarkowańsze, uspakajało dziwnie Zdzisława... Wróciło mu wiarę w człowieka i serce ludzkie. Był jéj wdzięczen za to tylko, że ją czuł dobrą i niezmienioną.
— A — pani, rzekł żegnając ją — pani nie wiesz, jakie mi wyświadczyłaś dobrodziejstwo.... Bałem się oszaleć, widząc do koła tak zmieniony świat i ludzi...
— Mnie pan nigdy nie znajdziesz inną — odparła Stasia skromnie — możesz nam zaufać — a! gdyby w naszéj było mocy!
I łzy zakręciły się jéj w oczach.
Zdzisław pochwycił rączkę drżącą.
— Przecież i nieszczęście się na coś zdało, rzekł cicho — dozwala ludzi ocenić... Przypomnij pani ten ostatni wieczór tłumny, wesoły, w którym wszyscy tak się nam oświadczali z przyjaźnią — a iluż dziś zostało?
— Ci — co się wcale nie oświadczali! dodała Stasia cicho...
Króciuchna ta rozmowa uzbroiła Zdzisława, wlała weń znowu trochę otuchy i wiary — pożegnał dziewczę uśmiechające mu się smutnie, i pobiegł znajomą ścieżyną do Samoborów... tą samą, którą Stasia z ojcem w przeddzień wieczoru pamiętnego, przybiegła się dowiadywać, jaką miała włożyć sukienkę....
Droga ta wiodła około kilku dworków przytykających do parku, w których mieszkali starzy gracyaliści, między innymi i poczciwy stary dziwak Huba — co się naówczas snuł gderząc po ogrodzie. Był to najdawniejszy sługa domu... Zdzisław przypomniał go sobie teraz dopiero, i zdziwił się, że go ani widział, ani zasłyszał o nim.
Ścieżka, którą szedł do furty — przesuwała się około samych drzwi dworku. Zdzisław postanowił wstąpić do niego... Zdala już widział nietylko okiennice, ale okna w nim otwarte. Dwa stare kasztany osłaniały skromny domek. Na widok jego, Zdzisława przeszedł dreszcz, nie wiedział bowiem czy dożywotnie prawo Huby było jakim zapisem zapewnione i czy ten nawet mógł się utrzymać. Cóż się stać miało ze staruszkiem? gdzie on się miał podziać wygnany?
W tych myślach zbliżył się Zdziś do pustego dworku.... Przede drzwiami kupka wiórów stolarskich leżała.... Sień stała otworem... od sieni wnijście do izby głównéj także... W pośrodku niéj na tapczaniku ubogim, w żółtej sosnowéj trumience, ubrany w siwą kapotę, z białą twarzą, z krzyżem w rękach.... spoczywał Huba, który upadku państwa swoich nie przeżył....
Dwie cienkie świeczki paliły się przy trumnie, i kościelna babka drzémała z różańcem w ręku...
Widok ten dreszczem przejął Zdzisława, który kląkł w progu się pomodlić i nie wstydził zapłakać....
Była to jedna z ofiar téj katastrofy, jaka ich dotknęła.
Huba leżał z twarzą tak spokojną i rozjaśnioną, tak po chrześciańsku uśpiony, jakby skonał w błogich nadziejach, że swym zgonem zapłaci za wszystkich. Pustka we dworku, otwarte okna, milczenie... uśpiona babka i czarne psisko chude kręcące się po izbie.... napełniły Zdzisia takiém wrażeniem smutku, iż długo jak przykuty do tego grobowego widoku, podnieść się nie mógł. Wstał nareszcie i znaną drogą wszedł do parku.
Tu także nowe gospodarstwo było już znaczne: drzewa stuletnie zaczynano rąbać, kilka ich leżało na trawnikach, zawalając gałęźmi przestrzeń ogromną. Garbus ze wściekłością brał się do niszczenia... rękę jego znać było wszędzie. Ogród zaniedbany był i pusty.... ludzie dozorujący rozpędzeni, bydło dworskie pasło się tratując klomby i kwiaty...
Śpiesznie przebiegłszy park, Zdzisław zbliżył się do pokojów matki... Znalazł tu Żabickiego i doktora siedzących w milczeniu posępném. Przywitali go nie mówiąc słowa. Z sąsiedniego pokoju, w którym leżała hrabina, nie słychać było żadnego poruszenia...
— Jak się ma matka? zapytał Zdziś żywo.
— Śpi — śpi jeszcze — rzekł doktor...
Rozmowa była niemożliwa — skupieni około stołu siedzieli w oczekiwaniu i milczeniu, dopóki panna Róża nie wyszła. Po jéj twarzy poznać było można, że dobrych z sobą wieści nie przynosiła... Cicho poszeptali coś z doktorem, który na Zdzisia spojrzał z politowaniem.
— Nie mógłbym wejść? zapytał syn.
— Przygotuj się pan do smutnego widoku, odparł doktór ściskając jego rękę. Hrabina nie odzyskała przytomności dotąd.... Jednę pannę Różę zdaje się poznawać...
To mówiąc zlekka uchylił drzwi... Okna były prawie całkiem zapuszczone, mały promyk światła rozjaśniał nieco sypialnię w nieładzie, pełną flaszek z lekarstwy, bielizny, i najróżniejszych sprzętów... Na łóżku, którego odsłony były podnoszone, twarzą do poduszki leżała hrabina z włosami rozpuszczonemi w nieładzie... Białą jéj wychudłą rękę tylko widać było z pod twarzy...
Zdzisław wszedł na palcach, i nie słuchając już nikogo, posunął się do łóżka, przy którém ukląkł, pochwycił rękę matki i namiętnie całować ją zaczął...
Zdawała się jak martwa nie czuć tych ust gorących syna, potém drgnęła, podniosła się zwolna głowa, któréj powieki były zamknięte, potém odsłoniły się zwolna oczy i nieruchomie wlepiły w twarz Zdzisia... Czuł oddech jéj coraz szybszy nad sobą... potém drgnienie i obie ręce konwulsyjnie pochwyciły go za szyję, krzyk dziki, dziwny wyrwał się z piersi:
— Zdziś! Zdziś!
— To ja, mamo, to ja! szeptał rozpłakany...
— A! to ty! gdzie ja jestem? co się stało? poczęła słabym głosem, przychodząc do przytomności hrabina...
Doktor i panna Róża zbliżyli się żywo, prosząc, ażeby się nie męczyła... Przestała mówić, ale ręką pochwyciła syna i nie puszczała go od siebie... Chwila tak spłynęła w milczeniu uroczystém. Zmiana, którą wywarło wrażenie, zdawała się doktorowi szczęśliwą; zalecał spokój, zakazał wszelkiego o wypadkach wspomnienia...
Kilka razy słabym głosem zapytała hrabina o przeszłość, któréj sobie przypomnieć nie mogła. Doktor prosił jéj, ażeby była spokojną; panna Róża zapewniła, że nic nie zaszło i że tylko pani była chorą.
Przyniesiono trochę bulionu, którego zaledwie skosztować mogła chora... trzymając tak rękę Zdzisia usnęła wprędce... Sen nie trwał nad minut kilka, pokrzepiona nim otwarła oczy, aby patrzeć na syna znowu...
Nadzieja polepszenia, ocalenia nawet wstąpiła w serca. Szło tylko o to, ażeby przygotowana do wyjazdu, sił do niego nabrać mogła. Lekarz, panna Róża, wszyscy widzieli konieczność wyprowadzenia się z Samoborów. Łatwym do tego pozorem być mogło, iż się do doktora i apteki zbliżyć należało. Zdziś nie zwlekając wysłał Żabickiego dla najęcia dworku w mieście, który panna Róża z pomocą sprzętów pozostałych w sypialni pojechać miała urządzić.
Po kilka razy dopytywała hrabina o przyczynę swéj choroby, jakby widmo czegoś przerażającego przypominając sobie. Panna Róża potrafiła ją wytłómaczyć wzruszeniem po odjeździe Zdzisława...
— Nie trzeba było Zdzisia zawracać... jabym może i tak wyzdrowiała... niech jedzie się uczyć...
Zwolna wracały władze... przytomność i pamięć, — ku wieczorowi lepiéj znacznie było hrabinie; doktor wszakże zalecał, jak największą ostrożność. Ona sama troszczyła się tylko o syna, chciała, by wypoczął, odpędzała go prawie, dopytywała o sługi, których już znacznéj części nie było, rozkazywała i rozporządzała wszystkiém dla wygody Zdzisia... Obiecywano jéj spełnić rozkazy i uspakajano jak było można.
Młody hrabia nie wychodząc przez cały dzień z tych dwóch pokojów matki, uniknął szczęśliwie spotkania ze stryjem, który tegoż dnia powrócił z folwarku i zajął się pustoszeniem ogrodu i dziedzińca... Najęci robotnicy obalali parkany, wycinali drzewa, zakopywali drogi... P. Sebastyan zwijał się sam około pałacu, i przez ludzi swych zawiadomiony o przybyciu młodego panicza, szukał widocznie spotkania z nim, któremu Żabicki i doktor chcieli zapobiedz...
Udało się to szczęśliwie, gdyż wieczorem garbaty poszedł do swego mieszkania w officynie, a Zdzisława pod strażą Żabickiego odprawiono do Wólki... Doktor przewidywał, że jeżeli konwalescencya pójdzie szczęśliwie, za dni kilka hrabina będzie się mogła przenieść do miasteczka.
Podróż powozem była dla niéj przykrą i ciężką, lecz prezes, który miał u siebie w domu starą saską lektykę, choć od wieków nie używaną, ofiarował się ją sprowadzić, i w niéj chora wygodnie przeniesioną być mogła powoli. Było to tém bardziéj dogodne, że konie i powozy zostały zabrane wespół z innemi ruchomościami, a prosić o nie nikt nie chciał — użyć zaś cudzych było to w hrabinie obudzić podejrzenie i przypomnienie katastrofy. Zdzisław więc i dla tego udał się do Wólki, aby posłać zaraz po przyobiecaną lektykę.
Tu już wiedziano o polepszeniu zdrowia hrabiny Julii, i prezes znacznie był weselszy... Stasia z uśmiechem przywitała gościa, winszując mu szczerze... Zdzisław jednak powrócił tego dnia smutniejszy niemal niż wczoraj. Widok zwłok biednego Huby, zniszczenia w ogrodzie, nasłuchanie się opowiadań o garbusie, wrażenie u łoża matki oddziaływały nań silnie. Stasia napróżno myśl jego starała się odciągnąć od tych przedmiotów, do których ciągle powracał.
Wieczór zszedł milcząco i smutnie; rozeszli się wszyscy jakby pod groźbą klęsk nowych.
Zdzisław chciał spocząć tylko do świtu i powracać znowu do matki, która spytać o niego mogła. Położył się więc nierozebrany w pokoju prezesa i tak usnął na godzin kilka. Pierwszy brzask go obudził. Tym razem nikogo nie spotkawszy, bo wszyscy spali jeszcze, udało mu się wynikać z gościnnego dworku tą samą drogą co wczora...
Domek Huby był zamknięty i opieczętowany, gdyż pogrzeb się już odbył... W parku słysząc siekiery i nie chcąc patrzeć na barbarzyńskie zniszczenie, Zdzisław obszedł do koła. Musiał w ten sposób przechodzić przez folwark, gdzie właśnie około toków gromadzili się ludzie do roboty. Widok młodego panicza, który był ulubieńcem wieśniaków, natychmiast ściągnął ich na drogę. Poczęli go witać z tém współczuciem pełném godności, jakie nasi wieśniacy zachować umieją, gdy ich serce przemówi. Zdzisław zatrzymał się chwilę, chcąc odpłacić dobrém słowem, gdy z przeciwnéj strony ukazał się biegnący z kijem w ręku, w sukmanie, długich butach i czapce baraniéj garbus, którego łatwo domyślił się z opisu Zdzisław.
Chcąc uniknąć spotkania z nim, pożegnał prędko ludzi i zboczył w stronę... Garbus zdawał się go przeciwnie szukać, i zdala, już, domyśliwszy się téż, iskrzącemi, szyderskiemi mierzył oczyma. Wymknęła mu się jedna ofiara, hrabina, którą słabość obroniła od zetknięcia się z nim; nad drugą przynajmniéj chciał się napastwić.
Zdzisław uchodził dosyć żywo, znajomą sobie ścieżką ku pałacowi, gdy garbus przeciął mu drogę i stanął przed nim.
— Pana hrabiego Zdzisława mam honor? zawołał rękę przytykając do czapki z wyrazem szyderstwa.
— Tak jest — odparł krótko Zdzisław.
— A to dobrze, żeśmy się spotkali — boć przecie trzeba się rozmówić — dodał bełkocząc z gniewu i pośpiechu, lecz usiłując się opanować powoli. Państwo mi tu przeszkadzacie... Matka mi izby zajmuje, waćpan się tu włóczysz, gdzie już nogą stąpić nie masz prawa. Mówiłem przez ludzi, powtarzam w oczy: — fora ze dwora i to żywo! Cierpię jeszcze, ale tego długo nie będzie. Nie chcę tu was! rozumiesz waszeć, panie hrabio?
Zdzisław który w życiu podobnéj mowy nie słyszał, nie wyobrażał sobie, ażeby do nieznajomego mógł się kto widząc go po raz pierwszy tak odezwać — stanął bledniejąc tak zmieszany, jakby w niego piorun uderzył. Nie umiał odpowiedzieć.
Garbus patrzał nań, przyglądał mu się od stóp do głowy go mierząc szydersko — śmiał się i mówił daléj:
— Wy mnie nie znacie — ja nie jestem jak wy ani miękki, ani dobry, ja nie umiem kochać psów i płakać nad papugami, a brata prześladować — ja kąsam, biję, prześladuję, niszczę się, ale jawnie... Ja was tu nie chcę, bo was i całego plemienia waszego nienawidzę — brzydzę się niém... Precz ztąd! precz! rozumiesz mnie panie hrabio... Wy hrabiowie, ja chłop, ja po chłopsku sprawy kończę...
— Gdyby nie słabość mojéj matki, czerwieniąc się i cały w płomieniach zawołał Zdzisław — dawnoby nas tu nie było... pójdziemy... nie bój się pan.
Chciał się ruszać — garbus zaparł drogę z zaciętością zbliżając się ku niemu...
— Tak — idźcie... pozwalam wam zabrać koszule, i to łaska, mógłbym i tych nie dać! Czém wy mi zapłacicie za kilkadziesiąt lat cierpliwości, upokorzenia i krzywdy znoszonéj w milczeniu? czém? Wszystkiego co macie nie stało na zapłacenie mnie! Mało! Gdybyście gardłem płacili, mało, — nędzą waszą, mało...
Zdzisław spojrzał jak na szalonego, wstrzymał się od odpowiedzi. Pomimo młodości swéj potrafił się powściągnąć, i z pewną pogardą a wyższością zmierzył tylko wzrokiem miotającego się starca...
— To co masz na sobie, powinieneś zrzucić — bo to nie twoje... wołał garbaty — wy tu nie macie nic! a co weźmiecie, to mi ukradniecie jak złodzieje...
Zdzisław się wstrząsł cały, ręce zacisnął.
— Nie zmuszaj mnie pan do gwałtu! zawołał — nie chcę się go dopuścić, ale się lżyć nie dam... Dośćby mi było pochwycić cię za gardło, skinąć na ludzi... starłbym cię na miazgę. Puszczaj mnie...
— Tego nie uczynisz, paniczyku — pieniąc się niemal zawołał garbus — ludzie wiedzą czém to pachnie i nie ruszą się, a ciebie, gdybyś się porwał, jabym zdusił, bom silniejszy...
Ale ci to wybaczam, cha! cha! — boć niemiło gdy komu w oczy pluną złodziejem — a za takiego cię będę miał, jeśli mi szpilkę ztąd wykraść zechcecie...
— Matka moja zabierze co jest jéj i co do niéj należy — odparł Zdzisław dumnie; ja od was nie potrzebuję nic, nie proszę was o nic; gdybym z waszéj ręki miał co przyjąć, wolałbym z głodu umierać. Wy nie jesteście człowiekiem...
— Aha! nie — odparł Sebastyan biorąc się w boki — takim jak wy, nie — ślamazarnym hrabią nie jestem — chłopska natura, która mówi co myśli i robi co powie... Gładkich słów nie umiem, nie uczyli mnie — to nie moja wina... Cierpiałem chłód i głód... musicie i wy ich skosztować... ząb za ząb...
Zdzisław nie chcąc go dłużéj słuchać — z wolna zawrócił w bok, obszedł i ruszył bez ścieżki ku pałacowi, ale garbus w ślad szedł za nim...
— Długo wy tu siedzieć myślicie?
— Spytajcie doktora — rzekł Zdzisław.
— Ja was znam, — hrabina chora nie chora, dyabeł wam uwierzy; chcecie siedzieć, aby ztąd powyciągać co można. Rozumiem ja to — ale moi ludzie pilnują...
Bez odpowiedzi, drżący, milcząc szedł Zdzisław, za sobą wciąż słysząc kroki i głos ten szyderski, nielitościwy rozlegający się dziko... Zawracało mu się w głowie. Uczucia, jakie ten człowiek rozbudzał w nim, nigdy się jeszcze w duszy nie zrodziły przedtém. Zdzisław nie miał ani powodu, ani usposobienia do gniewu. Te pierwociny paliły go jak płomień, darły mu wnętrzności — nie poznawał siebie... Staranie pielęgnowany i strzeżony dorósł do męzkiego wieku nie skosztowawszy cierpkich owoców tego stanu ducha... Z szatańską zaciętością stary zdając się odgadywać położenie Zdzisława, jego męczarnię — zmagał się, aby ją powiększyć...
— Więc mi się co prędzéj ztąd wynosić — kończył garbus... Każę wam nad głowami dach rąbać, bo ja tego waszego pałacu nie zcierpię. Kamienia na kamieniu nie zostawię, zburzę, solą posypię, zniszczę.
Zdzisław milczał, zdawało się to powiększać jego wściekłość.
— Pieścili się tu na cudzém, na wydartém, rozkoszowali panowie hrabiowie? Zkąd wasze hrabstwo?? Kto was hrabiami porobił?... I to wam odbiorę... nie ścierpię. Sprzedacie się za ten tytuł... tego wam nie zostawię do frymark. Dowiodę w heroldyi, żeście nigdy nie byli hrabiami. Kiepska szlachta jak i ja; ale ja chłop! ja chłop! i was chłopami porobię...
Zbliżając się ku pałacowi, Zdzisław zaczął tak przyspieszać kroku, iż garbusa krzyczącego za sobą zostawił. Słyszał jeszcze jego pogróżki i wymyślania... nie chcąc na nie odpowiadać, ani się obejrzeć... Wpadł do przedpokoiku matki w takim stanie, iż bezprzytomny prawie upadł na kanapkę. Żabicki się domyślił powodu... i zaciął usta gniewnie; doktor zaczerwienił się cały. Nie było wyrazu na oznaczenie tego postępowania. Zdzisław łamiąc ręce zaklinał, ażeby można ztąd jak najrychléj uciekać.
— Nigdy w życiu nie podniosłem ręki na nikogo, odezwał się; nie przypuszczałem wypadku, w którymbym to mógł uczynić: a dziś zagrożony zostałem koniecznością... domierzenia sobie samemu sprawiedliwości.
— Kto? wy? zawołał Żabicki — wy?
— Tak — sam się wstydzę siebie — i nie poznaję, dodał Zdzisław... Była chwila, żem się chciał — rzucić na niego.
Znając Zdzisia, zdawało się tak dalece niepodobieństwem, że Żabicki usta sobie zasłonił, śmiejąc się.
— Szczęściem, żem w czas ochłonął, mówił Zdzisław... alem mu to powiedział przynajmniéj. Staliśmy o kilkanaście kroków od gromady robotników, gdybym był skinął, ruszył się — staryby przepadł...
— Aż do tego więc doszło! przestając się już śmiać odezwał się Żabicki...
— Zmusił mnie do tego! Wszystkich nas nazywał złodziejami... Musiałem przypomnieć to, że jest moim stryjem, że matka leży chora, żem ja tu potrzebny... aby nie popełnić — występku.
— Jest to wypadek bardzo przykry, odezwał się po namyśle Żabicki — ale wiesz pan, panie Zdzisławie, co ja powiem? To wypadek szczęśliwy: poczułeś się mężczyzną choćby oburzeniem i gniewem, w obronie honoru... zrozumiesz teraz, iż w życiu serce mieć można pieszczone, ale ręce potrzeba okuć żelazem... ażeby od napaści obronić siebie i swoich!! Pojmiesz, że są wypadki, w których człowiek musi się prawie stać zwierzęciem...
— Pozwól mi wierzyć, że to wypadek wyjątkowy, jak człowiek... rzekł Zdziś.
— W téj formie — zapewne — odparł Żabicki; ale mniéj wściekłych, a równie złych spotkasz hrabia w życiu niemal na każdym kroku.
— Jak skoro matka znieść będzie mogła podróż — zaklinam, proszę, błagam — uciekajmy ztąd! dodał Zdzisław... Uchodźmy.
Skutkiem tego spotkania z garbusem było, że doktor widząc także niebezpieczeństwo pozostania tu dłużéj, bo któż mógł zapewnić, ażeby garbus nie targnął się na spokój saméj hrabiny? postanowił trzeciego dnia ułożyć powolnie przeniesienie w lektyce do miasteczka. Tegoż dnia panna Róża musiała jechać przygotować mieszkanie, a gdy przyszło do tego smutnego opuszczenia Samoborów — gdy lektyka stała już u drzwi, musiał doktor, Żabicki, prezes, kapitan postawić straże dokoła i sami otoczyli ganek, aby p. Sebastyan nie napadł choréj i nie dobił jéj jakiém słowem złośliwém. Zdzisław szedł pieszo przy matce, zapuszczono firanki umyślnie, i z tym żałobnym pochodem poszli wszyscy daleko za dwór w ulice, aby zapewnić się, że garbusa nie spotkają.
Zdzisław nie pozwolił nic zabierać z domu, co nie było dla matki konieczne. Sam on porzucał rzeczy swoje na łup napastnikowi, aby mu nic nie być winnym.
Gdy lektyka niesiona powoli przez dwóch dawnych sług dworu, ruszyła z przed ganku, — garbus znajdował się u drzwi oficyny, zdawało się, że wybieży i zaskoczy drogę, co byłoby nieochybnie krwawe wywołało zajście. Musiał to przewidzieć, spostrzegłszy groźne postacie stojące dokoła, zachował się bowiem biernie. Z rękami w kieszeniach stał we drzwiach oficyny i patrzał tylko szydersko się uśmiechając... Lektyka nie była jeszcze za wrotami, gdy zerwawszy się pobiegł do opróżnionéj sypialni hrabiny — aby natychmiast i tu zburzyć co po niéj zostało... Nikt z tych, co towarzyszyli hrabinie Julii, nie miał tu już powrócić, wszyscy opuszczali to miejsce i żegnali na zawsze. Panna Róża idąca z drugiéj strony lektyki zanosiła się od płaczu; — prezes chustkę trzymał przy twarzy. Zdziś, w którym gniew wrzał, jeden nie mógł ani łzy wylać, ani się żegnać z kolebką lat swych dziecięcych — był na straży przy choréj i gotów na jéj obronę.
Hrabina osłabiona bardzo, wsparta na poduszkach, dawała z sobą czynić co doktor chciał, co panna Róża dysponowała, o co Zdziś poprosił... Nie czuła tego, że rzuca to miejsce, w którém królowała — na zawsze.


∗             ∗

Późnym wieczorem zbliżył się orszak towarzyszący hrabinie do miasteczka. Mieszkańcy, którzy zasłyszeli o jéj przybyciu, wybiegli wszyscy z ciekawością i współczuciem przypatrzyć się temu obrazowi dziwnych kolei losu. Znano hrabinę z jéj mnogich dobrych uczynków i wdzięcznéj pańskiéj powierzchowności — nie miała nieprzyjaciół — upadek tego domu obudzał podziwienie i litość. Ludzie pojąć nie mogli, jak rodzina, która się zdawała im najmajętniejszą w okolicy, nagle postradała wszystko i wygnana została ze staréj siedziby... W zajezdnym domu u Borucha, gdzie się zwykli byli gromadzić mieszczanie na pogadanki i obrady, oczekując na zapowiedziany pochód — cisnęli się honoratiores, usiłując się jedni od drugich coś dowiedzieć o téj przerażającéj katastrofie.
Sam gospodarz z rękami za pas założonemi, w czapce, z miną głębokiego dyplomaty, przysłuchiwał się rozmowom, niekiedy uśmiechem okazywał swe współczucie lub niedowiarstwo, i mocno zdawał się zajęty zbadaniem opinii publicznéj, która się w najrozmaitszy sposób objawiała... Sądy były najdziwaczniejsze, bo, jak zwykle, lud i maluczcy — zmuszeni wyciągać wnioski z małéj liczby zewnętrznych znaków, dla nich dostępnych, nie zawsze szczęśliwie o wypadkach wyrokowali. Wyobraźnia dopełniała czego brakło do pojęcia całego toku rzeczy.
Dwaj starzy mieszczanie, którzy dawne pamiętali czasy, siedzieli za stołem — Boruch się przechadzał — małego wzrostu organista, człowieczek bardzo ożywionéj fizyonomii i gadatliwy, prowadził rozprawy. W wytartéj opończy, chudy i łysy leśniczy, niegdyś w Samoborach mieszkający, dodawał komentarze — i sprostowania. Pod piecem dwie gosposie z założonemi rękami przysłuchywały się z daleka, szepcąc coś z sobą po cichu.
— Co to gadać — odezwał się jeden z mieszczan, którego nos dowodził, że lubił pociągnąć — co to gadać! ludzie padają jak muchy — dziś pan, jutro żebrak... Palec boży! palec boży!
— A cóż oni przecie zrobili? — przerwał drugi — takie uczciwe państwo, że daj Boże im najwięcéj podobnych...
— Oni nie zrobili — ano, pono dziadek czy pradziadek — narobił — acan wiesz co w Piśmie Świętem stoi... za grzechy ojców.
— Tylko z Pismem Świętém radzę ostrożnie, przerwał śmiejąc się organista — nie waszym nosem...
Mieszczanin spojrzał z ukosa i zamilkł.
— A dla nas to, dodał drugi — niemała klęska, że ich w Samoborach nie stanie. Bywało człek drzewa potrzebował na budowlę, cegły na piec, albo co podobnego, poszedł, i nie trzeba się było bardzo kłaniać; nietylko że sprzedali i tanio i na poczekanie dla biednego, a no i poczęstowali i z poczciwém odpuścili słowem...
— A cóż asan wiesz — rzekł stając Boruch — czy ich następca jeszcze lepszy nie będzie? Chodzi w prostéj świcie jak chłop.
— Ech! mój panie arendarzu — przerwał mieszczanin — już jak pan przebiera się po chłopsku, a chłop udaje pana, to zawsze dyabła warto... A to słyszę człek, ani przystępu, jak wściekły... Czy to po chrześciańsku, czy to po ludzku tak się znęcać nad tą biedną kobietą i chłopcem?... Toż on im słyszę koszuli nie chciał na grzbiecie zostawić.
— Et — plotą! rzekł drugi... Pany nigdy nie przepadają! Jak koty choćby z trzeciego piętra spadli, zawsze na nogi...
Poczęli się śmiać wszyscy.
— Nie — już to, że nowy przybysz — czysty djabeł — zawołał organista — to prawda święta. Widział go kto z was jak to wygląda? Garbaty, twarz straszna, ogromna, a jak gada to pieni i oczy mu się świecą by u zwierza... Urzędnicy, co z nim na grunt jeździli, opowiadali proboszczowi, że takiego dzikiego człeka jeszcze z nich żaden nie widział.
— A oni to lepsi! pchi! mruknął po cichu drugi mieszczanin i usta zatulił.
— Albo to rozum i serce, mosanie — mówił organista — żeby ogród w pień ciąć, a pałac walić...
— Albo to prawda?
— Ono to taka prawda, że ogród już tną, a mury już walą, tak mi Boże dopomóż! odezwał się organista.
— Że zły to zły! szepnęli mieszczanie.
— Patrzajcież oto idą! oto idą!!
Wszystko co żyło pobiegło do drzwi i okien.
Ulicą niesiono osłonioną, starą, wytartą, odrapaną lektykę, na któréj bokach, jakby szyderstwo losu odmalowało dwie sceny z maskarady weneckiéj... Silnych dwóch sług mieniało się na przemiany z dwoma parobkami idącymi nieco daléj.
Z jednéj strony lektyki szedł Zdziś w szarym surducie, ubrany jak mu teraz przystało ubogo i skromnie, z drugiéj panna Róża osłoniona chustką, schylona i poglądająca co chwila przez okno do wnętrza lektyki. Zaraz za nimi jechał prezes na małym nizkim wózku parą drobnych koników. Kapitan od wrót miasteczka szedł przy nim pieszo, prowadząc konia w ręku... Na wozie trochę sprzętu, rzeczy bielizny, przykrytych dywanikami ciągnęły dwa wieśniacze konie. Kilku ludzi z dawnéj służby towarzyszyło swéj pani, w ostatku szedł stary powóz hrabiny, bo ten tylko wydać jéj kazano, ze czterema końmi fornalskiemi, najgorszemi jakie się wybrać udało. Piaszczystą ulicą mieściny musiano iść powoli, ludzie téż byli pomęczeni... Niezwyczajnością widoku ściągnięte dzieci miejskie z daleka biegły po obu stronach przypatrując się lektyce i towarzyszącym jéj osobom. Od Borucha wskazywano je palcami.
— Oto co im zostało przyjaciół teraz — mówił patetycznie organista — stary prezes Mohyła, który na wózku jedzie, kapitan Porowski co za sobą konia prowadzi — doktor — trocha służby... ot i tyle — a w szczęściu mieli aż do zbytku pochlebców i liziłapów. Ono to tak na świecie.
— Co nowego powiedział! mruknął mieszczanin — taki porządek... nie dziwota. Gdyby inaczéj było trzebaby się dziwić.
I co ten chłopiec pocznie? — kończył nie zważając organista — bo to ja wiem jak się to wychowywało... szybki z okna, kafli z pieca gdyby zażądał, dawali. Pieszczone to i delikatne jak panienka.
— Pany nigdy nie giną — powtórzył mieszczanin — da on sobie radę... Jabym się jeszcze na jego biedę mieniał...
— At, nie pletlibyście, panie Macieju — lepiéj ci z tém co masz, niż nieborakowi co wczoraj wszystko miał, a jutro nic mieć nie będzie — Pana Boga nie obrażaj.
Gdy tak gwarzą, a lektyka się posuwa z wolna, od strony Samoborów, tąż samą drogą w tumanie kurzawy, pokazał się wóz, który wszystkich ściągnął oczy.
Pierwszy organista zawołał:
— Ato ta bestya garbus jedzie:
— Żeby patrzeć i nasycać się tém co zrobił — dodał drugi — a toż o pomstę woła do Boga..
Wychylili się wszyscy, niektórzy powybiegali aż w ulicę. W istocie jechał wozem swym, ale cugowemi paradnemi końmi z pałacu wziętemi p. Sebastyan... ciekawemi oczyma z podniesioną głową przypatrując się pochodowi, a niekiedy spoglądając na gromadzące się pospólstwo. Czapkę baranią włożył na bakier i minę miał butną a szyderską.
Kapitan pierwszy go postrzegł i szepnął prezesowi, który żywo głowę odwrócił; ludzie idący między sobą po cichu zaczęli mruczeć wskazując palcami... Idący koło lektyki nie mieli go czasu zobaczyć, bo właśnie wchodzili w boczną ulicę do dworku wiodącą, a wóz garbatego, zatrzymał się przed Boruchem...
Jakkolwiek ciekawi, wszyscy na widok wysiadającego pierzchnęli, rozstępując się szeroko jak przed zapowietrzonym: arendarz nawet cofnął się do alkierza... Musiał p. Sebastyan dojrzeć tego, bo zeskakując raźno z wozu, począł się dziwnie śmiać.
Strzepnął sukmanę, przeciągnął się, stanął i na pochód patrzał.
Groźnemi oczyma go mierzono...
Kilka razy się odwrócił, jakby miał ochotę z kim rozmowę począć, ale ludzie się widocznie uchylali — stał więc sam...
Po chwili coś powiedziawszy do woźnicy, ruszył z miejsca i wolnym krokiem poszedł, kijem się podpierając — za lektyką.
— Jeśli, uchowaj Boże, słowo mi tu piśnie, zgniotę go — mruczał kapitan, trzęsąc się z gniewu.
Odgróżki téj nikt nie posłyszał oprócz prezesa, ale tém samém uczuciem poruszyło się mieszczaństwo przed Boruchem.
— Żeby on tu jeszcze śmiał się znęcać nad nimi... zawołał organista.
— Niedoczekanie jego — przerwał mieszczanin — nie damy im na naszym gruncie zrobić krzywdy... Mospanowie bracia... na wilka!! a nu!
Téj iskierki tylko było potrzeba, ażeby tłum poruszyć: runęło co żyło za pierwszym z panów mieszczan... w pogoń za garbusem, który szedł bokiem przyśpieszając kroku, aby — jak się zdawało — zrównać się z lektyką. Ani się spostrzegł, jak go tłum napędził, otoczył i osaczył — mieli czas mieszczanie naradzić się z sobą.
— Nie puścić go daléj! zakomenderował przewodzący — póki z lektyką do dworku nie wnijdą...
Posłyszawszy za sobą kroki, garbaty stanął i obejrzał się. W téj chwili dzieci, chłopcy i starzy zabiegli mu z przodu, aby się ruszyć daléj nie mógł. Widząc się tak osaczonym i zrozumiawszy co się dzieje, garbus kij podniósł. Zaledwie to zobaczono w tłumie, zaszumiało i warknęło.
— Puszczajcie mnie — odezwał się Sebastyan.
Napiły mieszczanin, ogromnego wzrostu barczysty mężczyzna, stanął naprzeciw i nogami się rozparł.
— Ani kroku daléj! zawołał — ani kroku... Jeszcze ci to mało było tam się nad biednymi znęcać, toś na nasz grunt przyszedł burdy wyprawiać. A no dość — nie damy...
Garbus spojrzał z podełba.
— Wolna droga każdemu... odparł.
— Nie prawda — kto złe idzie robić, temu drogę kołami zabijają...
— Złe? a któż wam powiedział co ja robić idę?...
— E! paneńku — przerwał drugi — albo to my głupi i swojego rozumu nie mamy...?
Zapłonęła twarz staremu, chciał przebojem się cisnąć — ale drogę mu zapierano, a tłum nie żartem warczał i odgrażał się... Niektórzy chwytali go już za poły, a jeden się i do kołnierza brał, gdy siwiuteńki starzec w ubogiéj sukni księżéj pokazał się w ulicy...
Był to zgrzybiały dziadek, z pochylonemi ramiony, twarzą pomarszczoną i jakby pociętą na drobne kawałki, lecz poruszający się dosyć żywo malutkiemi krokami. Staruszek zobaczywszy ciżbę, a w pośrodku niéj napastowanego człowieka, jeszcze prędzéj biedz zaczął, a że mu wszyscy z uszanowaniem ustępowali, docisnął się do garbusa, któremu w milczeniu przypatrywać się zaczął. Coś mu się zdawało przypominać z przeszłości.
Odwrócił się do mieszczan.
— Czego napastujecie?... czego? Czy wam nie wstyd? za co? chyba że go Pan Bóg garbem pokarał? Zaraz mi się rozejść...
— Ale, ojcze dobrodzieju, całując w rękę i pochylając się ku staruszkowi począł mieszczanin, jakby poufnie — my nie napastujemy... to on tę nieszczęśliwą hrabinę z Samoborów, którą wypędził, jeszcze tu chciał sekować — tośmy nie dali.
Staruszek popatrzał na garbusa, który milczał coś w ustach przeżuwając.
— Dajcie mu pokój — a no! dosyć — do domów... Chodź wasze ze mną... chodź ze mną — odezwał się do garbatego — chodź ze mną, chcesz li być cały, dodał po raz trzeci.
Pan Sebastyan mrucząc usłuchał, tłum się rozstąpił, ale wyczekawszy chwilę począł ciągnąć w ślad za starcem wiodącym z sobą garbusa... O kilkanaście kroków od tego miejsca, w którém się to działo, była furta prowadząca na cmentarz otaczający parafialny kościół, osadzony staremi czarnemi świerkami. Staruszek puścił przodem garbatego, sam wszedł za nim i furtę za sobą mocno zatrzasnął.
Znaleźli się wśród cichéj zagrody, wśród któréj gdzie niegdzie między świerkami widać było porozwalane groby i krzyże. Pomiędzy niemi sunęła się drożyna wydeptana ku plebanii.
Stary spojrzał na swojego towarzysza.
— Nie życzę waćpanu zaraz wracać, ludziska rozjątrzeni... należy poczekać aż ochłoną i rozejdą się...
Na cmentarzu nie wesoło, proszę do mnie, jeśli łaska... Ale u starego inwalida... izdebka ciasna... Ja tu ani proboszczem już, ani niczém nie jestem, choć byłem długo wszystkiém... Zrezygnowałem, emeryt siedzę na łasce i modlę się o dobrą śmierć do świętego Józefa... patrona mego...
Mówiąc to wpatrywał się w twarz garbatego, który stał jeszcze z gniewu nie ochłonąwszy...
— Proszę, proszę — dodał staruszek.
Coś zamruczawszy garbus poszedł...
Dawny proboszcz, dziś żyjący dobrowolnie jak pustelnik, miał tylko małą i ubogą niby celkę klasztorną. Znać w niéj było tę myśl urządzenia mniszego schronienia, na wzór najbiedniejszych po klasztorach surowéj reguły...
Tapczanik zasłany cienkim siennikiem z jedną kołderką wełnianą — tuż przy nim klęcznik z trupią głową, krucyfiksem i mnóstwem obrazków... dwa stołki drewniane, dzbanek u drzwi, na półce kilka książek — więcéj nie było nic. Starzec stołek podsunął, sam u drzwi święconéj wody wziąwszy z kropielnicy...
— Siadajcie — rzekł uprzejmie — spoczniéjcie...
Garbus się rozglądał do koła...
Starzec w wytartéj sutannie, rzuciwszy czapkę na łóżko, przysunął sobie stołek drugi bliżéj gościa, patrzał nań, niby czekając czy pierwszy nie pocznie rozmowy... Pan Sebastyan jeszcze przejęty gniewem do słowa przyjść nie umiał... Pięści ogromne stulone trzymał na kolanach i patrzał w okno.
— Wszak pan jesteś Sebastyan Samoborski? łagodnie spytał staruszek.
— Tak jest... ponuro rzekł garbaty...
— Mnie sobie nie możesz przypomnieć, boś był mały... ja dziś dziewięćdziesiąty trzeci rok z łaski bożéj liczę. Kiedyście dziećmi byli, jam na kapelanii u pana wojewody, świeć mu panie, pierwsze lata kapłańskiéj służby poczynał.
Z ciekawością garbaty wlepił w niego oczy.
— A! to wy, mój księże, lepiéj od innych zrozumiecie i wytłómaczycie, czemu ich z Samoborów wygnałem... i dla czego ich nienawidzę...
Ksiądz nic nie odpowiedział — a po małym przestanku zapytał:
— Jakiego pan wyznania...?
— Katolik jestem...
— Doprawdy? odezwał się ksiądz — i — i prześladujesz a nienawidzisz dzieci brata?
— A oni mnie jaki los zgotowali?
— Tak, — i że oni pobłądzili, asindziéj chcesz ich w tém naśladować, a jeśli można do większéj jeszcze perfekcyi doprowadzić to, czém zgrzeszyli.
— Sprawiedliwości tylko chciałem i téj doszedłem nareszcie... Ząb za ząb! powtórzył ulubione swe wyrażenie pan Sebastyan.
— Ząb za ząb, to żydowskie prawo nie chrześciańskie — odparł ksiądz spokojnie. Chrześcianie zemstę zostawiają Bogu...
Poruszył się na krześle niespokojnie garbus...
— Daj mi, wasze, pokój z nawracaniem: za stary jestem... z zemstą rosłem starzałem, zżyłem się z nią — Bóg będzie sądził... ja robię co muszę.
— A! tak, Bóg będzie sądził — bo Bóg sprawiedliwy, mówił staruszek cicho i powoli — patiens, quia aeternus — tak! tak, mój dobrodzieju! A że sprawiedliwy i cierpliwy, powie sobie: — Pan Sebastyan za grzechy dziada mścił się na wnukach, więc nic mu nie uczynię — poczekam aż dorosną dzieci i wnuczęta niewinne, i na nich wywrę zemstę moją... Czy waćpan dobrodziéj masz dzieci?
Garbaty milczał długo, potém szybko jak wystrzelił, rzekł wyzywająco:
— Mam.
— Bardzo mi ich żal niebożąt! rzekł ksiądz wzdychając...
— Ja myślę, że i waszmość, mój księże, i drudzy tu, więcéj pono tych trutniów pseudo-hrabiów żałujecie niżeli kogo innego — przerwał garbaty.
— A! rzeczywiście, my ich tu wszyscy bardzo żałujemy. Ludzie byli bogobojni, miłosierni, dobrzy, łagodni.
— Anioły! rzekł szydersko garbaty i rozśmiał się dziko.
— Nie — ludzie ułomni... ale to już wiele, że ludzie... dodał ksiądz.
— Bo inni, jak ja, to już i tego imienia nie warci? śmiejąc się dokończył p. Sebastyan.
Ksiądz zmilczał, westchnął i w okno spojrzał...
Garbaty ruszał się, jakby już wstać chciał i iść...
— Życzę się zatrzymać jeszcze — rzekł staruszek kładnąc mu rękę na ramię. — Czekajcie, poszlę chłopaka, aby się rozpatrzył po miasteczku... abyście nie mieli nieprzyjemności... Ludziskom biednym wybaczyć trzeba choć zbyteczne uniesienie, bo z poczciwego płynęło źródła...
Staruszek nie wychodząc, w ścianę celi zastukał; na progu zjawił się chłopczyna z elementarzem w ręku.
— Idź, wisusie... przewietrz się, zawołał staruszek wesoło do chłopca; pobiegaj po miasteczku i przyjdź mi za kwadrans powiedz, czy już tam zbiegowisko to na rynku i po ulicach ustało...
Chłopczyk spojrzał bystro na księdza, potém na garbusa, musiał się domyślić o co szło i wybiegł.
— Czy asindziéj tu mieszkać myślisz? zapytał stary.
— A pewnie — w Samoborach, tylko nie w pałacu: pałac zrzucę, ogród wytnę, — w officynie aż nadto paradnie, jam do takich wygód nie nawykł.
— Żeby tylko tu wam dobrze było! westchnął stary.
— Mnie wszędzie dobrze.
— To chwała Bogu — chwała Bogn! i tak być powinno... mówił stary. Jam tylko myślał że to tu wieśniacy, sąsiedzi, cała okolica bardzo kochała waszych poprzedników.
— To mnie bardzo nienawidzieć będzie? podchwycił garbaty. A mnie to co szkodzi? — nienawiść ludzka, to pieprz do mdłéj potrawy życia...
— Żeby tylko niezbyt było pieprzno — rzekł ksiądz krótko.
Zamilkł trochę.
— Jak im brzęknę kaletą, pokochają i pogodzą się — szydersko mówił garbaty...
— Nie koniecznie — szepnął staruszek... a zresztą, taka kupna miłość niewiele wam osłodzi, a chyba taką mieć będziecie...
— Cóż z tém począć? inaczéj być nie może!
— Czemu? zapytał stary — mogłoby być inaczéj aleby trzeba Pana Boga się poradzić i Ewangielii.
Pan Sebastyan zmilczał posępnie.
— Gorszym mnie już tu czynią może, niż jestem — dodał jakby rozmyśliwszy się po chwili. No — prawda, złym jestem, takim mnie matka na świat wydała... a no — gorsi są odemnie... Nie mogłem się oprzeć pokusie, ukąszenia tych co mnie jedli do siwego włosa — prawda... ale — ot i dziś — myśleli, że idę za hrabiną tą waszą, aby jéj dokuczyć lub zaczepić. Nie chciałem tylko pokazać, żem jest — żeby o mnie nie zapomnieli, a — na prawdę nie po to przybyłem do miasteczka... Dziś moja żona i dzieci przyjeżdżają...
Staruszek popatrzał nań.
Odwadze waszéj dziwić się muszę — dołożył — że wy się téż o dzieci los nie lękacie...
— Jużem słyszał tę groźbę...
— Nie grożę — lituję się.
Garbaty ręką zamachnął w powietrzu, brwi rozrosłe namarszczył... miał coś odpowiedzieć, gdy chłopak na progu się pokazał.
— No, a co tam?
— Ludzi kupa koło Borucha... strasznie wrzeszczą...
— A co im tam...
— Albo ja wiem! — ino krzyczą, a rękami machają.
Stary spojrzał na gościa...
— Wiesz asindziéj co? — lepiéj tu koniom kazać przyjść i po za miasteczkiem do domu...
Skinął nie pytając już na chłopca.
— Konie z wozem z Samoborów żeby na plebanię zaszły... a no — żywo...
— Ale jabym żony chciał doczekać!
— Lepiéj nie czekając jedźcie — ona i sama tam trafi, ludzie drogę pokażą.
— Mój ojcze — wstając zawołał garbaty — a to gdybym raz temu tałałajstwu ustąpił, nie dadzą mi na świat wyjrzeć, będę jak w więzieniu siedział...
— Ono to prawda — odpowiedział staruszek, — ale na to rady nie ma. Wy bez litości jesteście nad rodziną, a ludzie bez miłosierdzia nad wami. Cóż tu na to począć? sami zważcie. Ja wam mówiłem, iż życie dla was w Samoborach niemiłe będzie.
Zmilczał garbus.
— Czyż dla tego ustąpić?
— Ja wam ani radzę, ani proszę o nic — mówimy sobie... ot tak!
Garbaty wstał i począł się zamyślony przechadzać po celce, w któréj do takiéj przechadzki zbyt mało miejsca było. Ksiądz mu zamyślenia nie przerywał. Poszedł do dzbanka i napił się z niego trochę wody, a potém siadł i patrzał na pana Sebastyana.
Nie mówili do siebie nic, aż do nadejścia chłopaka, który konie zwiastował. Wóz stał w dziedzińcu...
W chwili gdy pożegnawszy staruszka miał siadać garbus, woźnica się do niego obrócił.
— Chyba miastem nie jechać, bo nas kamieniami obrzucą! zamruczał.
— Po za plebanią! rzekł ksiądz wskazując w lewo, przejedziecie za stodołami mieszczańskiemi, aż do gościńca...
— Ani mi się waż! zakrzyczał garbus — co to ja od téj szui będę uciekał? Środkiem, ulicą, rynkiem, noga za nogą...
— Na miłość boską — po cóż wilka z lasu wywoływać chcecie...
— Natura moja taka, ojcze! rozśmiał się garbus. Nie ustępuję!! nikomu!! niech walą kamieniami, kiedy śmieją i chcą... zobaczymy co będzie.
Zwrócił się do woźnicy i powtórzył:
— Środkiem, rynkiem, noga za nogą.
Pokłoniwszy się zlekka staruszkowi — odjechał...
Jakieby to skutki było pociągnęło za sobą wyrachować trudno, gdyby nie szczególna okoliczność, która może p. Sebastyana i mieszczan od przykrego zajścia uratowała.
Wyjechawszy z plebanii, wóz gdy się ukazał w rynku, postrzeżono go ze wszech stron, a ludzi gromady stały większe niż przedtém... Zakipiało w nich i zaszumiało... garbus z czapką na bakier nieruchomy siedział na wozie i wołał.
— Stępią! noga za nogą!
Tymczasem tłum ruszać się poczynał, jakby drogę miał zastąpić, nawoływano się ze śmiechem. Starszyzna snadź sama nic poczynać nie chciała — ale dzieci pobudzono, które chwytając kamienie i garści ziemi, z wielką ochotą zabierały się na wóz nacierać — kupki ich to podbiegały naprzód, to się z krzykiem w tył cofały... Śmiech rozlegał się w tłumach. Garbus kazał ciągle jechać powoli.
Wtém z ulicy wychodzącéj na rynek z wolna wysunęła się czterema końmi zaprzężona buda ogromna, płótném okryta, nakszałt tych, któremi furmani żydowscy towary i podróżnych przewożą... Na widok jéj garbaty stanąć kazał; wysiadł i wiozącemu w chłopskiéj odzieży budę dał znak, ażeby stanął także... Para głów ukazała się z za płótna i okrzyk dał słyszeć...
Wszyscy stali ciekawi tego spotkania. Wtém z wnętrza budy zaczęły się dobywać chłopaki. Dwóch ich wyskoczyło raźnie, oba w siermiężkach, w koszulach na wierzch spodni, w butach prostych i baranich czapeczkach. Starszy mógł mieć lat czternaście do piętnastu, młodszy z dziesiątek... Za nimi ukazała się dziewczynka z zaplecionemi kosami w świtce... a po niéj otyła, dosyć przystojna i nie stara jeszcze kobieta z głowa chustką zawiązaną, z wyciągniętemi rękami podeszła śmiejąc się do garbusa...
Chłopcy popadali mu do nóg, dziewczę poczęło go w ręce całować, kobieta téż w ramię z uszanowaniem chciała pocałować, ale garbaty jéj szyję objąwszy, twarz do ust przychylił. Cała ta scena odbywająca się wśród rynku i przy mnogich świadkach, takie uczyniła wrażenie na tłumie, iż się wszyscy cofnęli, a dzieci pierzchnęły... Było w tém coś dziwnego, coś rozrzewniającego razem, bo chłopcy z wielką radością cisnęły za nogi starego i dobijały się ręki. Stał nie bardzo poruszony, o coś rozpytując krótkiemi słowy... Lice mu się trochę rozjaśniło... Dziewczę poklepał po policzkach, chłopców po odkrytych, krótko ostrzyżonych głowach; do kobiety się uśmiechnął — i — w głos zakomenderował:
— No! do budy... i za mną!
Cała ta gromadka jak była wysypała się żywo na powitanie p. Sebastyana, tak usłyszawszy rozkaz, rzuciła się z powrotem do płótnem okrytéj bryki. Ostatnia szła za niemi kobieta, oglądając się na garbatego, który stał u stopnia, póki wszyscy nie powsiadali, a potém zwolna odszedł do stojącego wozu swego, siadł i z wolna do Samoborów jechać kazał.
Tłum, który przed chwilą kamieniami nań chciał ciskać, zobaczywszy rodzinę, jéj odzież, brykę — popatrzawszy na powitanie serdeczne zupełnie zmienił usposobienie. Ludzie starzy milczeli.
Ten pozór ubogi zbliżał Samoborskiego do ludu, który gotów był w nim już widzieć przedstawiciela uciśnionych i brata...
— Kto to może wiedzieć — odezwał się jeden z tych, co do szturmu prowadzili — co ci ludziska przecierpieli, bo to znać dosyć było biedne — więc co za dziw, że się żółci przyzbierało?...
— Ale pewnie — potwierdził inny, — albo to my bociany, żeby świat czyścić! Co nam do tego!... i koniec końców śledztwo, policya, dyby, pod szupasem do powiatu, a może jeszcze co gorszego... Poczęli się zaraz rozchodzić i dzieci pędzać. Do domu!! do domu!...
Tak szczęśliwie skończyła się owa historya rynkowa, po któréj garbaty nie ukazywał się długo w miasteczku. Trzeciego czy czwartego dnia przysłał staruszkowi księdzu różne zapasy do spiżarni, który podziękowawszy uprzejmie oświadczył, że spiżarni, nie ma i nic nie potrzebuje.
Odjechały więc z powrotem do Samoborów, a garbaty nie rzekł słowa, odbierając je. Tego samego dnia jednak kazał zaprządz i do miasteczka na probostwo do starego ruszył.
Siedział tam godzinę dobrą i słychać było rozmowę z jednéj strony żywą, z drugiéj wielce spokojną — która się łagodnie i z cicha skończyła...
Garbaty, który nigdzie nie bywał, i od którego wszyscy się odwracali, unikając z nim stosunków, nie szukał ich wcale w sąsiedztwie. Do jednego tylko starego księdza kiedy niekiedy dojeżdżał. Dowiedział się o tém prezes, a że miał na sercu żal do tego, jak go nazywał, zwierzęcia, nie mógł staremu emerytowi przebaczyć, iż się z nim wdawał.
W niedzielę którąś po nabożeństwie, zaszedł na plebanię, i to nie do proboszcza, ale do księdza emeryta, lub jak go inni zwali, do pustelnika.
Znalazł go właśnie po mszy świętéj, odmawiającego u siebie na brewiarzu modlitwy, musiał więc poczekać, aż je dokończył i wstał.
— Dawnośmy się nie widzieli — panie prezesie — rzekł staruszek... nie łaskawiście na mnie...
— E! e! — nie mogąc długo nic na sercu nosić zawołał Mohyła — przyznam się, że do JMości dobrodzieja i zajść bo niebezpieczno.
— A toż dla czego?
— Nuż tu człowiek jaką wścieklicę zastanie.
— Jaka wścieklicę?
— Co bo mnie ojcze rozumieć nie chcesz! Jakże u was noga czyja postać ma, kiedy ta... to... zwierzę tu chodzi... ten garbus!!
— Czy to będzie lepiéj — odezwał się staruszek spokojnie — gdy go wszyscy odstąpią?
— Jużciż tego wart...
— A poprawić się nie może? zapytał stary.
Prezes w ręce napuchłe uderzył i począł się śmiać.
— Jeszcze tego nie stało, żebyć takiego człowieka, to zwierzę dzikie nawykłe pożerać co spotka i pastwić się nad ofiarą — myślał nawrócić!
Stary stał nieporuszony...
— Dzieją się i cuda — rzekł krótko... I z założonemi rękami począł chodzić po pokoju... Stanął potém naprzeciw prezesa i powoli rzekł:
— A gdybym ja go nakłonił do łagodniejszego obejścia z rodziną, do dobrowolnego wydzielenia jakiejś części dla hrabiny i jéj syna...
— On im koszuli nie chciał dać! — krzyknął prezes, a JMość dobrodziéj chorujesz na tę imaginacyę... A to już chyba zdziecinnienie!
Uniósł się prezes, czego zaraz pożałował i począł przepraszać...
— Daruj mi, ojcze...
Całował go po rękach...
— Ale, Bóg widzi, nie gniewam się, śmiejąc się rzekł stary... Zdziecinnieć a do niewinności dziecięcéj powrócić... o Boże mój, coby to było za błogosławieństwo! Gdybym téj szaty białéj był godzien...
Złożył ręce pobożnie.
— Bo to nie może być! to nie może być! — dokończył Mohyła.
— A ja waćpanu mówię, że może i że będzie. Da folwark... z dobréj woli...
Prezes się mocno zdumiał.
— Tego cudu chyba wasza na nim świątobliwość dokaże...
— Nie ja, Pan Bóg! — odparł staruszek.
Wyrzeczonemu słowu Mohyła nie dał jednak wiary, zmilkł tylko... Dał mu się rozmyślić ksiądz emeryt i rzekł po cichu:
— Mam od niego słowo, że tę ofiarę uczyni, a zdaje mi się, że go nie cofnie... Jedźże panie prezesie do hrabiny, do jéj syna, powiedz to im, niech się pokrzepią na duchu, a Panu Bogu podziękują...
Stary nic nie mówiąc w ręce ucałował księdza i wyjechał wprost do dworku hrabiny.
Po przybyciu do miasteczka, zdrowie hrabiny Julii znacznie się polepszyło. Doktór przypisywał to przytomności Zdzisława... Ukrywano przed nią jak najstaranniéj nieszczęśliwą katastrofę, o któréj zupełnie zrazu zdawało się, że zapomniała. Ale z powrotem do sił, zwolna pamięć zapewne wracać musiała, posmutniała, widać było, że się domyślała zmiany położenia i nie miała odwagi spytać, aby się strasznéj nie dowiedzieć prawdy. Czasem wyrywały się, jakby mimowoli, słówka dające odgadnąć, że wiedziała o wszystkiém. Z panną Różą kilka razy mówiła, jak się we dworku na stałe urządzić mieszkanie...
Ten stan dziwny przeciągnął się trochę... nikt nie chciał pierwszy wyprowadzać jéj z niego. Naostatek ona sama najprzód z dawną przyjaciołką i towarzyszką po cichu mówić zaczęła otwarcie i trwożliwie, stopniowo dopytywać o szczegóły. Zdawało się, jakby tę gorycz mierząc sama do sił jakie w sobie czuła, brała ją powoli i częściami — jak nieuchronne lekarstwo. Panna Róża nie taiła nic, ale dzieliła téż wiadomości i słodziła je jak umiała. Późniéj nieco hrabina dała synowi do zrozumienia, iż zna swe położenie...
— Moje dziecko — rzekła spokojnie — ty się tém ani trwóż, ani zbytnio boléj nad mojém nieszczęściem; ja go długo znosić nie będę, bo czuje, że nie przeżyję... Sił mi brak... życie uchodzi...
W istocie była na pozór zdrową, ale coraz słabszą, w kilku tygodniach postarzała o lat wiele. Twarz zmieniła się, wychudła, zapadły oczy, zarysowały się zmarszczki... Zapomniała o stroju nawet, który dla niéj był nałogiem i potrzebą... Kazała sobie podawać jedną czarną suknię i przypatrywała się jéj, niby licząc na jak długo wystarczyć może...
Doktór przyznał się pannie Róży, iż chociaż właściwie choroby nie było, wyczerpanie nadzwyczajne stawało się groźném. Żaden pokarm sił ubywających przywrócić nie był w stanie...
Całemi dniami siedziała w ciemnym kąciku na kanapce, nie ruszając się, często nie mówiąc, z zamkniętemi oczami, na najmniejszy szelest zrywając się z krzykiem przestraszona. Często Zdzisiowi kazała siedzieć u nóg swoich i na głowie jego złożywszy ręce wychudłe... dumała czy modliła się. Unikała jednak rozmowy, któraby teraźniejszość przypomnieć mogła. O Samoborach mówiła, jak o czémś ukochaném a straconém na zawsze, lubiła je wspominać..
— Te moje drzewka ulubione! pewnie już powycinał! — szeptała i milkła prędko...
Zdzisław nie odstępował matki...
Tego dnia właśnie, gdy Mohyła od księdza emeryta przybył, syn był w pokoju hrabiny, która dowiedziawszy się o prezesie, kazała go prosić do siebie. Być może, iż w sercu zachowywała żal jaki do tego nieudolnego opiekuna, którego winie przypisywano nieszczęśliwe procesu zakończenie — nigdy mu jednak po sobie poznać nie dała. Zdzisław także oprzeć się nie mógł téj myśli, iż Mohyła był przyczyną ich ruiny — ale i on nie objawił się z tém nigdy. Do czegóżby się to już teraz przydało.
Wchodzącego starego przyjaciela hrabina uprzejmie bardzo przyjęła...
— Widzisz kochany prezesie, jestem zupełnie zdrowa, tylko... tylko, ot tak życia mi coraz brak... coraz go mniéj i powoli, szczęśliwie zasnę.
— Ale co bo pani hrabina takie rzeczy mówi, czy to się godzi! — zawołał prezes... Osłabienie przejdzie...
— A tak! przejdzie! — uśmiechając się dodała hrabina... A jakże wasze nogi, prezesie?
— Moje nogi? a spuchłe... i to szczęście — rzekł prezes — doktor się bardzo z tego cieszy, musi być z tém dobrze...
Rozśmieli się smutnie.
Po chwilce takiéj obojętnéj rozmowy, Mohyła skinął na Zdzisia, że ma z nim do pomówienia na osobności, pożegnał się i wyszli do izdebki jego naprzeciwko.
Młody hrabia, który był nawykły do obszernych apartamentów, zajmował od tyłu pokoik, z ciężkością mogący pomieścić łóżko, stoliczek i krzeseł parę. Pozostałe z podróży kuferki ledwie się pod łóżkiem, pod stołem i za piecem jako tako dały porozkładać, aby nie zawadzały...
Dawna elegancya z dzisiejszém ubóstwem w dziwnéj była sprzeczności. Prezes ledwie znalazł miejsce, aby usiąść, choć niewygodnie.
— Mój hrabio — rzekł powoli — nowe tu i niespodziewane wiadomości przynoszę wam... Pan Bóg, bo to jego tylko łasce przypisać można, tchnął lepszém jakiemś uczuciem w serce dzikiego człowieka. Staruszek nasz emeryt mnie upewnia, że pan Sebastyan coś dla was chce uczynić...
— On! dla nas! — przerwał Zdzisław zrywając się z siedzenia — on! dla nas!
— Ale tak jest, ksiądz mi zaręcza, że folwark jeden od Samoborów chce wam oddać.
Zdzisław patrzał milczący.
— Prawda, że rzecz nie do wiary prawie, ja sam nie chciałem zrazu uwierzyć, ale poczciwy starowina ręczy.
Patrzał w oczy młodemu hrabi, który ciągle milczał, ale widać było z jego twarzy rodzaj oburzenia połączonego z niedowiarstwem. Zdawał się litować nad łatwowiernością prezesa.
— Kochany prezesie — odezwał się w końcu: trudno mi najprzód temu uwierzyć, a niepodobieństwem dla nas z tego korzystać.
— Jak to rozumiesz? zapytał Mohyła.
— Nie pozwala na to godność nasza — rzekł Zdziś; splamilibyśmy się przyjmując od nieprzyjaciela rodzaj jałmużny. Zmusiłby nas do wdzięczności, gdyśmy mu winni tylko wzgardę i — uczucie, na jakie zasłużył prześladowca matki mojéj i mój.
— Ale nic nie macie! zawołał prezes.
— Matce mojéj teraz niewiele potrzeba — zawołał Zdzisław: to co ocalało posprzedajemy; ma własne klejnoty i trochę kosztowności, to dla niéj starczy a ja nie potrzebuję nic... nic!
— A cóż poczniesz? zapytał zdziwiony prezes.
— Co w mojém miejscu każdy innyby uczynił — rzekł Zdzisław — muszę pracować i będę pracował... nikt nie umiera z głodu oprócz tych, co tego chcą dobrowolnie... Dzięki Bogu mam młodość i siłę!!
Mohyła patrzał nań z rodzajem naiwnego osłupienia; nie wyobrażał sobie, aby pieszczony Zdziś był zdolny coś podobnego pomyśleć i powiedzieć.
— To bardzo piękne — rzekł z cicha, namyślając się — ale kochany hrabio, wyrzekać się znowu dla jakiegoś heroizmu lepszego i swobodniejszego bytu... nie mogę radzić...
Zdzisław głową potrząsł.
— Żadna siła w świecie nie zmusi mnie do przyjęcia daru z takiéj ręki, jak stryja Sebastyana. Sprawy nie rozumiem wcale, nie znam jéj, mógł mieć słuszność, mógł jéj nie mieć, prawo mu przyznało ją, wygrał proces. Bądź co bądź, z nami, z kobietą, ze mną mógł się obejść po ludzku, nie z ową zaciętością i okrucieństwem, jakich się dopuścił. Tém postępowaniem pomiędzy mną a sobą wykopał przepaść, któréj datkiem jakimś nie zapełni. Nie mogę i nie przyjmę od niego nic.
— Słuchajże — odezwał się prezes kręcąc głową — to znowu z waszéj strony dziwactwo. Jeźli on się pomiarkował, żałuje i chce krzywdę popełnioną wynagrodzić...
— Krzywda jest niewynagrodzona! — zawołał Zdziś zrywając się — ja o tém słuchać nie chcę i nie mogę! To mnie oburza! Chce nas poniżyć i spodlić! tego nie dokaże. My od niego nic nie potrzebujemy... nic...
Mohyła potarł głowę i zamilkł; młody hrabia rozgorączkowany po pokoiku się rzucał.
— Proszę kochanego prezesa — rzekł po chwili, błagam, nie wspominajcie mi o tém więcéj. Słyszeć nawet nie chcę i nie mogę. Między nami a tym człowiekiem nie ma nic wspólnego. Zabrał, zagrabił co chciał, wydziedziczył nas, wyrzucił... rzecz skończona.
Prezes zwiesił głowę, ręce ścisnął i milczał... ale siedział smutny.
— To trudno, mruknął — kiedy dobréj rady słuchać nie chcecie!! Ja na waszém miejscu, zamiast wszystko dumnie odrzucać, starałbym się zbliżyć do tego człowieka. Okazuje się, że jest tam jeszcze jakieś uczucie, przez które do serca trafić można.
Zdziś ręką machnął i w okno zaczął patrzeć, przez uszanowanie dla starego nie chciał odpowiadać nawet. Prezes nie nalegał więcéj, ale miał nadzieję, że gdy pierwsze oburzenie przejdzie, gdy się Zdziś namyśli, zastanowi nad stanem matki, ostygnie, łatwiejszym być może.
— Namyśl się — dodał wstając — nie ma nic pilnego, możesz dobrze się nad tém zastanowić...
Zdzisław z uszanowaniem go pożegnał i odprowadził, a sam pozostał w izdebce nie dla namysłu, ale dla ochłonięcia z wrażenia, jakiego doznał.
Chodził jeszcze wzruszony i smutny, gdy Żabicki wszedł, który dotąd jeszcze wyjechać nie miał siły i zwlekał rozstanie, aby dłużéj w pomoc Zdzisławowi przyjść mógł jeszcze.
— Znajdujesz mnie wzburzonym — odezwał się Zdziś wskazując mu miejsce. Zdziwisz się, gdy ci powiem, że prezes jest przyczyną tego zniecierpliwienia. Przybył tu od naszego poczciwego starego księdza z oznajmieniem, że pan Sebastyan coś nam z łaski swéj chce ofiarować, rodzaj jałmużny. Nie wchodzę w to wiele, czy mało, ale jak ci się myśl podoba?
— Ja téż nie pytam co chce dać, ale czy się przyjąć godzi? rzekł Żabicki surowo. Ludzka społeczność składa wszędzie i zawsze całość spojną, klassy społeczności są niczém inném, jak stowarzyszeniami pod inną formą. Daje się więc i przyjmuje à charge de revanche, bez skrupułu. Tak sądzę. Są jednak pewne wypadki, w których się od kata naprzykład nie może przyjąć nic...
— A właśnie my, sądzę, jesteśmy w położeniu podobném — przerwał Zdziś; i my od kata nie przyjmiemy nic. Nie chcę nawet, by o tém wiedziała moja matka, mogłaby siebie poświęcić i znieść upokorzenie, dla zapewnienia bytu mnie... Co do mnie, ja raczéj będę pracował na nią i dla niéj, niż dopuszczę, ażebyśmy żyli z jałmużny nieprzyjaciela...
Żabicki uścisnął Zdzisia, który chodził z twarzą pałającą, ożywiony niezmiernie — nie powiedział już ani słowa, podzielał zupełnie jego sposób widzenia.
— Znasz naszego staruszka księdza emeryta? zapytał hrabia po chwili.
— A jakże! z przyjemnością patrzę na ten fenomen... odparł Żabicki. Nie jest to człowiek naszego wieku, lecz lepszy od nas wszystkich.
— Pójdźcież proszę do niego i zaklnijcie go odemnie, aby powstrzymał wszelkie kroki pana Sebastyana i nie narażał nas na nieprzyjemności nowe. Powiedzcie mu wręcz odemnie, że z tych rąk nic przyjąć nie możemy i nie przyjmiemy.
— Dobrze — rzekł Żabicki biorąc za kapelusz — idę...
Wyszedł natychmiast na miasteczko i podążył ku plebanii. Przechodząc mimo cmentarza zobaczył staruszka, który z brewiarzem przechadzał się między grobami i świerkami. Zboczył więc do furty cmentarnéj i wszedł.
Powitali się uprzejmie...
— Cóż tu ksiądz proboszcz porabia w tym ogródku śmierci? spytał Żabicki.
— Widzisz, szukam sobie zawczasu spokojnego kątka, gdziebym odpoczął, mówił stary... Śmieszna rzecz, nie umiem się zdecydować na kątek... Choć to zupełnie wszystko jedno, gdzie ciało będzie gniło, nie mogę sobie dobrać miejsca do smaku...
Począł ręką wskazywać.
— Tu wilgoć — tam krowa się pasie i będzie mi nad głową stukała — tam czegoś smutno, owdzie nadto odkryto. Głupstwo ludzkie!! W katakumbie nie chcę leżeć zamknięty — niech się spełni prędzéj: et in pulveren reverteris, pod gołém niebem, w świeżéj ziemi, aby matce oddać co rychléj co się od niéj wzięło...
Jak się waćpanu zdaje ten kątek? hę? Wskazał w rogu między murami zaciszne miejsce. Byłoby doskonałe, gdyby go ktoś przed laty kilkudziesięcią nie zajął. Jest ślad, że tam kogoś pogrzebiono, a nużby grabarz dla mnie spokój kości biednych naruszył? Nie — na to nie pozwolę...
Żabicki uśmiechnął się.
— Masz jeszcze na to czas, mój ojcze, bo choć dziewięćdziesiąt-letni przeżyjesz nas wszystkich...
Staruszek się téż rozśmiał.
— Myślisz, że to rozkosz żyć? a patrzeć jak te ludziska biedne i... niedorzeczne...
Spojrzał nań; — Aleś ty bez interesu do mnie nie przyszedł? mów...
— W istocie, przysłał mnie hrabia Zdzisław.
— A jak się ma hrabina?
— Jednakowo... Prezes był u nas...
— I paplał pewnie.
— Musiał powiedzieć przecie.
— Zdzisław kontent? spytał staruszek.
— Właśnie mnie przysyła prosić, ażebyś JMość dobrodziéj był łaskaw p. Sebastyanowi z głowy to wybił, żeby im żadnego daru nie czynił, bo przyjąć go nie mogą.
Staruszek zdziwiony stanął, palec włożył w brewiarz i ręce załamał.
— Dlaczego? dlaczego? spytał.
— Nie sądzę, żeby o to nawet pytać można, odezwał się Żabicki. Tyle doznali złego od tego człowieka.
— Że mu się poprawić nie chcą dać! westchnął staruszek. A tak — to po ludzku... po ludzku — ale nie po chrześciańsku...
— Zdziś woli pracować i cierpieć, niż być coś winien temu, który ojcu jego był nieprzyjacielem.
— Nie wchodząc w to, czy miał słuszność czy nie? podchwycił stary — a tak! po ludzku! po ludzku!
Zaczął się przechadzać między grobami — nie ciągnąc daléj rozmowy.
— Ojciec nie chce tego widzieć, że Zdzisław ma słuszność! odezwał się Żabicki.
— A tak! niech matka cierpi głód i niedostatek, byle to co zowią honorem, a co jest dumą i egoizmem, uratować! począł staruszek. Powinienem się tego był spodziewać. Więc — pax vobis, i nie mówmy, nie mówmy. Ja tych rzeczy światowych zrozumieć nie mogę, u mnie pokora św. Franciszka idzie przed honorem, bo św. Franciszek wziął ją od Chrystusa i nauczył nas jéj na sobie... Bóg z wami!!
Czoło pochmurniało staremu — milczący był i zmartwiony. Kosztowało go może wiele nakłonienie upartego do ofiary, a teraz trzeba ją było odrzucić. Smutno mu było...
Żabicki pojął staruszka obcego światu, i nie chciał już w tym przedmiocie mówić więcéj. Przyszedł się pożegnać.
— Niech ojciec będzie łaskaw oszczędzi przykrości młodemu i skłoni p. Sebastyana, aby ze swą ofiarą się cofnął. Nie ma co mówić o tém...
I pożegnali się milczący, bo ksiądz emeryt nic nie odpowiedział. Poszedł aż do furtki za Żabickim, niosąc swój brewiarz w ręku, i tu jeszcze raz go pozdrowiwszy, wrócił do swych pacierzy.
Nazajutrz po miasteczku nie wiedzieć zkąd i w jaki sposób gruchnęła pogłoska, że dziki człowiek tknięty litością nad losem rodziny, którą wydziedziczył obchodząc się z nią tak dziko, dobrowolnie chciał jéj coś ofiarować z majątku i że téj ofiary od niego nie przyjęto. Chwalili jedni, ganili drudzy, wielu nie dowierzało. Do choréj hrabiny wcale ta wiadomość nie doszła...
Stan jéj widocznie się pogarszał...
Doktor bez ogródki oświadczył płaczącéj pannie Róży, iż żyć nie może. Nadchodziła jesień, pora dla chorych najniebezpieczniejsza do przebycia... liście zaczynały opadać z drzew, powietrze ostygało, coraz rzadziéj ukazywało się słońce, dni chmurne i krótkie wzmagały tęsknotę smutkiem w całéj naturze rozlanym.
Hrabina Julia coraz bardziéj była nieruchoma i milcząca, domagała się tylko Zdzisława, który ciągle siedzieć przy niéj musiał. Patrzała nań i łzy ciche puszczały się jéj z oczu; całowała go w głowę, przyciskała ku sobie — ale rzadko zdobyła się na jakie pytanie i słowo...
Doktor przychodził codziennie, dawał jakieś przepisy i lekarstwa; gdy Róża wychodziła za nim do sieni, aby z oczu jego wyczytać pociechę, spoglądał na nią smutny, ściskał jéj rękę w milczeniu i wymykał się, aby nie być zmuszonym kłamać lub powiedzieć zbyt wiele...
Nagle jednego dnia hrabinie zdało się być znacznie lepiéj, wstała rzeźwiejsza, chodziła kilkakroć do okna obejrzeć okolicę, kazała się pannie Róży zaprowadzić do pokoiku Zdzisia, aby obejrzeć, jak też on mieszka. Opierała się długo towarzyszka, ale wreszcie poszła z nią do ciasnéj izdebki. Na widok jéj, ledwie przez drzwi spojrzawszy, hrabina zapłakała i odeszła. Jednakże dnia tego była więcéj ożywiona, ale razem podraźniona bardziéj niż zwyczajnie.
Mówiła wiele, doktor znajdował, że za nadto. Nad wieczorem z za chmur pokazało się słońce i promyk jego wpadł do pokoju, hrabina ucieszyła się nim, uderzyła w dłonie, witała go jak gościa, a gdy to światło blednąć zaczęło i znikło, zapłakała jak dziecię... Wieczorem gdy przyniesiono lampę, kazała sobie podać szkatułkę, w któréj były jéj kosztowności... Rozłożyła je na kolanach, jakby przypominając sobie chwile, w których je kładła i odbierała hołdy... Piękny łańcuch złoty wrzuciła na szyję klęczącéj przy niéj Róży. Nie mam ci co teraz dać na pamiątkę... weź choć ten symbol niewoli naszego życia... Resztę pozamykała starannie, a pierścień z wielkim soliterem, który zwykle nosiła na palcu, zdjęła i rzuciła także do szkatułki, zostawiając tylko na wychudłéj ręce ślubną obrączkę. Szkatułkę kazała zanieść do pokoju Zdzisia... Dziwne te przygotowania, choć je za fantazyę uważano, zaniepokoiły wszystkich; posłano po doktora raz drugi, który znalazł trochę gorączki i radził pójść na spoczynek do łóżka.
Wszyscy się rozeszli, została tylko p. Paklewska, a u téj uprosiła hrabina, żeby jak najśpieszniéj posłała po księdza.
— Ale pani się nie czujesz gorzéj? doktor mi zaręczył, że nie ma nic.
— Cóż to szkodzi, że się wyspowiadam? lżéj mi będzie na duszy...
Na plebanii nie było nikogo oprócz staruszka, który się przywlókł zaraz... Powitała go z radością wielką, a on znalazł ją tak ożywioną i na pozór silną, że się tém pocieszył i rozweselił. Po odbytym obrzędzie, ksiądz prosił jeszcze o chwilkę rozmowy... Zdało mu się, że spełni dobry uczynek, gdy się do pojednania przyczyni. Z należnemi ostrożnościami oznajmił hrabinie o ofierze pana Sebastyana i odrzuceniu jéj przez Zdzisława, którego ani potępiał, ani chwalił.
Hrabina się zamyśliła głęboko.
— Mój ojcze, rzekła — Zdziś jest teraz głową rodziny i sam całą ją stanowi... do niego należy sądzić co ma uczynić, aby wyszedł choć ubogim, ale czystym z téj próby, jaką się Bogu dotknąć nas podobało. On miał słuszność, mój ojcze — my tego nie powinniśmy przyjąć, nie możemy...
Albo nas dotknęła krzywda, którą znieść należy, nie mogąc się jéj obronić; lub ponosimy karę za winę czyjąś, i od niéj nie chcemy się wyswobadzać. Jałmużny Samoborski nie przyjmie, dobrodziejstwa od tego, co mu odebrał wszystko, nie potrzebuje; Bóg opatrzy przyszłość.
Łza pociekła jéj z oczu...
— Nie mówmy o tém więcéj — dodała — Zdziś pięknie i szlachetnie postąpił... Spokojna jestem o przyszłość jego...
Nie śmiał nalegać staruszek... Hrabina wsunęła mu zwitek jakiś, prosząc o nabożeństwo za duszę Julii — i pożegnała.
Było po północy już, gdy panna Róża weszła znowu do sypialni i zastała hrabinę na modlitwie, spokojną, uśmiechniętą nawet. Opierała się pójściu na spoczynek, mówiąc, że nie czuła snu potrzeby, i nie rychło dała się do niego namówić. Panna Róża kładła się zwykle w tym samym pokoju, a tym razem niespokojniejsza jeszcze, nie rozbierała się nawet, lecz słysząc spokojny oddech śpiącéj hrabiny, sama wreszcie nad ranem usnęła głęboko. Zwykle hrabina budziła się bardzo rano; tego dnia godzina minęła, a panna Róża poszła się do łóżka przysłuchywać — zdało jéj się, że oddechu czuć nie było, że hrabiny twarz bledszą niż zwyczajnie znalazła. Leżała z rękami na piersiach złożonemi trzymając w nich krzyżyk złoty, który nosiła od dzieciństwa... Przestraszona p. Paklewska posłała po doktora, mieszkającego w sąsiedztwie, który nadbiegł natychmiast. W sieniach już opowiedziała mu swoje przerażenie, z którego doktor się uśmiechnął... i wszedł na palcach do sypialni. Dotknięcie do ręki, potém do czoła przekonało go, że hrabina nie żyje. Miała więc przeczucie śmierci, które wybranym czasem jest dane.
Nie śmiano powiedzieć o tém Zdzisławowi, lecz doktór podjął się smutnego posłannictwa. Przybiegł on do łóżka i padł przy niém płacząc... trudno go było od zwłok tych oderwać... W dworku płacz, jęk, zamieszanie w pierwszéj chwili było takie, że wszyscy potracili głowy. Pannę Różę cucić było potrzeba i trzeźwić co chwila... Nikt nie miał dosyć przytomności, aby się zająć niezbędnemi przygotowaniami do pogrzebu. Na prezesa niewiele było można rachować z powodu jego ociężałości i wieku; wyprawiono więc list do kapitana, a tymczasem ksiądz staruszek przypadł z brewiarzem i modlitwą.
Dawni słudzy z Samoborów, z których wielu było jeszcze w miasteczku i okolicy, dowiedziawszy się o zgonie hrabiny, zeszli się wszyscy do dworku prosząc, aby ich do ostatniéj posługi użyto. Obcy nawet czuli się w obowiązku upadłéj rodzinie okazać współczucie.... Nie zbywało więc na pomocy, na ludziach i na dowodach miłości, które u łoża zmarłego są najpiękniejszém życia jego świadectwem.
Z południa przybiegł kapitan, wioząc z sobą Stasię, która chciała być pannie Róży pomocą. Zdziś chciał, ażeby pogrzeb odbył się jak najwspanialéj i ofiarował nań ostatni grosz, jaki mu został, a nawet przekazane przez matkę klejnoty; ale staruszek oświadczył, iż zmarła w wigilię zgonu poleciła mu prosić i zakląć syna, aby ją w prostéj trumnie pochowano, bez żadnych obrzędów i wystawy.
Nie zapraszano więc nawet nikogo z sąsiedztwa, które pomimo to przybyło tłumnie i gromadnie. Poczuli się wszyscy do obowiązku i spełnili go...
Oprócz Mangoldów, którzy byli za granicą, nie brakło nikogo. Pogrzeb przy całéj prostocie swéj, liczbą tych, co nań przybyli, wspaniały był, majestatyczny, bo lud ze wsi okolicznych, ludność miejska, urzędnicy, szlachta, duchowieństwo nie proszone zbiegło się z całéj i najdalszéj okolicy....
Usłuchano i w tém woli zmarłéj, by żadnéj mowy nad grobem nie było, a milczenie w takiéj chwili za najwymowniejszą stało egzortę. Zdzisław sam jeden szedł za trumną... z głową spuszczoną, blady, czując, że nowe, sieroce, sobie samemu zostawiony, rozpocząć miał życie... Gdy wstawszy z mogiły, chwiejąc się wyszedł z cmentarza, zastał sąsiadów czekających nań u furty... Każdy z nich przystąpił doń, aby mu rękę ścisnąć w milczeniu — niektórzy płakali głośno... W pół godziny potém rozjechali się wszyscy i miasteczko puste już było...
Prezes tylko i kapitan ze Stasią powlekli się do dworku za Zdzisławem. Tego dnia późno w wieczór, drogą po za miasteczkiem nadjechał do plebanii garbaty. Wiedział już zaraz o śmierci hrabiny, a przez ludzi z Samoborów o pogrzebie. Gdy w czasie ubogiéj wieczerzy pustelnika zapukał do drzwi jego — zdziwił się nie pomału starowina, widząc go o téj godzinie u siebie.
Pan Sebastyan także chmurny był, i co mu się nie trafiało — zafrasowany.
— Przejeżdżając wstąpiłem do jegomości— odezwał się. Cóż to, spoczywacie po pogrzebie wspaniałym?? a wspaniały był, słyszę...
— Nie mógł być skromniejszy, mój dobrodzieju, odpowiedział ksiądz, który dokończywszy swego śledzia z chlebem, ocierał właśnie usta; — Pan Bóg tylko uczynił go pamiętnym i uroczystym, bo się nań tysiące ludu zebrały...
— Ja to rozumiem, śmiejąc się zawołał garbaty — nie tyle to dla nieboszczki jak dla mnie żywego zrobili, aby mi pokazać, jak mnie nienawidzą!!
— Co acindziejowi w głowie? co w głowie? począł ksiądz z oburzeniem: kto tu dziś o waszmości pomyślał? Pochlebiasz sobie zbytecznie... Kara Pana Boga z ludźmi takimi!!
Garbaty się nasrożył.
— Cóż oni tu tak osobliwszego okolicy wyświadczyli? zkąd taka rozczulająca wdzięczność? dodał. — Mów sobie ojcze, co chcesz, a ja co wiem to wiem.
Staruszek usiadł nic nie mówiąc.
— A cóż z moim darem? hę? to pewnie odłożone na późniéj, ale tymczasem psy na mnie wieszać mogli... Wszakże im daję więcéj niż warci, i to z łaski...
— Ale oni nie wezmą nic, nie chcą nic, i słyszeć o tém nawet nie mogą — zawołał ksiądz...
Garbus się zerwał z krzesła.
— Jakto może być? odrzucają? nie chcą?... nie wierzę!
— Najpewniéj — mowy o tém być nie może...
— To zapewne ten gołowąs, pyszałek — krzyknął garbaty... a no — dobrze! tylko jeśli się rozmyśliwszy prosić potém będzie — nie dam nic — nic — nic.
— Hrabia Zdzisław odmówił pierwszy, przerwał staruszek, to prawda, alem ja sam mówił o tém z nieboszczką hrabiną, która to pochwaliła. Ufają w Bogu, że ich nie opuści...
— Bardzo ślicznie!! z udaną radością zacierając ręce zawołał garbaty — pięknie, wspaniale, szlachetnie — co się zowie po pańsku! Ja się téż z tego cieszę niezmiernie... Mojemu Wiktorkowi, Pawełkowi i Nastusi zostanie więcéj. Od przybytku głowa nie boli. Zbyć się chciałem ludzkiego krzyku i wrzasku, dawałem odczepnego... Koli moje ne w ład, to ja z swojem nazad. Płakać nad tém pewno nie będę! Możeby chcieli, żebym im z Samoborów ustąpił i przeprosił. Cha! cha!...
Nie frasujcie się ojcze — dokończył widząc zasępioną twarz staruszka: nic a nic mnie to nie zmartwiło. Tém-ci lepiéj.
Ksiądz nie chciał oliwy do ognia dolewać i milczał, garbus miotał się po izdebce ramionami ruszając i z ukosa spozierając na siedzącego spokojnie gospodarza. Mruczał coś długo jeszcze pod nosem i śmiał się sam do siebie...
— Cóż ten hrabicz myśli z sobą? zapytał po chwili stając.
— Nie wiem, prezes mi mówił, że jedzie się uczyć, aby mógł sobie na chléb zarobić.
— A no, to powiedzcież mi, nie jestemże ja dobrodziejem jego? nie powinienże mi dziękować. Byłby umarł osłem i papinkiem jakim był ojciec, a tak się może z niego co wykrzesze... Wszystko to mnie winni, choć przeklinać będą garbusa... Niech klną, mam to z doświadczenia, że się tym tylko wiedzie na świecie, których przeklinają.
Rozśmiał się dziko, a ksiądz się nań ofuknął i nogą uderzył w ziemię.
— Co mi tu acindziéj herezye takie pogańskie pleść będziesz! zawołał.
Garbus postał chwilę, popatrzał nań, skłonił się — i pożegnał.
— Do nóg upadam...
— Z Bogiem! z Bogiem! mruczał staruszek...
Tak się rozeszli i nie widzieli więcéj, bo do śmierci księdza emeryta, garbus u niego więcéj nie postał.
Tegoż dnia prezes z kapitanem zaprosili się sami do Zdzisława za dni kilka, bo Mohyła chciał koniecznie przyszłość jakąś obmyślić i dopomódz Zdzisiowi, choć sam w interesach nie bardzo mógł, przy najlepszych chęciach, być użytecznym. Zdzisław wszakże niczyjéj pomocy nie potrzebował; od dawna rozmówił się z Żabickim, razem z nim postanawiając jechać do uniwersytetu. Zapasy jego wielkie nie były, grosza zostało szczupło, choć doktór odmówił wszelkiego wynagrodzenia, a pogrzeb bardzo mało kosztował. Trzeba jednak było sługi popłacić i mnóstwo drobnych osobistych dłużków, które za lepszych czasów nie stanowiły nic, a teraz zupełnie kassę wyczerpywały. Zostało ich tyle jeszcze, iż Żabickiego trzeba było uprosić, aby z klejnotami jechał do Warszawy.
Zdzisław nie mógł się sam oddalać, zostając umyślnie, by nie sądzono, że wierzyciele zapomnieni zostaną. Pomiędzy nimi była i panna Róża, mająca z lepszych czasów weksel na kilka tysięcy. Dług to był święty, bo stanowił jedyne mienie kobiety (tak przynajmniéj Zdzisław sądził), która całe życie dla nieboszczki poświęciła. Klejnoty, o ile się oszacować dawały przez nieznawców, a niektórych z nich ceny nabycia wiedziano — mogły dość znaczną sumkę stanowić. Strąciwszy z niéj należność panny Róży i znaczniejsze długi inne — mogło Zdzisławowi parę tysięcy złotych zaledwie pozostać. Kosztowna jego wyprawa cała pozostała w Samoborach, a o zwrot jéj wcale się nie myślał dopraszać. Pogodnym umysłem patrzał pieszczony Zdziś na przyszłość, znajdując w tém rodzaj pociechy, że walczyć, cierpieć i pracować będzie musiał. W młodości wszystko, co z sobą przynosi jakieś życie nowe, jest pożądane — spoczynek jeden straszny...
Zdzisław marzył teraz o walce, jak niedawno o świetnéj przyszłości... a ubierał ją w szaty dramatyczne, nadawał jéj urok poezyi — który ona ma rzadko... Były to tylko innego rodzaju niebieskie migdały.
Rzeczywistość ze swą prozą, trywialnością, powszednim brudem, nudą, słotą i pluchą cichą — nie była mu znana nawet, nie wchodziła w żaden rachunek... Zamiast płaszcza purpury ze złotem, widział tragiczną szatę i koturn i patrzał już jak mu z niemi będzie do twarzy. Młodzieniec jak on, dziwną losu niesprawiedliwością dotknięty, walczący heroicznie z ubóstwem, nie wzdrygający się ani razowego chleba wieśniaczego, ani chudego jadła biedaków — miał także swój urok i musiał na świecie obrócić oczy i serca ku sobie. Nie wątpił, że współczucie powszechne i zajęcie towarzyszyć mu będzie, że ludzie napraszać mu się zechcą z posiłkiem, radą, protekcyą, które on z uczuciem godności uchylając — o własnéj sile pójdzie ciernistą drogą żywota. Czuł w sobie wszystkie warunki bohatera poematu... i obiecywał nim zostać... W świetle jakiémś byronowskiém błyskała mu przyszłość wspaniała na szerokiéj widowni świata...
Skromnie jednak spowiadał się ze swych planów przed przybyłemi w dni kilka prezesem i kapitanem. Mohyła uścisnąwszy go z uczuciem, wymógł i zaklął, aby im co do grosza wyspowiadał się ze swych zasobów i z tego co mu pozostawało.
Zdzisław nie mógł tego zataić opiekunowi. Powiedział mu ile miał, a ile z Warszawy z Żabickim się spodziewał, ile się należało pannie Róży i innym drobnym wierzycielom... Porowski wziął to zaraz pod kredkę — zostawało nie więcéj nad parę tysięcy złotych...
Prezes się przestraszył.
Kapitan dodał:
— Chociażeśmy owe kosztowności cenili nie drogo, nie było praktyki, aby je kto sprzedał, potrzebując spieniężyć, za taką cenę, jaką sobie ułożył. W takich razach korzystają zawsze nabywcy... Jeśli więc pan Żabicki nie przywiezie summy oznaczonéj, co zostanie?
— Zostanie tyle ile potrzeba abym dojechał do uniwersytetu — zawołał Zdzisław; — będę dawał lekcye, będę się starał zapracować, a chcę być winien sobie samemu przyszłość. Nic ona mnie nie przeraża...
Prezesa i kapitana właśnie to zaufanie młodzieńcze przerażało najbardziéj. Nie śmieli mu jednak tego ostatniego skarbu odbierać — milczeli... Przez wyjeżdżającego do Warszawy Żabickiego z równie wielkiém zaufaniem, nie zachwianém jeszcze, panna Róża napisała do profesora, spodziewając się, że on go tam gdzieś spotkać musi. Żabicki nie śmiał listu nie przyjąć, chociaż zdało mu się, że nań odpowiedzi nie przywiezie. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali jego powrotu...
Stało się, jak zwykle się dzieje, iż rachuby wielu zawiodły. Na kosztowności hrabiny trudno było znaleźć kupca, ocenienie ich wypadło taniéj daleko, niż się spodziewano. Żabicki nie dosyć wprawny w podobne sprawy dał sobie wmówić co chciano i zrobić co chciano... Szczęściem w ostatniéj chwili — na najmniéj szacowny klejnot starożytny znalazł się nabywca, który go opłacił po amatorsku i sumy dopełnił. Trzeciego dnia pobytu swojego w Warszawie, w ulicy zetknął się z profesorem, który go sam zatrzymał. Wilelmski lice miał różowe, perukę nową i prawie odmłodniał na bruku. Przybrał jednak minę kondolencyjną.
— Cóż się tam u was dzieje? Czytałem w Kuryerze, że hrabina umarła! Mój Boże! cóż Zdziś ten nieszczęśliwy?
— Zdzisław młody i da sobie rady — odparł Żabicki; — ale czekajcie — byłbym zapomniał, list do was przywiozłem od panny Róży...
Mimowolnym ruchem profesor aż się cofnął na to wspomnienie. Żabicki dobył żałobną pieczęcią zamkniętego pisma i oddał je... Ciekawość zmusiła rozpieczętować...
List był nie ciekawą ortografią, a jeszcze mniéj ozdobnym charakterem pisany, nieco krzywo, wyglądał niepocześnie... Jednakże czytając go, profesorowi lice się rozjaśniło, usta uśmiechnęły, w oczach nawet wilgoć pewna się ukazała, która za łzy w podobnych razach uchodzić zwykła.
— Poczciwa, zacna, godna osoba! zawołał chowając list do lewéj kieszeni w okolice serdeczne... Kiedy ty jedziesz mój Żabisiu, żebym wiedział?... Możebyśmy pojechali razem. Bądź co bądź, verbum nobile, osoba ze wszech miar godna szacunku... Ktoby to był tak hrabinę wiernie do zgonu pielęgnował, kiedy tam już żadnéj sperandy nie było? pytam się, kto?
Żabicki stanął coraz bardziéj zdziwiony.
— Gdzie mieszkasz? dołożył gorąco Wilelmski — na pół kosztu jadąc, zawsze dla obu korzystniéj i — bezpieczniéj.
Postanowiono więc jechać razem, choć młody profesor nie mógł dobrze zrozumieć, jakim cudownym sposobem panna Róża zaschłe serce swojego narzeczonego poruszyć mogła...
Rzecz ta wyjaśniła się późniéj dopiero, w podróży, gdy rozczulony Wilelmski wygadał się z tém, iż w liście panna Róża przyznała mu się do posiadania w gotówce przęsło stu tysięcy złotych. Osoba więc była istotnie ze wszech miar godna szacunku. Wilelmski roztkliwiał się mówiąc o niéj, a pierwotną swą obojętność tłómaczył tém tylko, iż nie śmiał jéj ofiarować podziału przyszłości, którą za zbyt jeszcze niepewną uważał. Teraz rozjaśniało się wszystko, mogli piękną pensyę założyć w Warszawie i w krótkim przeciągu czasu dorobić się wioski kapitalnéj.
Panna Róża w oczekiwaniu na professora mieszkała tymczasowo we dworku najętym przez Zdzisia — mogła go nawet jeszcze przez parę miesięcy zajmować. Wilelmski jechał opatrzony już we wszelkie świadectwa i papiery, jakie do zawarcia związków małżeńskich mogły być potrzebne.
Profesor po czułém przywitaniu, po cichéj rozmowie znalazł kątek w tymże dworku, aby oszczędzić wydatków... Zdzisław natychmiast wziął się do wypłat i pokończenia interesów, jakie go tu jeszcze wstrzymywały... Pożegnanie z prezesem i kapitanem, zostawało na koniec... Wprost z Wólki ruszali z Żabickim w dalszą drogę...
Jeszcze więc raz przejeżdżając koło Samoborów musiał Zdzisław je widzieć i żegnać. Była to jakby próba męztwa, gdyż istotnie serca potrzeba było wielkiego, aby się tym widokiem nie poruszyło i nie zalało goryczą.
Garbaty dotrzymał słowa: pałac już walić poczęto... Okna były powyjmowane, drzwi z zawias zdjęte. Żydzi wywozili kupione posadzki i sprzęty. W dziedzińcu stały wozy już napełnione rzeczami i oczekujące na nowe ładunki. Znaczna część ogrodu wycięta przerażającém była pustkowiem, wysokie pnie z żółtemi wierzchy i gałęzie suche zalegały to pobojowisko... Trzody pasły się wśród klombów... W oranżeryach nie było ani okien, ani kwiatów powyprzedawanych.
Rodzina pana Sebastyana i on sam mieszkali w oficynie, którą otaczały różne statki do nabiału, prania i gospodarstwa niewieściego służące.. Sama jejmość w chuście na głowie, właśnie z drobiem miała do czynienia.
Zdziś odwracał oczy, bo mu to krajało serce — a przecież ciekawy był tego obrazu. Spojrzał w okna pokojów matki — i te próżniami czarnemi stały; w skrzydle, które zajmował, skład zapewne jakiś zrobiono, bo tarcicami pozabijano drzwi i okna.. Tam gdzie zwykle mnóstwo ludzi się zwijało — teraz cicho było i pusto... Kilka kobiet rozwieszało bieliznę grubą na resztkach sztachet pozostałych...
Blady i przejęty widokiem tym, przybył Zdziś do Wólki. Zwykle wesoła twarzyczka Stasi wydała mu się przy powitaniu nad wyraz smutną i chmurną, chociaż najżywsze wyrażającą współczucie. Kapitan z nią razem wyszedł w ganek naprzeciw Zdzisława...
Stasia spojrzeniem odgadła, że przejeżdżali koło Samoborów... nie potrzebowała pytać o to... Znalazła Zdzisława zmienionym wielce, spoważniałym, innym. Nie mniéj się jéj, może więcéj niż dawniéj podobał. Otaczał go w istocie urok, jaki ma dla poczciwych, młodych serc niedola...
Była to pora obiadowa — zostali więc godzin parę... Kapitan więcéj był z Żabickim, Stasia zabawiała Zdzisława, choć trudno było słowo rzec, któreby o smutną przeszłość, o smutniejszą jeszcze przyszłość nie potrącało...
Zdzisław chciał być wesołym, a przynajmniéj mężnym i niepiszczącym nad sobą.
— Kiedy my się i gdzie zobaczymy znowu? odezwała się Stasia siedząc po obiedzie u okna, przy którém stały jéj krosienka.
Zdzisław spojrzał i westchnął.
— Nie wiem, rzekł, czy tu już kiedy powrócić będę miał siłę, co ze mną uczyni los — ludzie... ja sam wreszcie... że my sobą najmniéj sami władamy. Mógłżem się przed kilku miesiącami spodziewać, że w ten sposób, w téj żałobie opuszczać będę te strony?
— To właśnie zaręcza, iż równie niespodziany a szczęśliwy kiedyś powrót być może — odpowiedziała Stasia żywo. Los jest dziwaczny... ale dziwactwa jego są różne... Miejmy nadzieję, że i dobry kaprys trafić się może...
— Życzę go dla pani, a nie spodziewam się dla siebie — odezwał się Zdzisław... Dźwięk jéj głosu mówił doń teraz całą przeszłością i urok miał dlań czarodziejski... Dziewczę się uśmiechało łagodnie.
— Nie zapominaj pan o nas — ja nawet powiem: o mnie... Byliśmy i pozostaniemy przyjaciołmi waszymi, nic nas nie zmieni... Jeśli wam ciężko i smutno będzie między ludźmi na świecie, wróćcie do nas na wypoczynek i pokrzepienie...
Podała mu rękę drżącą.
— Daj mi pan słowo na to! zawołała żywo — rękę i słowo!
Zdzisław wyciągnął dłoń.
— Dziękuję pannie Stanisławie, rzekł cicho — dajesz mi pani na odjezdném najmilszą pamiątkę,.. Wiem przynajmniéj, że tu na przyjaźń czyjąś liczyć mogę...
— Zawsze... dorzuciła Stasia rumieniąc się, przekonasz się pan o tém...
Na krosienkach leżały ostatnie jesienne kwiatki, gdzieś w zaciszu jeszcze wypielęgnowane przez słońce... Zdziś wziął bledziuchną różyczkę, z któréj część listków osypała się, i nic nie mówiąc ją schował. Stasia żywiéj się zarumieniła...
— Pojedzie ze mną, aby mi tę chwilę przypominała — odezwał się cicho...
— Ale niech z panem — powróci! dodała Stasia ciszéj jeszcze...
Żabicki naglił do drogi... Konie już stały... żegnali się więc milczący, wzruszeni wszyscy... Zdziś skoczył na wózek... a długo oglądając się za siebie, widział w ganku jasną sukienkę... i białą chustkę powiewającą pożegnaniem zdaleka.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Wieczór był jesienny, jednego z tych dni ciepłych i letnich jeszcze, które są u nas gośćmi rzadkiemi. Niebo się złociło z jednéj strony od zachodu, z drugiéj wytryskiwały na niém blade gwiazdki, mrugające oczkami, jakby ze snu wstawały. Miasto już się w dalszych swych ulicach układało zawczasu do spoczynku. Cicho w nich było, gdzie niegdzie tylko okien kilka rzędem błyskało jaskrawo obok przyciemnionych i czarnych... Po chodnikach parami i z osobna przechodnie ku drzwiom dążyli. Ruch już tu ustał był zupełnie, z dala tylko kiedy niekiedy ozwał się turkot powozów jak grzmot odległy... i zwolna ginął w głębinach...
Na trzeciém piętrze starego domu, które miało prawo nazywać się poddaszem, w otwartém oknie, oparty o nie, siedział zamyślony, wpatrzony w niebo Zdziś. Były to jego pierwsze dni nowicyatu jeszcze nierozpoczętych kursów uniwersyteckich...
Pierwszy raz zostawiony sam sobie, czując się tak bez opieki rzuconym na bruk obcego miasta, dumał rozważając, jak ma i co począć... Chciał wszystko obmyślić wcześnie, ustrzedz się omyłek, fałszywych rachub i zawodu... Całą przyszłość musiał być winien sam sobie, przygotować ją i stworzyć. Wprawiało go to w pewną dumę, chociaż chwilami rodziło i trwogę...
Nienawykły był do takiéj odpowiedzialności przed sobą samym. Najtroskliwszą opieką otoczony od dzieciństwa, wypieszczony przez matkę, która go ubóstwiała, wykołysany na pochlebstwach, wprawiony w dumę — czując się jakąś istotą wybraną czas długi, teraz gdy stracił to wszystko, co go na falach trzymało, o własnéj sile wahał się postawić kroku...
Kształcono w nim wszystko, oprócz téj sprężyny, co całym włada człowiekiem i życiem kieruje całém, oprócz woli. Wyrobiono w nim uczucia, popędy, idee; gimnastyką umiejętną wprawiono myśl obracać się zręcznie; ale tych darów, jakie miał i mógł nabyć, nie wyuczono go używać. Nawykł był do życia gotowego, do wyznaczonych dróg, do nadziei nieomylnie świetnych losów — nagle świat się dlań zmieniał w pełną strasznych niespodzianek zagadkę, i znalazł się w stanie człowieka, któregoby wesołe towarzystwo z muzyką i śmiechami zaprowadziło w głąb puszczy i zostawiło w niéj samego... bez sług, bez zapasów, bez świadomości gościńca...
Chwilami nabawiało go to przerażeniem, to znowu wlewało rozpaczliwe niemal męztwo.
Czuł się straszliwie samotnym, gdy wprzódy na chwilę sam z sobą nie był. Świat i ludzie, co go otaczali, kręcili się tak obojętnie każdy w swą stronę... na niego nikt nie zważał, o niego nikt się nie troskał, nikt o nim nie pomyślał.
Był w straszliwym wyrazu tego znaczeniu — sierotą.
Z tym kamieniem sieroctwa na sercu przybył na miejsce przeznaczenia, do Berlina — dokąd się wprzódy wybierał z professorem Wilelmskim, kamerdynerem, służbą, dworem, końmi, a teraz się dostał sam jeden o małym tłomoczku, z niewielkim zapasem grosza i bez stałego jeszcze postanowienia co ma uczynić z sobą, do jakiéj dążyć i sposobić się przyszłości.
Wszyscy, których pytał o radę, zbywali go najpospolitszą: — życzono mu iść za instynktem niemylnym młodości, za powołaniem, jakie czuje w sobie. Zdziś badał siebie i nie mógł jeszcze znaleźć w głębi ani owego nieomylnego instynktu, ani żadnego powołania i usposobienia. Instynkt w nim zabiła najtroskliwsza opieka, o powołaniu inném jak do szczęścia i dostatku nigdy nie myślał. Wabiło go wszystko co piękne... literatura szczególniéj... ale Żabicki w ostatnich rozmowach powtarzał mu nieraz, że ona daje wieńce nieśmiertelniczek, sławę, kadzidła, cierniowe korony w ogniu złocone, uwielbienia tłumu, oklaski, nienawiści potężne, nieprzyjaciół, nad których gorętszych życzyć nie można, i przyjaciół, nad których niezręczniejszych znaleźć niepodobna, — słowem wszystko czego dusza zapragnie, oprócz stanowiska i chleba.
Pisarz, poeta staje się pewnego rodzaju paryą — sfera, z któréj wyszedł, usuwa się od niego, inne przyjąć go nie chcą. Zostaje osamotniony ze swą wielkością i znękaniem. Żabicki mówił mu wiele i długo o tém i o innych rzeczach, które Zdziś rozbierał długo i nie rozumiał ich jasno; najwymowniejsze dlań wszakże było to, że ten sam Żabicki, co deklamował unosząc się Mickiewicza i Krasińskiego, postanowił — uczyć się medycyny...
Tłómaczyło się to w nim wprawdzie tém, że dla niego uczenie się samo było rozkoszą i celem, ale się téż nie zapierał, że się spodziewał zdobyć niezależność i ten nieszczęsny chleba kawałek, który najprzód mieć potrzeba, ażeby być spokojnym i zacząć potém żyć, obracać się... myśleć, pracować.
Téj niezależności od głodu potrzebował i Zdziś teraz... Miał może mniéj, a pewnie nie więcéj od Żabickiego, tamten był zbrojny wolą żelazną, wytrwałością, odwagą — Zdziś nawet nie wiedział co miał w sobie, bo nigdy na żadną nie był wystawiony próbę. Zstępował do otchłani swojego serca, i było mu tam ciemno i zimno... Na dnie jego leżały zwłoki przeszłości, a za niemi nie mógł dojrzeć nic...
Niczego się tak nie obawiał Zdziś jak tego, do czego był najskłonniejszy — marzeń. Zaprzysięgał, że sobie roić nie pozwoli, jak niegdyś śnił rozkosznie, że budować musi wszystko na gruntownych podstawach rzeczywistości, a mimo to sam się chwytał co chwila na jakiéjś wycieczce w świat niebieskich migdałów. Wyobraźnia niosła go, oprzeć się nie umiał. Zdawał się rachować na to, co możliwe i konieczne, a w rzeczy spodziewał się cudów, liczył na macierzyńską Opatrzność.
Cuda u niego należały do rzeczywistości...
Od dni kilku tak nic jeszcze nie poczynając bawił w Berlinie... W istocie czekał na Żabickiego, na którego pomoc się spuszczał — ale go dotąd nie było. Znajomych miał jeszcze niewielu, w świecie dla siebie nowym zoryentować się było mu bardzo trudno.
Oprócz jednego listu, nie miał zalecenia do nikogo. Kapitan Porowski, przed samym jego z Wólki wyjazdem, przypomniał był sobie, że przyjaciel jego, bodaj daleki krewny, który przez dosyć dziwne przechodził losu koleje, który, jak on, w młodości był wojskowym, potém długo professorem w Wilnie, doszedłszy szczęśliwie emerytury, a jeszcze szczęśliwiéj majątku, przez szczególny skład interesów familijnych, zapędzony został do Berlina. Dał więc Zdzisławowi list do niego na wszelki wypadek.
— Znajdziesz go tam, kochany hrabio, czy nie, za to ręczyć nie mogę; człek, kawałek dziwaka, ale najpoczciwszy w świecie — mówił Porowski wręczając list z wielką pieczęcią pokapany lakiem... Powiadam wam, do rany go przyłożyć, choć się wyda nieraz szorstkim i ma swe wybryki. Czuć w nim i kapitana artylleryi, i professora matematyki, i starego szlachcica... Czy się wam przyda na co, czy nie, zawsze jaka taka pomoc i punkt oparcia...
Zdzisław przyjął list z wdzięcznością wielką, miał teraz mało stosunków i niewiele ludzi coby się do związków z ich domem i obowiązków dla niego poczuwali.... Wprawdzie dwaj bracia nieboszczki hrabiny osiedli gdzieś byli za granicą, ale o tych Zdziś nie wiedział nawet z pewnością gdzie mieszkali. Rachować na nich ani było podobna, gdy od lat wielu, za życia hrabiny Julii, nigdy się do niéj nie zgłaszali.
Ów więc ex-kapitan i ex-professor, pan Kajetan Puciata, gdyby się go wynaleźć udało, mógł się bardzo przydać, choćby dla przestrzeżenia o wąwozach i dziurach na nieznanéj drodze, w obcym kraju.
Zdziś na przemiany sieroctwem się trapił i upijał. Nikogo! samemu trzeba było obmyślać wszystko, robić, służyć, kierować. Uśmiechał się gorzko! Wydawało mu się to impertynencyą losu, który tyle obiecawszy, nagle zbankrutował. Powinien się był upamiętać przecie? Wzbijała go w dumę ta próba, która w jego przekonaniu długo trwać nie mogła... los się musiał opamiętać, społeczność poprawić...
Tymczasem jednak Zdziś jak mógł i umiał się ratował. Wynalazł już był sam i wybrał sobie owo mieszkanie akademickie na trzeciém piętrze... Wprawdzie po apartamentach w skrzydle pałacu... było to liche, ale być miało chwilowém...
Ubóstwo bawiło go jako coś niezmiernie oryginalnego — bo prawdziwego niedostatku nie znał jeszcze. Pokój ten najęty na poddaszu o dwóch oknach od ulicy, był obszerny dosyć i czysty. Gospodarz co rok po jakimś akademiku zmuszony był go całkiem odświeżać i wyporządzać. Oddawał go bardzo pokaźnym, odbierał zwykle w ruinach, ale do tego był już przygotowany, wchodziło to w rachubę.
I teraz po wakacyach lokal wyklejony nowym papierem szarym, wyglądał skromnie, ale przyzwoicie. Meble miały podorabiane nogi i wszystkie były lakierowane na nowo. Podłogę także pomalowano dla pokrycia wad organicznych... Obok tego niby salonu, który miał być razem jadalnią, biblioteką i pracownią, Zdziś miał jeszcze alkowę ciemną, przeznaczoną na sypialnię i drugi kątek na graty, które światła słonecznego lękać się miały prawo.
W kącie piecyk żelazny z wdziękiem i smakiem wyrobem niemieckim właściwym, przedstawiał rodzaj rotundy, na któréj wierzchu znajdowało się jakieś naczynie, niby starożytnéj formy.
Salon popielaty, przy tych ściśle tylko potrzebnych sprzętach, które o przyozdobieniu go wcale nie myślały, chędogo wyglądał, choć skromnie. Zdziś nawykły jednak do tego, aby to, co go otaczało, niejaki miało wdzięk i ozdobę, mówił sobie po cichu, że bez wielkiego kosztu uczuciu artystycznemu dogodzi drobnemi dodatkami...
Chciał więc trochę zieleni i kwiatów, oraz jakieś u okien zasłonki...
Jeden z ocalonych dywaników położył już pod stolikiem, którego prostota zawstydzona była tym kobiercem lepszych czasów i innego przeznaczenia...
Mnóstwo drobnostek panna Róża, doktor, kapitan, prezes postarali się dlań ocalić i wyrwać panu Sebastyanowi... Kosztowne te i wytworne pamiątki, równie jak dywanik, sprzeczały się z ubogiém mieszkaniem... Na stoliku stał portret hrabiny Julii w aksamitnéj z bronzami ramie, przy nim przepyszny przyrząd do pisania, angielskie portfele i inne ładniuchne fraszki...
Pomimo wyrzeczenia się swoich tłomoków, Zdziś odzyskał późniéj część ich zostawioną w Warszawie; te dlań ocalały. Miał więc około siebie aż nadto elegancyj, które mogły fałszywe dawać pojęcie o jego położeniu. Gospodarz, który mu to tanie i skromne wynajmował mieszkanie i tytułował go grafem, nie mógł się wydziwić, że tak wyekwipowany młodzieniec nie szukał sobie piękniejszego apartamentu.
Zdziś, który się chwalił swém ubóstwem, jak młody żołnierz pierwszą raną w boju otrzymaną, wytłómaczył mu zaraz, że to były tylko resztki zamożności dawniéj, którą utracił. Wyznanie to zdziwiło Niemca i zbudowało: pierwszy raz spotykał się z taką prawdomównością w młodzieńcu... Skłonił się, nie odpowiedział nic, ale ją umiał uszanować...
Zdziś już się był rozgospodarował zupełnie. Po dziecinnemu do drobnostek przywiązywał wagę zbyteczną. Adres swój, na wypadek przybycia Żabickiego, którego wyglądał niecierpliwie, zostawił w akademickiéj gospodzie, którą miał sobie wskazaną. Od dwóch dni już spodziewał się go co chwila... Samo to oczekiwanie, które on sobie przyjaźnią tłómaczył, świadczyło, że potrzebował oprzeć się na kimś, a własnych sił nie czuł jeszcze...
Tęskno mu było, o! tęskno okrótnie... Wśród téj ciszy, co go otaczała, wśród samotności, wszystko co tak gorączkowo przeżył w czasach ostatnich, wracało do myśli, oraz serca... Czasem łza nawet zakręciła mu się w oku...
Tak dziwnie odmiennie przedstawiało się teraz to życie marzone niedawno rajskim pochodem do zapomnianego szczęścia. Opuścili go wszyscy — oprócz tych, na których najmniéj rachował. Przed oczyma duszy przesuwała się Elsa, któréj pączek różany zachował... patrzała nań zimnemi a przenikającemi oczyma... potém zjawiała się Stasia uśmiechnięta ze łzami... i cały ów świat, który go w Samoborach otaczał... Przy nim nikogo nie było... Żabicki nawet nie spieszył.
Kochane Samobory... i one były dziś pustką i cmentarzem... Ogród trzebiono na pole, pałac rozbierano na cegłę... w gnieździe, w którém królowała piękna hrabina Julia, panował dziki człowiek bez serca...
Jak błyskawica przelatywało wspomnienie ostatniego dnia szczęścia. Los z ironią sobie właściwą, nim go zrzucił w przepaści, pożegnał pocałunkiem ostatnim.
W ulicy i na niebie coraz się robiło ciemniéj. Zdziś naostatek rozbudził się z marzeń próżnych, ruszył od okna przez które tylko czarne szczyty pozębione na niebie jaśniejszém widać było, i poszedł szukać światła, bo w pokoju noc już panowała.
Przygotowana lampka, w którą się już opatrzył, stała przy drzwiach na małym stoliczku — poszedł ją sobie sam zapalić, będąc pewien, że spełnia czyn heroiczny... Właśnie się kończyła ta operacya dosyć niezręcznie wykonana, gdy do drzwi zapukano.
Nie spodziewał się już Zdziś o téj porze nikogo — spojrzał więc na drzwi zdziwiony nieco — a postrzegłszy młodego chłopaka wysmukłéj postaci, który nieśmiało wchodził, uśmiechając mu się — podbiegł żywo ścisnąć jego rękę...
Gość ten był rówiennikiem Zdzisia; na pierwszy rzut oka poznać w nim było łatwo panicza także, wypieszczone dziecię, wychowane w dostatkach, potomka niebieskiéj krwi, po któréj pełne stylu odziedziczył rysy. Różnicę między nimi stanowiło to tylko, że przybyły ze zbytnią elegancyą i wytwornością był ubrany, gdy Zdziś z pewną przesadą i na okaz zaniedbanie się nosił i ubogo. Dochodziło to do tego stopnia, iż postanowił był odzwyczaić się od rękawiczek nawet, chociaż dotąd nie miał jeszcze odwagi się ich wyrzec zupełnie. Kilka par miał do znoszenia.
Gość słusznego wzrostu, niezmiernie zręczny i gibki, miał twarz na mężczyznę do zbytku piękną i zdawał się wiedzieć o tém... Niebieskie oczy, blond włosy długo spływające na ramiona, śliczny owal twarzy, rysy klassycznéj regularności, czyniły go jak obrazek ładnym. Na ustach błądził uśmieszek zalotny... Ruchy i postawa sztywne były nieco i wyszukane... Spoglądał nieśmiało, mówił powoli, zdawał się badać i pytać nim krok naprzód postawił, nim wyrzekł słowo...
Była to nowa znajomość. Zdziś z tym młodzieńcem przybyłym także do uniwersytetu, właśnie się zapoznał przed kilku dniami. Młody hrabia przybywał z Wołynia, ten z głębi Litwy, jak mówił. Oba od razu jakoś bardzo przystali do siebie. Wychowanie ich było prawie jednakowe, oba prześlicznie mówili po francuzku, oba muzykalni byli, lubili konie... a w obejściu się mieli ton i wykształcenie ludzi do salonu stworzonych. Zdziś zapoznając się z tym towarzyszem, był w początku przekonany, że posłyszy jakieś historyczne nazwisko.
Wszystko się to zdawało obiecywać, a szczególniéj ta aż do zniewieściałości wypieszczona pokoleniami krew, te śliczne rączki maleńkie, nogi arystokratyczne, głos pełny słodyczy, dystynkcya ruchów, — typ wielkiego rodu. Zdziwił się więc Zdziś niezmiernie, gdy późniéj z ust jego posłyszał nazwisko wyrzeczone po cichu, jakby ze wstydem, zupełnie nieznane, nic nie mówiące, do pseudonymu podobne: Alfonsa Roberta... Spytany o rodzinę, nowy znajomy, zagadał o czém inném, widocznie tłómaczyć się nie życząc... Spuszczał oczy i oblewał się rumieńcem, jakby mu to przykrość czyniło.
Była w tém tajemnica jakaś smutna, o którą przyzwoitość badać nie dozwalała. Pierwszego dnia spędzili z sobą godzin kilka, zbliżając się, badając i spoufalając z właściwą młodym pochopnością. Zdziś od razu, jak przed gospodarzem, tak przed panem Robertem wyspowiadał się ze swéj dramatycznéj przeszłości. Obaj nie mieli znajomych, obu było tęskno, przyrzekli z sobą nazajutrz zejść się znowu. Pan Alfons Robert zaprosił Zdzisia do siebie.
Znalazł go przyszedłszy, rano w mieszkaniu nietylko wygodném, ale wykwintnie urządzoném. Groom przybrany w nową liberyę drzwi saloniku otworzył. W pokojach kilku wszystko zdradzało dostatek i nawyknienie do zbytku.
W sypialni, nad łóżkiem pana Alfonsa, uderzył go portret przez Winterhaltera malowany, dziwnie pięknéj kobiety, uśmiechniętéj zalotnie, strojnéj, okrytéj koronkami, aksamitami i jaśniejącéj życiem a młodością... Rumieniąc się powiedział mu pan Alfons, że to była matka jego... Pomimo wdzięku wizerunek ten zastanawiał wyrazem, jakiego piękności świata wielkiego nie mają, — było w nim coś wyzywającego, śmiałego, namiętnego do zbytku... Malarz napróżno starał się złagodzić uśmiech, przygasić oczy, skromniejszą uczynić tę kobietę, któréj natura płomienista utaić się nie dała...
Obok na biurku był mniejszy portret mężczyzny podżyłego, przypominający Alfonsa, — sztywny, w postawie wyszukanéj, i niewiele mówiący. W tym łatwo było poznać ojca... Gospodarz na zapytanie o oba portrety odpowiedział sucho, krótko, zarumienił się i co najprędzéj rozmowę od tego przedmiotu odwrócił. Zdzisia szczególniéj kobieta zajęła... była promienisto piękna... niemal straszna...
Z rozmowy dowiedział się hrabia, że młody przyjaciel jego musiał być bardzo majętny i życie sobie urządził bardzo wygodnie. Zdziś miał program anachorety, z którym się nieomieszkał pochwalić.
W tym dniu nie spotkali się z sobą, i — pan Alfons stęskniony widać, przyszedł choć późno odwiedzić Zdzisława. Przywitali się uśmiechając.
— Dziś nie miałem szczęścia — rzekł przybywający zawsze nieśmiało i pieszczono — nie znalazłem hrabiego nigdzie... a do mnie zajrzeć nie byłeś łaskaw...
— O! nie chciałem się panu naprzykszać... i...
— Rzućmy tego „pana“ przerwał Alfons podając rękę — proszę.
— Ale rzućmy téż i „hrabiego“ dodał Zdzisław, uśmiechając się nie bez goryczy — tém bardziéj, że ja postanowiłem wyrzec się nawet tego ciążącego tytułu, który dziś jest dla mnie niestosowny... Siadajcie...
Zdziś własnoręcznie lampkę przeniósł na stolik przed kanapę — zasiedli razem...
— Widzicie — odezwał się Zdzisław, jak wysoko i ubogo pomieścić się musiałem... Jestem zmuszony się oszczędzać i być surowym dla siebie... Trzeba odwyknąć od wygód i zwyciężyć stare nałogi...
Westchnął...
— Ale tu nie jest ani tak źle, ani tak bardzo wysoko — przemówił Alfons rozglądając się — owszém, ja tu znajduję...
Rozśmiali się oba.
— Mój służący niedawno miał daleko ładniejsze mieszkanie — rzekł Zdzisław — ale à la guerre comme à la guerre... cóż mi tam!!!
To gorzéj, że mi mój dawny nauczyciel, przyjaciel raczéj, który miał przybyć także do uniwersytetu, dotąd nie przyjeżdża... Cały dzień, spodziewając go się co chwila, nie ruszałem się z domu... O! dziękuję wam, żeście zajrzeli do mnie choć późno... bo dzień spłynął mi bardzo nudno. Nie ma nic przykrzejszego nad oczekiwanie — daremne...
— A! przepraszam, przerwał Alfons smutnie, przykrzéj jest nie mieć na co czekać i czego się spodziewać.
Zdziś ruszył ramionami...
— Ja znowu — odezwał się — nie daję sobie wydrzeć nadziei, ani wątpię o przyszłości...
Pomilczeli trochę... Alfons spojrzał na zegarek...
— Ja przyszedłem właściwie po was, rzekł — już dziś wasz przyjaciel, chociażby przyjechał, nie przyjdzie pewnie, zabieram was z sobą na wieczerzę... Poznacie u mnie dwóch jeszcze naszych ziomków... a po dniu nudów rozerwiecie się trochę...
Zamyślił się Zdziś surowo...
— No — tak — dziś to jeszcze uchodzi — dodał, ale późniéj nie wyciągniecie mnie do siebie. Ja muszę pracować ogromnie i do bardzo surowego nawykać życia, u wasbym się rozpieścił...
Wstali.
— Chodźmy, rzekł Alfons — obejmując ręką Zdzisława — co będzie jutro... któż wie? tymczasem dobra chwila wesoła... Młodzi jesteśmy, zabawić się trzeba...
— Jam przestał być młodym — wtrącił Zdzisław... lecz teraz u mnie jeszcze wakacye... za kilka dni się zamknę...
Pomimo tak smutnéj zapowiedzi, schodząc ze wschodów, śmieli się oba. Zdziś opowiadał o swoim Timurze i o czterech siwkach straconych. Alfons przyznał się, że myśli trzymać wierzchowca...
— A! szczęśliwy jesteś! dodał Zdziś.
— Szczęśliwy! ironicznie powtórzył towarzysz i westchnął ciężko...
W drodze zmieniła się znowu rozmowa... latała ona jak młodość, jak motyle, muskając wszystkie życia kwiaty po drodze...
Roberta mieszkanie dosyć było odległe a bliższe Lipowéj ulicy... mieli więc czas z wielu się sobie znowu wyspowiadać rzeczy... Zdzisław mimowoli uczuł się rozweselonym, choć czuł zgryzotę sumienia, bo mu przystało być smutnym... Lecz możnaż się oprzeć młodości?
Wchodząc na wschody, posłyszeli muzykę w mieszkaniu Roberta, który miał pianino u siebie.
— Jest już ktoś u mnie, rzekł pospieszając gospodarz... to pewnie Roszek...
Roszka nie znał Zdzisław... W pokoju stała już lampa na stole, a przed pianinem z cygarem w ustach siedział chłopak krępy, gruby, barczysty, nizkiego czoła, zadartego nosa, dosyć brzydki, małych oczek czarnych, ust szerokich i mięsistych, z głową krótko ostrzyżoną, ubrany niepocześnie. Był to w istocie ów zapowiedziany Roszek...
Wstał od pianina widząc wchodzących, spojrzał na nich bystro i zawołał:
— A to ślicznie, gospodarz zaprasza i wychodzi z domu...
— Wszak Groszek musiał powiedzieć, że wrócę za chwilę... chodziłem po hr. Zdzisława Samoborskiego...
Pan Roch Puciata...
Zdzisław podał rękę zdziwiony nazwiskiem...
— Puciata... powtórzył mimowolnie...
— Dziwnie się pewnie moje litewskie nazwisko wydaje — począł śmiejąc się Roszek. Mamy takich podostatkiem w naszym herbarzu. Puciata... Pokubiata... Łopata... Aleśmy dlatego stara szlachta i nad tarczami nosimy kniaziowskie mitry...
— Ja się nie dziwię nazwisku — odpowiedział Zdzisław — tylko mnie uderzyło, bo mam list polecający do pana Kajetana Puciaty...
— Rodzoniuteńkiego ojca mojego — rzekł żwawo kłaniając się i podając rękę powtórnie Roszek.
— Cóż to za szczęście! zawołał Zdzisław — a jam się go ani spodziewał odszukać...
Spojrzeli sobie w oczy jakby bliżéj poznać się pragnąc...
— List od kogo? spytał Roszek.
— Od kapitana Porowskiego, dawnego towarzysza broni...
— O którym ojciec często wspomina, począł Roch. — Nim się poznacie z ojcem, macie mnie gotowego na usługi... jam tak jak Berlińczyk...
Śpiewając na cały głos wszedł jeszcze jeden gość... Wywodził — Grace! z „Roberta“ i nie bardzo mu się udawało...
Był to mężczyzna już starszy od wszystkich zgromadzonych, pewny siebie, wyglądający na bursza, niepiękny, ospowaty ale imponującéj postawy. Czoło miał wysokie i wypukłe, nad brwiami sterczące kości, wyraz twarzy niemal zuchwały... Ręka, którą podał gospodarzowi, mogła zgnieść wątłą dłoń jego jak listek...
— Pan Sylwester Majak... przedstawił gospodarz...
— Stary bursz, który was lisów młodych zaszczyca swojemi odwiedzinami.
To mówiąc bez ceremonii padł na fotel i nucić począł rozglądając się po przytomnych. Szczególniéj snadź Zdziś musiał zwrócić jego uwagę, bo od niego długo oczu odwrócić nie mógł...
Na chwilę rozmowa się przerwała i wszyscy jakoś milczeli, gospodarz rozsadzał gości, podawał cygara i z wielką uprzejmością wszystkim chciał znaleźć jak najdogodniejsze miejsce. Zdzisław usunął się trochę na bok, aby uniknąć przenikliwego wzroku Majaka...
— Cóż na porządku dziennym? odezwał się pan Sylwester... Szanowne zgromadzenie...
— Pić będzie herbatę — rzekł uśmiechając się Alfons...
— Z przekąską — dodał Sylwester — to nie ulega wątpliwości, ale z akompaniamentem duchowym... brzmiących słów i gorących rozpraw. O czém?
— Zostawiamy wam jako najstarszemu wybór przedmiotu — odezwał się kłaniając Roszek. Pedant jakiś chce nam tę odrobinę swobody, którą tu mamy, zatruć zaraz jakimś żelaznym programem.
Majak się rozśmiał...
— Pan Samoborski, rzekł zwracając się do Zdzisława — na jaki wydział myśli uczęszczać?
— Jeszcze dotąd stałego postanowienia nie mam...
— Na węzełki pociągnąć! dodał bursz.
— Prawiebym to gotów uczynić — przerwał Zdziś, gdybym... gdybym się nie lękał ironii losu. Sobie nie bardzo wierzę.
— Los bywa nie głupi — wtrącił Majak... ale w uniwersytecie jak u zastawionego stołu, trzeba pytać apetytu ku czemu prowadzi...
— A jeśli apetytu zgoła nie ma? przebąknął Zdziś.
— Choroba, na którą się leczyć trzeba — wtrącił Roszek...
— Apetyt przyjdzie — odezwał się Majak; a tymczasem jak w chorobie radzić się rozumowania, gdy instynktu braknie. O co idzie? czy żeby się uczyć i kształcić? czy żeby żyć...
— Myślę, że o jedno i o drugie, nieśmiało szepnął gospodarz.
— Czasem się oboje godzi z sobą, ale rzadko... począł Majak — lecz nadto poważnie coś argumentujemy...
— Jak się panom nowo przybyłym podoba miasteczko? spytał nagle Roszek... spoglądając po dwóch paniczach.
— Ja go wcale nie znam — odparł Zdziś.
— A ja bardzo mało..
— Dziura, rzekł aforystycznie Majak, ale się w dziurze uczyć można... szczególniéj ktoby musztry chciał... bardzo łatwo... od czasu Fryderyka W., który Prusy zrobił wielkimi koszarami...
— Masz, już z polityką jedzie — wtrącił Roszek... nieznośny...
— Berlin niesłychanie prozaiczny mi się wydał, rzekł Zdziś — miasto jak z igły, nie ma nic nudniejszego w świecie...
— Czy pan na poezyę chorujesz? zapytał Majak; żalby mi pana było szczerze, bo nie ma na teraźniejsze czasy niebezpieczniejszéj choroby. Kochana ludzkość przeżyła wiek młodości i poezyi, przyszła do rozumu i szuka chleba...
— Szkoda, żeśmy się za innych czasów nie rodzili — zawołał Roszek.
— Nie mieliśmy wyboru — mówił Majak — lecz, na prawdę, cóż obrać myśli pan Samoborski?...
A po chwilce dodał:
— Czy pan z Wołynia? tam w Samoborach są bardzo majętni tego nazwiska.
— Tam ja właśnie byłem — odparł Zdziś z lekkim ukłonem, — dobra te nam zabrano...
— Jakto? całe?
— Został mi tłomoczek, z którym tu przybyłem, i — nadzieja... rzekł Zdziś nieco żywo i patetycznie...
— Ale ba — odezwał się Majak — zostało panu wychowanie jakie odebrałeś, a które téż liczyć się powinno za kapitał...
— Czy i pan z Wołynia jesteś? spytał Zdziś.
— Nie — alem tam bywał — szybko odpowiedział Majak...
Wśród rozmowy otworzyły się drzwi do drugiego pokoju, groom w białych rękawiczkach stał w progu. Widać było stolik bardzo elegancko przygotowany do herbaty. Majak westchnął.
— Coś to mi na akademicki traktament nie wygląda — odezwał się — nadto suto i wytwornie, popsujesz nas panie Alfonsie; a ta elegancya jak gorset swobodnie się ruszyć nam nie da...
— O! O! rzekł gospodarz... zmiłuj się pan.
Majak wstał i bez ceremonii poszedł pierwszy, Zdziś pociągnął z gospodarzem na ostatku...
Wchodząc Sylwester bacznie się rozpatrzył po stoliku. Stały na nim flaszeczki z sokiem wiśniowym i malinowym... Wziął je w ręce, popatrzał na napisy.
— Czcigodny gospodarzu — zawołał — ty coś niedawno pewnie mleko przestał pijać na podwieczorek, istoto sielankowa i niewinności pełna, jakże mogłeś przygotować herbatę dla akademików, i nie postawić ani rumu, ani essencyi ponczowéj?
Zarumienił się mocno Alfons i skinął na grooma, który wybiegł szybko.
— Przepraszam za niegrzeczność — rozsiadając się na pierwszém miejscu mówił Sylwester — ale szczerość powinna być znamieniem młodzieży, a szczególniéj akademików — ja herbaty bez rumu lub dodatku jakiegoś energicznego nie rozumiem... to wszystko jedno co rumianek, z tą różnicą, że mniéj śmierdzi...
Śmieli się... Groom wpadł niosąc we dwóch rękach esencyę ponczową i butelkę jamajki, którą przed Majakiem postawił... Sylwester odkorkował i powąchał.
— Teraz jesteśmy w porządku... ortodoksya akademicka ocalona — rzekł poważnie, — a ja powracam do zapytania mojego — o wyborze przedmiotów do studyów. Pan Roch Puciata ma głos...
— Cóż u kaduka! przerwał Roszek zacierając szorstkie włosy — wszakże wiesz, że drugi raz z rozkazu ojca chodzę na matematykę, któréj nie cierpię.
— A cóż cierpisz? zapytał Majak.
Roszek spuścił głowę...
— Daj ty mi pokój...
Począł mięszać gwałtownie herbatę i dolał rumu... Wszyscy milczeli...
— Pytanie było dla zachowania formy, paplał Majak rozpierając się coraz wygodniéj — sekret pański jest mi wiadomy... masz powołanie do muzyki, a każą ci rachować...
Ojciec ma słuszność: muzyka... to dobre dla Cyganów, których gdzieindziéj nie puszczają — długi czas żyli nią Włosi, póki nic innego robić im nie dawano... ale nam...
Roszek spojrzał oburzony...
— Bluźni! zawołał.
Sylwester śmiał się bębniąc palcami po stole...
— Waćpanowie bo wszyscy jeszcze bez mała żyjecie w przeszłości, gdy ludzkość była młoda i niańki jéj na drumlach grały... Muzyka to bełkot uczucia, a my już, dzięki Bogu, mówić umiemy, a dzięki Heglowi może i czynić się nauczymy...
— Bluźni! powtórzył Roszek, niech mu gospodarz głos odbierze...
Alfons zakłopotany milczał i uśmiechał się, Zdziś oczyma wielkiemi patrzał na majestatycznego bursza, który w nim ciekawość obudzał.
— Jakto? przerwał nagle Zdziś: wiec poezya, muzyka, sztuka w ogóle... pan im odmawiasz prawa do bytu i życia? pan...
— Młodzieńcze szanowny — rzekł poważnie Sylwester... wszystko to były kwiatki i strzępki, któremi ludzkość będąc bakfiszem bawiła się niegdyś, ale dziś już na starą pannę wygląda — et elle vise au solide... Nie zaprzeczam zasług cywilizacyjnych sztuce, która tak dalece miękczyła trochę dziką panienkę, że ją aż nadto rozmiękczyła... a no, dziś — matematyki uczyć się potrzeba... Tak — panie Rochu — ojciec ma słuszność... Z kwiatów poezyi i muzyki co najwięcéj możnaby zrobić sałatę, a ludzkość potrzebuje sztuki mięsa...
Zdziś rozśmiał się, ale wstał od stolika i począł się wzdłuż niego przechadzać, nie chcąc wdawać się w polemikę z Majakiem. Ten palcami bębniąc po stole mówił daléj, jakby wykładał teoryę słuchaczom.
— Tak, panowie moi — nie ma się co uwodzić... muzyka cygańska rzecz, sztuka dzieciństwo... musimy być realistami, bo w realizmie zbawienie ludzkości.
— Niechże do licha ginie lepiéj — przerwał gwałtownie Roszek, — jeśli ma realizmem waszym żyć, boby jéj życie nie smakowało nikomu...
— Młodzieniec się irrytuje — odparł śmiejąc się Majak — i odwrócił się do Samoborskiego.
— Panie hrabio, bez żartu... co pan myślisz wybrać?
— Najprzód proszę mi tego tytułu nie dawać — odparł Samoborski — powtóre, najsumienniéj panu wyznaję, że nie wiem. Kształcićbym się pragnął, ale i o tém myśleć muszę, aby żyć...
— A można z panem mówić otwarcie? zagadnął Majak.
— Proszę bardzo — skłonił się Zdzisław...
— Co się tycze życia — począł Majak — zdaje mi się, że pan jesteś w szlachetnym błędzie. Hrabiowie jak pan, młodzi, piękni, wychowani ładnie, z nazwiskiem, nie potrzebują jak my biedacy, zarabiać na chleba kawałek...
— Przepraszam! zawołał czerwieniąc się Zdzisław: ja chcę swéj pracy być winien przyszłość, a nie...
— Nie fizyonomii i nazwisku — dokończył Sylwester. Ślicznie! cudownie... ale fałdów, fałdów przysiedzieć będzie tak potrzeba... że dalipan nie ręczę, czy to się panu sprzykrzy. I zamiar wasz byłby ze wszech miar godzien uwielbienia, gdybyś pan...
Nagle spytał:
— Wiele pan masz lat?
Zdziś się zarumienił.
— Nie potrzebujesz pan mówić — dokończył Majak, już wiem... Otóż kto do tych lat był pieszczoném dziecięciem w kolebce szczęścia i dostatku, ten nie wiem czy potrafi naturę zmienić i nawyknienia.
— Panie — wybuchnął niemal obrażony Zdzisław, stojąc przed nim — właśnie za zadanie sobie stawię stać się nowym człowiekiem... i jak mówiłem... sobie samemu zawdzięczać przyszłość... Czuje w sobie siłę!
Od stóp do głowy w milczeniu zmierzył go oczyma Majak, popił herbatą, pokiwał głową i nic już nie mówił.
Nastąpiła cisza. Zdzisław był mocno jakoś podrażniony, przysiadł się więc do pana Sylwestra.
— Pan mnie sądzisz niezdolnym? mruknął, patrząc mu w oczy ogniście.
Sylwester rękę swą ogromną położył na jego delikatnych paluszkach białych.
— Cóżeś pan winien, odezwał się łagodniéj, że wam natura i wychowanie nie dały takiéj łapy niedźwiedziéj jak moja? Dziś gdybyś się pan wziął nawet do gimnastyki, ręki takiéj nie wyrobisz sobie... W téj ręce jest dwóchsetletnia przeszłość, rodziców życie, miliony, któreście mieli... Nie w waszéj mócy ją zmienić... Jesteście słabą istotą za grzechy ojców...
Zdziś brwi namarszczył.
— Przepraszam pana! zawołał, moje drobne palce mogą nabrać siły i zręczności, którą podołają téj potężnéj dłoni. Cała siła nie jest w rękach...
Uderzył się w piersi.
— Mam ją tu...
— Cudownie! rzekł zimno Sylwester — już resztę wiem.
Roszek i Alfons przyklasnęli...
— Nie mam słuszności? zapytał Majak, oglądając się — większość głosów rozstrzyga.
Obejrzał się do koła...
— A no, tak, milczę, dodał skłaniając głowę; mówmy o czém inném...
— Przepraszam, ja żądam właśnie, byśmy mówili o tém, co nas obchodzi najżywiéj. Pan na mnie wydałeś wyrok, lecz ja mu się nie poddaję...
— Wolno apellować do przyszłości — odezwał się Majak, który groomowi podał wypróżnioną filiżankę. Wróćmy do rzeczywistości, a nie gońmy chmur: pytam pana, na jaki oddział chodzić zamierzasz?
— Mówiłem panu, żem nic nie postanowił jeszcze! zawołał Zdziś.
— Byłoby okrucieństwem wyprawić pana na medycynę... rozśmiał się Majak; my, co chcemy chleba i mięsa powszedniego, chodzimy na nią. Pan masz zawsze to hrabstwo... za sobą. Hrabia doktor medycyny, nie uchodzi... a potém?... Pójdziesz pan na prawo, cóż ci to z niego? Wykształcisz się na filologa? Ślicznie, ale chyba żeby się dobić katedry i na niéj klepać biedę... Przystałoby ci być poetą, ale chyba ażeby w aureoli pójść w konkury, które i bez niéj udać się mogą... Jeśli pan chleba szukasz i odzyskania stanowiska, tu go nie ma...
— Przecież?... spytał Zdziś.
— Nie ma, powtórzył Majak.
— Za pozwoleniem — począł Roszek — mój ojciec, który, pomimo iż mi coś zostawić może, chce abym się sam dorabiał niezależnego bytu, wskazuje mi matematykę i inżynieryę... Przecież to chleb daje.
— Nie wiem — rzekł Majak — może... Skłonny jestem temu wierzyć. Więc dla pana Samoborskiego pozostaje do wyboru: medycyna niemożliwa, i matematyka... Jak pan jesteś z matematyką? zapytał.
Zdziś się zmieszał.
— Byłem niezłym uczniem — rzekł — nie wiem czy mam do niéj dar szczególny, ale wyobrażam sobie, że to jest jedna z tych nauk, których wrota zarówno otwiera zdolność, jak praca...
— Ekstraordynaryjnie pięknie powiedziano! z naciskiem odezwał się Majak. Zatém widzisz pan, że Ja, stary bursz, na coś się przydałem: wyjaśniliśmy kwestyę przyszłości, rozcięliśmy gordyjski węzeł, a to mnieście winni, bez pochlebstwa.
Zdzisław się zamyślił. Gospodarz, który rad był od dawna zmienić tok i ton rozmowy, począł o czémś obojetném, a Roszek odezwał się przez stół do hrabiego:
— Kiedyż pan z listem zechcesz być u mojego ojca?
— Kiedy mi pozwolicie? kłaniając się rzekł Zdziś.
— Ojciec z rana jest najwolniejszy, stoimy na Kommendantenstrasse, numer 10 — drugie piętro... mówił żywo Roszek, jakby się lękał, żeby śpiewający znowu Grace (fałszywie) Sylwester, i pomagający sobie bębnieniem po stole, nie wpadł w rozmowę. Przyjdź pan około jedenastéj, ja czekać będę. Ojciec pewnie i was do matematyki pędzić nie omieszka, bo utrzymuje, że ona prowadzi do wszystkiego...
— Gdyby była inna droga — wtrącił Zdziś, nie przeczę, że wolałbym inną, mniej suchą i ogołoconą...
— Przepraszam — przerwał wstając Majak... Nie chcę się znowu sprzeczać, ale wszystkie te nauki, które są postrojone, ożywione, zabawne... mają tę wadę, że są samozwanki i darmo się naukami nazywają, bo im to imię nie służy. Nauka musi być suchą... A ja żegnam panów, bo...
Spojrzał na zegarek.
— Muszę być jeszcze dziś w amfiteatrze, trup mi mój przepadnie...
To mówiąc dopił żywo herbaty... zapalił cygaro, podał rękę z kolei wszystkim, i wyszedł majestatycznie, przeprowadzony przez gospodarza.


∗             ∗

Nazajutrz o godzinie jedenastéj, Zdzisław ubrawszy się, z zasady jak najskromniéj, z listem w kieszeni poszedł na Kommendantenstrasse. Był w usposobieniu osobliwszém od wczora, noc miał niespokojną, wzburzyły go sarkazmy pana Sylwestra Majaka, oburzał się przeciwko zarzutowi słabości i przepowiedni, którą mu w twarz rzucono...
Jednakże ta przepowiednia łatwego jakiegoś szczęścia, do którego miał pewne prawo, chodziła mu po głowie...
Upokarzałoby go, gdyby los sobie z nim postąpił jak z dzieckiem, ale — ostatecznie przyjąłby był może z ochotą jego opiekę, choć sam przed sobą do tego się nie przyznawał...
Elsa była jedynaczką — ożenienie z Elsą dałoby mu Zahorodzie i Jeziorany pod bokiem stryja i dozwoliłoby urągać się dzikiemu prześladowcy...
Łudził się jeszcze życzliwością Mangolda, tłómacząc sobie ostatnie z nimi widzenie się w Warszawie, jako ostrożność rodzicielską... opiekuńczą, aby zbyt wcześnie serca ich się nie rozmarzały.
Gdyby Elsa go... nie kochała, cóżby za znaczenie miał ów pączek róży i wejrzenie oczek jéj czarnych, nie mówiły tyle... niepojętych a cudownych rzeczy?
Dom pod numerem dziesiątym, wyglądał bardzo porządnie... Wschody na drugie piętro prowadzące oznajmowały mieszkanie wygodne i ładne. Przy drzwiach u dzwonka na mosiężnéj tabliczce stał napis: „Staatsrath baron von Puciata.“
Baronowstwo zdało mu się nieco dziwném, ale już go ostrzeżono, że tu wszystką szlachtę chrzczą na baranów, ażeby się przypadkiem nie zmieszała z prostym pospolitych śmiertelników tłumem.
Zadzwonił. Niemeczka bardzo zręczna i ładna, z obrzydliwemi rękami, uśmiechając się otworzyła mu drzwi, popatrzała nań, i jakby już wiedziała o co idzie — szepnęła:
— Baron Rochus?
Zdzisław skłonił głowę potakująco i szedł już za wiodącą go, gdy w pośród przedpokoju skrzyżował się z młodą kobietą, podniósł oczy i stanął nieco zdumiony. Była bardzo piękna, a co rzadsza, piękność jéj uderzała oryginalnością. Nie była podobna do tysiąca innych, co się pięknościom często bardzo zdarza.
Słusznego wzrostu, wyprostowana bardzo, poważna choć jeszcze młodziuchna, szła nieco mierzonym krokiem zamyślona... Czarne włosy bujne, na pół rozpuszczone, spływały na białe ramiona. Twarzyczka nadzwyczaj drobna, rysy miała ostro oznaczone i regularne, jakby zadumane i ochmurzone... Ogromne stosunkowo czarne oczy, przy téj miniaturowéj twarzyczce, wydawały się dziwne, jakby cudze, jak zapożyczone. Osadzone były głęboko, otoczone cieniem, a nad niemi czarne brwi delikatnie zakreślone, ściągnięte ku środkowi nadawały im jeszcze dobitniejszy wyraz głębokiego zatopienia się w myślach... Maleńki nosek najlżejsze tchnienie poruszało... Pod nim usta zacięte, wązkie, zdawały się za małe, lecz wszystko to razem czyniło ją podobną do wizerunku tego Beatryxy Cenci, którego tyle złych kopij chodzi po świecie...
Ubrana była czarno i bardzo skromnie, w ręku niosła książkę — odwróciła się nieco ku Zdzisławowi, który ją zdala pozdrowił, powiodła za nim oczyma i znikła.
Służąca z uśmiechem stała przy otwartych już drzwiach pokoju pana Rocha, dając do zrozumienia, iż postrzegła, z jakiém zajęciem młodzieniec przyglądał się pięknéj pannie. Złośliwie i szydersko zmierzyła go oczyma figlarnemi. Roch już szedł naprzeciw Zdzisława.
— Otóż to mi przykładna regularność, zawołał podając rękę: tylko co wybiła jedenasta, ojciec mój czeka, a że lubi, by się trzymano oznaczonego czasu, ucieszy go pańskie przybycie...
— To możebyśmy poszli zaraz? spytał Zdzisław...
— Chętnie, służę wam — rzekł Roch...
Obok były drzwi do saloniku...
W pośrodku jego stał pan Kajetan Puciata, mężczyzna dosyć słusznego wzrostu, ze śpiczastą głową, okrytą siwym krótko postrzyżonym włosem, z twarzą wygoloną, z chustką białą na szyi obyczajem dawnym przywiązaną, typ starego pedagoga, w którym się jeszcze starszy żołnierz przebijał. Miał na sobie szaraczkowy jasny surdut, w którego dziurce różnobarwne mieściły się wstążeczki; długa biała chustka, którą trzymał w ręku, wlokła się po ziemi...
Twarz urzędownie wypogodzona miała wyraz miły, ale z niéj na pierwszy rzut oka można było wyczytać człowieka, który i silną miał wolę, i niemałe o sobie pojęcie... Nawyknienie strzeżenia powagi swéj, nadawało coś uroczystego téj postaci.
— Syn mój już mi zwiastował miłą nowinę, iż pana hrabiego będę miał szczęście u siebie dziś oglądać i wiadomość odebrać, a dowód pamięci od kochanego kapitana?
Słowa te wyrzekł podając rękę ceremonialnie Zdzisławowi Puciata. Odebrał list i nie czytając go wskazał krzesło.
— Prawdziwe to szczęście dla mnie, które za dobrą wróżbę uważam, żem wczoraj spotkał pana Rocha i mógł się tak rychło dowiedzieć...
— Siadaj pan dobrodziéj — dodał stary dobywając okularów i odchodząc ku oknu, ja muszę list przeczytać...
Zdzisław miał czas nieco się rozpatrzyć w saloniku...
Był trochę krzykliwie, ale pięknie przybrany... Znać było człowieka w nim co się lęka, aby go za lada pierwszego z brzegu nie wzięto... Meble były wytworne, przy drzwiach portyery szyte, a na nich dojrzał Zdzisław nieco zdumiony herb Puciatów z mitrą książęcą... Dwa portrety jakby przez Grassego malowane, owalne, wystawiały pięknego mężczyznę w kontuszu i delii sobolowéj i piękniejszą jeszcze kobietę w upudrowanéj fryzurze perłami przepinanéj... Twarz jéj przypominała nieco oczyma czarnemi spotkaną u wnijścia panienkę. Domyślił się Zdzisław, że to być musiała chyba córka profesora.
Po chwilce z osmutniałą nieco twarzą, krokiem wolnym, pan Puciata trzymając list w ręku począł iść ku Zdzisławowi, i usiadł przy nim dłoń kładnąc na jego kolanach...
— Kapitan mi pisze o srogiém nieszczęściu, jakie was spotkało, panie hrabio... począł z cicha... podnosząc głos coraz... Ludzkie to losy... padają jedni, podnoszą się drudzy... Wielkie rody nie są z ogólnego wyjęte prawa... Na nas widzisz też, hrabio, przykład podobnego igrzyska losu... Niegdyś kniaziowski ród... niegdyś potężna familia, dziś ex-professor i resztki fortuny i...
Westchnął pan Puciata...
— Ale — dość o tém... proszę was dom mój za familijny uważać, a mego pana Rocha za brata... Jeśli radą służyć mogę... i czémkolwiekbądź...
— Nieskończone dzięki... odezwał się Zdziś — nie nawykłem do osamotnienia, a znalazłem się tu tak samotnym! Wielkie to szczęście dla mnie módz rachować na światłą radę jego...
— Ale cóż myślisz? co myślisz? począł profesor... pytałem pana Rocha, nie umiał mi nic stanowczego powiedzieć...
— Ja sam jeszcze nie postanowiłem nic — odezwał się Zdzisław. Z listu kapitana mogłeś się pan dobrodziéj dowiedzieć, że nagle utraciłem wszystko. Chcę nową przyszłość być winien samemu sobie. Ku czemu się zwrócić?
Puciata ręką począł gładzić ogoloną brodę.
— Hm, rzekł, zbyt się nie trzeba śpieszyć, a siebie zbadać... Co do mnie, gdybym miał być do rady wezwany, naturalnie jako matematyk, nicbym innego nie radził nad mathesis... Ona prowadzi do wszystkiego, bez niéj nie ma filozofii, bez niéj nauki przyrodzone kroku nie stąpią, bez niéj się umysł nie rozwinie. Żołnierzowi niezbędna, mechanikowi konieczna, technikowi potrzebna...
Profesor puścił się tak zwolna coraz głośniéj deklamując, gdy oczy jego zwrócone po profesorsku na drzwi postrzegły, że w nich stanęła postać w czarnéj sukni z książką w ręku... i słuchać go się zdawała...
Skutek był taki, że nagle profesor zatrzymał się mówiąc i — zamilkł...
Panna, którą już Zdzisław widział w przedpokoju, nie wiedziała czy ma wnijść, czy się cofnąć, profesor też snadź się namyślał, czy ją poprosić i młodych ludzi z sobą zapoznać, czy to odłożyć do innéj sposobności. Najprostszém zdało mu się powołać pannę i skinął.
— Córka moja Herminia... rzekł; pan hrabia Samoborski...
Panna zlekka skłoniła piękną główkę i przysiadła na kanapie.
Rozmowa była przerwana, profesor zbił się z tropu, nie wiedział od czego na nowo zacząć apologię matematyki.
— Ale to tam o tém potém — dokończył... dziś panu muszę na wstępie oświadczyć, że co czwartek jesteśmy w domu wieczorem... Kto łaskaw, czyni nam największą przyjemność... Rachuję na hrabiego... Kilku kolegów pana Rocha, czasem jaka znajoma panny Herminii, profesor jaki... herbatka bez ceremonii... Roch i Herminia lubią muzykę...
— A pan hrabia? spytała głosem bardzo miłym siedząca na kanapie.
— Gdybym mógł prosić o wyrzucenie tytułu... rzekł Zdzisław.
Profesor głową i rękami zaprotestował...
— Dla czego?
— Ja także lubię bardzo muzykę...
Ne quid nimis, dodał profesor — miła rzecz, ale dodatkowo... Ja ją też lubię, pan Roch nadto...
Panna Herminia zaprotestowała.
— Kochany ojcze...
— Nadto! potwierdził profesor... artystą nie będzie.
— A gdyby? spytał Roch...
— Puciata artystą! zawołał profesor... nigdy... Wasz ten oryginał Majak, choć to plebejusz, ma słuszność: to cygaństwo. Dzieci pospuszczały oczy i zamilkły, jakby ojca drażnić nie chciały.
Rozmowa zwróciła się na inny jakiś przedmiot i profesor ożywił. Pomimo powagi, którą umiał utrzymać zawsze, dowcipny był po swojemu, wesół i miły. Nie opuszczał go ton profesorski, lecz dobroć się w nim przebijała. Po chwili Zdzisław wstał, aby go pożegnać; Puciata powtórzył zaproszenie na czwartki i przeprowadził go ku drzwiom, panna Herminia skłoniła się z daleka, poszli z Rochem do jego pokoiku...
Tu było po akademicku, nieco porozrzucano i czuć artystę... Nut więcéj niż książek; na stoliku jakaś partytura, w kącie skrzypce w futerale...
— Z ojcem nie ma sposobu — rzekł śmiejąc się Roch po cichu, gdy weszli sami do jego mieszkania: sprzeciwiać mu się nie będę... ale muzyką jedną żyję i bez niéjby dla mnie życie smaku nie miało... Na matematykę mam dosyć czasu; trzeba wolę jego spełnić, aby mu troski nie przyczyniać... Minia i ja obojeśmy zapaleni do muzyki... Jéj ojciec nie broni, a ja pod płaszczem siostry się przekradam...
Roch zacierał włosy i śmiał się.
Zapalili cygara, pogawędzili chwilę jeszcze, Zdziś począł się wybierać.
— Nie zapominajcie o czwartkach, dodał żegnając się Roszek — nie pochlebiam sobie bardzo, ale mi się zdaje, że znajdziecie w naszém towarzystwie trochę przyjemności... Nie zapomnijcie tylko o fraku, bo ojciec jest do form zbyt przywiązany i sam go do gości kładzie.
Rozśmiał się ruszając ramionami. Tak się rozstali, a Zdziś zbiegł ze wschodów, chcąc się jeszcze tego dnia o Żabickiego dowiedzieć w gospodzie... Nie potrzebował iść tak daleko, bo go w ulicy spotkał i rzucił mu się w objęcia. Dawny nauczyciel powitał go z równém uczuciem, choć z większą powściągliwością...
— Dawno?
— Od wczoraj wieczora!
— Teraz oddycham lżéj... zawołał Zdzisław — przyznam się wam, brakło mi was... waszego serca i opieki... Napróżnom w siebie starał się wlać męztwo...
— A ja, kochany panie Zdzisławie — odezwał się Żabicki, spóźniłem się umyślnie. Co na to powiecie? że nie mam serca? żem niewdzięczny? Chciałem, ażebyście trochę spróbowali iść o własnéj sile...
Zdzisław się zarumienił.
— Dobrze to, rzekł, ale pozwólcie mi zawsze na waszą przyjaźń rachować. Nie łudzę się — potrzebuję jéj. Siłę będę się starał wyrobić...
— Chcesz stać ze mną? zapytał zawahawszy się...
— Stanowczo, nie — odparł Żabicki — potrzeba byście byli sami, a ja się zawsze znajdę w odwodzie, gdy będę potrzebny...
I silnie, serdecznie ścisnął dłoń wychowańca...
Rozmowa nie miała końca, o tylu a tylu rzeczach z przeszłości i teraźniejszości potrzeba było nagadać się i naradzić. Żabicki przybył z postanowieniem chodzenia na medycynę; zdziwił się niezmiernie, gdy Zdziś pod wpływem wczorajszego wieczoru i dzisiejszego ranku oświadczył mu, że — salve melioratione, myśli zostać matematykiem...
Żabicki mocno potrząsł głową.
— Nie zdaje mi się, byście do tego mieli usposobienie — rzekł po cichu — ale...
— Muszę je wyrobić w sobie...
Zdzisław prowadził przyjaciela, aby mu swe mieszkanie pokazać, i byli najżywszą zajęci rozmową, gdy szybko przejeżdżający powóz zwrócił ich oczy i Zdziś stanął jak osłupiały...
Niepodobna się było omylić — mignęli mu przed oczyma: Elsa, Mangold i straszna kuzynka wyfiokowana przerażająco. W myśli swéj szukał ich po Włoszech hrabia — zdziwił się niezmiernie... Żabicki się złośliwie uśmiechnął, spojrzawszy na zmienioną twarz jego...
— Mangoldowie — rzekł — to nie ulega wątpliwości. Wiem o tém, że się zatrzymali tu podobno na czas dłuższy. Baron, który miał objeżdżać Włochy, wstrzymany został jakimś interesem finansowym, bo finanse są podobno jego tajemną słabostką, pozostałą z przeszłości...
Ale, kochany hrabio — jeśli piękna twarzyczka Elsy czyni na was wrażenie, trzeba się z niego otrząść, należy je zwyciężyć... Łudzić się nie powinniście...
Zdziś zarumieniony zarzekł się i wyprzysiągł wrażenia, wszelkich nadziei i marzeń; jednakże powiódł oczyma za powozem i postanowił nieodmiennie wyśledzić, choćby przez policyę, schronienie bóztwa swojego...
Żabicki prędko zwrócił rozmowę na coś poważniejszego, poszli oglądać mieszkanie Zdzisława, które nauczyciel dawny znalazł nietylko bardzo przyzwoitém, ale nawet wspaniałém.
— Co do mnie, rzekł, ja małą ciupkę biorę, którąby w zimie łatwo ogrzać było... Stolik, łóżko, półka na książki, cztery kroki wzdłuż... dosyć mi będzie...
Zdziwił się niezmiernie Zdzisław posłyszawszy to, bo mu się zdawało, że już skromniéj niż on urządzić się nie było podobna. Żabicki choć zaledwie kilka godzin był w mieście, już się w niém swobodniéj od niego obracał, wiedział prawie wszystko i niczém się nie kłopotał.
Jeszcze byli u Zdzisława, gdy pan Alfons nadszedł, poznali się więc z Żabickim, ale ten korzystając z tego, że miał dawnego ucznia z kim zostawić, pożegnał się i wyszedł zaraz.
Zdawało się to bardzo na rękę panu Alfonsowi, który rumieniąc się zapytał żywo:
— Byliście u Puciaty?
— Wracam ztamtąd...
— I — dodał kraśniejąc jeszcze bardziéj przybyły — i — widzieliście... Ją...
Zdziś się bardzo zdumiał, spojrzał i rozśmiał — to — , wymienione było takim głosem, z takim wyrazem!!
Z domu Puciatów pan Alfons, który tam już był parę razy, wyniósł tylko pewnie wspomnienie — Jéj...
— Widziałem, odezwał się Zdzisław dosyć chłodno.
Nieśmiałe zwykle chłopię załamało ręce i spytało ogniście:
— Mówicie to tak zimno! widzieliście tę cudowną piękność i — nie uczyniła na was wrażenia!!
— Jest wcale piękna — odparł heroicznie Zdziś; ale ja — ja muszę mieć oczy i serce zamknięte, dopóki nie odzyszczę stanowiska. To moje marzenie, to mój cel, to myśl jedyna...
Gość zarumienił się znowu i padł na krzesło wzdychając.
— Wy macie dosyć mocy charakteru — rzekł, a ja... jużem się na pierwsze wejrzenie zakochał w niéj śmiertelnie... bo ja... z sercem próżném żyć nie mogę.
Zdziś zachował milczenie, nie chciał się przyznać, że i on na tę samą cierpiał chorobę.
— Na cóżby się młodość zdała, mówił ośmielając się Alfons, gdyby się kochać nie było wolno?... A! bozka Herminia! uważaliście jéj oczy? Co za wdzięk? jaka siła wejrzenia! Jestem na wieki jéj niewolnikiem.
— Nie sądź, kochany przyjacielu, zawsze grając rolę energicznego zwycięzcy samego siebie, odparł Zdziś — ażebym ja miał serce zimne i nieprzystępne temu uczuciu — kochałem się już i kocham jeszcze. Wyznam wam nawet, że spotkałem tu dzisiaj, tę, którą... tę, która...
— Tu w Berlinie?
— Przypadkiem, w ulicy... Są zapewne w przejeździć, kończył hrabia — jednak, nie będę się nawet starał jéj widzieć!
Przeszedł się posępny po pokoju — Alfons spoglądał nań z podziwieniem...
— Admiruję was — rzekł cicho — co do mnie, uznaję się słabym, zwyciężonym, opierać się nie myślę... poddaję przeznaczeniu! Bylem tylko tego ideału wzajemność pozyskał.
Zadumał się trochę, wstał i począł razem ze Zdzisławem się przechadzać. Nigdy go jeszcze Zdziś nie widział tak ożywionym i otwartym... niemal rozgorączkowanym... Znać w nim było coraz bardziéj dziecię pieszczone, które jeszcze żadnego w życiu nie doznało zawodu...
Razem niemal poczęli się sobie zwierzać po cichu... Tak dobrze wzajem się rozumieli, tak coraz bardziéj sobie byli potrzebni...
— A! ty jesteś stoikiem — zawołał Alfons — ty masz moc charakteru... a ja...
Zdziś począł mu dla podwyższenia swéj ofiary, opisywać dziewiczy wdzięk Elsy... malując ją barwy tak żywemi, że sam mocno się poruszył. Nie chciał się chwalić, ale miał to przekonanie, że Elsa miała dlań najczulsze przywiązanie. Pokazał w pudełeczku leżący pączek różany...
Alfons mu zazdrościł...
— Wprawdzie nie jest to moja najpierwsza miłość, rzekł cicho — trochę byłem zajęty guwernantką z sąsiedztwa... starszą odemnie... która miała wiele wdzięku... ale tego uczucia co dla Herminii... nie doznałem nigdy... Gdy na nią patrzę, dreszcze przebiegają po mnie, słabo mi się robi...
— Ja się powinienem i muszę zwyciężyć — dodał Zdziś — mam najmocniejsze postanowienie...
Pomimo postanowienia wszakże zaczęli mówić oba, jeden o Elsie, drugi o Herminii, i niemal godzinę całą strawili na marzeniach rozkosznych, nie czując najmniejszéj sumienia zgryzoty. Zdziś tylko co kwadrans powracał do założenia: Powinienem się zwyciężyć...
Pod wieczór Alfons namówił go do siebie... tam wygodniéj i swobodniéj mogli sobie rozpowiadać dzieje młodości i przyszłości nadzieje. Rosły przyjaźń i zaufanie wzajemne z każdą godziną. Alfons okazywał serce czułe i zjednywał sobie towarzysza, zwierzając mu się z uczuć swych wszystkich. Zeszli nawet nieznacznie na rozmowę o stosunkach domowych, ale o tych, mimo serdeczności, jaką okazywał Zdzisiowi, mało mógł się dowiedzieć. Wspominał często matkę, a milczał jakoś o ojcu, chociaż wymówił się z tém, że nie był po nim sierotą. Alfons spodziewał się przybycia swéj matki i mówił o niéj z wielkim zapałem... Cały wieczór, zapomniawszy o świecie, na najmilszéj spędzili rozmowie, puszczając się nieznacznie w ten kraj marzeń, do którego młodość tak ulatywać lubi.
Alfons co najrychléj pragnął ukończyć nauki, ożenić się, ale koniecznie z Herminią, i osiąść na wsi....
Zdziś nauką i pracą spodziewał się świetne odzyskać położenie. Ani wątpić, że przełamie przeszkody i że dając się poznać światu, wdzięcznie przezeń będzie przyjęty.
Przykłady podobnych zawodów zdobytych przez daleko mniéj wyposażonych od natury ludzi, nie pozwalały wątpić, iż wszystko pójdzie z jak największą łatwością. O późnéj godzinie zaszedł Roszek do Alfonsa, którego jako brata uwielbionéj przyjmował nadzwyczaj serdecznie... Grano na fortepianie, śpiewano, śmiano się, i trochę upojony wyszedł Zdziś około północy do domu.
Noc była, jak zwykle po takiém rozmarzeniu, dalszym snów na jawie ciągiem. Zdzisławowi przyśniła się matka, widział ją błogosławiącą mu ze łzami... taką jaką była w dniu jego urodzin, w popielatéj sukni, ze szmaragdami we włosach... Pod wrażeniem snu uczuł się nazajutrz rozrzewnionym, usposobionym do modlitwy i postanowił pójść do kościoła na mszę ranną, aby się za duszę matki pomodlić. Nikt mu nie przeszkodził w domu, nikt go nie nadszedł, i uporządkowawszy swe mieszkanie, Zdziś po dziesiątéj pobiegł do kościoła świętéj Jadwigi.
Już się msza kończyła, któréj wysłuchał pobożnie, gdy odwracając się postrzegł pannę Helę z Elsą, właśnie mające wychodzić z kościoła. Los go szczęśliwy widocznie umyślnie tu przysłał, aby mógł ją spotkać... Uważał to za przeznaczenie. Szybko więc powstał i pospieszył za odchodzącemi paniami, które zdawały się uchodzić postrzegłszy go, nie dając poznać, iż widziały. Tego jednak Zdziś ani przypuszczał... W samych drzwiach kościelnych przywitał kuzynkę, która mu kwaśném dosyć skinieniem głowy odpowiedziała, i zbliżył się do Elsy, równie posępnéj i milczącéj. Obawiał się, czy nie mają powozu, któryby je porwał i uwiózł, nimby miał czas się zbliżyć i rozpytać, lecz panie szczęściem przybyły pieszo.
Usiłował więc zawiązać rozmowę, wyrażając radość z tak szczęśliwego trafu, dozwalającego mu jeszcze widzieć dawnych sąsiadów...
Elsa kredy niekiedy rzucała nań oczyma, których wejrzenie jakby zdziwione i roztargnione, tak go przenikało; kuzynka Hela nie kryła wcale jakiegoś kaprysu, patrzała w inną stronę, i widocznie pozbyć się chciała jak najprędzéj natręta.
Parę słów po francuzku szepnęła Elsie i poczęły iść coraz prędzéj, Zdziś nie opuszczał ich na krok.
— Panie mi pozwolą towarzyszyć sobie? rzekł do kuzynki: gdyż pragnąłbym złożyć moje uszanowanie baronowi.
— Wątpię, by go pan hrabia w domu zastał — przebąknęła Hela.
— W takim razie przyjdę innym razem.
— My nawet nie powracamy do domu, mamy sprawunki — dodała kwaśno stara panna.
— Będę paniom służył choćby do niesienia ich — rzekł grzecznie Zdzisław...
Obrał był sobie miejsce obok Elsy do pochodu tego, lecz panna Hela przy pierwszém ciaśniejszém przejściu zręcznie się wsunęła pod bok Zdzisławowi i Elsę zostawiła za sobą. Wszystko to dosyć było wyraźne, a jednak biedny chłopak nie chciał tego zrozumieć.
Panna Hela patrzała w ziemię, szła milcząca, mało mu odpowiadała, pomrukiwała coś do Elsy cicho, na ostatek, jakby z wysiłkiem jakimś zaczęła iść szybko ku Lipom...
Zdziś bawił rozmową o Berlinie.
— Słyszałem, że państwo się tu myślą zatrzymać — odezwał się w końcu.
— Baron życzył sobie zrazu... zostać nieco dłużéj, ale sądzę, że zmieni postanowicie i podróż do Włoch przyspieszy... odpowiedziała Hela.
— Panna baronówna pewnie niecierpliwa jest i pragnęłaby prędzéj ten piękny kraj zobaczyć — odezwał się Zdziś obracając się ku niéj.
Elsa zdumione oczki podniosła, ruszyła ramionami, nie odpowiedziała nic.
— Ja także miałem dawniéj nadzieję odbyć wycieczkę do Włoch i Szwajcaryi, ale teraz... wątpię bardzo, mówił Zdzisław...
Nie odpowiedziano mu nic, Hela coraz przyspieszała kroku, doszli tak do hotelu rzymskiego i dostali się milcząc prawie na pierwsze piętro... Panie wbiegły do salonu, w którym nie było nikogo, i natychmiast znikły w drugim pokoju, który zamknęły za sobą, Zdzisia zostawując samego. Żywą jakąś rozmowę słychać było obok, Zdzisław poznał głos barona — jakoż pan Mangold wyszedł wkrótce, blady, nie swój, zakłopotany mocno. Widać było na pierwsze wejrzenie, że coś miał na ustach z czém szedł i co rad był jak najprędzéj wypowiedzieć. Mrucząc przywitał się pospiesznie...
— A pan hrabia tu! rzekł... no — proszę...
— Przybyłem do uniwersytetu...
— My jesteśmy tylko przejazdem, począł baron żywo i jąkając się: tylko przejazdem. Mieliśmy zabawić, ale jutro już w drogę, tak — jutro...
Zdzisław przerwał.
— Bardzom więc rad, że mogę dziś państwa pożegnać przynajmniéj.
— Tak — pożegnać — pożegnać! dobitnie wymówił Mangold... i ja pana hrabiego żegnam... żegnam. Jestem bardzo zajęty, mam interesa pilne...
To mówiąc naciskał go ku drzwiom niecierpliwie i prawie niegrzecznie.
— Czy będę mógł widzieć panie? zapytał Zdzisław...
— Wyszły już... tak — na miasto... bardzo przepraszam... Do nóg upadam...
Ten pospiech barona, który się w końcu stał widocznie impertynenckim, poczynał oburzać Zdzisława... Niemal pierwszy raz w życiu był zmuszony uczuć gniew i zażądać jakiegoś dlań zadośćuczynienia. Oczy mu się otwarły nareszcie. Spojrzał śmiało w twarz Mangoldowi, który się zmieszał i stanął.
— W istocie pan baron bardzo być musi zajęty interesami, gdy tak mało raczy mieć względu dla dawnego sąsiada... rzekł Zdziś powoli. Widzę, że dawne stosunki łatwo się zapominają...
— Jakie? jakie stosunki? podchwycił gorąco Mangold. — Żadnych, żadnych właściwie stosunków nie było, oprócz... prostéj grzeczności...
— O téj właśnie mówię — odezwał się Zdziś, kładnąc powoli rękawiczkę.
— Hrabia mi daruje — ja jestem człowiek od interesów... mam wiele na głowie...
To mówiąc skłonił się zmieszany... Zdzisław nie podając mu ręki, oddał ukłon z daleka i wyszedł krokiem bardzo powolnym. Ta druga próba dowiodła mu ostatecznie, że na Elsę i barona wcale liczyć nie mógł. Ścisnęło mu się serce...
Każdy inny byłby na pierwszéj poprzestał, bo i ta dosyć już była wyraźną odprawą — ale tak mu żal było rozstać się z marzeniem o pięknéj Elsie, którém żył za dni szczęśliwszych!! Leniwym krokiem jak wygnany z raju zwlókł się w ulicę bez myśli, nie widząc nic przed sobą. Cierpiał okrutnie, a poskarżyć się nie mógł nawet przed nikim, bo przyznawać się nie chciał do widzenia Elsy i do jakichś nadziei.
Żabicki, który go w kilka godzin późniéj znalazł siedzącego z głowa na rękach opartą w domu, poznał zaraz, iż coś nowego dotknąć musiało pieszczonego wychowańca, ale go umyślnie nie pytał... On już sam urządził się był zupełnie, zapisał, i od następnego dnia kursa rozpoczynał. Na zapytanie co Zdziś robi? — otrzymał odpowiedź, iż nie postanowił nic jeszcze, że potrzebuje do namysłu czasu... Natomiast z serca goryczą przepełnionego począł młody hrabia rozwijać teorye swe katońsko pojętéj, surowo obmyślanéj przyszłości.
— Kochany hrabio — przerwał Żabicki — wszystko to dobrze — ale — do czynu! do czynu!
— Dziś, jutro się zapisze... niechybnie, rzekł Zdziś — tylko się rozpatrzyć muszę.
Dwa czy trzy dni upłynęły na rozpatrywaniu, to jest na rozmowach z Alfonsem, z którym po całych dniach byli razem. Nadszedł pierwszy czwartek, którego opuścić nie mógł przyjaciel i pociągnął z sobą Zdzisława do Puciatów... Młodzież nadzwyczaj uprzejmie tu przyjęto, chociaż hrabia mógł dostrzedz, że stary profesor mniéj był dla pana Alfonsa serdeczny i trzymał go w pewném oddaleniu ceremonialnie się z nim obchodząc, z odpychającą, wyszukaną grzecznością. Ponieważ oprócz jednéj podżyłéj pani milczącéj, która z pończochą siedziała na kanapie, nikogo więcéj nie było, młodzież bawiła się muzyką i rozmową. Roszek grał z siostrą na cztery ręce na fortepianie, potem przeszedł do skrzypiec i wykonał z nią duet, na ostatek proszono śpiewać panny Herminii, a to dobiło pana Alfonsa. Nie słyszał jéj jeszcze śpiewającéj, głos miała srebrzysty, płynący, miły i chwytający za serce... Nie tętniło w nim jeszcze uczucie. Spokój jakiś czuć było, ale i słodycz dziwną i rozmarzającą...
Alfons stał naprzeciw niéj w zachwyceniu. Profesor kilka razy ku niemu rzucił okiem i namarszczył się nieco... Zdziś to dostrzegł, zachowując przy sobie, aby nie martwić przyjaciela. Gdy po herbacie wyszli, Alfons w ulicy uściskał go z uniesieniem...
— Zdzisiu drogi... szaleję... Słyszałeś jéj głos... anioły tylko tak śpiewać mogą w niebiesiech... to nie jest głos ziemski, to nie głos kobiety, to coś nadludzkiego!! Trzy razy spojrzała na mnie temi czarnemi oczyma, przez które wieczność się patrzeć zdaje... wejrzenie moje wypowiedziało jéj uwielbienie! niepodobieństwem jest, ażeby mnie nie zrozumiała!!
Wśród takich szałów poszli razem... Zdzisławowi było smutno — może zazdrościł... ale się do swoich przygód serdecznych nie przyznał wcale. Następnego dnia musiał słuchać zwierzeń znowu i spędzić go z przyjacielem. Żabicki już się teraz mało pokazywał — i zdawał się ucznia unikać, zostawując go samemu sobie...
Zdziś prawił ciągle o przyszłości, ale nic nie robił dla niéj, a dni płynęły nieubłagane jeden za drugim. On i Alfons mówili sobie, że mają jeszcze dosyć czasu.


∗             ∗
Tak rozpoczęły się te studya uniwersyteckie młodzieńca wielkich nadziei. Wprawdzie kilka razy zapytywany przez Żabickiego, zawstydził się w końcu zwłoki i wpisał się na wydział matematyczny hrabia, zaczął nawet uczęszczać na wykłady — lecz, choć nikomu, oprócz serdecznego przyjaciela nie mówił o tém, — nabierał codzień przekonania, iż matematyka nie dla niego była stworzona, ani on dla niéj.

Do tego zobojętnienia dla nauki, przyczyniały się wielce coraz ściślejsze stosunki z Alfonsem Robertem, który uczęszczał na uniwersytet więcéj dla rozrywki i formy, niż dla rzeczywistego pożytku. Wieczory najczęściéj spędzali razem, w towarzystwie Roszka, czasem Majaka, lub innych zaproszonych i nieproszonych kolegów. Przyjęcia u Alfonsa były pańskie, swoboda zupełna, czas schodził bardzo mile... Gdy muzyka, rozmowa, i plotki nie starczyły na zabicie czasu, grywać zaczęto w karty. Zdziś z początku patrzał tylko... nie miał ani usposobienia do gry, ani pieniędzy na nią.
Po niejakim czasie wszakże patrząc na towarzyszów z grą się oswoił; Alfons, który musiał od niéj wstawać często, sadzał go na swojém miejscu. Okazało się, że Zdziś miał talent, o którym nie wiedział: grał doskonale i szczęśliwie...
Nabrał do tego smaku... rozrywka była niewinna, a prawie zawsze opłacało się to jeszcze wygraną.
Z Żabickim widywali się coraz rzadziéj; zapraszał go Robert, ale medyk nigdy czasu nie miał, dziękował i nie przychodził.
Tak upłynęło parę miesięcy. Dawny nauczyciel zdawał się zdala śledzić ucznia postępowanie, i jednego rana wszedł do niego tak wcześnie, że go jeszcze w łóżku zastał. Dnia poprzedzającego grali u Alfonsa do późna, hrabia powrócił dobrze po północy i potrzebował dłuższego spoczynku.
— Jakto! w łóżku jeszcze? zawołał Żabicki.
— Trochę głowa mnie boli — rzekł spiesznie zrywając się Zdziś; siadaj, zaraz się napijemy herbaty.
— Dziękuję wam za nią, czasu nie mam, spieszę na anatomię. Chwilkę tylko umyślnie sobie zachowałem, aby pomówić z wami...
Głos przybrał poważny.
— Kochany panie Zdzisławie, nie pogniewajcie się na mnie. Nie mam innego prawa nad moją miłość ku wam... a muszę przykrą wam rzecz powiedzieć.
— Cóż takiego?
— Darujcie mi: na złéj drodze jesteście...
Zdziś się zarumienił.
— Cóż to ma znaczyć? zawołał.
— Ten Alfons i przyjaźń jego was gubi... Chciejcie mnie wysłuchać i zrozumieć... Pragnęliście nauki, czujecie potrzebę zgotowania sobie przyszłości, odzyskania stanowiska... a to życie, jakie prowadzicie... marnuje czas i źle na was wpływa...
Młody hrabia zalał się rumieńcem.
— Bardzo umiem cenić waszą dla mnie życzliwość — rzekł — ale pozwólcie mi sobie odpowiedzieć, że bez towarzystwa żyć nie mogłem, a w złém towarzystwiebym nie wytrzymał. Alfons jest co się zowie dobrze wychowanym człowiekiem... jest moim przyjacielem... Do odzyskania stanowiska, jeśli co, to stosunki potrzebne... Wszakże pracuję?
— Uderzcie się w piersi! co to jest za praca? — zawołał Zabicki... Jesteście wolni, możecie uczynić co chcecie; z innemi jednak i lepszemi postanowieniami tuście przybyli...
— Nie zmieniło się w nich nic a nic! zawołał Zdziś.
— Tak sądzicie? zapytał Żabicki uśmiechając się... Jeśli sumienie własne nic wam nie mówi, cóż moje słowa warte?? Przepraszam — dodał — niepotrzebniem się wyrwał...
Zdzisław choć trochę rozdraźniony, żywo podał mu rękę, zabełkotał coś niewyraźnie, chciał się tłómaczyć...
— Mogę nie mieć słuszności — dokończył Żabicki biorąc za kapelusz, — ale towarzystwo pana Alfonsa nie zdaje mi się... dobrém. Chłopak miły, ale próżniak... Nie znam jego położenia, zdaje się być majętny... rozpieszczony i zepsuty. Towarzystwo u niego zbiera się nie najlepsze...
Zdziś gorąco zaczął bronić i wychwalać przyjaciela; Żabicki umilkł wprędce, spojrzał na zegarek i pożegnał...
Po wyjściu jego jakiś czas hrabia chodził zamyślony po pokoju, zdawał się nierad sam z siebie.
Na dziesiątą wypadał odczyt jakiś, od którego się uwolnił. „Jednym mniéj lub więcéj, nic nie znaczy!“ wytłómaczył się sam przed sobą.
Czas był bardzo brzydki. Alfons mu wczoraj pożyczył nowego romansu Dumasa, siadł go czytać i zatopił się w nim cały. Biła dwunasta, gdy na wschodach dały się słyszeć kroki, po których poznał Zdziś przyjaciela. W istocie wpadł Alfons i rzucił mu się na szyję śmiejąc i śpiewając...
— Jestem najszczęśliwszy z ludzi! zawołał...
— Cóż — Herminia?
— A! nie! nie! odebrałem wiadomość, matka moja przybywa dziś. Zdrowie jéj wymagało porady lekarza, zabawi tu kilka miesięcy. Poznasz ją, to anioł! Dziś wieczorem jedzie, zna cię z listów moich, zapraszam na wieczór do niéj...
I wnet zmieniając rozmowę dorzucił Alfons, iż koniecznie musi ją zapoznać z Puciatami — aby jego Herminię ukochała...
Ponieważ do wieczoru wiele miał jeszcze oblecieć kątów, aby matce najęte przygotować mieszkanie, pożegnał więc prędko Zdzisława, zamawiając go na wieczór do siebie. Apartament pani Robertowéj przytykał do synowskiego. Szczęśliwie się tak udało, iż go znalazł wolnym, i choć drogo, mógł pochwycić dla matki.
Zdziś, który z opowiadań Alfonsa i z portretu znał matkę przyjaciela, ciekaw był ją poznać, ale nie małą téż wagę przywiązywał do wystąpienia przed nią. Spodziewał się w niéj znaleźć osobę wyższego przed świata i ukształcenia, i chciał okazać, że do tego należał koła. Odstąpił więc na ten dzień od systemu i ubrał się jak mógł najstaranniéj i najsmakowniéj. Zwierciadło zapewniło go, że był tak piękny, iż nawet obok Alfonsa mógł się takim wydawać. O godzinie ósmój wyszedł z domu. Rozmowa z Żabickim zatarła się tém wrażeniem póżniejszém. Przybrawszy jak mógł najpoważniejszą i smętną postawę, najwłaściwszą do swéj roli — Zdziś z bijącém sercem wsunął się do salonu... Alfons przyjął go u drzwi.
— Dziś dla wszystkich nie ma mnie w domu, prócz ciebie... drogi przyjacielu... chodź...
Gdy Zdzisław oczy podniósł, spodziewając się ujrzeć przed sobą poważną i niemłodą osobę, zdziwił się nadzwyczajnie, widząc jakby żywy ten piękny portret, który go zachwycał.
Pani Robertowa, która miała tak słusznego syna, zdawała się być jego siostrą, tak zachowała całą świeżość młodości. Nadzwyczajna piękność, która Zdzisława na portrecie uderzyła, nie uległa najmniejszéj zmianie: były to te same oczy wyzywające, te same kształty urocze, taż postać śmiała i zalotna, i wejrzenie ogniste. Ubrana czarno, ale w suknię, na któréj widać było mistrza paryzkiego, z całą wykwintnością elegantki, dla któréj ubiór jest życia warunkiem. Pani Robertowa powitała uśmiechem białych ząbków przyjaciela swojego syna.
Wrażenie, jakie uczyniła na Zdzisławie, było szczególne. Nim przemówiła, prawie nim się poruszyła, uczuł w niéj jakimś instynktem nie osobę z tego towarzystwa, do którego sądził że należeć była powinna, ale coś... wcale różnego... jakby doskonale odegrywającego przyjętą na siebie rolę.
— Jakżem ja rada poznać hrabiego! odezwała się p. Robertowa, wyciągając obie ręce ku niemu, białe, wypieszczone, ale trochę duże, chociaż ślicznych kształtów; pan byłeś tak dobry dla mojego drogiego Alfa... Niechże mu z serca podziękuję...
Wyrazy te wymówione były głosem gardłowym, wdzięcznym, miłym, lecz niewymuszonym... Wszystkie ruchy pięknéj pani widocznie były studyowane. Siadła zaraz, układając się jak do malowania, i wpatrzała się w Zdzisława, dając mu nawzajem sposobność podziwiania swych wdzięków.
Była to w istocie jedna z tych piękności, których wiek nawet naruszyć nie śmie. Portret był może nieco smuklejszych kształtów, ale śliczne twarzy rysy zachowały się nietknięte... Widać téż było, że ta, co je posiadała, nadzwyczajne o nich mieć musiała staranie. Nawykła do uwielbień i hołdów, nawet w téj chwili, gdy syn ją najmocniéj zajmował, nie mogła się powstrzymać od pozowania na bóztwo...
Najmniéj przystawała do niéj powaga, na którą się siliła...
Niezmierna żywość i zuchwałe trzpiotostwo, jakby mimowolnie dobywały się z pod przybranéj maski.
Zdzisław począł się unosić nad swém szczęściem, nad drogą dlań przyjaźnią Alfonsa...
— A! bo wy dla siebie jesteście stworzeni... przerwała pani Robertowa! a nie ma szczęścia, jak znaleźć w życiu sympatyczną istotę!
Bądźże pan zawsze u nas jak w domu... a ze mną jak z krewną... jak...
Nie dokończyła, i w téj chwili zwróciła się weseléj:
— Nie mam nikogo znajomego w Berlinie, będę się bardzo nudziła... Zapraszam hrabiego raz na zawsze o każdéj dnia porze... jak do własnego domu...
To mówiąc uśmiechała się, poprawiała rozpuszczone w pukle włosy, igrała białemi rączkami i świeciła pierścieniami, których paluszki były pełne, oka prawie nie spuszczając z hrabiego, który wejrzeń tych nie mógł wytrzymać, i unikać się starał... Czyniły go one niespokojnym...
Alfons tymczasem biegał dokoła stołu, i wesół zajmował się herbatą...
W chwilę potém toczyła się wesoła rozmowa, jak między dawno i poufale znajomymi. Zdziś był zdziwiony mocno, dowiadując się, że matka Alfonsa wiedziała już o jego miłości dla Herminii i bawiła się nią, nie upatrując w niéj żadnego niebezpieczeństwa dla syna.
Całując go w czoło, prześladowała Herminią i wywoływała rumieniec na lica uszczęśliwionego chłopaka.
— Mój poczciwy Alf nie ma dla mnie tajemnic, mówiła patrząc na Zdzisia, on wie, że ja młodość rozumiem... Któż się nie kochał w młodości? mój Boże... Takem ciekawa wybrankę Alfa zobaczyć...
— Nie powstydzę się jéj! szepnął syn po cichu..
Snadź z listów i dziennika, który jéj posyłał, musiała téż wiedzieć o losie i przygodach Zdzisława, napomknęła bowiem z ubolewaniem coś zdala o Elsie... oczyma badając hrabiego.
— Zapomnij pan o niéj — odezwała się wdzięcząc. Miłość to nie mogła być bardzo silna... bo trwała krótko, bo to było dziecko... a zresztą... hrabia znajdziesz łatwo serce, co go ocenić potrafi...
To śmiałe potrącanie o przedmioty, których się zwykle przy pierwszéj rozmowie nie tyka — było rażące i dziwne. Zdzisław czuł w tém jakąś niezwyczajność, ale przypisał ją ekscentrycznemu charakterowi matki Alfonsa.
Przy końcu herbaty pani zapaliła cygaretkę, panom pozwolono wziąć cygara, rozmowa bardzo wesoła toczyła się daléj. Matka kazała coś zagrać Alfonsowi, a sama została ze Zdzisławem... Jeszcze raz podała mu białe ręce dziękując za syna, zbliżyła się do niego cicho radząc i rozpytując o to, czy Alfons nie do zbytku zabijał się praca? Był tak delikatny... Potém zaczęła się uskarżać na nerwy, dla których musiała tu przybyć i przedsięwziąć nudną kuracyę.
Powoli Zdziś uczuł się ożywionym jéj dobrocią, poufałością i wejrzeniem...
— Rachuję na hrabiego, rzekła w końcu — vous serez mon hôte de tous les jours, n’est-ce pas? Nous serons des bons amis! Zobaczysz hrabio... że cię nie znudzę...
Cały ten wieczór nadzwyczaj szybko upłynął; ani się opatrzył Zdziś, gdy bijąca dwunasta zmusiła go do pożegnania pani Robertowéj... Był nią zachwycony.
W przedpokoju Alfons go ucałował.
— Widzisz — rzekł, żem chwaląc moją drogą, kochaną mamę, wcale nie przesadzał — elle est adorable!
Zdzisław z uniesieniem to powtórzył... Powracając do domu, miał czas rozważyć każdy wyraz, wejrzenie, ruch téj dziwnéj pani, która na nim niepokojące czyniła wrażenie. Podobnéj istoty nie spotkał nigdy w życiu... Zkąd miała tę młodość wiekuistą? Było li to tylko złudzenie wieczoru, które dzień następny miał rozproszyć?
Porównywając panią Robert’ową do osób, które widywał w domu matki, widział ogromną różnicę obyczaju, sposobu postępowania, któréj ocenić nie umiał. Były to pozornie formy najlepszego towarzystwa, a różne jakimś odcieniem od niego... Pani Robert’owa mówiła śmiało o rzeczach, o których Zdziś nigdy z ust kobiet w towarzystwie męzkiém nie słyszał...
Sąd jéj o stosunkach ludzi był napiętnowany niezwykłą wyrozumiałością, która się niemal obojętnością nazwać mogła. Śmiała się z kobiet i mężczyzn zakochanych i bawiła miłością syna... Przedmiot ten nazbyt często na usta jéj powracał... Zagadkowość, która otaczała rodzinę i przeszłość przyjaciela, nietylko się poznaniem matki jego nie rozproszyła, lecz zwiększyła może jeszcze. Jedno tylko z rozmowy się potwierdzało, że być musieli ludźmi majętnymi, gdyż pani Robert’owa do pieniędzy nie przywiązywała żadnéj wartości, a wymagała najwyszukańszych wygód i przyjemności życia...
Z temi myślami wrócił Zdzisław do domu, gdzie do nauki nie czas się już brać było. Następny dzień wyprosiła pani Robert’owa dla siebie, syna i hrabiego uwalniając od odczytów, a wzywając na obiad na który Alfons też Roszka poprosił. Z niemniejszą niż wczoraj ciekawością i powtórnie łamiąc postanowienie co do stroju skromnego — ubrany bardzo wykwintnie, poszedł Zdziś na oznaczoną godzinę.
W saloniku zastał wczorajszą swą znajomość niemal świeższą i piękniejszą jeszcze niż wczora. Biały dzień wcale jéj wdzięków nie ujął. W ubraniu zaszła ta zmiana, że suknię wzięła strojniejszą, więcéj wyciętą i dozwalającą admirować monumentalne białe ramiona. Lekka narzutka koronkowa tylko dla formy nieco je pokrywała...
Z poufałością dawnéj dobréj znajoméj podała rękę Zdzisławowi i posadziła go zaraz przy sobie. Roszek jeszcze był nie przyszedł... Mówiono o Berlinie. Pani Robert’owa znajdowała, że kobiety w nim były nieładne i żadnéj dystynkcyi nie miały, a mężczyznom zarzucała sztywność żołnierską.
— Prawda — dodała — że to wszystko ludzie są, co byli lub będą żołnierzami...
Roszka wchodzącego powitała téż uprzejmie, i na chwilę nawet wdzięczyła się trochę do niego, ale gdy odszedł na stronę, szepnęła Zdzisławowi:
— Ale jakiż brzydki! et si commun... jeśli siostra podobna...
Zdzisław się rozśmiał...
— Bardzo dobry chłopak — rzekł broniąc go...
— A nie przeczę... ale jakiż niepiękny!...
Mężczyznie wprawdzie wolno być nieładnym... ale do pewnego stopnia...
Dziwna poufałość i swoboda matki Alfonsa, ciągle zdumiewała Zdzisława, lecz się z nią powoli oswajał, rozbrajał go wdzięk wejrzenia, uśmiechu i całéj postaci, któréj z tą rubasznością (gdyż ledwie ją nie tak nazwać się godziło) wcale było do twarzy. Szczególne téż względy okazywała dla przyjaciela syna, i choć dla Rocha była téż bardzo grzeczna, pierwsze miejsce zostawiła hrabiemu.
Po obiedzie pan Roch grał na fortepianie, pani Robert’owa stanęła za jego krzesłem i poczęła znany motyw z opery śpiewać głośno i pięknie, co także Zdzisława zdziwiło niepomału. Lecz głos, choć osłabły nieco, tak był przejmujący i wdzięczny, że popis z nim wydał się zupełnie usprawiedliwionym.
Nie był to salon hrabiny Julii w Samoborach; inaczéj wyglądało to dobre i przyzwoite, ale o wiele swobodniejsze towarzystwo. Młodym ludziom było w niém i wesoło i miło — pani Robert’owa postępowała sobie z nimi nie czyniąc ceremonii. Dla Zdzisia była ona z tém wszystkiém rodzajem ponętnéj zagadki.
Niewiele téż potrzebował osamotniony sierota, nawykły do pieszczot, by się dać ująć i przylgnąć sercem tam, gdzie mu cokolwiek uczucia i sympatyi okazywano. Z razu starał się być z wielkiém uszanowaniem dla pani Robert’owéj lecz ta zdawała się chcieć go z tego tonu i obejścia się zimnego wyprowadzić, stając jakby na równi. To było dlań milsze jeszcze.
— Trochę śmiała, rzekł w duchu — ale znać, że ma serce, że szczera jest i dobra... a jak kocha Alfonsa!
W istocie miłość dla syna pani Robert’owéj była ślepa, namiętna, niemal dziecinna i wcale się nie rachująca z przyszłością. Szło jéj o to tylko, aby jego wszelkim zachceniom zadość uczynić, aby fantazye zaspokoić, choćby największą ofiarą.. Ubóstwiała Alfonsa tak, jak niegdyś hrabina Julia Zdzisia. Ta tylko różnica była między niemi, że miłość nieboszczki była poważna i obleczona jakąś uroczystą szatą, a ta przechodziła w szał i bałwochwalstwo...
Sto razy na dzień stawiała go naprzeciw siebie, całowała po rękach, choć je wyrywał i wołała głośno:
— Patrzajcie jaki on śliczny! Jestże na świecie kobieta, coby go kochać nie była zmuszona?...
Zdało się nawet już zaślepionemu Zdzisławowi, że pani Robert’owa za nadto często, ba! prawie ciągle, mówiła przy synu o kobietach, o miłości, o serdecznych stosunkach. Myśl jéj nie wychodziła z tego koła, krążyła w nim ciągle bez żadnego względu na to, że młode uczucia rozbudzała i uprawniała do zbytku... Pytania jéj niekiedy w kłopot wprawiały Zdzisława, a jego rumieniec śmiech w niéj obudzał.
Po obiedzie nie puściła już całego towarzystwa od wieczoru i herbaty... Nadszedł Majak, którego przedstawiono także; zmierzyła go oczyma i przyjęła wcale dobrze. Jego burszowska mowa podobała się bardzo. Pan Sylwester chociaż się nieco powstrzymywał, nie zawsze umiał zmienić ton i sposób mówienia... Ku końcowi wieczoru jednak zbytni realizm studenta zdawał się ją razić, zamilkła i spoważniała. Majak to poczuł i był już przyzwoitszy.
Część znaczną tych godzin spędzonych znowu do późna u Alfonsa, hrabia sam na sam rozmawiał z matką jego. Paląc cygarety, wyprowadzała go do drugiego pokoju, przechadzała się z nim lub siadała na kanapce, zostawiając Alfonsa z kolegami.
Mówiła wiele o synu, rozpytywała o Puciatów, ale téż dopytywała troskliwie o przeszłość hrabiego, o jego plany, gusta i nadzieje. Zdziś był po dziecinnemu szczery i spowiadał się z otwartością młodzieńczą. Zawsze jeszcze myślał o zdobywaniu stanowiska, o ciężkiéj pracy itp.
Pani Robertowa patrzała nań uważnie i uśmiechała się. W końcu białą rączką dotknęła jego dłoni i szepnęła:
— Wszystko to bardzo piękne — ale to są marzenia... Hrabia masz takie wyposażenie od natury, że nie mając nic, nie potrzebujesz się uganiać za fortuną. Sama ona do was przyjdzie... Młody, dobrze wychowany, z nazwiskiem piekném... gdy lepiéj poznasz świat i nabędziesz śmiałości, znajdziesz rodzinę, co cię pochwyci! Słuchaj hrabia tylko mnie... ja będę waszym profesorem i mistrzynią... o! zobaczysz... obejdzie się bez trudu i mozołów.
I śmiała się patrząc mu w oczy, tak czule, iż Zdziś przestraszony spuszczać musiał źrenice...
Nazajutrz pani Robert'owa miała zamiar dziękując za to, że profesor Puciata syna jéj u siebie przyjmował, oddać mu wizytę, poznać piękną Herminię i zawiązać z tym domem stosunki...
Była nawet tak naiwna, iż obiecywała sobie, pannę Puciatównę, która matki nie miała, zabierać do siebie, bawić ją i nastręczać synowi zręczność przypodobania się pięknéj profesorównie... Zdzisiowi zdało się to znowu jakoś dziwaczném i wątpił, czyby się ojciec mógł zgodzić na to, lecz milczał...
Gdy się już rozchodzić mieli, pani Rober'towa wzięła hrabiego na stronę.
Mon cher comte, odezwała się chwytając jego rękę — proszęż cię nie rób z nami ceremonii. Jesteś przyjacielem Alfa, ja was uważam za domowego, proszę do nas codzień na obiad i herbatę... nie odstępuję od tego... Nie śmiem się tak wam narzucać obcesowo, ale dla Alfka i dla was koniecznie potrzeba, ażebyście razem stali. Mamy dwa puste pokoje... między mojem a syna mieszkaniem — ja je zatrzymuję... Ja chcę i żądam, i napastować was będę, dopóki mi tego nie uczynicie...
Taki dowód serca i życzliwości niezmiernie ujął Zdzisia... pocałował ją w rękę, ale jak najmocniéj zaprotestował... Już wychodził, gdy za nim jeszcze pogoniło:
— Dobranoc — ale ja od tego nie odstąpię — ce que femme veut, Dieu le veut...
Z głową zawróconą wyszedł Zdziś.
— To prawdziwa opatrzność dla mnie... rzekł w duchu — mógłżem się spodziewać zyskać sobie takich przyjaciół? A! Bóg jest dobry i łaskaw...
Z rana przyszła jeszcze karteczka od Alfonsa, przypominająca godzinę obiadu. Z rana mieli być u Puciatów. Zdziś ciekaw był tych odwiedzin. Dnia tego wprawdzie poszedł na odczyty i przesiedział w sali godzin parę, ale myślał o czém inném i nie rozumiał professera, przypisując mu wykład ciemny. Po głowie cale co innego chodziło... Coraz się bardziéj skłaniał do przekonania pani Robert’owéj, iż przyszłość gotowała mu słodkie niespodzianki i że ta nauka koniec końców okaże się zupełnie zbyteczną.
Prawa rodu, prawa wyższości duchowéj i posłannictwa jakiegoś, choć o nich w Samoborach nigdy wyraźnie nie mówiono, choć ich nie formułowano, jeśli się tak wyrażać godzi, przebijały się w życiu i obyczaju, — Zdziś pojęciem ich przesiąkł od dzieciństwa, wierzył więc w to, że Opatrzność potomkowi wielkiéj rodziny (tak swoją sobie wyobrażał) coś była winna!...
Zobojętniało go to do pracy, któréj przez jakiś punkt honoru tylko rzucić nie chciał. Wstydziłby się był Żabickiego, współtowarzyszów, słowa danego samemu sobie... Roztargniony wyszedł w porze obiadowéj do Alfonsa... Czekano go już z obiadem, ale dnia tego panią Robert'ową znalazł niezmiernie zmienioną. Nie wyobrażał sobie, ażeby się tak gniewać i dąsać mogła i taką dumą oblec umiała! Starała się to wprawdzie ukryć i tłómaczyć znużeniem, chorobą i nerwami, lecz omylić się było trudno... Zdziś poznał, że ją przyjęcie profesora nie zadowoliło.
Piękna pani do hołdów nawykła, nie przypuszczała, ażeby ją obojętnie widzieć i obchodzić się z nią zimno było można... Wygadała się zaraz z tém, że jéj się nie podobał Puciata.
— Pedant nieznośny, głupi jakiś człowiek! zawołała, a do tego jeszcze sobie wyobraża, że Puciatowie są wielką familią! Ja znałam sama jedną, która była guwernantką...
Alf milczał, był jednak posępny, bo mu o matkę chodziło.
— Panna Herminia w istocie ładna — rzekła po chwili, — ale to posąg, co czeka na Pigmaliona... Oczy ma cudowne. Byłam pewna, że Alf gust dobry okaże. Rączki ma drobne i dosyć ładne, figurkę zręczną, ale to jeszcze dziecko...
Tylko mi o tym starym nie mówcie! nie chcę go znać!!
Zdziś nie mógł się wcale dowiedzieć co się stało, milczano o przyjęciu. Przy obiedzie zamyślona pani Robert’owa, nie śmiejąc się Alfkowi sprzeciwiać, utrzymywała wszakże, iż sobie wdzięczniejszą i milszą znaleźć może...
— Masz czasu dosyć... rzekła... ja ci się sprzeciwiać nie umiem, nie mam na to siły... ale dopilnuję, żebyś się nie spieszył... Trochę motylić się téż młodemu człowiekowi nie szkodzi... nabiera doświadczenia...
Przy końcu obiadu, przeciw złemu humorowi zażądała pani Robert’owa szampana, zapaliła wcześnie cygaretkę, i pijać zdrowie Zdzisia, odzyskała w istocie trochę wesołości.
Stała się szyderską.
— Twoja Herminia trochę mi ładną Cygankę przypomina — odezwała się do syna... a ojciec już nie wiem kogo... Coś podobnego chyba w gabinecie figur woskowych widzieć się zdarza. Któżby się w tym zakrystyanie z białą chustką na szyi spodziewał arystokraty!... Cha! cha! cha! Mitry książęce... więc chyba Hohenzollern godzien będzie ręki panny Puciatówny. C’est parfait...
Żeby choć pieniądze mieli? ale ręczę, że to tam niewiele tego być musi, a Roszek jako syn siostrę ograbi. A tak się to nosi... tak nosi...
Na tém się skończyło, zły humor powoli się rozszedł...
Ponieważ Roch przypomniał Zdzisławowi czwartek następny, hrabia poszedł do Puciatów, tém chętniéj, że i Alf miał być także. Pani Robert’owa mówiła, że ją głowa boli, a że profesor jeszcze jéj był nie oddał wizyty nawet — została w domu.
Dnia tego liczniejsze było towarzystwo niż zwykle, kilka pań Niemek i Polek, kilka panienek rówiennic Herminii, trzech czy czterech towarzyszów Rocha, Alf i Zdziś.
Puciata ze szczególném wyróżnieniem i serdecznością przywitał hrabiego, i nie bardzo zważając na resztę gości, odwiódł go na stronę, sadzając przy sobie. Żądał, aby mu się Zdzisław z postępów swych i nauki spowiadał, okazywał mu prawie ojcowską troskliwość. Pomimo formy nieco zimnéj i pedanckiéj, znać było w profesorze miłość ludzi, dobre serce...
— Słyszę, rzekł po dość długiéj rozmowie, że pan hrabia jesteś bardzo w ścisłych stosunkach z tymi Robert’ami. Cóż to są za ludzie? co to za rodzina? Jakieś nazwisko nie szlacheckie... a matka tego pana — wskazał Alfa, który właśnie z Herminią żywą prowadził rozmowę — jakoś mi się nie... podobała... Coś to pachnie, aktorką, czy baletniczką, czy...
Spojrzał na Zdzisia, który się zarumienił mocno.
— Pan profesor przebaczy, rzekł — mnie się zdaje, że to osoba bardzo starannie wykształcona i nadzwyczaj miła... trochę ekscentryczna... Ludzie bardzo majętni...
— Ale cóż to właściwie jest? kto? co? zkąd to wyszło? spytał profesor...
— Zdaje się, że maja znaczne dobra... dodał Zdziś.
— To jeszcze nic nie dowodzi — mówił Puciata — kto dziś dóbr nie ma, z wyjątkiem tych, co je dawniéj mieli, a utrzymać nie potrafili... marnotrawcy, hulaki, piecuchy... i nieuki...
— Nie wszyscy stracili własną winą — westchnął Zdzisław.
Puciata pochwycił go za rękę.
— O! mój mości dobrodzieju! zawołał żywo, ale to inna rzecz, kogo los dotknął... jak mnie — jak was... W tém to już wola boża, przeciw któréj rozum nic.
Uprzejmym się stał bardzo Puciata i długo tak prawił Zdzisławowi o przeszłości; parę razy tylko, dojrzawszy zbyt napastliwe nadskakiwanie Alfa około córki, namarszczył brwi, a w końcu pod jakimś pozorem odszedł, aby jéj coś szepnąć na ucho...
Panna Herminia wyszła, a powróciwszy do salonu, widocznie unikała z Alfem spotkania. Zbliżył się do niéj Zdzisław na chwilę. Dotąd mało mówił z nią i nie znał jéj prawie.
Dziewczę było milczące i chłodne, odpowiadało półsłówkami, nie prędko, jakby namyślając się nad każdym wyrazem. Dźwięk jéj głosu i mowa jednakże ujmujące były i słodyczy pełne... a wejrzenie tych oczu olbrzymich niepokoiło wyrazem siły i powagi.
Zdzisław nie dziwił się wcale rozkochanemu w niéj Alfowi — była to istota niepospolita i czyniąca na najobojętniejszym trwałe wrażenie. Chciał, korzystając ze sposobności, jako dobry przyjaciel Alfa, być dlań pośrednikiem. Z rozmowy o muzyce i śpiewie potrafił wydobyć słówko o wielkiém uwielbieniu Robert’a, nietylko dla głosu i gry panny Herminii, ale dla jéj osoby.
Panna Puciatówna popatrzała nań długo milcząca, nim się na odpowiedź zdobyła, lekki rumieniec przesunął się po jéj twarzyczce...
— Panowie jesteście z sobą w ścisłéj przyjaźni? zapytała.
— Tak jest, pani — zawołał Zdziś — jest to jedna z tych przyjaźni młodzieńczych, co się zawiązują na całe życie... Alf jest pełnym szlachetności człowiekiem... Kocham go jak brata...
— Miło jest w obcym zyskać brata — szepnęła panna Herminia — ale tego wyrazu, jak innych, tak nadużyto!
— Mogłażbyś pani nie mieć wiary?...
— W wyrazy — podchwyciła panna profesorówna — tak jest. Mało daję wyrazom wiary... Straciły one swą świętość dawną... ludzie je na wszelkie obracają użytki...
W mowie panny Herminii był jakiś odcień pokrewieństwa i analogia daleka z profesorską wymową ojca. Znać w niéj było jego uczennicę... chociaż młodość i wdzięk odświeżały tę powagę zbyteczną i czyniły ją tylko oryginalną.
— Ale my młodzi, odparł Zdzisław żywo, cośmy nie mieli czasu mowy ani zbytecznie używać, ani nadużyć, posługujemy się nią ze czcią dla jéj uroczystego znaczenia...
Herminia popatrzyła nań znowu długo...
— Pan może, ale pański przyjaciel — odezwała się — tak rozrzutnie sypie wyrażeniami, że się mu nie zawsze chce wierzyć.
— Czy mogę mu to powtórzyć? spytał Zdzisław...
Panna Herminia zarumieniła się...
— Jak się hrabiemu podoba, rzekła cicho — lecz i do moich słów nie należy może zbytniéj przywiązywać wagi...
— A! pani — zawołał Zdzisław — to wiem tylko, że jak ja, tak Alf — najwyższą przywiązujemy do nich.
Rozśmiała się profesorówna.
— Jakto! i pan? przez przyjaźń dla niego? czy przez pochlebstwo dla mnie? Przebacz mi, proszę, ale ja sobie hrabiego daleko poważniejszym wyobrażałam... Czyż my kobiety nic już nie jesteśmy więcéj warte, nad grzeczne komplementa??
— A! pani! przerwał Zdziś zmieszany... czyż się godzi tak być dla mnie surową?
— Chciałabym, byś mnie pan poznał lepiéj, nim mi powiesz co podobnego... Znamy się tak mało — mówiła spokojnie i chłodno patrząc na niego.
— Są przecie osoby, które nie potrzebują długiego poznawania, aby ocenione były... Urok ich...
— A! urok! powtórzyła Herminia — i... spojrzała machinalnie w głąb pokoju. To są znowu wyrazy, któremi panowie jak zdawkową szafujecie monetą.
— Nie śmiem już ust otworzyć — zakończył Zdzisław z lekkim ukłonem...
Właśnie nadchodził Roszek i wmieszał się między siostrę a towarzysza.
— Widzę, że się państwo sprzeczacie — odezwał się śmiejąc — poznaję to po Mini i po upokorzonéj postawie zwyciężonego jéj dyalektyką Zdzisława... Kochany hrabio... trzeba ci wiedzieć, że siostra moja, choć mówi mało i powoli, ale argumentuje tak, że z nią wygrać trudno.
— Doświadczyłem tego — rzekł Zdzisław.
— Ale o cóż szło? spytał Roszek.
Panna milczała.
— O niezmiernie znany zarzut, czyniony nam od wieków, iż jesteśmy bałamutni w słowach i że nam nic a nic wierzyć nie można — odpowiedział Zdzisław.
Roch popatrzał na siostrę — odezwała się do niego:
— Roszku, uderz się w piersi, czy często prawdę mówicie?
Śmiechem się to skończyło... Zdziś odszedł przejęty ekscentrycznym, ale wdzięcznym urywkiem rozmowy, a szczególniéj głosem i wejrzeniem Herminii. Słowom jéj wiecéj dodawała znaczenia mowa i ruchy, niż jéj miały w istocie. Zmieniała je ona w jakąś melodyę, jak wszystkie muzyki nieokreślonego głębokiego wyrazu.
Zaledwie się oddalił od profesorówny, Alf go pochwycił, aby wybadać co mówili, musiał mu każde jéj powtórzyć słowo. Wejrzeniem, które rzuciła z dala na niego, Herminia dała poznać Zdzisławowi, iż się domyśla przedmiotu rozmowy i uśmiechnęła nieznacznie...
Tak upłynął wieczór, a Puciata pilnował dosyć zręcznie, jak na starego pedanta, by się Alf zbytnio do córki jego nie zbliżał. Zdaje się, że nawet włożył na syna obowiązek przestrzeżenia kolegi, aby zbyt widocznie Herminii uwielbieniem swém nie prześladował. Roszek mu coś na ucho poszeptał. Alf się zarumienił, z daleka wlepił wejrzenie w piękną pannę, i po chwili, dawszy znak Zdzisiowi, chwycił za kapelusz, wychodząc z nim razem... Zaledwie się ze wschodów spuścili, gdy Alf począł gorąco:
— Mój drogi Zdziś — jestem najnieszczęśliwszym z ludzi z tym profesorem... Herminia — nie wiem, ale nie zdaje się być przynajmniéj niechętną dla mnie... ale stary! Wyobraź sobie, że przez Roszka mi kazał powiedzieć, iż takie zbytnie zalecanki są nieprzyzwoite i Pannę kompromitować mogą. Jestem oburzony... Gdybym mógł, nogaby tam moja nie postała... ale jakże się wyrzec jéj wejrzenia, jéj oddechu... jéj słowa?... Umarłbym...
Nieszczęśliwy Alf z całą gwałtownością zepsutego dziecka, rozpaczał i ręce łamał. Zdzisław jak mógł pocieszał, tłómacząc, że przestrogi ojca troskliwego za złe mu brać nie było można...
Udało się w końcu przyjacielowi ukoić rozpacz i przekonać Alfa, iż nie miał powodu narzekać... W istocie panna Herminia wcale nań mile i sympatycznie patrzała, a gdyby dla niéj i pocierpieć przyszło, i znieść nieco fantazyi profesora, wszakże godna była tego.
Alf zmusił mimo spóźnionéj pory Zdzisława, aby wstąpił do niego. Nie było prawdopodobieństwa, ażeby o téj porze panią Robert’ową zastać mieli w pokojach, zwłaszcza że się na ból głowy uskarżała. Stało się inaczéj: piękna pani wprawdzie w negliżu, ale bardzo strojnym i uwydatniającym jéj wdzięki — czekała na syna — Zdzisław chciał się zaraz cofnąć — nie dozwolono mu i wprowadzono go siłą. Musiał zasiąść przy pani Robert’owéj, a że synowi nie dowierzała, opowiedzieli historyę wieczoru... Słuchała jéj z jakiémś roztargnieniem, niemal więcéj zajęta opowiadaniem... Oburzył ją nudny pedagog... lecz dał jéj powód do uściskania namiętnego syna... i do wybuchu czułości dla jego przyjaciela. Rozmowa ogólna o uczuciach, o sprawach serdecznych, o mężczyznach, o kobietach, o sercu i t. p., przeciągnęła się do zbytku... Z dziwną swobodą mówiła o tém pani Robert’owa przy synu... i przy tak młodym chłopcu jak Zdzisław, lecz w ogóle nie umiała się powstrzymać nigdy... Pod koniec tych rozpraw wróciły dobre humory, a że godzina była spóźniona, a Zdzisław się wyrywał, matka Alfonsa znowu na stawać zaczęła, ażeby przeniósł się do nich.
— Pan bo nam jesteś potrzebny i uczynisz nam łaskę. Ot i dziś, jakby to miło było długo, długo gawędzić jeszcze, a musisz uciekać...
Do nalegań matki przyłączył swe prośby najczulsze Alf... Oboje tak nastawali serdecznie, tak gorąco, iż Zdzisław, który po rozwadze znajdował to wprzód niestósowném i stawiącém go w pewnéj zależności, wreszcie się dał złamać i przyrzekł uroczyście, że z początkiem miesiąca do Alfa się przeniesie...
Pani Robert’owa klasnęła w ręce, a przyjaciel go uściskał.
— My panu dobrze życzymy, trzeba być posłusznym... vous verrez comme nous vous dorloterons ici...
Pomimo wdzięczności, jaką w nim to obudziło, Zdzisław rozważając późniéj w drodze dane słowo i położenie swoje, nie rad był z siebie. Ułatwiało mu to na pozór życie, lecz upokarzało. Cały ów system i teorya stoicyzmu przysnęły... W tém towarzystwie o surowości nie mogło być mowy...
Nazajutrz, ponieważ Żabicki od dawna nie przychodził już do niego, hrabia postanowił go odwiedzić. Wybrał godzinę, w któréj go powinien był zastać... Rzeczywiście Żabicki w małéj izdebinie, zarzuconéj książkami i kośćmi, siedział w kożuszku prostym, podpasanym krajką, zajęty nomenklaturą z osteologii. Na widok Zdzisława przybrał minę surową, chłodną i podał mu rękę nie mówiąc słowa...
— Takeśmy się dawno nie widzieli — rzekł Zdzisław siadając na rożku kanapy zarzuconéj papierami.
— To prawda, kochany hrabio, ale wy żyjecie po za domem i nie w tych kółkach gdziebyśmy się spotykać mogli... a ja szukać was, gdybym chciał nie mam czasu... Widzicie! i wskazał rozrzucone kości.
Zdziś milczał trochę.
— Jakże wam idzie? zapytał.
— A wam? odparł Żabicki.
Hrabia ramionami ruszył.
— Nie umiem odpowiedzieć... dosyć, że to jakoś idzie...
— Mnie dotąd wiedzie się doskonale... Szczęściem pamięć eksercytowałem zawsze i nie dałem jéj otrętwieć... bo tu mieć jéj wiele potrzeba...
Zdzisław różnemi pytaniami, półsłowy kołował, zabiegał, żeby na Alfa i jego matkę naprowadzić rozmowę; Żabicki zdawał się umyślnie tego nie dopuszczać.
Zwracał ją w inną stronę.
Unikając niespodzianki, Zdziś zamierzał wyspowiadać się z tego, że się do Alfa przenosi — począł otwarcie unosić się nad szczęściem, jakie go spotkało... nad opieką, jaką pozyskał. Żabicki ramionami ruszał i wargami kręcił...
— Lękam się, byś hrabia kiedyś nie narzekał na to, rzekł, żeś się dał zwichnąć. Ludzie są może dobrzy, ale lekcy. Alfons się nie uczy, hrabiemu uczyć się nie da... życie będzie przyjemne — ale cóż daléj? co daléj?
Zdzisław milczał...
— Powiesz mi hrabia, tak jak u nas się mówi zwykle, gdy się już nie wie co powiedzieć: jakoś to będzie! — Niestety!... tém zginęliśmy i giniemy... Wierzymy w cuda, w Opatrzność, która smaga, w los, fortunę, przypadek dla tego, ażeby nie rachować i nie pracować...
Zdzisław począł protestować, że i rachuje i pracuje. Zmilczał Żabicki. Wreszcie odwracając się począł:
— Znaszże hrabia tych ludzi, do których tak przylgnąłeś? wiesz ich przeszłość?
— Ani chciałem, ani mogłem ich o nią pytać...
Żabicki jakby zniecierpliwiony, odsunął krzesełko, pozrzucał książki, stanął, ręce w długie włosy włożył i począł je zacierać, co mu się zawsze trafiało, gdy się chciał od wybuchu powstrzymać.
— Do czego się to zda — zawołał w końcu — mówić wam co oni są... to was nie rozczaruje pewnie. Dla miłości waszéj, musiałem śledzić, badać, dowiadywać się... niestety...
— Cóż za — niestety!
— Tak — niestety! powtórzył Żabicki... romantyczna wielce historya, nad którą wolałbym na ten raz prozę...
Siadaj — będę mówił — dodał żywo i sam rzucił się na krzesło...


∗             ∗

„Przed dwudziestu laty... mniéj więcéj, książę Krzysztof R... potomek jednéj z najznaczniejszych rodzin, jak wiecie, z okruchów dawnego państwa jeszcze bardzo bogaty, wychowany po pańsku, to jest ze wszelkiemi w świecie ułatwieniami, tak, aby prędko i powierzchownie został młodzieńcem świetnym i do popisu gotowym... mieszkał około M... w dobrach swych, które mu opiekunowie oddać byli zmuszeni, choć przewidywali, że natura bujna i gorąca utrzymać mu ich nie da... Książę pan... był w istocie młodzieńcem wielkich zdolności i nadziei. Natura dała mu instynkt i talenta znakomite, łatwość pojęcia potężną, dar odgadywania wieszczy, powierzchowność ujmującą, wymowę zdobywającą ludzi, a nawet serce dobre i potrzebujące kochać. Ale dała mu przy tém namiętności niepohamowane i niepragnące się pohamować, butę pradziadowską, gorącą żądzę życia i fantazyę rozbujaną w dodatku... Los przytém ostawił go ludźmi, którzy na jego słabości czyhali, aby z nich korzystać... Można sobie wystawić, jak się tam życie poczęło, zrzuciwszy z siebie obrożę opieki i wyrwawszy się na swobodę... Pałacyk maleńki, który się księciu dostał, stał otworem wesela... i — dobréj myśli. Zajeżdżały do niego fantazyę, cudze, szały i humory jakie już dziś po świecie nie chodzą. Książę żył wszystkiemi władzami duszy i ciała... karmił poetów i literatów, sprowadzał malarzy, chłopców i dziewczęta wiejskie sposobił na muzyków i aktorów...
Do stajni sprowadzono arabów, do myśliwstwa psy z całego świata, do stołu dowcipnych towarzyszów, do kuchni maître d’ hotelów z Paryża.
Namiętnostki i namiętności mieniały się i wymijały w dziedzińcu, przyjeżdżając z kolei. Pół roku czasem był szał teatru, potém fantazya koni, po tém ucztowanie bez miary, niekiedy literatura i sztuka... Książę przywiązywał się do czegoś, lgnął, używał, przesycał się i przerzucał. Można było przewidzieć, że żelazny temperament, kolosalna fortuna i najsilniejsze zdrowie na takie saturnalia nie starczą.
Majątek pierwszy runął, ale w téj saméj prawie chwili, gdy nazajutrz miało zabraknąć chleba i czci, spadło ogromne dziedzictwo na księcia, który nad przepaścią już cudem został uratowany. To go nieco upamiętało... Kilka tygodni zamętu i zwątpienia dały mu poznać ludzi w całéj ich nikczemności i brudzie. Odbiegli go byli wszyscy, chwytając co kto mógł... Książę się śmiał, patrząc na tę hecę, ale z goryczą w sercu. Przepędził właśnie szuję co go otaczała, gdy fortuna się znowu uśmiechnęła... Ichmoście chcieliby byli powrócić, ale zastali drzwi zamknięte.
Książę się stał dziwakiem... odosobnił się, spoważniał, żył jakiś czas pustelnikiem z samym z sobą, z Montaigne’m, z kilku filozofami i z myślami, które go trapiły i gryzły. Strata majątku była niczém, ale w téj bachanalii poszły skarby ducha i serca, zmarnowały się uczucia młodzieńcze: wiara, miłość i nadzieja... Książę się stał sceptykiem, mizantropem i fatalistą...
Wyjechał z domu, nie było go długo...
Nie dziw się hrabio, że opowiadam ze szczegółami, znam tę historyę z bardzo blizka i z najlepszego źródła... trochę de visu i de auditu.
Błądził po świecie, wrócił do kraju. Z nałogów młodości nie wychodzi się łatwo, najpotężniejsza wola nie starczy, nałóg mechanicznie włada człowiekiem, łamie go, rozum zwycięża...
Książę się nudził i usiłował rozrywać, często w najdziwaczniejszy sposób. Mówiłem już, że miał poczucie i zachcianki artystyczne, że lubił sztukę, teatr i poezyę. Co większa, nabył znajomości ich i smaku... Nienawidził rzeczy trywialnych, trzeba mu było oryginalności koniecznie, choćby jéj na świecie nie było... Odkrywał artyzm i jego zarody tam, gdzieby ich inne nie dojrzało oko... W jednéj z podróży swych, które śmiało fantastycznemi nazwać można, zajechał książę na jarmark do B. Jak zwykle, począł chodzić między budami.
Przed jedną z nich chudy, posępnéj twarzy, w trykotach i nędzném ubraniu niby hiszpańskiém, w toku z piórami, kuglarz zapraszał na sztuki. Znudzonemu panu przyszła fantazya zasiąść na ławie...
Afisz teatralny składał się z kilku części, między któremi logicznego związku nie było. Orkiestrę składały skrzypce, basetla, klarnet i bębenek... Zamiast uwertury odegrano jakiś szczątek muzykalny, wywrócony do niepoznania... ale z werwą ogromną.
Siłacz wystąpił potém z popisem mocy i zręczności. Wcale to nie było zabawne... Na trzecie danie w solowym tańcu z kastanietami wybiegła dziewczynka dwunasto czy trzynastoletnia, która zarazem odśpiewała piosenkę.
Była to perła rodziny... Afisz zwał ją Lorką... Zwróciła oczy księcia... Była istotnie perłą na śmiecisku, cudownéj piękności, niezrównanego wrodzonego wdzięku, ze słowiczym choć niewprawnym głoskiem, a swawolna, zalotna, nad wiek rozwinięta.
Książę począł bić ogromne brawa... Lorka musiała dwa razy piosnkę odśpiewać i dwa razy odtańczyć bolero... Skłoniła się potém nielicznéj publice, księciu pocałunek od ust rączką posłała i znikła...
Na afiszu stało, iż Lorka raz jeszcze w końcu reprezentacyi występować miała i książę pozostał aż do końca, mimo że zmuszony był patrzeć na najnieznośniejsze w świecie ekwilibryczne sztuki i łamańce... Zachwycony był dzieweczką, a szczególniéj jéj pięknością i śmiałém obejściem...
Dotrwał wiec w budzie, aby jeszcze raz Lorkę zobaczyć.
Śpiéwała potém jedną, trochę swawolną piosenkę, tańcując razem, a rozwinęła taki wdzięk w tym popisie, iż nietylko fantastyk nasz, ale co żyło było w uniesieniu. Klaskano bez końca... Dziewczę się śmiało z radości i kurtyna zapadła. Widzowie się rozchodzili, gaszono światła w budzie, książę pozostał ostatni. Chudy jegomość w trykotach i hiszpańskiéj kryzie zajmował się uporządkowaniem parteru, gdy syknąwszy nań, książę go do siebie zawołał. A miał postawę pańską i poznać w nim było łatwo, do jakiéj sfery należał, a raczéj z jakiéj wychodził. Począł od zyskania sobie rublem życzliwości Hiszpana.
— Mój kochany, rzekł — co to jest ta wasza Lorka?... zapytał.
Chudeusz popatrzał długo na pytającego, od stóp do głowy go obejrzał i odparł:
— Nasza Lorka, jaśnie panie — jeśli się tak wyrazić godzi, perłą jest i fenomenem. Nic podobnego na świecie nie było, nie ma i nie będzie.
Rozśmieszył tém księcia JMości, który dobył z niego wreszcie wiadomość, iż Lorka była córką entreprenera, ale z pierwszéj jego żony, czy też krewną bardzo blizką, bo różnie o tém mówiono.
Rozmowa z chudeuszem wyciągnęła na scenę i samego pana entreprenera, za nim siłacza i ekwilibrystę, stróża i psa nawet należącego do personelu. Był to pudel, który zgadywał na jarmarkach kto w kim się kochał i liczył do dziesięciu. Wyszła za nim Lorka, tak ubrana kuso i wygorsowana, jak była na scenie...
Entreprener domyślił się zaraz z kim i o co miał do czynienia — lecz się oburzył nadzwyczajném zajęciem, jakie książę dla dziecka okazywał... i z czułością do piersi je przyciskał, mówiąc, że za żadne skarby nigdy się z niém nie rozdzieli.
Nazajutrz jednak druga żona jego przyszła do księcia niby z wymówkami, a w istocie z offertą, że możeby ona coś uczynić mogła... Książę oświadczył, że nic innego nie żąda, tylko łożyć na wychowanie tak utalentowanéj dzieweczki, i że przez czystą miłość dla sztuki chce się zająć jéj losem... Jejmość poszła z tém, przyprowadziła męża, układy szły tępo i zostały zerwane. Wieczorem niby bez wiedzy męża przybiegła znowu entreprenerowa, prowadząc z sobą Lorkę śmiesznie wystrojoną i nauczoną jaką rolę grać miała...
Drugiego dnia zgodził się stary ojciec, czy opiekun, bo jakoś nie jasno się tłómaczył z praw swoich, na przelanie ich księciu, który brał na siebie przyszłość Lorki, — lecz naturalnie tak genialnego dziecka nie mógł się wyrzec bez wynagrodzenia. Indemnizacya ta stanowiła sumkę dosyć przyzwoitą, za którą przedsiębiorca spodziewał się sprawić sobie przyrządy teatralne pokaźniejsze i personel swego towarzystwa powiększyć o jednego pajaca i jedną dorosłą primadonnę...
Lorka dumna z tego, że książę się nią chciał opiekować, bez żalu szła za nim, i nie okazała wcale czułości dla tych, z którymi się rozstawała. Przyjąwszy tymczasowo guwernantkę do niéj, książę, który utrzymywał, że z niéj zrobi ósme cudo świata, wyprawił ją do Warszawy na wychowanie, na które nic nie szczędził... Z niezmierną ciekawością i zajęciem śledził postępy w istocie olbrzymie i szybkie Lorki, która zarazem opanowywała jego umysł i serce. Dziecko zabawne, piękne, samowolne wkrótce urosło na powabne, a roztrzepane dziewczę, którego powabom książę się oprzeć nie umiał.
W kilka lat potém Laura na wsi królowała w pałacu... a mało co późniéj była panią pięknego klucza sprzedanego jéj pozornie, darowanego rzeczywiście...
Zdawało się po urodzeniu syna, że książę się z nią ożeni... Nie wiem co zaszło, ale piękna Laura Robert’owa została w nieokreśloném położeniu dawniejszém, zowiąc się tylko panią, a książę w lat kilka musiał się ożenić z hrabianką, która mu ogromną wniosła fortunę i nieznośny charakter...
Stosunki z panią Laurą, na pozór zerwane, trwać miały i trwają podobno do dziś dnia... Książę do syna jest przywiązany, dba o ile umie i może o jego wychowanie. Otóż masz, jeśli chcesz historyę pani Robert’owéj i twego przyjaciela Alfa... jest najprawdziwsza w świecie...
Zdziś słuchając to się marszczył, to zżymał — dał dokończyć Żabickiemu, ale nie okazał po sobie, ażeby opowiadanie miało na nim wielkie uczynić wrażenie. Zdawał się za nie mieć więcéj żalu do dawnego nauczyciela, niż do losu.
— Ale proszęż cię, rzekł, gdy Żabicki umilkł — co to wszystko mnie ma obchodzić? Pani Robert’owa jest osobą pełną życia, pełną serca, wychowaną starannie... To co ją dotknęło, obwinia więcéj księcia niż ją. Widzę w niéj ofiarę, a w Alfie dla mnie, choć nieuznana, krew książąt R... płynie. W oczach moich nie upokarza go to, czemu on nie winien wcale.
Après?? spytał Zdziś wstając...
— Ja nie wyciągam żadnego wniosku, dodał Żabicki, zostawiam go tobie, kochany hrabio. Zrób z tém co ci się podoba... Czy to jest właściwe dla was towarzystwo?..?
— Zkądże wam znowu jakieś arystokratyczne pojęcia? rozśmiał się Zdziś.
— Nie idzie tu wcale o nie... jest pewna w obcowaniu wyłączność, któréj ja, choć demokrata, potrzebę uznaję. Obcuj z kim chcesz, byle nie z próżniakami podejrzanéj moralności...
Zdziś się obruszył.
— Ale proszęż cię — zkądżeś wziął podejrzaną moralność? Ja tego nie dopuszczę, aby im lekkomyślnie uwłaczano? Alf jest moim przyjacielem...
— A ja? spytał Żabicki.
— Wiecie, jak was ceniłem — począł Zdziś — jak cenię, ilem wam winien; ale byłbym nikczemny, gdybym tych, co mi serce i dom otworzyli, nie bronił... To są ludzie zacni i szlachetni.
— A ja co im uwłóczę niesłusznie, jestem niegodziwym oszczercą? zawołał unosząc się także Żabicki.
Stanęli naprzeciw siebie w postawach niemal groźnych, obu w sercach kipiało. Zdziś, który był wielbicielem pani Robert’owéj, choć z tego uwielbienia sam sobie dobrze sprawy nie zdawał jakiéj ono było natury, zdawał się gotów kruszyć kopie za nią. Żabicki nie myślał ustąpić. Mówił z serca dobrego, nie czuł się winnym...
— Jak można wyrokować o ludziach, których się zna mało... na mocy jakichś podejrzanych i złośliwych plotek?... wołał Zdziś — to się nie godzi...
— W istocie, odparł czerwieniąc się Żabicki — winienem i przepraszam hrabiego. Rachowałem na to, że mnie znasz lepiéj, że pobudki mojego postępowania ocenić potrafisz. Przestroga moja przychodzi za późno...
— Tak jest! rzekł popędliwie Zdziś: za późno — bo nadto ich znam i szanuję, ażeby złośliwe jakieś insynuacye podziałać mogły na mnie.
— Nie pozostaje hrabiemu nic prócz wybierania pomiędzy mną a nimi — odezwał się Żabicki szydersko... możesz uczynić jak się podoba...
Wahał się nieco Zdziś... znać było, że z sobą walczył, ale nagle porwał kapelusz leżący na stoliku, skłonił się w milczeniu i wyszedł pędem...
Żabicki patrzał za nim długo, westchnął i siadł do pracy, do któréj jednak długo ciężko mu było zebrać myśli.
Nie lepiéj się czuł Zdzisław, który wzburzony wybiegł na ulicę, a nie chcąc się przyznać do winy przed sobą, malował czyn swój jako heroiczny postępek i mężne ujęcie się za honor nieszczęśliwéj rodziny, która mu tyle dała przyjaźni dowodów... Był pewien, że inaczéj nie godziło mu się postąpić, że Żabicki był winien, że spełnił obowiązek... Przywiązało go to mocniéj jeszcze może do Alfa i jego matki.
Ochłonąwszy nieco po téj walce, o któréj postanowił nic nie wspominać nikomu... nad wieczór powrócił do Alfa, gdzie go jak zwykle przyjęto jako domowego. W istocie matka Robert’a okazywała mu przyjaźń coraz czulszą, i wywoływała w młodzieńczém jego sercu uczucie osobliwe, które napróżno w granicach poszanowania starał się utrzymać.
Nie przekraczał ich jednak dobrowolnie i tłómaczył je sobie jak mógł najprzyzwoiciéj.
Odkrycie pochodzenia pani Robert’owéj i jéj przeszłości, nietylko nie rozczarowało go, ale dziwnym sposobem przywiązało może więcéj jeszcze...
Ani też poznać po nim mogli wieczorem, że się cokolwiek więcéj o nich dowiedział nad to, co mu sami półgębkiem kiedy powiedzieli. Śmielszym był nieco — nic wiecéj.
Trafił na wielką naradę matki z synem. Szło o pannę Herminię. Pani Robert’owa zapoznała się z jedną z tych pań, które w domu Puciatów bywały. Była to Niemka, literatka, autorka kilku powieści, osoba już niemłoda, a mimo to młodzieńcze mająca uczucia, mało znająca świata, choć o nim wiele pisała, tworząc go sobie w gabinecie, wedle pochwytanych pojęć, dopełnionych żywą wyobraźnią. Panna von Röttler, która przebolała na miłość tragicznie zakończoną śmiercią porucznika poległego na placu boju, odznaczała się słabością swą dla kochających się i cierpiących na serce... Gotowa była pomagać wszystkim... aby mieć przyjemność patrzania na rozwój tego uczucia, którego w sercu swém nosiła zerwany wątek. Chodziła w niebieskich okularach wprawdzie, ale uczucia zachowała dziewicze i dziecinne.
Łatwo było pani Rober’owéj wciągnąć ją do spisku, uprosić, aby pomagała dwojgu kochających się istot. Wnosiła bowiem, że panna Puciatówna nie mogła nie kochać Alfka — któżby go nie kochał?
Od panny von Röttler dowiedziała się, że profesor, człowiek bardzo oszczędny, i jako matematyk, umiejący rachować, dorobił się bardzo znacznego majątku, z którym się tylko ukrywał, aby dzieciom nie zawracać głowy, a Roszka zmusić do pracy. Być może, iż ta wiadomość skłoniła panią Robertową więcéj jeszcze ku pannie Herminii, która posażną być miała. Ponieważ profesor nie zbyt zdawał się sprzyjać Alfkowi, postanowiono u panny von Röttler ułatwiać młodéj parze swobodniejsze schadzki.
Stara panna z razu się nieco wahała jakoś, ale wprędce dała przekonać, że w tém nic złego być nie mogło, że młodzi ludzie widywać się mieli przy świadkach... Weszła więc do spisku, ujęta grzecznościami natarczywemi pani Robert’owéj, i przyrzekła ściągać do siebie pannę Herminię.
Cieszono się z tego, jak ze zwycięztwa, matka ściskała i całowała syna, promieniejąc radością.
— Widzisz, rzekła — i ja się tu na coś przydałam... a ten nudziarz, pedant stary, gdy mu córkę rozkochasz śmiertelnie, będzie ci ją dać musiał...
Zdzisław ani pochwalał, ani się sprzeciwiał, milczał.
Alf zdawał się być pewnym przywiązania pięknéj panny, chociaż ściśle badany przez matkę, chcącą wiedzieć o najmniejszym szczególe, na dowód skłonności panny Herminii nic tak bardzo przekonywającego przytoczyć nie mógł.
Wkrótce jakoś potém oznaczony termin na przenosiny hrabiego nadszedł, usiłował się jeszcze wymówić, lecz Alf go ściskał, sama pani natarczywie zmuszała, aby dotrzymał słowa, i hrabia, rad nie rad musiał mieszkanie swe pierwsze pożegnać. Bez wiedzy jego urządzono mu dwa pokoje przytykające z jednéj strony do mieszkania Alfa, z drugiéj do saloniku pani Robert’owéj, aż nadto wykwitnie i wymyślnie. Czuć w tém było rękę przyjaciela, a raczéj niewieściéj opiekunki... Zdziś był tem serdecznie ujęty, piękna pani bardzo szczęśliwa — dla syna — jak powiadała...
Razem z tém przypadła zmiana w wewnętrzném urządzeniu domu, w którém pani Robert’owa więcéj osób przyjmować chciała wieczorami, i niekoniecznie samą młodzież akademicką. Panna von Röttler obiecywała bardzo przyjemne znajomości artystów, muzyków, malarzy i literatów...
Salon więc jeden na ten cel staranniéj przygotowano... Wkrótce prawie każdego wieczoru gości coraz nowych było pełno, czas spędzano bardzo przyjemnie, a gdy Alf lub Zdzisław przypadkiem wspomnieli o egzaminach i nauce, prześmiewała ich pedanteryę pani Robert’owa. Uczyć się prawie nie było czasu. Zdzisław był wzięty w kontrybucyę albo przez przyjaciela, którego zwierzeń słuchać musiał, lub przez matkę, która go nieustannie na coś potrzebowała i spoufaliła z sobą do zbytku... Zaledwie usiadł nad książką hrabia, pukała do drzwi i wołała go do siebie, często nawet w nienormalnych dnia godzinach. Ile razy mowa była o przyszłości, a Zdziś się o nią troskał, odpowiadała mu ruszeniem ramion lub klapsem po ręku — że jego trwoga nie miała sensu.
Zdzisław sam w końcu przestał myśleć zbytecznie o jutrze, bo teraźniejszość z każdym dniem milszą mu się stawała.
Jakkolwiek z razu był oszczędny, a teraz pozornie wydatki miał mniejsze... z trwogą jednak po upływie kilku miesięcy, obliczając się spostrzegł, iż fundusz ostatni uszczuplił się znacznie. Grywano tu codzień, hrabia się często nie mógł wymówić i wstydził, wygrywał czasem, ale ostatecznie poniósł uszczerbek... Chwilę trwogi z tego powodu, zatarły rozrywki powszednie. Pani Robert’owa umiała życie urządzić bardzo wesoło, nie dając czasu się nudzić sobie, synowi, ani hrabiemu. Wieczory, jeśli ich nie spędzano w teatrze, który lubiła bardzo, schodziły na muzyce, na rozmowie i kartach... Wymyślano przejażdżki, wycieczki, podwieczorki, śniadania nieustanne...
Panna von Röttler i kilkoro Niemców, przejezdni Polacy, składali towarzystwo. Nie zbywało na akademikach...
Ktoby był w tych czasach przypatrywał się Zdzisiowi, w dosyć niedługim przeciągu kilku miesięcy, dostrzegłby w nim wielką zmianę.
Chłopię niemal do studencika podobne, dosyć nieśmiałe, rumieniące się, skromne, nabrało jakiéjś brawury, męzkości, śmiałości w obejściu z kobietami, jakiéj nigdy nie miało... Chwilami Zdziś wyglądał na zarozumiałego don Żuanika początkującego...
Jego miłostki dawne, Elsa i Stasia, zupełnie mu wyszły z głowy, — o nowych wcale nie myślał. Stosunki z panią Robert’ową przeszły w największą poufałość, do któréj ona pierwsza niemal zmuszała, żartobliwie przy synu nawet zowiąc go swoim kochankiem...
Były to tylko żarty zapewne, ale nieco dziwne... Alf, gdy mu co u matki uzyskać było potrzeba, posługiwał się Zdzisiem, utrzymując, że jemu to łatwiéj przyjdzie wyrobić... Wiele rzeczy w domu zdawano na hrabiego, który zrazu mniéj śmiało, w końcu się nauczył bez ceremonii rozporządzać. W tém życiu tak czynném i roztargnień pełném, zdrowie nawet młodego panicza zdawało się cierpieć nieco. Stracił świeżość młodzieńczą, żywe owe rumieńce dawne i wyraz twarzy dziecinny, chociaż nie można było powiedzieć, aby się zamęczał nauką.
Dawne plany życia, programy przyszłości, wszystko się to jakoś zatarło i zapomniało.
Z pomocą panny von Röttler miłość téż Alfa, rozkochanego do szaleństwa, zdawała się uzyskiwać wzajemność. Panna Herminia godzinami prowadziła z nim rozmowy, udawała niedowierzającą młodzieńczym zapałom, ale objawów ich nie unikała... Młodzi ludzie spotykali się na przechadzkach, u panny v. Röttler, w domu profesora, gdzie pozornie unikać od siebie musieli, i w kilku towarzystwach, do których opiekunka Alfa wprowadziła... Roszka potrafił on uzyskać na swą stronę zupełnie... Pomimo to wszystko, ze strony profesorówny, uczucie jakie okazywała, było ostrożne, chłodne nieco i nie odpowiadało gorącości, z jaką Alf modlił się do swojego bóztwa...
Matka słysząc skargi jego, gniewała się na przemiany, płakała, najśmielsze knuła intryg plany... ale to wszystko do niczego nie pomagało... Zdzisław, którego Puciata lubił bardzo i do domu nietylko mu wstępu nie bronił, ale go usilnie zapraszał, był w tém dziwném położeniu, że dla miłości Alfa, którego był posłem, musiał się zbliżać do panny, co mogło staremu profesorowi dawać do myślenia, iż Herminia mu się podobała. A że Alf w obec ojca starał się okazywać chłodnym, na wieczorach Zdzisław niemal wyglądał na konkurenta.
Puciata nietylko mu nigdy nie naganiał za długich często rozmów z córką, ale parę razy sam mu powiedział śmiejąc się:
— Idź, kochany hrabio, do Mini, z nią się lepiéj zabawisz, niż ze mną starym, a ona z wami lubi rozmawiać...
Alfa Puciata przeciwnie pilnował bacznie, ażeby się nie zbliżał do zbytku, i zwykle mu poczętą przecinał rozmowę. Na hrabiego przypadała więc rola pośrednika i posła...
Panna Herminia okazywała mu przyjaźń wielką i była z nim poufalszą niż z innymi. Urokowi jéj Zdzisław opierał się, szanując tę, którą uważał za przyszłą narzeczoną przyjaciela, i przez jakąś obojętność szczególną, która w tak młodym człowieku zdawała się niezrozumiałą. Jakkolwiek ostygły jednak, choć mu na myśl nie przyszło nigdy mówić o żadném uczuciu, w swojém imieniu, Zdziś miewał chwile, w których go wejrzenie tych ślicznych oczu czarnych elektryzowało, a poetyczna mowa poruszała do głębi.
Nie obcując prawie z innemi kobietami, oprócz codziennie widywanéj pani Bobert’owéj, któréj rozmowa wesoła była, dowcipna, ale nie budząca uczuć żadnych, nad bardzo pospolite i prozaiczne, Zdziś mimowoli odżywał, odmłodzonym się czuł, rozpoetyzowanym zbliżeniem do Herminii.
Nie umiał sobie wytłómaczyć jéj uczucia dla Alfa... było to bierne jakoby przysłuchywanie się miłości, coś jak litość dla niéj, niby rozbudzona ciekawość tylko. Alf nie wywoływał na twarz jéj rumieńca, ani jéj nabawiał niepokoju. Przyjmowała go uśmiechem, odprawiała poufałém głowy skinieniem, dawała mu pamiątki, których był żądny, kwiatki z bukietu... rękawiczki, które chwytał i na piersiach nosił, ale od niego przyjmując coś nawzajem, najczęściéj gdzieś w kąciku zapominała. Piękna bardzo twarzyczka Alfa, jego postać zręczna nie ściągały jéj oczu wcale...
Gdy Zdzisław odchodził od niéj, często długo z dala mu się przypatrywała... jakby ją żywiéj daleko od Alfa zajmował... Z nim poufale rozbierali po młodzieńczemu, a raczéj po dziecinnemu wielkie zadania życia. Zdziś odchodził zadumany jéj rozumem i fantazyą, lecz wprędce szczebiotanie pani Laury zacierało to wrażenie...
Jednego dnia Puciata, który zdawał się wesoło śledzić zawiązujące się między nim a córką stosunki, wziął go na stronę...
— Bieda to, mój hrabio, odezwał się (tytułu tego nigdy nie omijał, wymawiając go bardzo dosadnie), bieda to, gdy w domu matki nie ma, a na starego ojca, jak ja, spadnie ciężar dozierania córki... Zwłaszcza, gdy, jak u nas, młodzieży w domu pełno zawsze, dziewczę powabne, co się zowie, roją się koło niéj dudki, a człekby to rad na cztery wiatry porozpędzać...
Uderzył go po kolanie...
— Takich jak wy, kochany hrabio — dodał — dobrze wychowanych, przyzwoitych... niechby jak najwięcéj było... młodość potrzebuje rozrywki i towarzystwa... ale ot coś podobnego jak ta porcelanowa figurka, ten wasz przyjaciel Alf... no — cierpieć nie mogę...
— Panie profesorze, ujął się Zdzisław, znam dobrze mojego przyjaciela i ręczyć mogę za niego, że to złote serce, szlachetny charakter...
— Ale wierzę, wierzę — rzekł profesor, — tylko to pieszczone, zepsute... miękkie — matka psuje... do niczego! to nie mężczyzna...
Między nami mówiąc, począł nachylając się Zdzisławowi do ucha — widzę to dobrze, że się w Mini kocha... Pan jako przyjaciel powinienbyś go przestrzedz... że czas marnuje na ten affekt próżno. Jak mnie hrabio żywego widzisz... gdyby miliony miał a z miłości schnął, i gdyby Minia nawet do niego się przywiązała... czego Boże uchowaj — nigdybym jéj za niego nie dał. Nigdy w życiu!!
Zdzisław zdziwiony spojrzał w oczy staremu.
— Seryo mówię — kończył profesor... Wiem jego pochodzenie... książęce... to dla mnie dosyć... matka téż...
Prychnął profesor i mówił daléj:
— Niech to sobie kto chce za śmieszność poczyta, ale ja o ród stoję, o krew, o imię... za jakiegoś tam Robert’a, z lewéj ręki książęcéj, dziecka nie dam... Wstaliby z grobu Puciatowie przeciwko mnie...
Podniósł się stary, westchnął, przybrał uroczystą minę i powtórzył:
— Nigdy w świecie! nigdy! Niech idzie za ubogiego... niech w ostatku i za ladajakiego szlachetkę, ale za tego pochodzenia jegomości... nigdy w świecie...
Strzepnął rękami.
— Cóż on temu winien? panie profesorze... odezwał się Zdzisław po cichu.
— Nie winię go — odparł Puciata — ale go nie chcę. Więcéj powiem, żal mi go nawet...
Na tém skończyła się rozmowa...
Zdzisław odszedł rozmyślając nad tém, czy mu wypadało ten stanowczy wyrok powtórzyć za powrotem do domu czy nie? Zdało mu się, że profesor umyślnie mu się zwierzył w tym celu, ażeby wcześnie próżną Alfowi odjął nadzieję. Wiedział jednak, jak bolesne to uczyni wrażenie na nim i do jakiéj go rozpaczy doprowadzić może — po rozmysłach więc postanowił chyba przed Robert’ową się tylko wyspowiadać. Alfa tego dnia nie było u Puciatów, Zdziś chodził od niego z poselstwem... Wracając wstąpił do Roszka, u którego zagadali się do późna, tak, że gdy do domu przybył, Alf już spał... Zaledwie drzwi skrzypnęły, gdy od strony saloniku matki dało się słyszeć pukanie i cichy głos:
— Chodź do mnie...
Od niejakiego czasu pani Robert’owa w ten sposób mawiała do Zdzisia... Musiał być posłuszny, drzwi saloniku niczém nie były zastawione, zamykały się na klucz z przeciwnéj strony, wpuszczono go więc natychmiast. Piękna pani była w wieczorném ubraniu, posadziła przy sobie Zdzisia i z dziwną poufałością poczęła się dopominać o sprawozdanie z wieczoru...
— Cóżeś taki chmurny?... mów bo...
— Profesor mi humor popsuł — odparł Zdziś. Mieliśmy z nim cale osobliwą rozmowę. Dziwak jest. Wyobraża sobie swoją rodzinę czémś tak wielkiém i dostojném, że... że...
Tu Zdziś umilkł.
— Stary głupiec! zawołała Laura. Kogoż on dla córki chce? zwaryował czy co?
Pani Robert’owa im w większy wpadała zapał, tém zwykła była rubaszniéj się wyrażać...
— Mów bo bez ogródki — chcę wiedzieć, powtórz mi jego słowa...
Zdzisław zarumienił się mocno, posłusznym być nie było sposobu, musiał skłamać i zaplątał to jakoś w ogólniki... ale niemniéj dobitnie wytłómaczył, że profesor nie wyda córki za nieszlachcica bez imienia...
Kilka wyrazów dosadnych bardzo wyrwało się z ust pięknéj kobiety, która ze zmarszczonemi brwiami, w tym stroju wieczornym z napół obnażonemi rękami, dziwnie się jeszcze piękną wydawała...
Zerwała się z kanapy, poczynając chodzić po pokoju żywo...
— Cóż? zaklął się? zaprzysiągł? czy to seryo? zawołała...
— Ale najuroczyściéj w świecie...
— Może i na to być sposób — rzekła po cichu. Ja dla mojego Alfa na wszystkom gotowa... a ty — Zdziś... pewna jestem, także, bo ty go kochasz jak ja...
Nagle zbliżyła się do niego i pocałowała go w czoło... Zdziś zarumienił się cały...
— Wolałabym, ciągnęła daléj, żeby Alf się jéj wyrzekł i w innéj zakochał, ale on ma moją naturę... serce gorące... namiętności gwałtowne... Czy będzie z nią szczęśliwy czy nie, a mieć ją musi... Taka natura nasza...
Westchnęła piękna pani...
— Znajdziemy sposób — musimy go znaleźć...
W tém nagle oczy się jéj zaiskrzyły, uderzyła w dłonie...
— Ty musisz nam pomódz...
— Ja? czém? jak? odezwał się hrabia...
Pani Robert’owa zbliżyła się do niego.
— Powiesz pewnie, że na taki pomysł tylko taka szalona kobieta jak ja zdobyć się może... ale mnie o Alfa chodzi. Co mi tam! a ty — ty nas zdradzić nie możesz....
Postąpiła kilka kroków...
— Ty się z nią ożenisz... ale od ołtarza rozejdziecie się natychmiast... Ona przez to małżeństwo stanie się panią swéj woli... Weźmiecie rozwód i Alf się z nią ożeni...
— Uderzyła w dłonie: — A co?
Zdzisław zerwał się z kanapy.
— Ale to nie może być! zawołał.
— Dla czego? ty jéj nie kochasz, nie możesz jéj kochać, dla ciebie ona obojętna, tobie to wszystko jedno... To przyjacielska usługa... Ja cię dopilnuję, żebyś mi ani śmiał nawet spojrzeć na nią. Inaczéj z rąk profesora wyzwolić jéj niepodobna. A za ciebie on ją wyda...
— To żart — odezwał się Zdzisław — to w żaden sposób być nie może...
— Jakto nie może? a ja... ja wam daję słowo, ja o tém w jakiéjś książce włoskiéj czytałam, że się to przytrafiło... mówiła gorąco pani Robertowa...
Zdzisław rozśmiał się i ruszył ramionami. Godzina pierwsza biła na zegarze; popatrzał na rozognioną twarz kobiety i — zaczął się śmiać do rozpuku...
Pani Robert’owa przybrała minę strapioną i poważną.
— Zdziś! zawołała — śmiejesz się ze mnie, ale ja nie żartuję — ja ci mówię — to musi być. Jakimkolwiek sposobem, ja ją dla Alfa mieć muszę. Alf umrze z rozpaczy, a ja go nie przeżyję. Ta śmieszna dziewczyna wykraść się nie da, panna Röttler powiada, że to niepodobieństwo... nie ma sposobu innego...
Zdzisław śmiał się ciągle, przystąpił do pani Robert’owéj, pocałował ją w rękę i nie słuchając już więcéj, wybiegł do swojego pokoju, drzwi zatrzaskując za sobą. Tu padł na kanapkę, śmiech go opuścił, twarz spoważniała, zadumał się głęboko — ręce opadły, czoło się zmarszczyło. W sąsiedniéj salce słychać było chodzącą szybkiemi krokami panią Robert’ową... Zdzisław zapadł w marzenie jakieś, w jakiś rachunek z sumieniem własném. Porównywał swe położenie pierwsze z teraźniejszém, chwilę przybycia do miasta tego i obecną — jakiś niesmak wkradł mu się do duszy. Nie mógł sam ukryć przed sobą, że nieznacznie zaszedł w jakiś zapadły kąt, z którego tylko energiczna wola wyprowadzić go mogła, dopóki czas był jeszcze — a czuł, że na téj woli mu zbywało, i gniewał się na siebie. Otaczały go niewidzialne łańcuchy, któremi nie wiedział kiedy jak go opasano...
Dokąd go te stosunki zaprowadzić mogły?? W co miała obrócić się przyszłość? W chwili jakiegoś jasnowidzenia, czarne przed sobą ujrzał horyzonty — dreszcz przebiegł po nim... Zobaczył matkę, odśnił na chwilę przeszłość... i padł na kanapę zakrywając oczy, jak by niemi mógł zasłonić przed sobą przyszłość groźną...
„Co począć? co począć? pytał się nie znajdując odpowiedzi. Jestżem już niewolnikiem na wieki?“ Łzy znalazły się po powiekach, i spływające dopiero schwytał na twarzy...
Cisza głęboka panowała do koła. „Trzeba coś obmyślić i postanowić! rzekł w duchu... Jutro!!“
Nazajutrz obudził się Zdzisław rano, i wracając myślą do wypadków wczorajszego wieczoru, znalazł się do zbytku dziecinnym. Obawy, zgryzoty, postanowienia, wszystko to przyszło w brzasku dziennym. Powracał do zwykłego trybu życia, wyrzucając sobie, że się mar próżnych mógł przestraszyć.
Alf przyszedł do niego z pytaniami do łóżka; odpowiedział mu ogólnikami... Potém zawołano na śniadanie; pani Robert’owa przybyła także w rannym stroju wielce wytwornym, ale poważniejsza i smutniejsza niż zwykle. Uścisnęła Alfa z podwójną, prawie namiętną czułością, spojrzała na Zdzisława jakby z wymówką jakąś... Zaczęła snuć plany na dzień następujący...
Zdzisław milczał, — z panią Robert’ową powróciły mu te trwogi wieczorne. Widok téj kobiety czynił na nim dziwne wrażenie niewoli. W istocie władała nim despotycznie, oprzeć się jéj nie umiał, za późno było może wyłamać się z tego jarzma...
Przez cały ciąg opowiadania matka Alfonsa ukradkiem tylko spoglądała na Zdzisława... potém wysłała syna po jakiś sprawuneczek na miasto... Zdziś chciał wyjść także; kazała mu się zatrzymać.
Pozostać z nią sam na sam tym razem było mu przykro, lecz... musiał. Zaledwie się drzwi za Alfem zamknęły, gdy pani Robert’owa zwróciła się gwałtownie ku niemu.
— Zdziś! śmiałeś się wczoraj ze mnie! zawołała — co to miało znaczyć? Jestem więc tak niedorzeczna?... mów...
— Nie mogłem się nie rozśmiać — odezwał się hrabia — myśl była tak dziwaczna... tak... osobliwa...
— Mogło ci się to wydawać szaleństwem — gwałtownie poczęła pani Robert’owa — ale ja myślałam o tém noc całą... Ja Alfa kocham, a moja miłość nie zna przeszkód, i wszystkie zwalczyć musi, sto razy mówiłeś mi, że gotoweś dla Alfa i dla mnie się poświęcić? Cóż w mojéj myśli tak strasznego?
— Czyż pani nie widzisz tego — przerwał Zdzisław — że toby było kłamstwem i podstępem przed obliczem Boga, że toby było krzywoprzysięztwem? że z obrzędu religijnego czynić taką... nie wiem już jak nazwać... spekulacyę, intrygę, jest rzeczą niegodną? Możnaż wymagać co podobnego? Brałem to i biorę za żart... z żartu śmiać się musiałem...
— A ciasne serca i głowy! wyschli ludzie! wybuchnęła pani Robert’owa — rachować na poświęcenie wasze nigdy nie można. Skrupuły! Przecież uczyniłbyś to dla szczęścia dwojga istot, które się kochają... przecież cel ten uświęca...
— A! pani! przerwał Zdzisław — gdybym ja nawet chciał odegrać tę rolę upokarzającą dla mnie, jakże przypuścić można, ażeby panna Herminia zgodziła się na to?
— To moja rzecz, to panny Röttler, to Alfa... a wasza będąc przyjacielem, dowieść, że istotnie nim jesteście. Śmieszna rzecz... skrupuł jakiś religijny, gdzie idzie o danie komu szczęścia...
Gniewała się prawie, mówiąc i spoglądając na Zdzisia, który z podziwieniem to na nią spozierał, to w oczy jéj patrzał, niedowierzając swym uszom.
Wstał z krzesła.
— Dajmy już pokój téj rozmowie: pani próbujesz mnie chyba i żartujesz sobie ze mnie... ale pomysł rzeczywiście oryginalny...
I śmiejąc się, opuścił pokój jadalny...
Jeszcze był u siebie, gdy posłyszał, że Alf powrócił, potém żywą rozmowę i grooma, który pobiegł po powóz, a w kwadrans potém pani Robert’owa wyjechała z domu.
Alf wszedł do przyjaciela i zastał go wybierającego się na lekcye.
— Zdziś! moja duszo! odezwał się ze drzwi jeszcze: na miłość Boga, co mamie jest od wczorajszego wieczoru? Ty więcéj często wiesz odemnie... Ona się chyba o czémś dowiedziała, o czém ja nie wiem. Smutna, roztargniona, niecierpliwa...
— O przyczynie tego złego humoru nie wiem, odparł Zdzisław; ale to być musi coś małego... to przejdzie...
— Mama swoich zmartwień nie ma — dodał pieszczony chłopak: lękam się o siebie, bo na nią najprzykrzejsze czyni wrażenie co mnie dotyka...
Na ten objaw naiwnego egoizmu, Zdzisław mimowolnym odpowiedział uśmiechem...
— Być bardzo może, iż ją ta twoja miłość trapi, rzekł poważniéj. Widzi jak cię Puciata przyjmuje... gryzie się...
Alf z westchnieniem padł na kanapę...
— Mówisz to z takim chłodem, jak gdybyś nigdy nie kochał — rzekł patetycznie — jakbyś mi wyrzucał miłość tę... jakbym był winowajcą, gdy ja jestem najnieszczęśliwszą ofiarą. Ale ja nie mogę zwyciężyć serca, ja ją kocham! kocham! ona czar rzuciła na mnie... Są chwile, że jej nienawidzę za to, że chciałbym potargać te węzły, wyrwać się z téj niewoli — ale to przechodzi moc moją...
Zdziś! lituj się nademną, ale nie dobijaj mnie wymówkami. Cóżem winien? To siła, któréj żadna potęga nie zwycięży. Temi oczyma czarnemi, tém spojrzeniem poprowadziłaby mnie na śmierć...
Alf zakrył w dłoniach oczy.
— Dziecko ty oszalałe — przerwał mu Zdziś — zlituj się sam nad sobą! Jestżeś pewien, że ona ciebie kocha? a jeśli...?
— Nie kończ — krzyknął Alf — ja tego nie mogę przypuścić, ja nie śmiem pomyśleć... Gdyby mnie nie miała kochać — odejmcie mi życie... nie chcę go bez niéj...
Rzucił się Alf, zatarł włosy i poprawił się.
Niech mnie nie kocha... niech tylko będzie moją... musi mnie pokochać — moja miłość ją pokona...
— Alfie — pleciesz... mów chłodno... masz jéj wzajemność? Ochłoń, rozważ, mów...
Z oczyma wlepionemi w ścianę, stał długo chłopak i myślał...
— Tak jak ja ją kocham... ona mnie kochać nie może... jéj miłość jest inna... podobna do litości... chłodna, nierozbudzona... ale ona mnie znosi, cierpi... tego mi dosyć...
— Przyznam ci się, że patrzę na was, pośredniczę, pomagam, mówił Zdziś, a mimo to nie umiałbym powiedzieć, jak jesteście z sobą i jak ona usposobiona jest dla ciebie.
— Ona mnie musi kochać — przerwał burzliwie Alf: nie mów i nie myśl inaczéj, jeśli nie chcesz śmierci mojéj...
Począł się tragicznym krokiem przechadzać Alf. W jego ruchach było wiele młodzieńczéj przesady egzaltacyi, któréj siedlisko nie koniecznie w sercu być mogło — ale zarazem uczuł Zdzisław, że ta miłość być musiała rzeczywistą, gorącą namiętną.
— Uspokój się — rzekł — staraj poskromić... Pierwsza to twoja miłość, rozumiem ją, mam dla ciebie współczucie największe... ale są i nieszczęśliwe na świecie przywiązania, nieodwzajemnione... a Wertherów na świecie mało... Trapić matkę, umierać, dręczyć się... nie wiem czy warto.
— Ty jesteś zimny jak lód, bo ty nigdy nie kochałeś... ty jesteś realista! krzyknął Alf.
Zdziś się zarumienił mocno, ubodło go to w serce, czuł może sam, że najczystsze, najpiękniejsze młodości uczucie z piersi jego uciekło — upokarzało go to — obrócił w żart rozmowę, aby nie okazał, że cierpiał.
— Alfku, serce moje — uspokój się — wszystko będzie dobrze... Miłość taka jak twoja zwycięża... ożenisz się i będziesz u nóg bóstwa pędził życie szczęśliwe...
To mówiąc pocałował go wesoło i zabierał się wychodzić. Alf, który potrzebował słuchacza, nie puścił go samego, poszli razem.
Czy tego dnia skorzystali z odczytów, które odwiedzić raczyli — trudno odgadnąć. Pani Robert’owéj niemal przez cały ranek w domu nie było, nie zastali jéj powróciwszy, czekali z obiadem. Przyjechała z niezwykłemi rumieńcami na twarzy roztargniona, pomieszana, niespokojna. W czasie obiadu mówiła przeciw zwyczajowi mało, nie odpowiadała prawie na pytania, była zamyśloną mocno. Alf ją czułością swą starał się rozbroić, domyślając się gniewu jakiegoś; ściskała go, całowała, łzy miała na oczach, ale do zwykłego stanu powrócić nie mogła.
— Co mamie jest? szeptał Alf do przyjaciela.
— Nie wiem — odpowiedział Zdzisław.
Była ona tego dnia obrazem kobiety opanowanéj myślą jakąś despotycznie nad nią ciążącą. Widać było, że musi paść albo zwyciężyć. Zaledwie obiad się skończył — posłała po konie znowu. Burzliwo było i słotno, nie wstrzymało jéj to na chwilę...
Na zapytanie syna, dokąd jedzie? odpowiedziała z pocałunkiem wesoło:
— Dowiesz się późniéj.
Zdzisław z obawą na nią spoglądał, czując, że szalona myśl, z którą się wyrwała wczoraj, nie opuściła jéj jeszcze. Spodziewał się, że te marzenia dziwaczne wprędce się o rzeczywistość rozbiją.
Na herbatę zjawiła się piękna Laura, z mocno wypieczonemi rumieńcami na twarzy, uścisnęła syna serdecznie, była weselsza, ale milcząca... Zdzisław nieco zaniedbany znowu padł w łaski jak dawniéj.
Uśmiechała mu się i wdzięczyła... Dawniéj miłe mu to było, teraz prawie groźne. Nie wiedział czemu zaczynał się lękać téj kobiety, która się nie lękała niczego....
Jakby dla uspokojenia go, była dlań tego wieczoru nadzwyczaj uprzejmą i czułą.
— Jak my powinniśmy być mu wdzięczni! mówiła do Alfa — jaki on dla nas dobry!... Jakie życie musielibyśmy tu prowadzić, gdyby téj naszéj opatrzności nie było!
I ściskała go za rękę, a przeszywała wyzywającemi oczyma.
— Dla Alfa, dla mnie, a! to prawdziwa opatrzność! coraz żywiéj i z większym zapałem wołała pani Robert’owa. Takiéj dobroci, takiego poświęcenia... na świecie mało!
Zdziś się rumienił i prosił, aby mu oszczędzano tych pochwał — nic to nie pomogło... Matka i syn osypywali go niemi wieczór cały. Alf był w tém szczery i mówił tylko co czuł. Szczególniéj pośrednictwo do Herminii, ułatwianie z nią stosunków, obudzało w nim wdzięczność najgorętszą...
— Między Zdzisiem a mną, wołał ściskając go — c’est à la vie, et à la mort!!
Te wybuchy mieszały nad wszelki wyraz hrabiego... Niespokojny wyrwał się pod pozorem bólu głowy zawczasu do swojego pokoju. Lecz ucieczka ta nie na wiele się przydała.
Pani Robert’owa w kwadrans potém, niosąc kolońską wódkę, Eau des carmes, eter... przyszła sama do niego. Rzuciła to wszystko na stolik i siadła na kanapce, podpierając się na ręku. Alf był już u siebie.
— Cały dzień latałam jak szalona — odezwała się — mów co chcesz, c’est la seule idèe raisonnable... Herminię trzeba z rąk ojca wyswobodzić, uczynić panią swéj woli... Głupi, nieznośny starzec jest zacięty i uparty; nie można się spodziewać nawet go przeprzeć. Panna Róttler, wszyscy co go znają — mówią toż samo... Ty musisz być zbawcą naszym.
Nie dając słowa wtrącić Zdzisławowi, ciągnęła daléj bardzo żywo:
— Moja myśl nie wydała się innym tak niedorzeczną jak tobie... Panna Röttler powiada, że jest genialna... że tylko miłość macierzyńska taka jak moja zdobyć się na nią mogła... Dała mi słowo, że o tém z Herminią mówić będzie, że ją przygotuje... i ma nadzieję, że dziewczę się zgodzi...
Zdzisław chciał coś mówić, pani Robert’owa wyciągnęła białą dłoń i położyła mu ją na ustach.
— Ale słuchajże mnie — ciągnęła daléj. Alfowi nie mówię nic, dopóki wszystkie przeszkody zwyciężone nie zostaną... Obiecałam Röttlerce... co zechce... Posag, męża... wdzięczność moją... dozgonną... Jestem pewna, że sama uciecha przyłożenia ręki do tak wielkiego dzieła skusi ją... Pisze romanse, ale nigdy nic podobnego nie wymyśliła... Może z tego późniéj zrobić arcydzieło. Pomysł jest — jak ona sama powiada — genialny... Hrabia Zdzisław Samoborski oświadcza się o pannę Herminię. Ojciec ściska go, całuje w głowę, płacze z radości, zezwala... Ślub uroczysty... Po ślubie w godzinę gwałtowny interes zmusza hrabiego do wyjazdu... Gwałtowną sprawę zawsze wymyślić potrafimy... Podajecie prośbę o rozwód... ja płacę za wszystkie formalności... rozwód w takiém małżeństwie, które się rozeszło od ołtarza bardzo łatwy... ksiądz mi to powiadał, radziłam się dziś duchownych... Zapowiedzi i wesele Alfa...
— I — i pan hrabia Samoborski nie będzie mógł potém oczu na świat pokazać! — zawołał hrabia.
Pan hrabia jedzie ze mną do mnie i nie potrzebuje pokazywać oczu nikomu, oprócz mnie... odpowiedziała energicznie pani Robert’owa — pan hrabia opuścić nas — nie może...
Zdzisław zamilkł chmurno... rozmowa została szeptem niezrozumiałym przerwana, który się długo przeciągnął.
Nazajutrz był czwartek u profesora Puciaty. Zdzisław poszedł nań. Alf się wyrywał, matka go nie puściła, ubłagała, aby nie szedł. Hrabiemu odchodzącemu dawano instrukcye na wschodach jeszcze. Pani Robert’owa trzy razy wracała, zawsze czegoś zapomniawszy, niespokojna i poruszona.
Gdy wszedłszy do salonu profesora hrabia spojrzał na pannę Herminię, znalazł na jéj twarzy wyraz jakiś tak dziwny, zagadkowy, iż zaledwie się przywitawszy, pospieszył ku niéj, aby jéj prosić o tłómaczenie. Oczy Mini zdawały się go badać jakby po raz pierwszy widziały.
— Pani się nie gniewasz na mnie? spytał.
— Ja? za cóż?
— Nie wiem...
— Zkądże to posądzenie?
— Przeczucie — rzekł Zdziś.
— Fałszywe, powoli i poważnie poczęła panna Herminia. Niech pan sobie tego nie tłómaczy źle i nie weźmie za próżną chwalbę z méj strony. Bóg mi dał tak szczęśliwe usposobienie, że gniewać się nie umiem. Niecierpliwię się czasem, dziwię niekiedy — cierpię — ale wstydziłabym się gniewu, bo to oznaka bezsilności i braku panowania nad sobą.
— Możnaż panować zawsze nad sobą? spytał Zdziś uśmiechając się.
— Ja sądzę, ale potrzeba — chcieć — mówiła Herminia wlepiając w niego to spokojne zagadkowe wejrzenie, które się zdawało zimne jak lód, a jak ogień piekło... Zkądżeś pan wziął ten gniew? dodała.
— Z oczu pani?
— Nie wiem, chybaby oczy moje nieposłuszne mi były i mówiły nie to co ja im każę.
— Uderzyło mnie przecie niezwyczajne ich wejrzenie.
— Tak — to prawda — szepnęła Herminia...
Zdzisław pospieszył z ukłonem od Alfa...
— Czy nie przyjdzie? spytała chłodno.
— Dziś — nie — i bardzo mu żal, że musiał w domu pozostać.
— Pan jesteś dziwnym człowiekiem, odezwała się Herminia, taka przyjaźń! ja panu Alfonsowi jéj zazdroszczę...
— Ale czémże przyjaźń przy daleko gwaltowniejszém, silniejszém uczuciu, począł Zdziś, które pani obudzasz...
— Jabym przyjaźń wolała — zdaje mi się, że na nią więcéj rachować można...
— Każ mi pani powiedzieć co Alfonsowi.
Zamyśliła się trochę piękna Minia.
— Chyba: że mu przyjaźni pańskiéj zazdroszczę...
— Ale ja równą mam dla pani... pospieszył Zdzisław...
— Równą — o! nie! to być nie może — odezwała się profesorówna: dwie takie w sercu pomieścić się nie mogą...
— Są serca...
Herminia przerwała przywodząc wiersz poety:

— ...Serca zbyt wielkie...
Stają się gniazdem jaszczurek...

Serce co dużo zmieścić może, niebezpieczne, tak rzekł wieszcz, a ja mu wierzę. Mnie się zdaje, że nad jedno silne uczucie więcéj ludzka pierś pomieścić nie może...
Panna Röttler z widoczną ciekawością spoglądała z dala na rozmawiających; twarz profesora Puciaty jaśniała weselem... Kiedy niekiedy spoglądał z ukosa na tę piękną parę i ręce zacierał.
Roszek nadchodzący z nutami w ręku odciągnął siostrę do fortepianu; spojrzała długo na hrabiego i zabrała się do gry z bratem.
Zdzisław pozostał w miejscu jak wkuty — dzikie myśli błądziły mu po głowie.
— Miałażby już Herminia wiedzieć o projektach i czuć ku niemu pogardę? W oczach własnych zasługiwał na nią.
Dopóki był pod panowaniem matki Alfonsa, ulegał urokowi jéj; tracąc ją z oczu, odzyskiwał siebie samego — dziwił się sobie, oburzał... Wszystko to zdawało mu się snem jakimś niezdrowym, bolesnym... Wejrzenie Herminii wywoływało rumieniec; dziewczę to ciągnęło go ku sobie jakiémś uczuciem nieznaném. Nie była to pewnie miłość, ale fascynacya jakaś niepojęta. Widział w niéj wyższą istotę jakąś, niezrozumiałą dla siebie.. Nie dziwił się Alfowi, pytał tylko, czy ten młodzieniaszek ledwie rozpowity i niezupełnie rozbudzony, godzien był takiéj kobiety, co jak natchniona wieszczka na świat patrzała? Mogłyż się z sobą pogodzić ta niemal niewieścia natura Alfa, z prawie męzką Herminii naturą??
— Życie obfite w zagadki! westchnął po cichu. Któż zrozumie sympatie i wstręty? Wszak mogą się czuć pociąganemi umysły, a odpychać serca — mogą się ku sobie wyrywać dłonie, a nie rozumieć usta!
Zdzisław przy niej wracał do młodzieńczych poetycznych dni swoich, po których nosił żałobę, teraźniejszość truła go wygodną i pieściwą prozą życia.
Miałożby się wszystko na sybarytyzmie bez drgnienia serca zakończyć?
Rozmyślał tak, gdy Puciata się zbliżył do niego.
— Miałem list od Porowskiego w odpowiedzi na ten, który do niego pisałem, rzekł — kłania się hrabiemu on i panna Stanisława...
Wspomnienie Wólki i jéj dobrych serc przyjacielskich rozczuliło Zdzisia... ta woń od Samoborów odżywiła go...
— Cóż piszą więcéj? co więcéj? zapytał...
Puciata ustami krzywił, jakby mu to ciężko przyszło wypowiedzieć.
— Są nowiny — są — osobliwe — i niedobre — nie — począł z wolna... Nad stryjem hrabiego palec boży...
— A! cóż takiego? podchwycił Zdziś zdziwiony mocno.
— Dzikie to stworzenie snadż chorowało na jakieś pojęcia fałszywe o wychowaniu dzieci i miało się za rozumniejszego od innych... Nie kazał ospy szczepić swoim i podobno wszystkie potracił...
Zdzisław drgnął i zamilkł.
— Wszystkie? zapytał.
— Porowski mi pisze, że żadnéj ocalenia trzeciego nie było nadziei...
Zamilkli. Zadumał się hrabia. Nie żal mu było człowieka, co go tak nielitościwie pokrzywdził, ani się téż cieszył z jego niedoli; chodziło mu mimowolnie po głowie, że Bóg może jeszcze przywrócić mu co stracił. Nie mógł się oprzeć téj myśli, która mimowolne na nim uczyniła wrażenie.
Puciata powiódł oczyma po jego twarzy, jakby myśli z niéj chciał przeczytać.
— Dziwne są sprawy boże! dodał poważnie — niepojęty czasem wymiar sprawiedliwości, powolny, ale nieunikniony...
Zdzisław mówić nie mógł — sama najodleglejsza nadzieja odzyskania niezależności poruszała go do głębi. Pod wrażeniem jéj spędził wieczór, i dosyć roztargniony zbliżył się raz jeszcze do panny Herminii, z którą słów kilka obojętnych zamienił... Wydała mu się szczególnie piękną tego wieczoru, promieniejącą nadziemskim spokojem.
Nie mógł się wstrzymać, by jéj się wyspowiadać.
— Alf, rzekł — żałować powinien, że pani nie widział tego wieczoru... byłby chyba oszalał, tak pani dziś jesteś piękną...
Dosyć śmiały komplement, zdziwił profesorównę, która główkę dumnie podniosła.
— Pan jesteś tak dobrym przyjacielem — zawołała — że zastępujesz pana Alfonsa nawet w prawieniu mi grzeczności, których ja nie lubię...
— Darujesz pani, to mi się mimowolnie wyrwało, jest to prędzéj niegrzeczność, niż grzeczność — bo pani zawsze jesteś piękną...
— A pan hrabia czasem bywasz dziwnie... ekscentrycznym plenipotentem...
— Na ten raz mówiłem w mojém własném imieniu — rzekł kłaniając się Zdzisław...
— A pan Alfons nie weźmie panu tego za zdradę? ironicznie zapytała Herminia.
— Ja się do tego nie przyznam, a pani przez litość nie oskarżysz mnie przed nim...
— Jeśli nie spyta... bo kłamać nie umiem... rzekła Herminia. Pamiętaj pan, proszę, to moje słowo... ja fałszem się brzydzę...
— A ludzie utrzymują, że w naturze niewieściéj..
Herminia spojrzała nań surowo.
— Mnie się zdaje — odpowiedziała, że jest dwie żeńskie natury — natura kobieca i niewieścia. Ojciec mi mówił, że to w Polsce dawniéj rozróżniano. Kobieca natura to spadek po matce Ewie: niewieścia to odrodzenie na wzór anielskiego wzoru, Królowéj aniołów...
Mówiła jak sam profesor z powagą nieco naiwną i dziecięcą, ale mówiąc to była zachwycającą.
— Jest może fałsz w naturze kobiety, nie powinno go być w duszy niewiasty...
— Cudnie pani mówisz... westchnął Zdzisław przejęty... zazdroszczę Alfowi.
Skłonił się, prawie mimowolnie to wymówiwszy, Herminia się zarumieniła, odszedł...
Wracał do tego co się domem dlań teraz nazywało, z dwojgiem myśli: o Herminii i o nieszczęściu, jakie dotknęło jego prześladowcę. Jedna i druga wyegzaltowały go nad miarę. Wszedł do saloniku, w którym go czekała pani Robert’owa i Alf, razem z panem Sylwestrem Majakiem, jakby upojony... Po twarzy jego wielce zmiennéj i wrażliwéj, łatwo poznać to było można.
Z nieco pogardliwym półuśmieszkiem, Majak zobaczywszy wchodzącego, podniósł się, skłonił, pożegnał i wyszedł. Zdzisława to niemal ubodło...
Wielu z dawnych przyjaciół i znajomych unikało tak teraz jego towarzystwa... Lecz chwilowe to wrażenie zatarło się zaraz, gdy Alf i jego matka poczęli dopytywać o Herminię, o szczegóły spędzonego wieczoru.
Zdzisław przebąknął coś o swéj rozmowie, ale jéj powtórzyć ani chciał, ani umiał. Zaspokoił tylko Alfa, iż jego ukłony dobrze przyjęte były...
— Szczególnie dziś jesteś rozegzaltowany, odezwała się pani Robert’owa — co ci jest? Nie zwykłeś pan bywać takim, gdy wracasz od Puciatów...
— Tym razem — rzekł śmiejąc się ironicznie Zdzisław — osobiste miałem powody doznać wzruszenia. Profesor odebrał listy z owych stron, które się niegdyś mojemi zwały... Dziwne mi zwiastował nowiny...
— Złe? spytała pani Robert’owa.
— Ani dobre, ani złe, dziwne — rzekł Zdzisław. Stryj, który mi wydarł majątek, miał dzieci troje, zdaje się, że wszystkie z ospy pomarły...
Nie tając wcale radości pani Robert’owa w ręce klasnęła...
— Nie godzi się cieszyć cudzém nieszczęściem ale... nie taję, że to mnie raduje... któż wie?
Uśmiechnął się figlarnie...
— Pan Bóg dobre uczynki nagradza — dodała rękę podając. Wrócisz pan do swych posiadłości...
Hrabia nic nie odpowiedział — ale i on marzeniu znowu oprzeć się nie mógł.
Następnych dni, nic nowego nie zaszło. Spotkał się raz Zdzisław z Żabickim na ulicy, ale się nawet nie skłonili sobie, chociaż nie mogli niewidzieć i nie poznać. Inni współuczniowie zdawali się także unikać hrabiego, który nadto był dumny, aby ich miał szukać. Majak ile razy się z sobą zeszli, właściwym sobie sposobem przedrwiwał z panicza.
Całe towarzystwo jego składali teraz Alf, Roszek i pani Robert’owa.
Wszystko to wprawiało go w rozdraźnienie coraz większe, — instynkt zachowawczy ostrzegał go niepokojem o niebezpieczeństwie. Napróżno w domu pani Robert’owa i Alf starali się go pieszczotami ugłaskać i uspokoić: Zdziś uśmiechał się na chwilę, ale zostawszy sam, wracał do niepokoju, męczyło go fałszywe jego położenie. Okłamywał sam siebie, a oszukać nie mógł.
Jednego z następnych dni, znużony już nieustanném towarzystwem gospodyni domu i przyjaciela, który o niczém nie mówił, tylko o Herminii, sobie i miłości swojéj — wyrwał się Zdzisław pod jakimś pozorem na przechadzkę do Thiergartenu sam jeden.
Potrzebował samotności. Zaledwie usiadł na ławce w cieniu i miał zapalić cygaro, gdy z drugiego końca siedzenia, na które nie spojrzał roztargniony, doszło go szydersko jakoś wyrzeczone:
— Dobry wieczór.
Obejrzał się: na przeciwnym skraju siedział Majak z książką w ręku i fajeczką studencką. Patrzał na niego litościwie.
— Prawdziwie osobliwsze szczęście — zawołał Majak składając książkę, — że hrabiego spotykam samego! A gdzież towarzystwo?
— Jakie?
— Zwykłe!
Majak się śmiał.
— Czyż... nie mogę stąpić bez niego? rzekł prawie gniewnie Zdziś.
— Właśnie się téj pańskiéj emancypacyi dziwuję, mówił Majak... Dałeś się bowiem tak zawojować...
— Nie mam lepszych przyjaciół — odbił namiętnie Zdzisław.
— To pewna, rzekł student, ani lepszego przyjaciela, ani milszéj przyjaciołki — dodał z przyciskiem.
Milczeli przez chwilę. Majak zdawał mu się przypatrywać z politowaniem i przybliżył się.
— Kochany hrabio, rzekł, ja jestem gbur, ale ludzie mówią, żem niezły człowiek. Pozwólcie mi z wami być szczerym, wiele o was dobrego słyszałem od kolegi Żabickiego i życzę wam po bratersku...
Głos Majaka był nieco zmieniony i poważniejszy niż zwykle.
— Wpadliście w tę Kapuę Robert’ów, w któréj całą energię możecie utracić i popaść w niewolę. Nie przeczę, że dla młodzieńca początkującego przyjaźń takiéj miłéj i pięknéj kobieciny rzeczą jest bardzo powabną, ale to człowieka zmiękcza, zużywa, niszczy... Alf dobry chłopiec, nie przeczę, ale on ma kawałek chleba i gotową przyszłość, a wy sami przyznajecie, że na nią pracować musicie.
Zdziś słuchał dosyć cierpliwie.
— Wdzięczen panu jestem za szczerość i radę, rzekł, ale ja w tym stosunku, który potrzebom mojego serca odpowiada, nie widzę niebezpieczeństwa. Panowie go może sobie tłómaczycie fałszywie...
Majak się rozśmiał.
— Ale, ale! zawołał, fałszywie! mów sobie co chcesz... to w oczy skacze... Im prędzéj tém lepiéj, kajdany te złote trzeba pokruszyć...
Zdziś milczał, Majak mu rękę położył, na kolanach.
— Słuchaj pan — rzekł — chcesz-li się ocalić dopóki pora, uciekaj od niebezpieczeństwa... Możesz być niezależnym, czynisz się sługą i niewolnikiem... Zamierzałeś być surowym dla siebie, jesteś aż nadto pobłażającym.
— Powtarzasz pan to, co mu uprzedzony przeciwko mnie Żabicki mówić musiał — rzekł Zdziś.
— Nie Żabicki, ale mi to mówi sumienie własne — dodał Majak... Cedzić ci nie będę, jesteśmy koledzy, baba cię opętała zręczna i za narzędzie będzie używała, dopóki nie złamie... Szkoda mi was... jak Bóg Bogiem!
Zdzisław począł się tłómaczyć.
— To są plotki niedorzeczne... jestem przyjacielem Alfa... Nie można mi mieć za złe, że go kocham... matkę jego szanuję...
— Gadaj zdrów, szanuję! rozśmiał się Majak i wstał z ławki. Nie chcesz słuchać, wola twoja... ale i mnie, i Żabickiemu, i wszystkim nam żal was... Otrząśnijcie się z tego.
Podał mu rękę. Tym razem Zdzisław się nie pogniewał, przyjął uścisk dłoni i począł się jeszcze tłómaczyć i uniewinniać.
Majak ramionami ruszał.
— Ja was nie winię, dokończył, ale babę tę... babę. W tym...
Machnął ręką i poszedł.
Zdziś pozostał nieruchomy na ławce... rozmyślał. Stał się więc pośmiewiskiem i przedmiotem litości dla ludzi. Wchodził w głąb siebie i nie widział winy, tylko prześladowczą rękę losu. Coś jednak dla tego ogółu, który się nad nim znęcał, uczynić było potrzeba!
Od wieczoru u Puciatów i odebrania wiadomości o dzieciach stryja, nieustannie jakaś nadzieja dziwna snuła mu się po głowie. Któż mógł przewidzieć przyszłość?
Następowały ferye akademickie. Zdzisław sądził, iż lepiéjby ich użyć nie mógł, niż jadać w okolice Samoborów, do kapitana, do prezesa Mohyły, do dawnych znajomych. Toby go na czas jakiś od stosunków z Alfem i jego matką, od natarczywości ich, przyjaźni i dziwacznych projektów oderwało. Łatwo mu było znaleźć pozór do téj podróży, interes, potrzebę serca...
Wyjazd zdał mu się konieczny... Myśl uważał za szczęśliwą...
Lżéj mu się zrobiło na sercu po tém postanowieniu, które zdawało się łatwo bardzo wykonalném.
Nad wieczór więc powrócił do domu i zaraz u wnijścia powiedział Alfonsowi, że odebrał listy i że interesa pewne go zmuszą na jakiś czas się oddalić.
Alf zakrzyknął tylko:
— Cóż ja pocznę? — I pobiegł do matki. W chwilkę potém pani Robert’owa na pół ubrana, bo było gorąco, ledwie chustkę narzuciwszy na ramiona, wpadła jak burza.
— Co to jest? co ja słyszę? Alf mi niedorzeczności prawi. Jak to może być, ażebyś hrabia chciał odjechać? Dokąd? po co?
Ton był rozkazujący, — patrzała nań oczyma iskrzącemi, gniewnemi. Zdzisław spokorniał.
— Odebrałem listy, rzekł spokojnie, mam interesa konieczne i na czas jakiś będę musiał odjechać...
— Cóż to za interesa? pokaż pan listy? krzyknęła pani Robert’owa.
Hrabia się zarumienił, a piękna pani zmieniła ton i poczęła wnet jak najczuléj.
— Zdzisiu nasz kochany... ty nas opuścić tak nie możesz! W téj chwili! toby było zdradą, zgubą — o rozpaczbyś mnie przyprawił.
Hrabia stał milczący.
— Interes każdy w świecie da się ułożyć przez plenipotenta, ja poszlę człowieka, my się postaramy...
— Ja się muszę widzieć z dawnym opiekunem moim, z prezesem Mohyłą, rzekł Zdziś — w tém nikt w świecie mnie zastąpić nie może...
Widząc, że walka z kobietą będzie trudna, dodał głosem łagodnym:
— Niech się pani uspokoi, przecież na kilka tygodni odjeżdżając nie zrywam stosunków... powrócę...
Namarszczyła brwi pani Robert’owa.
— Zkądże tak nagłe interesa? nigdy o nich mowy nie było.
Potrzęsła głową.
— Panie Zdzisławie, nie, nadto masz dobre serce, ażebyś nas chciał opuścić...
— Zdziś! zawołał Alf, i rzucił mu się na szyję — nie gub mnie. My sobie bez ciebie rady nie damy...
— Ale ja powrócić przyrzekam — począł hrabia, któremu serce już zmiękło na widok tego przywiązania przyjaciół. Przecież się nie rozstajemy na zawsze, — ja mam sprawy, od których mój byt przyszły zależy...
Pani Robert’owa zamilkła, poczęła się przechadzać żywo po pokoju, znać było, że wcale nie dała za wygraną, i że rozprawę ostateczną myślała odłożyć sam na sam ze Zdzisiem.
Skinęła zręcznie na Alfa, aby nadaremnie się nie silił. Dawano herbatę, częsty gość Roszek wchodził z nutami pod pachą, w wyśmienitym humorze, — jak artysta, który odkrył arcydzieło.
— Schumann! bozki Schumann! krzyknął rzucając papiery na fortepian.
Przerwało to niemiłą rozmowę; po twarzach mógł poznać, że wszedł na jakiś spór i zmieszał się nieco.
— Jestem niepotrzebny z moją muzyką? zawołał chcąc się cofnąć.
— Ale owszem, przychodzisz nam na pomoc, spodziewam się, jako sprzymierzeniec, poczęła pani Robert’owa. Patrz na tego pana — (wskazała hrabiego) — chce nam uciekać...
— Dokąd? spytał Zdziwiony Roszek; a toby było piękne! gdyśmy się do niego przywiązali i pokochali go...
— Ja na parę tygodni muszę jechać w swoje strony...
— Bałamuctwo! fantazya! kaprys! dziwactwo!.. przerwała pani Robert’owa — wymyślił sobie jakąś sprawę, aby uciec od nas.
Alf przystąpił znowu, aby go uściskać, uwiesił się na jego ramieniu i szeptał mu w ucho:
— Zdziś — ja tego rozstania nie zniosę.
Matka znowu skinęła nań, że może być spokojny...
— Z tego nic nie będzie — rzekła stanowczo; siadajmy do herbaty...
Zaczęto mówić o czém inném. Roszek wtrącił coś o Schumannie — pani Robert’owa nie chciała o nim słuchać, dla niéj on nie był dosyć jasny... zdawał się dziwacznym.
Około Zdzisia jak nigdy obracali się wszyscy, aby mu dogodzić i uprzedzić jego życzenia. Ciasteczka jakie lubił, przekąski, które mu najlepiéj służyły, podsuwały piękne rączki matki i syna.
Zdziś był rozczulony. „Jesteś niewdzięczny!“ kilka razy na ucho powtórzyła mu matka Alfa... i pogroziła na nosku... Nie mógł już się tłómaczyć, milczał... Wieczór pomimo muzyki wlókł się długo. Roszek nareszcie wyszedł, Alf posłuszny matki skinieniu oddalił się do swojego pokoju: z trwogą dostrzegł Zdzisław, że go rzucono na łup pięknéj pani, która wstała majestatyczna i poważna.
— Teraz mówmy, rzekła — jesteśmy sami. Tak się z przyjaciołmi nie zrywa... pokaz mi list...
Zdzisław podniósł oczy...
— Nie mogę, odpowiedział: w liście są rzeczy, które nie mnie, ale innych obchodzą.
— A więc tajemnice masz, dla mnie? dla mnie? poczęła pani Robert’owa.
— A więc nieufność — odparł hrabia — nawzajem, jeśli się mam aż składać dokumentami.
— Mniejsza o to, nie żądam ich, odezwała się podraźniona pani — powiem jedno tylko. Listu żadnego nie było... to fałsz. Chcesz się nas, mnie pozbyć i zerwać, to widoczna... ale to niegodnie!
Chustkę przyłożyła do oczu, głos jéj stał się płaczliwy...
— Tego się zawsze szczere, serdeczne, bezinteresowne przywiązanie może w końcu spodziewać... mówiła — oddaliśmy ci wszystko... dom, serca nasze... naraziłam się na ludzkie języki, bom... przywiązała się do was... A to zapłata za ofiary? Sprzykrzyło się... idźcie precz.... nie znam was.
Przejmujący głos doskonałéj artystki, która łzy, boleść, jęki tak grać umiała, że ją posądzić o udanie nie było można, że ona sama może wydawała się sobie szczerą, przejął Zdzisława. Począł się uniewinniać.
— Czyż zasłużyłem aa te posądzenia? alboż nie ma mi być wolno nawet na kilkanaście dni odjechać?...
W ten sposób zawiązała się walka siły nierównemi. Kobieta miała za sobą doświadczenie, umiejętność, znajomość człowieka i serca ludzkiego, sympatyę, jaką obudzała i wiedziała, że ją ma u niego: młody hrabia miał swe niedoświadczenie, rozpieszczenie, brak energii, łatwowierność, młodość i kajdany, jakie wkłada nałóg łatwo się nabywający miłego przyjacielskiego stosunku... Łatwo było przewidzieć, jak się to skończy.
Jednakże Zdziś obstawał przy swojém, chciał jechać koniecznie, ale dawał uroczyste słowo honoru, poprzysiądz musiał, że powróci. Po kilkakroć podając rękę, którą Robert’owa ściskała silnie, powtarzał to słowo i przysięgę. Uspokoiła się dopiero. Zaczęto mówić o szczegółach podróży, o jéj trwaniu, o wyjeździć.
Matka Alfonsa rozporządzała najmniejszemi drobnostkami, obmyślała co miał wziąć z sobą, a co powinien był zostawić — dysponowała gdzie i z jakiém miał być pożegnaniem. Zdzisław na wszystko się zgadzał. Szło mu o to, ażeby na czas jakiś zszedł złośliwym oczom z placu — aby odetchnął i odzyskał samego siebie.
Spieszył się tak, że dnia nie chciał utracić... Gdyby nie panna Herminia, Alf byłby mu może towarzyszył, ażeby pewniejszym być, że powróci.
Na chwilę nie spuszczano go z oczu... Zdaje się nawet, że śmiała pani Robert’owa zarządziła poszukiwania listu w jego papierach, które nielitościwie rozrzuciła i nic nie znalazła.
Zdziś jakby odżył, w lepszym znacznie humorze poszedł z pożegnaniem do profesora Puciaty...
Znalazł go w jego gabinecie, w szlafroku wprawdzie, ale w chustce białéj na szyi, jak zwykle z gazetą w ręku. Zdziwił się niepomału stary posłyszawszy, że jechać zamyśla, ale podróż tę zrozumiał; a że chętnie bodaj kilka groszy rad był oszczędzać, dopominał się, aby bez listu do kapitana Porowskiego nie wyjeżdżał.
— Jeśli się chcesz z Minią teraz pożegnać, dodał poważnie, możesz pójść do salonu, znajdziesz ją tam pewnie. Nic nie mam przeciwko temu, zaraz i sam nadejdę.
Widoczna to była łaska... bo Puciata młodzieży tak łatwo do córki nie zwykł był dopuszczać. Zdzisław podziękował i poszedł.
W salonie jednak Herminii nie zastał... Na odgłos jego stąpania, odezwała się z drugiego pokoju.
— Roszek? czy to ty? Chodź tu!
— Przepraszam panią — to ja!
Dziewczę pokazało się we drzwiach.
— Cóż tu pan robisz o téj godzinie? spytała zdziwiona.
— Przychodzę panią pożegnać i to za pozwoleniem i upoważnieniem profesora.
— Jakto pożegnać?
— Wyjeżdżam na ferye...
— Dokąd?
— W moje dawniéj strony...
— Nigdy pan hrabia nie mówiłeś o tém...
— Bo to przyszło niespodzianie...
Zamyśliła się Herminia patrząc mu w oczy, jakby z niego prawdy dobyć chciała.
— Prędko powrócisz hrabia?
Zdziś się zawahał z odpowiedzią.
— Myślę, że za parę... kilka tygodni...
— A przyjaciel pański czy także z nim jedzie?
Uśmiechnął się Zdzisław.
— Nie — zostawiam go — pani, rzekł cicho.
Panna Herminia jakby dla przedłużenia rozmowy wskazała krzesełko. Profesor widocznie naumyślnie nie przychodził. Siedli naprzeciwko siebie. Czarne oczy magnetyzowały z dziwną natarczywością i odwagą.
— Kiedyż się pana hrabiego mamy spodziewać?
— Czyż pani raczysz się mnie spodziewać i postrzedz, że mnie tu nie ma? zapytał Zdzisław...
— O! niezawodnie — odparła powoli — przecież hrabia mi się oświadczyłeś z przyjaźnią, a ja biorę wszystko bardzo na seryo...
— Ja także...
— Weź pan przyjaciela z sobą, niech się rezerwie trochę...
— Ciężkoby mu się było od tych miejsc oddalić — rzekł Zdzisław.
Ironicznie jakoś uśmiechnęła się panna Herminia.
— Ale cóż on pocznie bez hrabiego? rzekła: nie da sobie rady i zatęskni śmiertelnie...
— Nie sądzę... ktoś mu zastąpi wszystko... pani się domyśli o kim mówię...
Na to pytanie odpowiedziało wejrzenie niezrozumiale pytające, niedowierzające, prawie szyderskie... Potém Minia odwróciła głowę, popatrzała na okna i zamilkła. Profesor zaczytawszy się snadź w gazecie, nie przychodził.
— Będziesz pan tam pewnie widział Porowskich — odezwała się Herminia; ja ich nie znam — ale dziwny stosunek łączy mnie ze Stasią. Przypisywała się do listów ojca, potém jako córki dwóch starych przyjaciół, zaczęłyśmy pisywać do siebie, i choć nigdy w życiu nie widziałyśmy się, a znamy się tylko z fotografii, pisujemy do siebie i jesteśmy najserdeczniéj. Powierzyłabym hrabiemu list do Stasi, gdybym pozawczoraj go nie wysłała.
— Pocztą?
— Nie, powiózł go jadący w tamte strony znajomy Roszka... zdaje mi się medyk... jakże się zowie?
— Czy nie Żabicki?
— Tak jest...
— A to mój dawny... nauczyciel i przyjaciel, rzekł hrabia...
Herminia się uśmiechnęła.
Zdaje mi się, że dla... dla Porowskich tam pojechał. Roszek się domyśla... nie wiem... wszak zna pewnie Stasię?
Podniosła oczy...
— Ja się nie umiem domyślać nic — rzekł hrabia — ale — bardzo być może, iż go tam miłe ciągną wspomnienia, jak mnie...
Westchnął i zachmurzył się, a że profesor nie nadchodził, chciał pożegnać pannę Herminię.
— Już pan uciekasz? a tak się długo nie zobaczymy, rzekła spokojnie patrząc mu w oczy i wyciągając doń rękę trochę drżącą. Nie śmiem wstrzymywać, żegnam pana — ale się spodziewam, że o nas nie zapomnisz... i że do nas powrócisz... Prawda?
Zdzisław się skłonił, i sam nie wiedział jak popełnił tę nieprzyzwoitość, że ją w rękę pocałował.
Rumieniec żywy wystąpił na twarz ślicznego dziewczęcia, spuściła oczy i dodała cicho:
— Znajdziesz nas pan wiernymi przyjaźni... proszę nie zapominać...
Profesor właśnie nadszedł na tę chwilę i zatrzymał się nieco we drzwiach, jakby pożegnaniu nie chciał przeszkadzać, udając, że rąk, które się dopiero rozerwały nie widzi...
— Kochany hrabio — rzekł, — proszę o zabranie listu mojego do kapitana... i kłaniajcie mu się najserdeczniéj. Posyłam mu moją fotografię i Mini... tylko téj proszę nie zgubić. Kompromitująca rzecz pięknéj panny wizerunek w rękach obcych... Odeszlę wszystko przez Roszka, abyś się nie potrzebował fatygować...
Zdzisław ukłonił się raz jeszcze profesorównie, która wyszła natychmiast... i dosyć smutny, choć sam nie wiedział czego, wysunął się z pokoju...
Nazajutrz w istocie Roszek mu przyniósł ogromną kopertę niezapieczętowaną z adresem kapitana... W niéj, jak się późniéj przekonał hrabia, był list do Porowskiego, dwie fotografie dla niego i jeszcze jedna panny Herminii, nie wiedzieć dla kogo przeznaczona, z nadpisem: Przyjacielowi... Tę zdaje się, że hrabia nic nikomu nie mówiąc, potajemnie sobie przywłaszczył...


∗             ∗

Prezes Mohyła, który od czasu katastrofy Samoborskich, znacznie podupadł na zdrowiu, mniéj teraz niż kiedykolwiek z domu wyjeżdżał. Nogi mu brzękły coraz groźniéj, chodził z trudnością o kiju, i znaczniejszą część dnia spędzał w starym, odartym fotelu, na gawędce z jakimś łaskawcą, lub z kimkolwiek z domowych. Na majątku znacznie nadrujnowanym gospodarzył syn jego pan Jeremi Mohyła, człowiek już także niemłody, obywatel ziemski, nawykły do tego szlacheckiego życia, które niegdyś ojciec prowadził. Zwał się pan Jeremi gospodarzem i rolnikiem, i zdawało mu się, że to powołanie spełnia sumiennie, skarżył się nawet często na nawał pracy. Wyjeżdżał na koniu bez chartów, lub z chartami na pole, objeżdżał łany, niekiedy fantazya mu przychodziła zajrzeć i do lasu, stał czasem chwilę z cygarem nad robotnikami, osobliwie jeśli młode kobiety były między niemi... Zaglądał i do regestrów i do śpichlerzów — ale to wszystko czynił nudząc się, obojętnie, z obowiązku i nawyknienia, i ciężyły mu te czynności, a gospodarstwo, choć na pozór nie zaniedbywane, szło bardzo licho.
Prezes, któremu za jego czasów wcale nie szło lepiéj, syna nie obwiniał, składał to na te — psie lata... które coraz się gorsze stawały, i na jakiś fatalizm ciężący nad Mohyłami.
— Cóż robić, moja duszko? mawiał do syna — co robić? Jakoś to będzie — głową muru nie przebijasz... jak nie idzie to nie idzie — to darmo.
Długi dawniéj pozaciągane ciężyły, w dodatku pan Jeremi ożenić się jakoś nie mógł. Prawda, że pięknym nie był, ale daleko brzydszym się do kobierca szczęściło; prawda, że nie miał za sobą świetnych talentów, ani dowcipu, ale był człowiek uczciwy, miły, zacny... i tylko trochę leniwy a nieporadny.
W innych folwarkach prezesa nie było ani domów, ani ogrodów, oprócz Porzecza... Mohyła sam to miarkował, że on może stał na przeszkodzie ożenieniu syna, bo każda panna rada była być panią w domu, a tu stary ojczysko był ciężarem...
— Jużbym rad to utrapione życie dokończył — wzdychał po cichu — żeby Jeremiemu było swobodniéj, a tu, jak na toż — Kostusia mnie nie chce...
Ojciec był bardzo przywiązanym do syna, Jeremi najczulszym dla ojca. Rodzina w ogóle po staropolsku się miłowała. Siostra Jeremiego wydana była od lat kilku za obywatela z sąsiedztwa, niejakiego Smogórskiego, nie majętnego człowieka, wesołego, poczciwego, nieopatrznego myśliwca, który żonę i psy zdaje się równie kochał, ale mocno bardzo.
Smogórscy albo oboje, albo ona przesiadywali często przy ojcu, a teraz gdy prezes na zdrowiu szwankował i kulawemi końmi swojemi sąsiedztwa nie mógł objeżdżać — mieniali się nieustannie. Staruszek lubił dobrze zjeść i wypić — więc Smogórski starał się o zwierzynę, a pani Ernestyna o słodycze i przysmaki. Poczciwy prezes nie mógł się skarżyć, aby go zaniedbywano... Syn uważał się niemal za ekonoma, choć mu ojciec wszystko dymittował, i bez woli prezesa, bez wiadomości jego najmniejsza rzecz się w domu nie działa.
Dom to był jeszcze patryarchalny, w którym miłość płaciła za wszystkie troski życia. Rodzina trzymała się spójną gromadką i wspólnie biedy i utrapienia znosiła.
Prezes jak dla siebie był nieopatrzny, tak i nieszczęśliwe Samoborskie sprawy przespał, zbytnio ludziom zaufawszy; ale też szczeremi łzami opłacił ten swój błąd, i nie można mu było wspomnieć o nieboszczce hrabinie, o losie jéj syna, bo zaraz płakać zaczynał...
Ile razy kto z obcych napomknął o Samoborskich, a wiele teraz tu o nich mówiono z powodu pana Sebastyana, prezes milknął, spuszczał głowę i słowa się nie odzywał, a potém przez cały dzień wzdychał... i bywało tak, że jeść nawet nie chciał.
Syn téż i córka przestrzegali zwykle gości, aby nie tykali przy nim tego przedmiotu. Hrabia Zdzisław parę razy, wyjechawszy, pisał do prezesa, lecz od kilku miesięcy już zaniedbał téj formalności. Opieka się była skończyła, jeden tylko interes więcéj niż wątpliwy pozostał przy Mohyłach... w ich rękach był prywatny skrypt na kilkadziesiąt tysięcy złotych należnych od niejakiego pana Kazanowskiego. Stary to był dług odwieczny, któremu Kazanowski ów nie zaprzeczał, ale go zapłacić nie mógł.
— Co acindziéj panie prezesie chcesz, kiedy nie mam, odpowiadał stary łysy szlachcic — wyciągając ręce obie — z próżnego i sam Pan Bóg nie naleje... Wioszczyna licha... czasy złe... jak zdechnę, to ja sobie weźmiecie... a póki żyw, żebym choć dach miał nad głową, to mnie nie wypędzajcie.
Po zupełnym upadku Samoborskich, Kazanowski sam się postrzegł, że sumienie kazało coś począć, aby ostatni grosz oddać sierocie... Przystąpiono więc do układów... Zgodził się szlachcie wioseczkę przepisać na imię hrabiego Zdzisława i przyznać mu jéj dziedzictwo, warując sobie dożywocie. Miał wprawdzie lat sześćdziesiąt, ale silny był, zdrów, krzepki i trzymał się jeszcze na koniu doskonale, a chodził po kilka mil na dzień pieszo...
Układ z panem Kazanowskim, był jedynym interesem, który się prezesowi ukończyć jako tako poszczęściło. W chwili gdy hrabia Zdzisław wybierał się odwiedzić okolicę Samoborów, rzecz była już skończona. Mohyła się cieszył niezmiernie, że choć to mu się powiodło, a że sam pisać nie mógł, na syna naległ, ażeby do Zdzisława list przygotował. Ale na wsi, nie nawykłym do korrespondencyj list ułożyć jest sprawą wielką. Jeremi zaczynał brulion: „Jaśnie Wielmożny Hrabio Dobrodzieju“ po razy kilka, i zawsze mu coś przeszkodziło. Prezes codzień zapytywał:
— A cóż list gotów?
Jeremi się tłómaczył...
— A niechże cię — mówił stary — to zupełnie jak ja... com nigdy się tak nie zmęczył niczém jak listem... Ale bo raz tylko przysiedź fałdów...
Jeremi codzień przyrzekał, w ostatku chciała go wyręczyć siostra, napisała coś, ale podarła... Dosyć, że pismo to wysłane jeszcze nie było.
— Ale co tam tak pilnego, mówił Jeremi... co mu z tego przyjdzie, że nominalnie wioskę dostanie? Kazanowski zdrów jak pień — nierychło się jéj doczeka. A gdyby nawet ją i objął, niewielką mieć będzie pociechę...
— Zachciałeś, kiedy nie ma nic, i to dobre! wzdychając mówił stary...
Jednego dnia letniego, gdy prezes z fotelem się kazał wytoczyć na ganek od ogrodu i popijał limoniadę, paląc fajkę, a wzdychał ciągle: „O Jezu! zmiłuj się nademną!“ bo go straszliwie w nogach rwało... zaturkotało coś przed gankiem.
Przy prezesie pod ten czas właśnie jakoś nikogo nie było... Niespokojny zaczął wołać:
— Jest tam kto? jest tam który? hę? a gdzieżeście się u kata pochowali?
Nikt nie odpowiadał... Prezesowi ciężko się było obrócić nawet, gdy już za sobą chód posłyszał ...
Czekał więc. Jakież było zdziwienie i radość, gdy przed nim stanął Zdzisław! Chciał się porwać, aby go uściskać, ale nogi mu nie dopuściły, ręce tylko wyciągnął i łzy mu się z oczu polały strumieniem...
— Jezu miłosierny!... to wy!... co za szczęście!...
Hrabia stał przed nim wzruszony także, i schylił się, aby go w ramię pocałować.
— Jakżem ja szczęśliwy! łkając mówił prezes.
Wtém wpatrzył się w przybyłego i ledwie mu się nie wyrwało:
— Ale cóż się z wami stało?
W istocie oczy tylko starego przyjaciela mogły w tym zwiędłym zawczasu, bladym, zmienionym chłopcu poznać owego ślicznego, rumianego, świeżego Zdzisia ze szczęśliwych czasów. Nie stracił on pańskiego trybu w obejściu się, nie spowszedniał powierzchownością, lecz zestarzał, i nowa dola wypiętnowała się na nim wyraźnie. Twarz nosiła cierpienia ślady, znikł z niéj uśmiech dziecięcy, a zastąpił go ironiczny i smutny... Piękność jego możeby w czyich oczach wydawać się mogła ponętniejszą wyrazem, jaki jéj nadał ból i niepokoje, lecz była chorobliwa i zwątlała... Oczy patrzały nieśmiało... czoło zdawało się wstydzić upokorzenia...
— Siadaj, mój ty gościu drogi, najdroższy, coś o starym przyjacielu i słudze swym nie zapomniał... mów mi o sobie — począł prezes. Jakże to dobrze, żeście to mieścisko, tych szołdrów porzucili, a przyjechali u nas odetchnąć. Oto Jeremi będzie wam rad... a Smogórscy...
I patrzał stary a napatrzyć się nie mógł na dawnego pupila swego, a łzy coraz się nowe dobywały z jego oczu osłabłych...
Jeremi, który był na toku, bo tam jeszcze jakieś resztki domłacano, zobaczywszy bryczkę pocztową, pośpieszył do dworu i przyszedł, gdy już hrabia był zasiadł przy prezesie. Nowe więc powitanie nastąpiło. Z drugiego końca domu pośpieszyła i pani Ernestyna Smogórska, młoda ale otyła kobiecina, poprawiając włosy... Wszyscy okrzykiem podziwienia spotykali hrabiego, nie spodziewano się go tu bowiem wcale; wszyscy téż znajdowali, spojrzawszy nań, że się dziwnie zmienił i postarzał. Zaczęto go rozpytywać, — nie miał prawie nic do opowiadania...
— Był tu u nas przed kilku dniami Żabicki, rzekł prezes, pytałem go o was, nic mi nie umiał powiedzieć, nawet o waszém przybyciu nie oznajmił. Tłómaczył się tém, że na inny oddział chodzi i nie miał czasu, ale zawsze...
Prezes kręcił głową.
— Zwija się tu po sąsiedztwie... nie wiem kędy...
Pani Ernestyna się uśmiechnęła.
— Koło Stasi się kręci...
— Może być — rzekł Mohyła — a no...
Znowu głową pokręcił i nie dokończył.
Pilno było Mohyle pochwalić się sprawą z Kazanowskim skończoną.
— A właśnie, odezwał się, zbieraliśmy się pisać do hrabiego... z interesem... no — i niezgorszym...
Mieliście to tam zdesperowaną sumkę u Kazanowskiego...
Cóż kiedy jéj odebrać nie było można? rzekł Zdziś; nie ma co już mówić o tém...
— Sumienie go ruszyło... dodał Mohyła: myśmy też troszkę nacierali, i wieś swoją wam oddał — ale po najdłuższém życiu, na uspokojenie długu. Macie więc, jeśli nie wioskę, to tytuł dziedzictwa... I to dobrze — lepszy rydz niż nic.
— Zawdzięczam to chyba prezesowi, rzekł widocznie uradowany Zdziś.
Mohyła zamilkł i rozpłakał się.
— Jeremi wam odda papiery! rzekł po cichu...
— A w Samoborach co się dzieje? spytał odważnie Zdzisław.
Prezes spuścił głowę na piersi i szepnął:
— Nie wiem.
Ernestyna i Jeremi spojrzeli po sobie...
— Gospodarzy po swojemu pan Sebastyan — odezwał się Jeremi; tylko mu się coś nie szczęści... dzieci potracił. Mówią, że go rozpacz była ogarnęła tak, iż zamknięty kilka tygodni siedział w ciemnościach i ryczał z bolu... Żona go tylko odratowała. Od téj pory mówią, że i gospodarstwo upadło, i wszystko zaniedbane... Siedzi podobno nad Biblią, nad Psalmami i księgą Hioba... Żony jego poznać téż nie można, tak się zmieniła... Smutno tam... Ale gdyby i był dziś żal a skrucha — mówił Jeremi, — już się dokonane nie powróci. Z pałacu gruzy tylko zostały, park wycięty zarasta, bo go nie wytrzebiono na pole i już pono o tém nie myślą...
Zdzisław milczał.
— Od śmierci dzieci nikt starego garbusa nie widział...
Pani Smogórska zaczęła inne opowiadać szczegóły... Prezes słuchał ich z równą ciekawością, jak hrabia, bo ich też pono nie znał.
— Palec boży! powtarzał po cichu; palec boży... Mówił on ząb za ząb... los mu też zęby rwie....
Zdzisław chciał tegoż dnia wyjechać do Wólki, lecz prezes zakrzyknął, że go nie puści.
— Nie ma nic pilnego, boć hrabia tu w naszych stronach zabawić musisz przecie... Prawdą a Bogiem do Kazanowskiego też pojechać należy i tę tam mizerotę obejrzeć. Jak ono jest to jest, zawsze to szmat ziemi swojéj.
Zdzisław nie przyznawał się do tego, ale i jego to nowe dziedzictwo, jakkolwiek szczupłe, cieszyło i ciekawość w nim obudzało. Folwark Kazanowskiego leżał na granicy Samoborów — wioskę nieraz dawniéj przebiegał Zdzisław konno, dworu jednak w olszynach ukrytego nigdy nie widział...
Jeremi zaczął opowiadać o Suszy — tak się zwał folwarczek Kazanowskiego...
— Dworek lichy pod słomą, zabudowania nędzne... opuszczone to bardzo, ale ludzie mówią, że grunt niezgorszy... Karczma na trakcie pocztowym, stawek z młynkiem choć nie rocznym... łąk dosyć leśnych, no i lasu, wyciętego prawda, włók ze dwadzieścia...
— Jakby Kazanowskiego Pan Bóg do swéj chwały powołał — odezwał się Mohyła — pobudowawszy się, żyć juściż można i z głodu nie umrzeć.
Ernestyna, która się właśnie bohaterowi przypatrywała, pomyślała jednak, że do Suszy nie był stworzony. Czas przebyty w mieście nadał Zdzisiowi jeszcze wybitniejszy charakter miejskiego panicza, któremu trudnoby wyżyć pod słomianą strzechą.
— Ludzie mówią — odezwała się, — że u Kazanowskiego nigdy dostatku nie było... to prawda, ale też i gospodarstwa...
— Myśliwy był — rzekł Jeremi...
— Proszę mojemu mężowi nie przymawiać! rozśmiała się tłusta gosposia. On ci też być bez łowów nie może, a chleb, chwała Bogu — jest...
Prezes ręką machnął...
— Gdzie teraz dostatek? gdzie teraz grosz? zawołał — czasy psie! to darmo... Czy kto gospodarzy czy nie, wszystko jedno... Ot Jeremi, i nie dośpi, i nie doje, i kłopocze się i zabiega... a cóż ma?...
Jeszcze może gorzéj jak za mnie bywało. Psie czasy... Ludzie, i ceny, i rola się popsuła... Koniec świata! słowo daję — plagi wszystkie... Jak nie księgosusz — to motylica, jak to nie — to posucha, to wylewy i gradobicia. Nigdy tego nie bywało!
Gderał tak stary prezes niemal wieczór cały. Zdziś, któremu dobra niespodziewana nowina dodała humoru, opowiadał nieco o Berlinie, i de publicis, bo tego prezes był bardzo ciekawy, szczególniéj od strony Turcyi. Przepowiednia Wernyhory niepokoiła go od dawna... Jeremi mówił o sąsiedztwie, dopomagała mu siostra. Ku wieczerzy przybył prosto z polowania na kaczki wracający, wąsaty, opalony, śmiejący się, zamaszysty Smogórski, którego żona pobiegła uściskać na ganek, jakby go od miesiąca nie widziała.
Cały ten świat wiejski, po owym berlińskim, wydał się nadzwyczaj dziwnie Zdzisławowi. Razili go ci ludzie hałaśliwą nad miarę mową, śmiechem, trywialnym dowcipem, rubaszną serdecznością, obyczajem jakimś niesalonowym. Ocenić ich nie umiał, a wśród nich czuł się obcym, choć serca się w nich odzywały...
Prezes wieczerzę jadł z podwojonym apetytem; przyniesiono wina węgierskiego, któremu Smogórski był rad bardzo... rozweselili się wszyscy, oprócz hrabiego, który pewne zachował decorum.
Na dzień następny pozostawała wyprawa do Suszy i Wólki... Oprócz tego zamierzał być hrabia w miasteczku i odwiedzić Wilelmskich, których plany zmieniły się i oboje pozostali tu założywszy małą pensyjkę dla panien. Chciał być wszędzie, widzieć wszystkich... i przedłużyć swój pobyt w tych stronach... Trochę nie na rękę mu było spotykanie się z Żabickim, lecz miał nadzieję, iż ten go nie obgada, a przed ludźmi po staremu z nim być potrafi...
Późno w noc rozeszli się nareszcie, i krzesło prezesa potoczyło się do jego pokoju...
Nazajutrz po uroczystém śniadaniu które za obiad stać mogło, Jeremi kazał zaprządz do tak zwanego koczobryka najlepsze konie folwarczne i jechać do Suszy...
Już na grobelce koło młynka, dowiedzieli się od chłopaka pędzącego gęsi, że Kazanowskiego w domu nie było. Zdala więc tylko mogli dworek opatrzyć. Leżał otoczony staremi olchami, nad pół zarosłym trzcinami, sitowiem i tatarakiem stawkiem. Lichy był, polepiony, słomą okryty, z ganeczkiem na pokrzywionych słupkach opartym. Ciasne podwórko z łatanych płotów otaczało obejście gospodarskie razem i tak nazwany dwór pański. Obok niego stała kuchenka z małemi okienkami, jeszcze od niego biedniejsza i brudniejsza, a koło niéj i przed nią schły naczynia od nabiału, prania i kuchni. Naprzeciw stajenka i obora z płotów polepionych gliną, nędzne chlewki i komórki siedziały jak grzyby nizko, ogromnemi pogarbionemi okryte dachami. Wszystko tu mówiło o nędzy i nieładzie, a smutne było, dzikie nad wyraz wszelki, jakby z przedkilkuset lat zabytkiem początków cywilizacyi...
Na Zdzisławie widok tego przyszłego dziedzictwa, jedynego jakie miał na ziemi, uczynił wrażenie bolesne; ponuro zwrócił wzrok na ten kątek i milczał. Jeremi, który to postrzegł, wesoło starał mu się wytłómaczyć, że opuszczenie pochodziło z winy gospodarza.
— Nie zaprzeczam, że Susza licho teraz wygląda, rzekł; ale przy pracy i smaku, jaki hrabia masz, jakże to łatwo zrobić ponętném i miłém! Naturalnie, że wszystkoby należało obalić, ogródek sobie zarysować, olchy i stawek do niego zagarnąć.
— Tak, rzekł Zdziś smutnie: stworzyć z niczego nowy światek na miejscu téj gorszéj od ruin nędzy wiekowéj i zaniedbania.
Stali tak u płotu, gdy parobczak nadbiegł, ofiarując się wprowadzić ich do dworku, aby spoczęli. Obaj nic nie mówiąc weszli w dziedziniec, przez który codzienne przechody bydła i ptactwo na nim zamieszkałe, spacer czyniły bardzo niebezpiecznym. Przy studeńce stała wiekuista kałuża pod korytem, w którém chudobę pojono. Kazanowski wcale się snadź ani o wdzięk, ani o porządek nie starał, bo mało w domu siadywał. Dworek służył mu tylko za przyporzysko chwilowe... Z jednéj strony była izba czeladna, z drugiéj pokoje pańskie, to jest jedna izba spora i alkierz sypialny z bardzo maleńkiém okienkiem od ogródka, które samo jedno w całym domu wyjątkowo było pomalowane zielono.
Kazanowskiego mienie składały strzeleckie przybory i lichy bardzo sprzęt domowy. Na stoliku podarty Idzi Blas z Santyllany i jeden tom Tysiąca Nocy, nie wiadomo co robiły.
Kartek w nich brakło, a na pierwszych właściciele pogryzmolili swoje nazwiska. Było też Ad majorem Dei gloriam — choć nie bardzo w miejscu. Kałamarz suchy, pióra popękane, kij w kącie — w sypialni kuferek, szafka... i wszystko.
Zdzisław nie dobrze rozumiał jak tu żyć było można — stał osłupiały. Miał się więc uważać za szczęśliwego, że mógł być téj nędzy spadkobiercą?
W jego oczach nie miało to żadnéj wartości, a stawało się ciężarem; nie śmiał się jednak odezwać. Przeszli w milczeniu wszystkie kątki. Chłopiec otworzył drzwi z sieni do małego ogródka, dzikiemi wiśniami i agrestem zarosłego, wśród którego siedziały główki kapusty, cebula i czosnek z długiemi łodygi powywracanemi fantastycznie...
Drabina stara wiodła ztąd na dach pod pozorem wycierania komina, któremu się to nigdy nie trafiało, ażeby kto o nim pamiętał. Co kilkanaście miesięcy zapalały się sadze, puszczano gęś ofiarną, Kazanowski strzelał w komin, lano wodę i na tém się kończyło... Na jaki rok można było spać spokojnie. Nie było co zresztą oglądać. Młynek w lecie odpoczywał. Po za olszynką łąka, a za nią pola widać było i lasy w głębi... Dwór Kazanowskiego wyglądał tak mizernie, jak zabudowania. Chłopiec był bosy i w zgrzebnéj koszuli; z oficynki wysunęła się postać płci żeńskiéj zasmolona, z czarną od sadzy chustą na głowie, potém stary o kiju pasiecznik, nareszcie dziewczynka blada i piegowata... Chłopiec, który oprowadzał, mówić umiał; reszta obawiając się zapewne badań, na widok przybyłych żywo się cofała pod opiekuńczy dach kuchenki...
Jeremi domyślił się przykrego wrażenia, jakiego Zdziś doznać musiał i rzekł wesoło:
— Wziąć taką pustynię a stworzyć z niéj raj... to prawdziwa przyjemność. Wszystko do zrobienia... to dopiero miło!
I zaczął się śmiać. W téj chwili coś zahuczało przed dworkiem, Kazanowski nadjeżdżał na kozackiém siodle i chudym koniu. Chłop był zdrów, silny, z nosem czerwonym, w siwéj sukmance... Skoczył raźno z wierzchowca i puścił go do stajni, a sam ku Jeremiemu pośpieszył, nie poznawszy Zdzisława.
— Przebacz panie podsędku dobrodzieju — żeśmy się tu wdarli do jego własności, którą hrabiemu Zdzisławowi pokazać chciałem...
— A! szanownego hrabiego, dobrodzieja mojego! krzyknął Kazanowski — zdejmując czapkę — co za szczęście!...
Zdziś się skłonił.
— Przyjechałeś hrabia obejrzeć swe przyszłe dziedzictwo... mówił daléj — i słusznie. Trochę opuszczone! tak! człowiek stary, do niczego ochoty nie ma, ale nie chwaląc i nie przechwalając, dołożywszy pracy, hrabio — klnę się — złote jabłko bierzecie! Na okolicę całą takich gruntów nie ma jak w Suszy... Łąki, sama koniczyna... las przedziwnie wyrosły... położenie cudowne... Czego dusza zapragnie... Małe to, ale cacko... To bieda, żem ja stary i że się zagryzłem... ochota odpadła... przez to wszystko zmarniało...
Westchnął.
— Proszęż do środka — choć spocząć... nie chwaląc się i nie przechwalając, mam trochę maliniaku, jakiego u nas nie znajdzie się nigdzie... Gdyby panowie raczyli...
Zdzisław i Jeremi zaczęli dziękować, składając się pośpiechem, ale Kazanowski niemal gwałtem zmusił ich wnijść nazad do domu i przysiąść na chwilę.
— Widzisz hrabio, rzekł bijąc się w piersi, oddaję ci wszystko co mam, nie chcę na tamten świat nieść ciężaru na sumieniu — bierz co twoje... Innyby był z długiem kręcił — jam człowiek prawy, cudzego nie żądam. Więcéj powiem, wam czas drogi, wy możecie z Suszy uczynić majątek co się zowie... ustąpię wam natychmiast, dajcie mi rocznie choć kilkaset złotych... W kluczu Radziwiłłowskim wakuje leśnictwo, ja psy i myśliwstwo lubię... pójdę służyć... Żal mi was, bom widział Samoborskich w lepszym bycie; mnie tak z wioską, jak bez niéj, ja nie gospodarz...
Spojrzał na siedzących, Zdzisław nie wiedział co mówić, Jeremi go wyręczył.
— Wiecie co? rzekł do Kazanowskiego, hrabia mało ma doświadczenia; przyjedźcie do nas na obiad w tych dniach, prezes rozpatrzy tę rzecz, a jeśli to możliwe... czemużby się zrobić nie miało?
— Ja wiele pretendować nie będę, dodał Kazanowski...
Począł jeszcze Suszę zachwalać, ale goście już się żegnali. Przeprowadził ich do koczobryka i stał długo u płotu, póki mu z oczu nie znikli.
Zdzisław milczał.
— Da się to może zrobić, rzekł odjechawszy nieco Jeremi: szlachcic nieporadny, niegospodarny i podobno grywać lubi, ale człowiek zresztą uczciwy... Wioskę teraz objąwszy, możnaby coś z niéj zrobić.
— Ale ja się na tém nic nie znam! przebąknął Zdzisław.
— A od czego Porowski i my i życzliwi wam sąsiedzi? wesoło dodał Jeremi — damy sobie rady...
Droga do Wólki wiodła po nad Samoborów granicami, wkrótce zjechali na drogę i okolicę, którą Zdziś w czasach szczęśliwszych tylekroć konno na Timurze przebiegał obok Żabickiego, spiesząc do matki, do pieszczot jéj, do uśmiechniętych twarzy domowników. Każdy kamień, krzyż, mostek przypominał mu jakąś chwilę życia... Z dala tam gdzie niegdyś był ów park wspaniały i drzewa odwieczne, widać było pnie i zarośla. Z wycięciem ogrodu zmieniła się fizyonomia Samoborów. Znikł pałac, z którego tylko resztki murów gdzieniegdzie sterczały.
Inne budowy zachowały się w całości, lecz widać było na nich opuszczenie, jakby umyślne i mściwe. Zdzisławowi kilka razy łzy zakręciły się w oczach, całego męztwa swojego potrzebował, aby na tę szczęścia ruinę patrzeć oko w oko i nie wybuchnąć jękiem i oburzeniem. Zniszczenie jak piorun w chwili obaliło to, na co długie lata pracowały mozolnie. Cień jego matki unosił się nad tém osmutniałém cmentarzyskiem. Mieszkając w Suszy, musiałby codzień patrzeć z dala na ten grób, na ten raj, z którego został wygnany. Los dziwnie znęcał się nad nim. Zmuszał go po upadku napawać się codzień goryczą jego. Jeremi czasem ukradkiem spoglądał na jadącego, ale widząc boleść wyrytą na twarzy, milczał, nie śmiejąc go zaczepić słowem...
Na gościńcu spotkali kilku ludzi, którzy poznawszy dawnego panicza, popodnosili czapki i witali go z czułością, jakiéj się nie śmiał spodziewać... Dawny stary woźnica hrabiny szedł w łapciach z siekierą na plecach, w siermiędze. Zdziś zobaczywszy Nikitę, prosił, aby się zatrzymano, i wysiadł do niego... On mu to niegdyś siodłał i przejeżdżał wierzchowca i na przejażdżki towarzyszył. Ze łzami Nikita rzucił się go po rękach całować.
— Panicz nasz! zawołał...
Zdziś był poruszony.
— Mój Nikito — rzekł, — dziś ani już panicz, ani wasz... obcy człowiek, który pamięta, żeście dlań dobrzy byli. Jak się macie?
— A cóż? rzekł Nikita — gospodarzę w chacie, we dworze nie jestem potrzebny... tam bronowłokami jeżdżą, a fornal powozi...
Popatrzał na Zdzisława i pokiwał głową.
— Zmieniłem się i ja — ale i panicz też... co robić. U nas tu słychać, że będziecie kiedyś w Suszy mieszkali... daj Boże... ja się tam do was na służbę przywlokę...
— Mój Nikito — nie będę miał z czego na Suszy koni i ludzi trzymać; ale mnie choć nawiedzicie....
Rozpłakał się stary...
— Bogu się podobało, rzekł — wola jego święta... ale i my, cośmy za państwa żyli w Samoborach, teraz na nie patrzeć nie możemy. Ja dwór obchodzę, bo mi się patrząc chce płakać...
Zdziś chciał po staremu obdarzyć Nikitę, ten potrząsł głową i odmówił. Tak się rozstali.
Z bijącém sercem zajechał hrabia przed dwór w Wólce... Okno było we dworku otwarte, a pierwsza głowa, która z niego wyjrzała, była Żabickiego... Nic przykrzejszego dla Zdzisława być nie mogło... Wtém na ganku z rozstawionemi szeroko rękami, we włóczkowéj swéj czapeczce na głowie, zjawił się kapitan, a za nim biegła Stasia zarumieniona, którą powoli doganiał zamyślony Żabicki.
Zdzisław zapomniał przeszłości berlińskiéj, i jakby wczoraj opuścił Porowskich, a nawet Żabickiego, począł się witać widocznie rozradowany ich widokiem. Najmniejszéj tu nie znajdował zmiany, ani w poczciwych twarzach wieśniaków, ani w obejściu ich z sobą — taż sama uprzejmość witała go w progu. Żabicki jakby nic między nimi nie zaszło, podał mu dłoń rozchmurzony i widocznie rad, iż go tu widział. Wszyscy razem z dodatkiem Jeremiego zaczęli mówić, pytać, śmiać się, słowa się krzyżowały i mieszały... Stasia podskakiwała jak ptaszę, parę razy plasnąwszy w rączki...
— Oto mi gość! mówił kapitan: pytałem Żabickiego właśnie, nic mi o hrabi powiedzieć nie umiał... tylko żeś zdrów i że w tym niezdrowym siedzisz Berlinie...
— Jakże się ma Puciata?
— Listy przywożę, rzekł Zdzisław rozweselony; a nietylko listy, ale nawet fotografie.
— Bardzo postarzał? hę? dziad? pytał kapitan. Starzéj wygląda odemnie?
Weszli do domku, Stasia pobiegła z kluczykami myśleć o obiedzie albo raczéj podwieczorku... Żabicki stanął trochę na ustroni. Zdziś odgadywał łatwo powód jego odwiedzin, a może mu zazdrościł... Niegdyś i on marzył trochę o Stasi — dziś wydała mu się jeszcze piękną i ponętną, ale popsute oczy na miejskich twarzach i postawach, już w niéj wdzięku dziewiczego ocenić nie umiały.
Zaledwie kilka słów mieli czas przemówić, powróciła gosposia i jeszcze raz podała rękę hrabiemu, patrząc mu w oczy ciekawie, jakby z politowaniem i współczuciem... Czy Żabicki mówił co przed nią? tego się nie mógł z jéj wejrzenia domyślić, nie zdawało się jednak, aby miał stracić co w jéj oczach, bo go witała jak zawsze serdecznie.
— Jakżeś to pan dobrze, święcie uczynił, żeś przybył nas odwiedzić i nie wyrzekł się starych przyjaciół? Mój Boże! gdyby ludzie czkawki dostawali za każdem o nich wspomnieniem, ilebyś razy hrabia miał ją z naszéj przyczyny!... Ojciec — ja — wszyscy ciągleśmy tu o panu mówili — troszczyli się!! Wszakże podobno kiedyś w Suszy zamieszkasz? szczebiotała — a! taka brzydka ta Susza, taka opuszczona... choć tatko powiada, że z niéj coś zrobić można...
Wszczęła się ogólna rozmowa o Suszy, o Kazanowskim, o przyszłości hrabiego, zaczęto mówić o Samoborach.
— Jam nigdy tego wilka nie widział, rzekł kapitan; graniczymy z sobą, lecz dzięki Bogu nie spotykaliśmy się nigdy... Dotknęła i jego mściwa losu ręka... takie śliczne słyszę miał dzieci... co to tam za rozpacz!! Któż wie? westchnął Porowski: drogi Opatrzności niezbadane...
Nie dokończyli, Stasia na osobności coś szeptała żywo z Żabickim... W chwilę potém przystąpił on do Zdzisława i wyprowadził go na ganek.
— Chwała Bogu — rzekł: wyrwaliście się z Berlina — niewymownie się cieszę... Wszystko będzie dobrze... ale chyba tam nie wracajcie...
I uściskał Zdzisława z niekłamaną radością.
— Cóż myślicie daléj? zapytał.
Zawahał się hrabia.
— No, nie wiem, rzekł — zacząłem nauki, należy je kończyć.
— Zapewne, tylko nie w tém towarzystwie...
— Nie mówmy o tém.
Spojrzeli na siebie i umilkli.
Dla Zdzisława wspomnienie téj słodkiéj niewoli, do któréj powracać musiał, było ciężkie. Zachmurzył się nieco... Nie dano mu jednak z myślami pozostać, gonił za nim Jeremi i kapitan. Oba oni układali już co począć z Suszą. Porowski się gotów był podjąć gospodarstwa.
— Suszę hrabia bierz kiedy dają — zawołał żywo, — u mnie wszystko jak w nakręconym zegarku, samo idzie, nie mam co robić, będę wam chętnie ekonomował — odżyję, odmłodnieję. Kazanowskiemu dać z lichem kilkaset złotych dożywocia i niech nas puszcza... Ja Suszę przerobię da niepoznania... Małe to, ale niezłe...
Projektów było mnóstwo, kapitan kredą na stole zielonym od wista rysował plan dworu i ogrodu, Stasia dodawała do niego przyozdobienia. Jeremi się sprzeczał, Żabicki śmiał, a Zdzisław patrzał na Stasię, na dawnego nauczyciela, na starych przyjaciół, choć myślami był gdzieindziéj. Wszystko to nie poruszało go, nie zajmowało wcale...
Przytomni przypisywali usposobienie smutnemu widokowi Samoborów. Chociaż kapitan zapraszał na noc usilnie, hrabia po kilku godzinach zażądał odjechać do miasteczka, aby dawną pannę Różę, a dzisiejszą panią Wilelmską odwiedzić. Kapitan dawał swoje konie, bo Jeremi chciał do ojca powrócić.
Nad wieczór więc pożegnawszy Wólki mieszkańców, Zdzisław wyjechał. Znalazłszy się na chwilę sam, odetchnął — gwar, wrażenia, cały ten dzień dziwnie go zmęczył. Około niego wszyscy byli szczęśliwi, weseli, jemu na duszy było niewymownie ciężko; Stasia uśmiechała się tak Żabickiemu, jak niegdyś do niego... On — nie zazdrościł mu nawet... ani się jéj dziwił. Susza go upokarzała, położenie teraźniejsze, pożyczane konie któremi jechał — wszystko. Czuł się najbiedniejszym z ludzi, a w duszy nie znajdował siły do podźwignięcia się z upadku.
Na przemiany błądząc myślami około Samoborów i po Berlinie, senny, zmęczony, smutny dobił się do gospody w miasteczku... Dom, do którego zajechał, był jedyny porządniejszy; izba gościnna opatrzona była w billard i bufet na klucz zamykany... Tu zbierali się urzędnicy i bezżenni mieszkańcy, spędzając wieczory przy ponczyku, piwie i billardowéj puli. Z dala już słychać było kul stukanie... drzwi od salki otworzyły się, a w progu ukazał się z kijem w ręku Wilelmski i na widok Zdzisława stanął osłupiały.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! zawołał.
— Jak się masz profesorze?
— Co pan hrabia tu robisz? rzucając kij począł stary...
— Przyjechałem, państwa odwiedzić.
Spoglądając na Wilelmskiego, teraz dopiero postrzegł hrabia, jak się profesor straszliwie odmienił. Szczęście małżeńskie widocznie nie szło mu na zdrowie. Oczy miał wpadłe, łysina się powiększyła, zbiedniał jakoś, a ubranie dowodziło zaniedbania, czy oszczędności — ale pewno nie elegancyi. Surdut wyszarzany pozbył się większéj części niepotrzebnych guzików, bo i dziurki, do których wchodziły niegdyś, były porozrywane. Koszula zmięta na szyi, okręcona była rodzajem chusteczki, któréj końce zdawały się poszarpane. Reszta ubioru nie trzymała się w równowadze, opadając razem z kamizelką na lewo...
— O jakżeśmy hrabiemu radzi! rzekł profesor ręce składając — szczególniéj ja...
To mówiąc kij postawił.
— Chodźmy, dodał, do osobnego pokoiku, abyś hrabia odetchnął... troszeczkę...
I nie pytając Zdzisława wprowadził go Wilelmski do małéj stancyjki, sadzając na kiwającéj się kanapce...
— Jakże kochanemu hrabiemu... studya — uniwersyteckie studya...? hę? Żabickiego tu widziałem, ale z tym do ładu dojść nie można... od niegom się niewiele mógł dowiedzieć...
A my tu — westchnął — żyjemy... at! wlecze się to — pensyjkęśmy założyli w miasteczku, mniéj to kosztuje... Moja Różyczka kochana prowadzi ją po mistrzowsku, ja u niéj nauczycielem i stoję pod jéj rozkazami. Opływam w szczęściu! co za kobieta! mówił ciągle zapluwając się Wilelmski: co za takt! co za głowa! co za serce!..
Tu pochylił się nieco do Zdzisia, dając mu poczuć, że niedawno musiał coś zażyć cynamonowego i na humor oddziaływającego.
— Ponieważ byłem tak szczęśliwy, żem się tu z hrabią spotkał, nim nas zaszczycisz swojemi odwiedzinami... począł na nowo — dozwól mi hrabio, jako dawnemu swojemu nauczycielowi, wywnętrzyć się nieco...
Nie ma co mówić — kwestyi nie ulega — jestem najszczęśliwszy... ale Różyczka (tu głos zniżył) rękę ma żelazną... Trochę dla mnie jest za surowa, kocha mnie to prawda, przepada za mną, lecz trzyma... powiadam hrabiemu... rygor! strach! Dla tego kiedy niekiedy wyrywam się tu nieco wytchnąć.
Bardzobym był obowiązany, gdybyś hrabia raczył powiedzieć, żeś mnie spotkał około probostwa, nie tu koło billardu... Ma wstręt do billardu, niczém nieusprawiedliwiony, nielogiczny... ale ma! Napoleon grywał w billard! billard jest dla zdrowia potrzebny, zwłaszcza osobom jak ja, co życiem sedentarném zdrowie straciły...
Wziął z lekka za rękę Zdzisława, i ścisnął ją uśmiechając się, biedny Wilelmski.
— A pensya jakże idzie? zapytał hrabia nie wiedząc co mówić.
— Przepysznie! Różyczka osoba z taktem, dzieci robią postępy znakomite — w domu ład i porządek cudowny... a bardzo oszczędnie. Klucze przy niéj, tych nawet mnie nie powierza... nie dla tego, żeby mi nie ufała — ale ma takie fantazye... Kobieta... pan wiesz co Salomon i Szekspir powiadają o kobietach, a co potwierdza nasz nieśmiertelny wieszcz...

„Kobieto! puchu marny...“

Nie żebym, uchowaj Boże, nie umiał cenić mojéj Różyczki...
Profesor był widocznie pod wrażeniem cynamonówki, usta mu się nie zamykały...
— Chodźmy — odezwał się Zdzisław...
— Służę! oto będzie szczęśliwa moja Różyczka! rzekł uśmiechając się profesor... ona, co o hrabi i hrabinie po całych dniach mówi i wzdycha.
Wilelmski chciał surdut pozapinać, gwałtownie chwycił go próbując z jednéj i drugiéj strony, aż snadź przypomniał sobie, że to było niepodobieństwem, — wyszli więc razem na rynek, jak stali... Wilelmski rozpięty, w czapce na bakier, Zdzisław po podróżnemu.
Profesor z dala ukazywał dworek drewniany, który zajmowali.
— To gniazdko nasze — zawołał — tam szczęście moje przebywa...
Zbliżali się do drzwi, Wilelmski poprosił o pozwolenie wyprzedzenia hrabiego, aby widok jego zbyt gwałtownego nie wywarł wrażenia na czułą żonę, śpieszył więc, gdy ze drzwi, nie postrzegłszy Zdzisia, ukazała się profesorowa...
— Zkądże wasan wracasz? zawołała; znowu od Lejby? skaranie Boże!...
— Duszko! Różyczko! głośno począł profesor, gościa wielkiego prowadzę.
Pani Wilelmska wyjrzała, krzyknęła i rzuciła się z otwartemi rękami na Zdzisia... z macierzyńską witając go czułością, ze łzami. Wychował się w jéj oczach, przywiązana doń była — i — bądź co bądź, serce miała niewieście.
Wilelmski stał z boku ocierając łzy, które powieki jego zrosiły...
— Złote serce mojéj Różyczki...
— Chodź, hrabio — chodź... patrz... co Bóg mi dał, to z waszéj łaski... to dary wasze... to świętéj matki twéj serce stworzyło...
I płakała pani Wilelmska, nie wiedząc gdzie posadzić hrabiego... Profesor starając się być użytecznym przyniósł fotel, lecz snadź go ruszył niewłaściwie, gdyż pani Róża syknęła, spojrzała nań surowo, posadziła Zdzisława na kanapie, i zdawała się już męża nie widzieć.
Wilelmski poszedł do okna...
— Niech profesor zajrzy do klasy, i posiedzi tam, dopóki nie wybije godzina...
— Z duszy serca, złoto moje! zawołał stary wynosząc się co najprędzéj...
Z westchnieniem, wyciągnąwszy rękę, pani Wilelmska wskazała Zdzisiowi wychodzącego małżonka.
— Kochany panie Zdzisławie, otóż to szczęście moje! poczęła: ten człowiek pije! Trzeba mi było, będąc wolną, szukać takiéj niewoli?... Któżby był przewidział? człowiek się zdawał stateczny...
— Ale posłuszny przynajmniéj — rzekł Zdzisław...
— A jeszczeby téż czego brakowało! żeby popróbował mi się buntować, odparła Wilelmska, tegobym nie dopuściła... ale do niczego! Billard... ponczyk... ani go powstrzymać... pomocy nie mam z niego, a wstyd przed ludźmi...
Zaczęła się uskarżać Wilelmska i popłakiwać — potém przeprosiwszy wyszła, a w chwilę spocony Wilelmski wśliznął się do salonu i przysiadł przy Zdzisławie...
— Skarb ta kobieta... widzi hrabia co za domek? jak szklaneczka, jak cacko; wszyscy gust admirują... ona z niczego umie zrobić coby druga wielkim kosztem nie potrafiła... Genialna kobieta, tylko nieco przyostra... ale nikt z nas doskonały...
Otwierające się drzwi przymknęły usta profesorowi.
W progu ukazał się ksiądz kanonik Starski, tak starannie i świeżo ubrany jak niegdyś, gdy Samobory odwiedzał, w fioletowych pończochach i rękawiczkach, w kapeluszu z szerokiemi skrzydłami.
Cher comte! zawołał — jakżem ja szczęśliwy!... Dowiaduję się w progu od czcigodnéj gospodyni, że go tu znajdę, i śpieszę... śpieszę...
Kanonik zasiadł, uśmiechając się, na kanapie, Wilelmski go w rękę pocałował i odstąpił westchnąwszy. Poszedł zająć zwykłe swe, jak się zdawało, stanowisko przy oknie...
— No — w Samoborach — mówił cicho kanonik — wiesz pewnie hrabia, co się dzieje... Jako ojciec duchowny, którego powołaniem przynosić pociechę, byłem tam... bywam... patrzałem... patrzę... to są nieszczęśliwi ludzie. Wiecie zapewne...
Zdzisław w milczeniu skłonił głowę...
— Szczególniéj ta biedna, prosta, ale serdeczna kobieta, która i tak już męczennicą z nim była, w dzieciach tylko mając pociechę... Gdyby nie religia, ten człowiek uległby pewnie rozpaczy...
— Religia? zapytał Zdzisław z ironicznym uśmiechem — ten człowiek miałby mieć religię w sercu?
Kanonik zaciął usta...
— Jest surowy, dziwak, despota, ale ma wiarę, i ona go pociesza... Dlatego, dodał, schylając się do ucha Zdzisławowi, gdy raz jesteście w tych stronach, czy nie należałoby... czy nie spróbować...?
Nie dokończył jeszcze, gdy Zdzisław zerwał się z krzesła.
— Księże kanoniku! zawołał: ten człowiek jest zabójcą matki mojéj! Między nim a mną... przepaść.
Twarz księdza zbladła trochę, ale nie zmieniła wyrazu.
— Gdyby hrabina żyła — dodał — onaby pierwsza, jestem przekonany, wiodła do zgody i pojednania... A jeśli on — któż to wie? — żałuje swój popędliwości... jeśli...
— Księże kanoniku, błagam — począł Zdzisław — nie wystawiajcie mnie na przykrą konieczność sprzeciwiania się wam... ja tego człowieka znać nie chcę...
Kanonik umilkł i począł cichym, spokojnym głosem dopytywać o Berlin, o nauki, o zdrowie. Weszła też pani Wilelmska, z wielką troskliwością krzątając się zarówno około przyjęcia dostojnego prałata i hrabiego.
Profesor, chociaż okazywał kanonikowi poszanowanie, z dala rzucał nań okiem, w którém wcale przeciwne iskrzyło się uczucie. Znać było, że go nie lubił.
Wieczór upłynął na wspomnieniach dawnych czasów, na łzach i długich cichych opowiadaniach. Wilelmski, który ukradkiem dolał sobie do herbaty araku, ze znużenia i wzruszenia zdrzemnął się w kątku.


∗             ∗
Parę tygodni upływało od przyjazdu hrabiego w okolicę Samoborów, z Kazanowskim układ o Suszę był skończony, kapitan Porowski objął zaraz wioskę w swój zarząd, a prezes Mohyła, potajemnie sprzedawszy jakieś staroświeckie klejnoty, kilka tysięcy złotych dał na zagospodarowanie...

— Mój kapitanie złoty, rzekł wtykając mu pieniądze: o tém Zdzisiowi proszę cię, jak mnie kochasz, ani słóweczka; ceremoniowałby się ze mną, a ja, Panie Boże odpuść, możém zgrzeszył nieudolną opieką... może oni co przezemnie stracili. Lżéj mi będzie na sumieniu...
Porowski z właściwą sobie energią starego żołnierza wziął się do dzieła.
— Tę kupę chróstu — zawołał pokazując na dwór — na cztery rogi chyba podpalić... bo to z tego nic, gnój i próchno.
Jednakże rozrzucono tylko dworek, ale go nie palono... Wszystkie zabudowania trzeba było stawić na nowo. Zdziś pojechał na miejsce i nie poruszyły go wcale plany kapitana, który się do nowéj swéj kreacyi zapalał. W duszy jego nic nie mogło rozbudzić ani wielkiéj ochoty do życia, ani nadziei lepszego bytu... ani smaku do pracy... Wszyscy widzieli to w nim, iż nudzić się zdawał i rzadko nawet do żywszéj dał pobudzić rozmowy...
Stasi go było żal.
— Co się z panem stało? mówiła mu raz gdy Żabickiego nie było, a kapitan wyszedł na chwilę — w Berlinie mi pana przemienili. Wyjeżdżałeś ztąd smutny, ale nie złamany; teraz wyglądasz jakbyś do życia nie miał ani ciekawości, ani ochoty...
— Bo w istocie — rzekł Zdziś po cichu — nic mi się nie uśmiecha...
— Ale młodość...
— Straciłem ją.
— Największeby to było nieszczęście, gdyby w pańskim wieku nie można jéj odzyskać — ale — ja ufam... że się ta zguba znajdzie...
— Wątpię — szepnął Zdzisław...
W ciągu rozmowy, dziwna jednak zaszła niespodzianka. Panna Stanisława przypadkiem zaczęła się rozpytywać o Puciatów, o Herminię, którą nazywała swą najdroższą nieznajomą przyjaciołką — i Zdziś po raz pierwszy mówiąc o profesorównie ożywił się, rozpromienił, rozgrzał.
Stasia zdumiona słuchała, popatrzała nań z uwagą — nie powiedziała nic, ale w godzinę potém szepnęła mu na ucho:
— Już wszystko wiem! miłość pana trapi... hrabia się kochasz w Puciatównie?
— Ja! zawołał śmiejąc się i chmurząc razem Zdzisław — ja! a to doskonale!
— Dlaczegożby nie? zapytała Stasia.
— Dlatego że... że... jestem właśnie powiernikiem i przyjacielem tego, który się w pannie Herminii kocha... Gram rolę najosobliwszą...
Trudno się było jaśniéj tłómaczyć.
Stasia ramionami ruszyła...
— Jaką pan rolę grasz, nie wiem, zawołała — może sam nie wiesz nawet, że Herminia hrabiego żywo obchodzi; ale ja za to przysięgnę... że...
Nie dokończyła...
Hrabia śmiał się ciągle, rumieniec mu na twarz wystąpił i przerwał rozmowę...
Stasia zapytała potajemnie nazajutrz Zabickiego, który o niczém zdawał się nie wiedzieć lub nie chciał mówić. W ogóle téż o berlińskiém życiu dawnego ucznia unikał rozmowy... Stasia, którą bawiła bardzo korrespondencya z Minią, napisała do niéj zaraz na pocztę list zagadkowy, dziwaczny, wyzywający... w którym rozmowę o niéj z hrabią wspomniała i podejrzenie jakie ona obudziła. Nic nie mówiąc oczekiwała niecierpliwie odpowiedzi... Każda przychodząca poczta nowym ją nabawiała niepokojem. Po kilku dniach żądana odpowiedź przyszła... Stasia pochwyciła ją z ciekawością niezmierną, obiecując sobie coś z niéj dobyć, choćby była zaprzeczeniem domysłów, przy których się upierała.
List Herminii był żartobliwy, a nie wesoły — dla takiego instynktowego znawcy serca ludzkiego, jakim była żywa i dowcipna Stasia, już to coś mówiło, iż na cztery strony zapisana ćwiartka, przesiąkła była tym hrabią, którego się wypierała profesorówna...
Przyznawała się tylko do tego, że byli w bardzo dobréj przyjaźni i że ten węzeł uroczysty wolała nad wszelkie inne, co się bardzo łatwo zrywają. Uzbrojona w tę odpowiedź Stasia oczekiwała hrabiego. Gdy w parę dni przyjechał, spotkała go w progu cichém: „Mam list od Mini!“
Zdzisławowi znowu to wspomnienie uśmiech wywołało na usta, ruszył ramionami...
Stasia unikała go niby, po obiedzie zbliżył się sam do niéj i zapytał:
— Co panna Herminia pisze?
— Powiada, że tylko do przyjaźni hrabiego rości prawa i że na nią rachuje... ale ja... ja... podejrzewam tu przyjaźń tak czułą! — bo — przyznaję się, żem do niéj o to pisała... Jakże może być, żeby przed najlepszą przyjaciołką, któréj nigdy w życiu nie widziała, taiła... co się w jéj sercu mieści...
— A będziesz pani pisała do niéj? zapytał hrabia.
— Z chęcią, jeśli mi co hrabia polecisz, będę grała rolę usłużnéj pośredniczki... uśmiechając się pośpieszyła odpowiedzieć Stasia.
— Niechże pani raczy zapytać odemnie, ile razy był Alf... i...
— Jaki Alf?
— Nasz przyjaciel wspólny...
— Chcesz mnie obałamucić — ale dobrze, zapytam o Alfa i dowiem się prawdy...
Przez cały czas pobytu swojego w okolicy, Żabicki prawie codziennie bywał w Wólce. Ani kapitan, ani Stasia nie mogli już wątpić, że odwiedziny cel miały. Któż wie? może jedno wyzwanie do tańca w owym dniu pamiętnym... zasiało w duszy spokojnego Żabickiego to uczucie, na które teraz chorował. Miłość to była poważna, na pozór chłodna, ale głęboka i spokojna. Panna Stanisława ani jéj wyzywała, ani odpychała. Starała się go poznać bliżéj, i zabrana znajomość musiała wypaść na korzyść Żabickiego, gdyż byli z sobą w bardzo dobrych stosunkach. Przyszły doktor medycyny, nie objawiając uczuć swoich, kochał się szalenie; panna Stanisława... miała dlań — szacunek...
Tak przynajmniéj przyznała się przed ojcem, który jéj o to zapytał.
— Zakochana w nim nie jestem — powiedziała spokojnie — ale mi się dosyć podoba, człowiek stateczny, charakter szlachetny... przyszłość zapewniona... Zdaje się, że błędny rycerz, coby mi idealne przywiózł szczęście... spóźnił się i nie przyjedzie... więc — tatku — zobaczymy!!
Kapitan ją pocałował w czoło.
— Nie masz bo się znowu czego tak śpieszyć.
Stasia westchnęła...
— Wszakże się nie oświadczył jeszcze, i widzę ze wszystkiego, że póki dyplomu nie otrzyma, na ten krok się nie odważy... Mamy czas!
— Uczciwy człowiek, ani słowa! rzekł kapitan...
Stanisław był znowu u prezesa, gdy ksiądz kanonik Starski nadjechał tam, jak się zdawało, umyślnie. Bywał on w tym domu, ale Mohyłowie nie należeli do jego ulubionego towarzystwa... W miasteczku pani Wilelmska — stara znajomość z czasów hrabiny — była mu najulubieńszą; u niéj często całe poobiedzia przesiadywał, a niekiedy i wieczory, co się niezbyt profesorowi podobało. Zwał go: ksiądz kanonik Gagatek, i spluwał na jego wspomnienie.
Na wsi bywał ksiądz Starski tylko u honoracyorów, szlacheckiego, wrzawliwego unikając towarzystwa, lubiąc osoby dystyngowane, mówiące po francuzku i dwory majętne. Może ten wzgląd na fortunę Samoborskich skłonił go do odwiedzenia p. Sebastyana, u którego zresztą nikt nie bywał, bo i on z nikim żyć nie chciał. Z Mohyłami zawsze kanonik był z daleka. Zdziwiono się więc nieco przybyciu księdza kanonika, ale Mohyła przyjął go jak wszystkich swych gości wielce uprzejmie, a pani Ernestyna z uszanowaniem stanowi przynależnym. Sam Smogórski uchodził za niedowiarka i wolno myślącego... ten się trzymał od kanonika z daleka i po trosze z niego i z elegancyi jego przedrwiwał. Przybywszy ledwie, ksiądz Starski obejrzał się i spytał zaraz, czy nie ma hrabiego Zdzisława? co powód jego przybycia wytłómaczyło. Zdziś nadszedł wkrótce. Powitanie było bardzo czułe. Rozmowa z początku toczyła się o rzeczach powszednich. Dano do stołu, a że obiady w Porzeczu sławne były, kanonik, który lubił zjeść dobrze, przy stole nabrał swobody i humoru. Spoglądał ciągle z ukosa na Zdzisia i szepnął mu przy deserze, iż ma z nim kilka słów do pomówienia na osobności.
Wszczęła się zatém zajmująca dysputa z powodu melona, podanego na końcu, i nowego zwyczaju dawania go przy sztucemięsa — co Mohyła potępiał, a kanonik znajdował bardzo rozumném.
Przy czarnéj kawie nareszcie mogli się w kątku salonu zejść z sobą ksiądz Starski i Zdzisław...
— Byłem wczoraj w Samoborach — odezwał się kanonik mieszając kawę łyżeczką po nalaniu do niéj koniaku...
Zdzisław milczał.
— Naturalnie rzecz nieunikniona była, że i o hrabi wspomniałem — dodał.
— O mnie!... przerwał Zdziś.
— Nasze powołanie zgodę czynić i do zgody nakłaniać, mówił ksiądz Starski... Człowieka tego dzikiego znalazłem bardzo złamanym... mogę powiedzieć innym... Ponury, milczący, całe dni spędza nad Psalmami... całe wieczory nad Biblią. Siedzą tak oboje i płaczą... Z trojga tych istot co szczebiotały u ich boku, co były ich przyszłością... wspomnienie tylko gorzkie zostało... Właśnie w takiéj chwili uważałem za stosowne przemówić do serca zatwardziałego, przypominając im was... Powiedziałem, że jesteście w sąsiedztwie i że prawdopodobnie mieszkać będziecie w Suszy...
Stary począł mnie rozpytywać o was... Czułości w tém nie było... ale — pewne zajęcie waszym losem. Spytałem go więc, czyby was widzieć nie pragnął i czy nie poleciłby mi starać się o to, abyście go odwiedzili.
— Księże kanoniku! zżymnął się Zdzisław — to niepodobieństwo...
— Słuchajcież cierpliwie! mówił kanonik chłodno, popijając kawę po trosze...
Stary zamilkł i głową trząść począł...
Jejmość nań błagająco spojrzała — nie mówił długo nic, naostatek... rzekł:
— „Nie starajcie się o to — a jeśli przybędzie sam — zobaczymy.“
Mówiliśmy potém długo o innych rzeczach... i wnoszę ze stanu ducha tego człowieka, że — że — gdybyście się przemódz potrafili...
Hrabia oburącz pochwycił się za głowę.
— Ks. kanoniku, proszę, błagam nie żądajcie tego odemnie — to nad siły moje — nie mógłbym się zwyciężyć... Jakiż cel? Przebaczam mu, jeśli chcecie, ale żyć z nim żadne prawo nawet ewangeliczne zmusić mnie nie może... Krok mój dziś byłby i musiałby być fałszywie wytłómaczony — nie żądam od niego nic, oprócz tego, byśmy sobie obcymi pozostali.
Kanonik słuchał wcale się nie zdając zrażonym kategoryczną odmową.
— Mylisz się, szanowny hrabio, mówiąc, iż żadne prawo do życia i stosunków ze stryjem cię nie zmusza. Pisanego prawa nie ma na to, rzecz pewna, ale tradycye wieków, szczególniéj szlacheckie, głowę rodziny szanować każą — nie wchodząc w jéj postępowanie i winy.
— Wymagania te mają granice — zawołał Zdzisław.
— I nie zażąda też nikt od hrabiego, ażebyś z nimi żył, ale pewny rodzaj poszanowania mu się należy.
— Nawet po tém wszystkiém co uczynił z nami? szydersko zapytał Zdzisław.
— Nawet po tém; hrabia masz piękną rolę do odegrania, powiedziałbym heroiczną... jego daleko przykrzejsza...
— Daruj księże kanoniku — ja żadnéj, nawet najpiękniejszéj odegrać nie czuję się zdolnym. Jestem słaby może — przyznaję się do tego, ale kłamaćbym nie potrafił.
Ksiądz Starski ujął go za rękę...
— Hrabio! rzekł cicho — a gdyby biedna, nieszczęśliwa kobieta, strwożona w sercu i sumieniu śmiercią swych dzieci, tonąca we łzach, zrozpaczona tą karą bożą — błagała cię o to...
— Kto? jaka? z oburzeniem odparł Zdziś.
— Powiem całą prawdę — kończył kanonik — nie idzie o p. Sebastyana — to kamienna dusza, jego nieszczęście chłostać może i nie skruszy — ale wiecie, że ożenił się z kobietą prostą, z wieśniaczką. Jest to istota nieszczęśliwa, zahukana przez despotę, pobożna, wierząca, dobra... Ona całą pociechę miała w dzieciach... ona kocha tego męża dzikiego i trwoży się o jego zbawienie, po tém dotknięciu ręką bożą... Ona to na klęczkach niemal, łamiąc dłonie prosiła mnie, abym się postarał was zbliżyć i pogodzić — skłonić, byście pierwszy krok uczynili... Bierze na siebie, iż u męża wybłaga oddanie znacznéj części majątku — kto wie, nawet samych Samoborów może... — „Myśmy tu moje biedne dzieci stracili, jam na ich śmierć patrzała, to miejsce przeklęte... Mąż tu przyszedł z zemstą w sercu i zemsta boża spadła tu na nas... Nam trzeba wrócić tam, gdzieśmy byli szczęśliwi. Po co nam to wszystko?...“
Tak mi mówiła ta nieszczęśliwa, kończył kanonik, a gdybyście ją widzieli wybladłą, spłakaną, przygnębioną, drżącą... i wasze dumne serceby zmiękło od téj żałości...
Hrabio, bądź wyższym nad pospolitych ludzi i gminne uczucia.
W czasie opowiadania kanonika, stał Zdzisław widocznie poruszony... Ta myśl, że choć ruina dawnéj wielkości, choć zniszczone gniazdo rodzinne dostać mu się mogło, biła w sercu żywo. Godziłoż się ją okupować tak drogo, upokorzeniem, zaparciem się siebie, sprzeniewierzeniem pamięci matki...
Długo Zdzisław odpowiedzieć nic nie mógł... potarł dłonią po czole... Kanonik dał mu czas do namysłu, nie nalegając.
— Ksiądz kanonik pamiętasz zapewne staruszka emeryta... kapłana, który niedawno zmarł w...
— Przecież to był mój przyjaciel, mój spowiednik... przerwał ksiądz Starski.
— On już raz skłonił był pana Sebastyana do ofiary wioski dla mnie... Odmówiłem... Posłano do matki mojéj — i ona ofiarę odrzuciła. To postępowanie nieboszczki, która mi była najdroższą i któréj wolę za grobem szanuję, jest dla mnie wskazówką.
Skłonił się księdzu Starskiemu.
— Ta kobieta cierpi, ale nieszczęśliwa matka moja cierpiała także i umarła — cios niespodziany odebrał jéj życie...
— Hrabio! rzekł kanonik jeszcze nalegając — namyśl się — proszę cię... To będzie dobry uczynek i dobry rachunek...
Zdzisław cofnął się parę kroków i nic nie odpowiedział.
— Masz czas do namysłu, powtarzam — dokończył ksiądz Starski — nie będę nalegał, rozważ...
Na tem skończyła się rozmowa i kanonik kilka razy po cichu powtórzywszy hrabiemu, aby rozważył dobrze propozycyę, odjechał.
Nigdy na większe pokuszenie słaby charakter młodego człowieka wystawiony nie był. Odzyskać stracone, poświęcając tylko dumę... zdobyć znowu tę niezależność drogą... upokorzyć się na chwilę... Zdzisława myśl ta rzucała w gorączkę — całą noc chodził po swoim pokoju — ważył, obliczał się z sumieniem, siłami, z sądem ludzi — i w końcu ze smutkiem widział, że mógłby wprawdzie mienie odzyskać, ale poszanowanie i współczucie ludzkie musiałby utracić... Nazajutrz wahając się jeszcze, pojechał do miasteczka szukać Żabickiego, który chwilowo tam przebywał, nie mogąc ciągle w Wólce siedzieć.
Wierzył w jego zdrowy rozsądek, przyjaźń dla siebie i szlachetny charakter. Ażeby wyszukać dawnego nauczyciela musiał pójść znowu do profesorowéj, która go jak syna przyjmowała...
Wilelmskiego w domu nie było — musiał pod jakimś pozorem znajdować się na cynamonówce przy billardzie. Gospodyni sama i pensyi swéj pilnować, i gości przyjmować musiała — narzekając po cichu na niegodziwego męża. Szukała go już służąca latając po całém miasteczku — ale przed jéj oczyma zręcznie za szafą stając z kijem do góry, ukrywać się umiał.
Korzystając z jednéj z tych chwil, gdy zostali sami, Zdzisław przyznał się Żabickiemu, co go doń sprowadzało i prosił o radę.
— Powiedz mój drogi, la main sur la conscience, cobyś w miejscu mojém zrobił?
— Kochany hrabio — odezwał się Żabicki — to co jabym zrobił, bynajmniéj nie stanowi o tém co wy uczynić macie... Ja byłem inaczéj wychowany, ja mam charakter inny, położenie moje odmienne.
— Postaw się na miejscu mojém?
— Niepodobieństwo...
— Cóż mi radzisz?
— Radź się hrabio sumienia i uczucia honoru... ja nie wiem. Kwestya jest zawiła... Nadzwyczaj pięknieby było nieprzyjacielowi przebaczyć w nieszczęściu, gdyby nie to, że ten nieprzyjaciel zapłacić może za cnotę...
Nie byłbym przeciwny zgodzie — zbliżeniu się w dzisiejszych warunkach — ale przyjęciu ofiary...
Żabicki potrząsł głową.
Narada przerwana została — Zdzisław nie pytał więcéj — nie miał po co grać roli bohatera, do któréj żadnéj nie czuł skłonności. Powiedział sobie w duchu zarazem, że bądź co bądź, poczekawszy drogą spadku może swe dobra odebrać...
Wprawdzie kanonik coś był wspomniał, że była mowa o zapisaniu majątku na szpitale i klasztory... Wieczór dosyć smutno na ostygłéj rozmowie spędzili u profesorowéj. Wilelmski, którego w końcu druga służąca bystrzejsza odszukała za szafą u Lejby i przyprowadziła (za co się jéj przez całą drogę odgrażał, dopóki nie wymógł, iż nie powie, gdzie go odkryła), — Wilelmski siedział milczący i drzemiący, Żabicki zadumany, Zdziś smutny, a profesorowa gniewna.
Około dziesiątéj pożegnali się, a Wilelmski przez czułość wielką, podjął się Żabickiego i hrabiego odprowadzić do Lejby... Szło mu o to, ażeby odchodzących z wątpliwemi wrażeniami gości przekonać o istocie swojego szczęścia małżeńskiego...
— Kochana Różyczka, szeptał śmiejąc się, trochę dziś była w złym humorze... państwo uważali... Ja mam taki system, że gdy ją widzę nieswoją, udaję, że tego nie rozumiem, daję się wysapać i milczę... Od kobiety niepodobna wymagać, aby zawsze humor miała jednaki; ulegają różnym wpływom klimatu i pory... to rzecz wiadoma, ale nie mniéj... to kobieta wyższa... to niepospolita niewiasta... a ja Panu Bogu dziękuję, że mi ją dał za towarzyszkę żywota...
Weszli do Lejby, gdzie profesor przypomniał sobie, iż na gorąco nie ma nic nad kieliszek wódki. Nikt mu się nie sprzeciwiał. Wódka się znalazła, ale pokój dla hrabiego i Żabickiego był zajęty. Gospodarz się tłómaczył, iż jakieś wielkie państwo zajechało pocztą, że była pani, i że on z pewnością wiedział, iż hrabiaby sam odstąpił lepszéj izby dla niéj.
— Piękna pani, co się zowie fein... dodał Lejba — jakże można było odmówić?
— A my gdzie spać będziemy? spytał Żabicki...
— Na górze — rzekł wskazując Lejba... Pokój bardzo — por-żądny — tylko okno wybite i bez podłogi... ale teraz tak ciepło!
Zaczęli się śmiać i hrabia nawet dobył głosu, gdy drzwi pokoju zajętego przez ową piękną panię otworzyły się nieco, ktoś wyjrzał, i nagle młody człowiek z długiemi blond włosami w puklach puszczonemi na ramiona, wybiegł rzucając się na szyję Zdzisławowi.
Żabicki się cofnął niecierpliwie.
Był to Alf.
W otwartych drzwiach zajętego pokoju stała w podróżnym stroju owa piękna pani — była to pani Robert’owa.
Na widok gości, uczeń medycyny wysunął się natychmiast i wolał uciec do pokoju na górę, mimo wybitego okna i brakującéj mu podłogi.
Zdzisław zarumieniony, pomieszany, upokorzony niemal, z uczuciem przykrem, nie kryjąc się z niém, dał się Alfowi pociągnąć z sobą do matki.
Wilelmski, który patrzał na tę scenę nie rozumiejąc jéj — skorzystał z panującego zamętu, ponowił cynamonówkę i wysunął się do domu rad, że przeciwko gderaniu żony nieuchronnemu, mieć będzie puklerz zapewniony...
Zdzisław spodziewał się listów, nagleń, wymówek ze strony Robert’ów, ale ich przybycia za sobą, téj pogoni dziwnéj, śmiesznéj, poniżającéj go, ani przypuszczał.
Zimno przywitał Alfa, na twarzy jego niemal gniew widać było — dał mu się jednak uprowadzić — i drzwi pokoju gościnnego zamknęły się dla ciekawych.
— Zdziś! kochany nasz drogi Zdziś!! poczęła spojrzawszy mu w twarz i zrozumiawszy wrażenie pani Robert’owa. Widzę... gniewasz się na nas? A! tak się zwykle natrętna, uprzykrzona miłość płaci... Siadaj — słuchaj.
Wtém Alf wtrącił:
— Panna Herminia ciągle ztąd obierała listy... doniesiono w końcu, żeście odzyskali jakimś sposobem część majątku. Mama była w rozpaczy, żeby to was nie wstrzymało tutaj... i ruszyliśmy.
Zdzisław począł ramionami ruszać, i śmiał się sucho, ironicznie.
— Tak jest! tak — rzekł — odzyskałem coś takiego, co dawniéj byłbym lokajowi dał na dożywocie!!
— Ależ się nie gniewasz, żeśmy przyjechali? rękę mu czule podając odezwała się wdzięcznym głosem pani Robert’owa. Byliśmy niespokojni, pomyślałam sobie, że i mnie i Alfowi miło będzie poznać kraj nowy... A tak nam — mnie tęskno było do was! Nie uwierzycie...
Pomimo nic nieumniejszonego wdzięku pani Robert’owéj, Zdzisiowi wydała się w téj chwili i niepiękną i pospolitą. Milczał. Alf dusił go uściskami.
— Myśl w istocie była szczególna, odezwał się w końcu, aż tu dojechać nie dowierzając mojemu słowu... Ale... kochany Alfie — co tu robić będziecie? ja w téj chwili jechać nie mogę... a przyjąć nie mam gdzie...
— A! zmiłuj się — zawołała Robert’owa — my w drodze nie jesteśmy wymyślni, daj nam w téj swojéj wioseczce jakikolwiek kątek — parę izdebek z przedpokojem... to dosyć.
Zdzisława opanował śmiech pusty; pani Robert’owa patrzała nań niemal obrażona... i wołała tylko:
— Zdziś! Zdziś! co to jest?
— Droga pani! rzekł wreszcie hrabia: dwór w mojém nowém dziedzictwie miał dwie izby, nie więcéj, a i ten zwalono...
— Jakto? dlaczego?
— Ażeby się sam nie zwalił...
Zamilkli frasobliwie patrząc po sobie, ale pani Robert’owa nie straciła humoru i przytomności. Skinęła na syna, który wyszedł... i zbliżyła się, obie ręce wyciągając do Zdzisława.
— Zdzisiu kochany — szepnęła — nie bądźże — i niedobrym i niewdzięcznym. Czyż nie czujesz, że nas tu serce przyprowadziło za tobą? że my bez ciebie żyć nie możemy?... Myśmy w ciągłéj byli trwodze o nasz skarb drogi... Dałeś nam słowo, byłam pewna, że go dotrzymasz, ale serce — serce...
Westchnęła mocno.
— Zdzisiu — bądź co bądź — trzeba siedzieć w téj śmierdzącéj karczmie, będziemy się tu wędzić dwa, trzy tygodnie, lecz nie powrócimy bez ciebie...
Herminia się zgadza na wszystko... My na twéj łasce jesteśmy... Dała słowo pannie Röttler, że wyjdzie za ciebie... Alf w niebiosach. Dobroczyńco nasz... szczęście mojego syna od ciebie zależy... a moja wdzięczność będzie bez granic...
Pojedziesz z nami... będziesz szczęśliwy... my cię pieścić i na rękach nosić będziemy...
Zdziś! rozchmurz się.
Słodki głos kobiecy, dotknięcie białéj ręki, przejmujące wejrzenie pani Robert’owéj, podziałały w istocie na hrabiego, uspokoił się i nieco wypogodził twarz.
— Mów, opisz, jakże cię tu przyjęto? prawda to, że temu stryjowi bezecnemu dzieci poumierały? Wszystkie?
— Tak jest — mruknął Zdzisław — i mnie tu niemal zmuszają, abym mu rękę podał do zgody, czyniąc mi nadzieję, że mogę majątek odzyskać.
Bez namysłu pani Robert’owa krzyknęła:
— Ale tak, tak! powinieneś to uczynić, powinieneś, jak skoro jest nadzieja odzyskania majątku...
Zdzisław spojrzał na nią zdziwiony.
— Jakto, pani? upokorzyć się przed człowiekiem, który był przyczyną śmierci najdroższéj matki mojéj?
Kobieta głową potrząsać zaczęła dziwnie, jakby wahając się co ma powiedzieć.
— Tak — to prawda — szepnęła — juściż uczynisz co serce podyktuje, ale jeśli tam zgody chcą, a majątek oddaćby byli gotowi... wszak to była pańska fortuna...
Zdzisław spuścił głowę smutnie i zmilczał, Alf powrócił donosząc, że oprócz wódek i araku mało co można było dostać w restauracyi...
— Ale Zdziś tu pewnie ma znajomych, przyjaciół, jutro da nam rady...
Godzina była spóźniona bardzo, Alf wszakże i matka jego tyle mieli do opowiadania, iż o śnie i spoczynku ani pomyśleć było można. Nad wszelki wyraz zmieszany i zakłopotany Zdzisław, słuchał, odpowiadał pół-słowami, i nie wiedział co począć z nimi i z sobą.
Wiedział, jakie wrażenie uczyni w sąsiedztwie przyjazd tych państwa, ile zrodzi domysłów i jak dziwnie tłómaczony być może. Obawiał się, aby i niechęć Żabickiego tym razem mimowolnie nie wybuchnęła... Nigdy jeszcze w przykrzejszém nie czuł się położeniu... Chciał coś na to poradzić i nie umiał — nadedniem już wyszedł szukać sobie noclegu, nie spodziewając się, by mógł zasnąć.
Ponieważ u pana Lejby innego nie było kąta nad porządny pokój bez okna, musiał tam hrabia się schronić. Zastał Żabickiego już zmorzonego snem... a świeca wniesiona ukazała mu straszne jakieś stworzenia uchodzące przed jéj blaskiem... Były to tak zwane u nas tarakany i prusaki... Nocleg nie zwiastował się zbyt przyjemnym... Trzeba było myśleć o jutrze...
Nie próbując nawet kłaść się spać, Zdzisław począł chodzić po izbie... Przebudzenia Żabickiego bardziéj żądał, niż się lękał — chciał się z nim co prędzéj rozmówić i zakląć go, ażeby o Robert’ach nic nie mówił nikomu...
Młody sen ucznia medycyny zwyciężył wszystkie próby hrabiego i oparł się stukaniu... Dopiero gdy Zdziś na krześle siedząc głowę na rękach złożywszy drzemać zaczął o białym dniu, Żabicki się przebudził o swéj godzinie i począł wyciągać. Spojrzał na hrabiego, ale zmilczał unikając rozmowy — i począł się co prędzéj ubierać.
— Mój drogi Żabicki — rzekł wstając hrabia — zaklinam cię na wszystko... nie mów nic nikomu o... tych gościach.
— A co mi tam do tego! mruknął medyk... ja ich nie znam i znać nie chcę... Ale — dodał ciszéj sarkastycznie — przyznam się hrabiemu, że téj gwałtownéj przyjaźni, jaką mu oni okazują — nie zazdroszczę...
Zdziś zniżył głowę...
— Nie jest mi ona pewnie na rękę — zawołał niecierpliwie — pobudki jednak umiem cenić. To ludzie dobrzy i przywiązani do mnie...
— Tak, szczególniéj sama pani! śmiał się medyk... To się na tém skończyć może, iż jéj myśl przyjdzie wydać się za hrabiego... mówił nielitościwy Żabicki. A dlaczegożby nie? Kobieta ładna i majętna... hrabiowski tytuł na pokrycie książęcych miłostek... pożądany... Gotowy chleb i życie jak u Boga za piecem...
Rumieniec okrył twarz Zdzisława.
— Żabicki — proszęż cię! — krzyknął, za kogo mnie masz?
— Za najlepszego w świecie, ale słabego człowieka — odparł medyk — nie władacie sobą, dla tego wami drudzy władają. Ale — co mnie do tego?... milczę...
— Jeszcze raz proszę — dodał hrabia — nie mówcie o nich nikomu...
I podał mu drżącą dłoń... Medyk, który się właśnie umywał, śmiejąc się mokre palce wyciągnął.
— Bądźcie spokojni, hrabio — ja nie powiem nic, — oni was sami skompromitują nie ja... to pewna.
Wkrótce potém Żabicki najętą z miasta furką ruszył do Wólki.
Na dole pani Robert’owa i jéj syn, po wczorajszym długo przeciągniętym wieczorze, spali do dziewiątéj. Hrabia był gotów daleko wcześniéj, i zszedł do salki, gdzie zastał niespodzianie Wilelmskiego w szlafroku. Przybiegł on z domu w celu dwojakim: najprzód dla pokrzepienia się po mdłéj kawie, którą go żona poiła, na nic essencyonalniejszego nie dozwalając — powtóre dla pochwycenia języka o pięknéj pani owéj i złotowłosym młodzieńcu. Lejba nic mu nie umiał powiedzieć, oprócz, że do późnéj nocy gościł u tych państwa hrabia.
Wilelmski zbliżył się do dawnego ucznia swojego.
— Kochany hrabio — rzekł słodko — najprzód dzień dobry, bo noc na górce musiała być niekoniecznie.
— Tak, noc była okropna — sucho odpowiedział Zdzisław.
— A! któż panu hrabiemu winien? najprzód zbytek grzeczności dla znajoméj damy... bo mogli sobie stanąć u Abrahama, a nam tu nie zawadzać. Dziś przez cały dzień pewnie w billard nam grać nie dadzą... Powtóre, żebyś hrabia słówko pisnął, byłaby moja jéjmość pokój u nas znalazła...
Ale — cóż to za dama? co to za młodzieniec? coś dystyngowanego?
— Tak, tak — począł żywo się go zbywając hrabia — znaczna familia... Są tu w przejeździe... przypadkiem, a że pani cokolwiek się czuje niezdrową... pewnie zabawią...
— Możeby od profosorowéj, od mojéj Różyczki, czy rumianku, czy cokolwiek zapotrzebują... bo u nas wszystko jest... Powiadam hrabiemu... chyba ptasiego mleka brak, tak dom zasposobiony... ale u niéj wszystko pod kluczem... O! co do tego — porządek i oszczędność — niewidziane...
Więcéj już nie dowiedział się profesor. Zdzisław doczekał w sali, dopóki Alf nie oznajmił, że matka ubrana, chciał się uwolnić od nich choćby na dzień jeden... tak mu jakoś ciężyli, a w ciągu dnia obiecywał sobie rozważyć co ma począć. Zdawało mu się, jak wszystkim słabym istotom, że zyskując na czasie, wyratować się potrafi, że przeciągając stanowczy krok, uniknie trudności... Rachował na niespodzianego coś — na traf...
Pani Robert’owa na któréj ubranie dosyć długo czekać było potrzeba, wystąpiła tego dnia w całym blasku, świeżości, wdzięku, na jaki z pomocą zręcznéj sługi i rozlicznych środków pomocniczych zdobyć się mogła, w stroju pełnym smaku i umiejętnie bardzo dobranym do fizyognomii. Zdawał się on prostym niezmiernie, a był nadzwyczaj kunsztownym. Wszystko w nim ręka artysty dobrała dla stworzenia uroczéj całości tak, aby się nie wydawała obmyślaną i składaną. Piękne włosy, któremi się mogła pochlubić, zostawiła nieokryte, wiedziała, że ją to odmładzało. Zawczasu pewna swojego tryumfu, podała rączkę hrabiemu, zapraszając go do śniadania.
— Całą noc mi hrabia spać nie dałeś, rzekła z uśmiechem — sans metaphore, pokój który musiałeś zajmować na górze, znajduje się właśnie nad nami, a że sufity niezbyt grube, słyszałam jakeś chodził i dumał; bolałam nad niepokojem, jaki to poruszenie zdradzało.
Zdzisław zarumieniony pośpieszył wytłómaczyć się prozaicznie, że izba na górze pełna była rozmaitych istot, ciekawych może dla entomologa, ale przerażających dla prostego śmiertelnika, i że dlatego nawet położyć się nie mógł.
Śmiano się z tego małego nieszczęścia — wprędce jednak zachmurzyły się twarze, gdy Zdziś oznajmił, że dał słowo i że tego dnia będzie koniecznie musiał jechać...
Pani Robert’owa wielkiemi oczyma spojrzała, Alf sposępniał, Zdziś pośpieszył zapewnić, że będzie się starał wieczorem powrócić. W istocie nie miał żadnéj konieczności jechania, ani nawet dobrze wiedział dokąd ruszy, potrzebował być sam z sobą — chciał przed ludźmi zresztą okazać, że przyjazd tych państwa nie obowiązywał go do służby...
— Czyż to tak bardzo konieczne? zapytał Alf — my tyleśmy mieli do mówienia... tyle do narady, takeśmy byli spragnieni Zdzisia, a Zdziś od nas ucieka...
Pani Robert’owa smutnie i głęboko westchnęła...
— Już prawdziwie tak jesteśmy natrętni, że ja prosić nie śmiem, aby został... ale słówko tylko... Jeżeli nam tu każesz dłużéj czekać na swój wyjazd z nami, nie możemy w téj karczmie pozostać. Poszukajcie nam dworku jakiego, coś znośniejszego... i przenieście się także do nas, aby téj plugawéj izby na górce uniknąć.
Zdziś pośpieszył zapewnić, że dla pani i przyjaciela mieszkania poszukać każę, ale sam na dole zostanie... bo tamby ciasno było...
Znowu piękna pani wejrzeniem wyrzutów pełném zmierzyła Zdzisia i zmilczała, ponawiając westchnienie.
— Dobrze, dobrze — dodała — jak ci dogodniéj, jak lepiéj, przyjmujemy wszystko, tylko nas nie wypędzajcie...
Ta pokora pani Robert’owéj trochę poprawiła sprawę, Zdzisław się uczuł winnym i stał grzeczniejszym. Pobiegli z Alfem do miasteczka, w którém o mieszkania nie było tak bardzo trudno, ani szukanie ich mogło się wydać niezwyczajném, gdyż chorzy często się tu dla lekarza mieścili. W pierwszym dworku porządniejszym, była połowa jego do wzięcia; pani Robert’owa natychmiast po śniadaniu chciała tam uciekać. Zdzisław tymczasem stojąc przy swojém, konie najął na dzień cały, chociaż myślał jeszcze dokąd się uda. W ostateczności mógł zawsze odwiedzić prezesa.
Rozporządziwszy przenosinami, sam siadł na wózek i kazał się zawieźć do Wilelmskich, chcąc jéj saméj wytłómaczyć jakoś przyjazd tych państwa. W progu spotkała go pani Róża, i z podbudzoną ciekawością rozpytywać go zaczęła...
Zdzisław tłómaczył jéj, że młody panicz był jego towarzyszem uniwersyteckim i dobrym przyjacielem, że jechał z matką na Podole, że ona uczuła się niezdrową, i pragnęła spocząć po znużeniu szybką podróżą.
A propos podróży — z uśmieszkiem poczęła profesorowa — możebym hrabiemu coś zajmującego powiedzieć mogła.
Popatrzała mu w oczy...
— Mangoldowie z Włoch powrócili.
Zdzisław był wielce rozczarowany względem Mangoldów, lecz przed oczyma jego stanęła twarzyczka tego ślicznego pączka różanego.
— Ja do Mangoldów już nie pojadę nigdy, rzekł — przykro mi, bobym Elsę chciał zobaczyć, ale po ostatniém zwłaszcza przyjęciu... niepodobna...
— A może się tam usposobienia zmieniły — dodała cichuteńko Wilelmska: może — może... Mam powody tak sądzić. Ksiądz kanonik mi mówił, że Mangold dowiedziawszy się o śmierci dzieci p. Sebastyana... sam go o hrabiego zaczepił, wyraził żal, iż przy ostatniém spotkaniu, z powodu nawału interesów, mimowolnie mógł mu uchybić... i nawet niby przez kanonika zapraszał.
Zarumienił się hrabia mocno.
— Ale możesz to być?
— Nie narażałabym przecie syna mojéj dobrodziejki na przykrość, gdybym tego nie była pewna...
Gwałtowna pokusa ciągnęła do Mangoldów... ale jakże było na tym wózku tam się zjawić?
W mgnieniu oka osnuł sobie plan hrabia: musiał jechać do kapitana, i zabrawszy go z sobą, Jeziorany odwiedzić. Kapitan tam bywać nie lubił, ale dla Zdzisia poświęcić się zawsze był gotów... Pożegnawszy dobrą panią Różę, kazał ruszać do Wólki, co tém bardziéj było na rękę, że się tam jakiéj denuncyacyi Żabickiego lękał.
Udając humor lepszy daleko, niż miał w istocie, zeskoczył przed gankiem... Stasia go oknem witała... Kapitan był w polu — Żabicki korzystał z nieobecności jego, i żywą jakąś prowadził rozmowę, którą ruchy rąk w oknie zdradzały.
— Przyjechałem zabrać pani ojca...
— Dokąd? co? kiedy?
— Ot! dziwactwo, zawołał Zdziś, na którego Żabicki dziwnie spoglądał, bo się go tu niespodziewał. Chciałbym odwiedzić Mangoldów, a sam... nie mam czasu i wolałbym te odwiedziny odbyć przy świadku...
— Nie rozumiem, rozśmiała się Stasia... przy świadku? Wtém nagle rączkami uderzyła jedna o drugą — owszem rozumiem, chcesz pan, aby papa zagadywał Mangolda, gdy hrabia przysuwać się będziesz do téj ślicznéj Elsy... Ale Hela? Hela? jeszczeby trzeba pana Żabickiego zabrać, ażeby on odciągnął kuzynkę...
Ja Elsy nie widziałam po powrocie, ale mi mówiono, że — zbrzydła... To chyba nie może być... bo była tak śliczna, iż gdyby jéj połowę tylko tego co miała zostało... zawszeby jeszcze była piękna...
Tatko — kończyła chętna do mówienia Stasia — nie lubi u Mangoldów bywać, już dlatego najprzód, że frak kłaść musi, a ma tylko stary... ale dla hrabiego — pojedzie...
Zbudowany był Żabicki tém postanowieniem swojego ucznia i odetchnął, uspokoiło go to nieco i ucieszyło. Nadszedł kapitan w słomianym kapeluszu; pierwsza Stasia pobiegła mu oznajmić o co chodziło...
— Juściż nie odmówię, kiedy mnie koniecznie w swaty brać chcecie, lecz dalipan wolałbym młócić przez ten czas... Z Mangoldem rozmowa, straszna rzecz: żuje wyrazy, a gdy naostatek zdobędzie się na coś — nie ma czego słuchać. Po obiedzie pojedziemy...
Porowski poszedł dobywać fraka i guzików przywiesistych do białéj kamizelki, które miał u siebie pod kluczem. Tymczasem Stasia, oznajmiła hrabiemu, że miała list od Herminii, że w nim był ukłon dla niego i pytanie: kiedy powróci? Ponieważ Stasia zapytała o Alfa, Herminia jéj odpowiedziała, że tak nawykła odbierać o nim wiadomości przez przyjaciela, iż teraz gdy go jéj zabrakło, niewiele wie o nim, i sądzi, że chyba musiał w pogoń się puścić za hrabią, bo bez niego rady sobie dać nie może. Żartobliwy ton listu Herminii, który Stasia dobyła i kawałkami czytała, uczynił jakieś wrażenie szczególne na hrabi; nie umiał go sobie wytłómaczyć. Dziwiła go samego ciekawość i zajęcie z jakiém słuchał czytania, i oddźwięk, który każdy wyraz Herminii znajdował w sercu jego.
Stasia nie wiedziała widocznie o co go teraz podejrzewać... czy o skłonność dla Mini, czy o miłość dla Elsy.
— Hrabia bo ostatecznie okazujesz się na młode swe lata tak dojrzałym bałamutem, iż go zrozumieć trudno... Serce masz szerokie! Co się tam mieści różnych pięknych twarzyczek!... Ale wiesz hrabio — żal mi cię — gdzie nie króluje jedna i jedyna... tam nie dom, lecz karczma zajezdna.
Ostatnie słówko nieopatrznie razem z rumieńcem straszliwym wypłynęło, Stasia mimowolnie je wyrzekła i uderzyła się rączką po ustach...
Hrabia się wzdrygnął nieco... Spojrzeli na siebie.
— Pani mnie sądzisz bardzo surowo...
— Sędzia jest zmuszonym wyrokować wedle dokumentów, szepnęła Stasia... niestety!!
W tém Porowski wszedł w białéj kamizelce z owemi guzikami, które się nie bardzo trzymać chciały. Były to odwieczne gałkowate szklane guzy oprawne w bronz, w kształcie sporych wisienek, któreśmy niegdyś wszyscy nosili. Miał frak granatowy, rękawiczki po raz trzeci chlebem i gummą elastyczną czyszczone i cylinder wysoki bardzo z wązkiemi brzeżkami. Dobrze zachowane buty zdradzały metrykę dawną. Kapitan wyglądał dziwnie, czuł to i było mu smutno...
Wyjechali tedy do Mangoldów... Jakie tam uczucia zajmowały serce Zdzisia, nie wiemy; czy onby sam z nich wytłómaczyć się potrafił. Czynił sobie wymówki, że kochać nie umiał, że się popsuł, że czystéj miłości już doznać nie mógł...
Żal mu było tych chwil szczęśliwych, gdy po księżycu wzdychał... a teraz...? teraz wolał w wygodnéj kozetce z cygarem siedzieć u nóg łagodnéj bogini, co mu się uśmiechała nie drożąc z uśmiechem, i pieściła go tak troskliwie. Godziny płynęły szybko, cóż, kiedy serce bić przestało!...
Wchodząc do salonu, nie zastali jak zwykle nikogo, bo w salonie nigdy nikt nie siedział, tylko przy gościach. Zaszły w nim małe zmiany.
Poprzywożone z Włoch tuzinkowe wyroby alabastrowe, marmury tandetne, mozaiki trywialne zajmowały wydatne miejsca. Było to pospolite, brzydkie, ale wymownie świadczyło o podróży do Włoch.
Kapitan miał się czas w tém rozpatrzyć, i admirować, a że się wcale na tém nie znał, był pewien, że to są rzeczy i bardzo drogie, i niezmiernie piękne. Zdzisław patrzał na drzwi i oczekiwał zjawienia się gospodarza, a raczéj gosposi...
Poważny krok oznajmił uroczysty pochód Mangolda, który się ukazał z okularami złotemi w ręku i białą chustką od nosa, wspaniały, dumny, wielki, zamknięty w sobie, nadęty, ale grzeczny. Podał hrabiemu rękę uprzejmie, i zamruczał pod nosem zawikłany frazes jakiś, oznaczać mający, że się cieszył z widzenia go. Kapitana przywitał nierównie poufaléj... Siedli na rozmowę, panie się spóźniały jakoś, Mangold znalazł środek wytłómaczenia się niejasnego ze swéj dawnéj niegrzeczności. Mówił w ogóle jak człowiek, który nie ma wprawy w wyrażanie swych myśli poprawne i radby obałamucić słowami nagromadzonemi bez porządku. Kończył to uśmiechem, to mruczeniem, to ruchem ręki... Oprócz tego wyrażał się z systemu nie jasno, ażeby zawsze mieć drogę, którąby się wygodnie mógł wycofać.
Była mowa o Samoborach. Mangold z westchnieniem wspominał o stracie pana Sebastyana, a razem o ewentualnéj możliwości powrotu do dóbr Zdzisława.
Hrabia w pierwszéj chwili już chciał wybuchnąć ze zrzeczeniem się i nadziei i możliwości — lecz myśl jakaś usta mu zamknęła. Uląkł się odprawy — odpowiedział niewyraźném mruczeniem i zmilczał.
Naostatek poprzedzana przez Helę wyszła Elsa... Zdzisław się zerwał z krzesła, odżyło w nim uczucie, i poszedł witać ją, wlepiając oczy ciekawe w piękny obrazek...
Elsa była w istocie mocno zmieniona, zdawało się, że urosła, pełna owa twarzyczka dziecięca przedłużyła się, czarne oczka jakąś mgłą się powlokły, rumieńce znikły... a promień myśli którego brakło obliczu, i teraz na nią nie zawitał.
Przywitanie było zimne i ceremonialne; za to kuzynka Hela wesoła była i mówiła za dwie. Zdzisław wpatrując się baczniéj, znalazł w Elsie smutek, którego dawniéj nie widział w niéj nigdy... Usiadł przy niéj, spuścił oczy. Ojciec przyjmował go lepiéj, córka obojętniéj może niż dawniéj, chociaż Hela dopomagała i zdawała się chcieć ją podbudzić ku poufalszemu obejściu się z dawnym sąsiadem. Stało się nawet, co nigdy dawniéj się nie zdarzało, że Hela odeszła zostawując strwożoną Elsę przy hrabi, a że baron Mangold żywą był zajęty rozmową z kapitanem, Zdzisław miał zupełną swobodę.
— Jakże się pani podobały Włochy?
— Co? — Włochy — a — tak — bardzo, bardzo...
— Rzym?
— Rzym? Tak — Rzym... Powiodła czarnemi oczkami po pokoju: — A tak — Rzym — ruiny! nie prawdaż? — kościoły... bardzo wiele kościołów...
— Byli państwo w Neapolu?
— Neapolu? a tak... i w Pompei...
— I we Florencyi?
— Także... Staliśmy na Lung’ Arno.
Rozmowa była straszliwie sucha... Dziewczę rzucało obłąkanemi oczyma po salonie, jakby szukało ratunku, kręciło się na krzesełku, mięło chusteczkę. Hrabia czuł w niéj istotę nieszczęśliwą, ale czém? pojąć nie mógł.
— Pamięta pani ten wieczór, który — mnie nigdy nie wyjdzie z pamięci — wieczór w Samoborach?... Tak śliczną byłaś pani w pączkach różanych, z których jeden raczyłaś mi dać na pamiątkę. Chowam go zawsze...
Jak przestraszona zwróciła oczy nań Elsa.
— Jakto? pan chowa? hrabia ma pączek ten? Prawdziwie... a tak! żartem go dałam. Pamiętam... Fajerwerk był bardzo śliczny... muzyka doskonała... Tak! pamiętam...
— Jak się dziś wszystko zmieniło! westchnął Zdzisław.
— To prawda, odparła drżącym głosem Elsa, wodząc po salonie oczyma ciągle jakby przestraszonemi.
— Mnie mówią wszyscy, że i ja się odmieniłam... ale ja wątpię...
— Pani odmienić się nie mogłaś — rzekł Zdziś — chyba może w sercu... Dawniéj byłaś pani dla mnie łaskawsza...
Baronówna spuściła oczy na chusteczkę i zdawała się namyślać. Kosztowało ją snadź wiele wyrzeczenie kilku słów bardzo cichych... i niewyraźnych...
— Ja byłam dzieckiem... ja nic nie pamiętam... szczerze mówię... To były dzieciństwa...
Miało to znaczenie odprawy.
Bojaźliwie potém spojrzała na ojca, jakby się lękała, żeby nie odgadł co mówili, zarumieniła się, zbladła, ruszyła niespokojnie, i jakby jéj pilno było czegoś — uciekła do drugiego pokoju.
Zdzisław z bolem w sercu posłyszał to zaparcie się przeszłości, którego pogodzić nie umiał ze zwrotem w usposobieniach barona. Była w tém widocznie jakaś tajemnica, któréj badać nie mógł. Któż wie? Inny zapewne szczęśliwy zajął to serduszko?... Zdzisław tyle na tém skorzystał, że rozczarowany uczuł się swobodnym... Panna o przeszłości nic wiedzieć nie chciała...
Żal mu jéj było, ale duma nie pozwalała się nabijać. Powiedział w duchu: „Więc tu wszystko skończone.“
Elsa nie powróciła już sama, ale z towarzyszką, i nie usiadła na dawném miejscu, tylko nieco daléj, za co, jak się zdało, ojciec ją surowem skarcił wejrzeniem.
Oprócz dziewczęcia wszyscy byli bardzo grzeczni, Mangold szczególniéj tak dalece, że gdy po urzędowéj herbacie przyszło do pożegnania, wyprowadzając hrabiego, rzekł mu, łykając wyrazy:
— Jeżeli hrabia — tego — zabawisz tego tu, w naszych owo stronach — mam nadzieję, że się będę mógł — tego — spodziewać — tego, widzieć — u nas... Bardzo mi miło... bardzo miło..
Elsa unikała rozmowy i pożegnała go z daleka. Z twarzy nie ledwie widać było, iż się go pozbywała chętnie, i że ciężar wielki spadł jéj z piersi. Hela zapraszała jak baron... Zdzisław powiedział sobie odjeżdżając, że noga tu jego nie postanie... nie było po co! Wiodłaby go chyba jedna ciekawość... bo odzyskać życzliwości, któréj oznaki zawsze były bardzo słabe, wcale się nie spodziewał...
— A cóż? spytał wyjechawszy na gościniec kapitan — a cóż baronówna?...
— Niezrozumiała jak Sfinx... odezwał się Zdziś, udając wesołość. Nigdym się szczególnemi jéj łaskami nie szczycił — ale teraz — mniéj niż kiedy okazała mi uprzejmości... gdy ojciec przeciwnie...
Porowski się śmiać zaczął.
— Wszystko to niezrozumiałe dla mnie... dodał hrabia.
— Jabym to po cichu i na ucho może potrafił wytłómaczyć, tylko Stasi o tém nie mówcie... bo to... tam dziewczętom niekoniecznie potrzeba wiedzieć o podobnych plotkach...
Schylił się kapitan do ucha hrabiemu...
— Wzięli metra do fortepianu Włocha... wozili go słyszę z sobą... hm! gadają, że baronównę zbałamucił. Nie bardzo wierzyłem temu — ale podobno jakoś daleko zaszły te sprawy... Muzyka czasem licho wie do czego doprowadzić może... Z tego powodu prędzéj pono wrócili z Włoch, niż zamierzali... Ja tam nie wiem, to są plotki... Kto wie — baronby dla zatarcia téj gadaniny rad może ją wydać prędzéj... a dziewczę myśli o tamtym... Hm... ale cicho!
Zdzisław się uśmiechnął gorzko...
— Coś to do tego podobne... ale dajmy pokój — niech wychodzi za muzyka i będzie szczęśliwa. Kochankom pewnie przeszkadzał nie będę...
— Przed Stasią ani słowa... ona o tém nic nie wie, no — i wiedzieć nie powinna.
Kapitan pochylił się do ucha hrabiego, zakrył ręką i długo jeszcze na pół oburzony, wpół śmiejąc się coś mu szeptał... Machnął potóm ręką i zakończył:
— Basta! nie mówmy o tém.
Chociaż hrabia przyrzekł był wrócić wieczorem do miasteczka, nie mógł słowa dotrzymać co do godziny, przyjechał do pana Lejby po północy.
Groom Alfa spał w sali koło billardu na krzesełku i czekał na niego. Zbudził się słysząc hałas, porwał, wyprostował jak struna, przetarł oczy i podbiegł do Zdzisława.
— Jaśnie państwo czekają na jaśnie pana w dworku.
Hrabia popatrzał na zegarek.
— Zmiłuj się! już po dwunastéj.
— Jaśnie pani mówiła — choóby o drugiéj, żeby jaśnie pan był łaskaw na minutkę... bo listy przyszły, czy coś...
Trochę się namyśliwszy, Zdzisław z musu poszedł milczący za groomem.
Z daleka już widać było, że się jeszcze w oknach świeciło... Chłopak zapukał do drzwi, otwarto je natychmiast po cichu... W pokoju na lewo, przy świecach, z cygaretką w ustach, w wieczornym stroju, siedziała nad książką pani Robert’owa, widocznie oczekująca na swą ofiarę... Rzuciła natychmiast powieść francuzką, którą miała w ręku, i cygaretkę z nią razem, i żywo podeszła ku drzwiom.
— A! przecież!... aleśmy tak długo czekali... wieki... Alfowi kazałam się położyć spać. Biedne chłopię zmartwione, niespokojne, lękam się żeby mi nie zachorował.,. Niech choć odpocznie...
Wskazała ręką miejsce na kanapie Zdzisławowi, który stał uparcie.
— Siadaj...
— Ale już po północy — przyjdę jutro.
— Cóż znowu! po północy, któż liczy godziny! mój Boże! Jam szczęśliwa, że cię widzę, a ty wolisz spoczynek... Zdziś! nie poznaję cię. Jesteś niewdzięczny...
— Na Boga — to mała mieścina, począł hrabia, — gdy tu po północy dłużéj zostanę, jutro nie wiedzieć co pleść będą... Nie zapominaj pani, że to wieś — partykularni ludzie...
— Co mi tam ludzie — i ich gadanie! popędliwie zaczęła Robert’owa. Hrabia też o to dbać nie potrzebujesz... Niech sobie plotą co chcą, my się stanowczo rozmówić musimy...
Dałeś słowo — dotrzymuj go. Miałam dziś list od Röttlerki; pisze, że Herminia zupełnie jest przygotowana, że profesor ze swéj strony, nie wiedząc o niczém, cieszy się wami. Wszystko jest na jak najlepszym stopniu. Zdziś, zaklinam cię — nie zwlekaj, nie odmawiaj, jedźmy...
Hrabia słuchał zamyślony, jakby szukał środka uwolnienia się lub przeciągnięcia.
— Nie przeczę, odezwał się powoli — tak jest — dałem słowo, nie wchodzę w to, czy rozważne. Zmiłujcież się nademną, dajcie mi się rozmyślić.
— Wcale nie! po co te rozmysły! żadnych już teraz przedsiębrać nie pora — słowa należy dotrzymać.
— Ale ja w téj chwili ruszyć nie mogę... nic nie skończono...
— Słuchaj, to właśnie dobrze — to doskonale... Będziesz miał powód do wyjazdu natychmiast po ślubie — tego samego dnia... Inaczéj...
Zdzisław wstał i przechadzać się począł po pokoju poruszony.
— Zaprawdę — zawołał mimowolnie — nie wiem czy kiedy młody człowiek mógł się znajdować w położeniu do mojego podobném... To niesłychana rzecz i nieobrachowana ofiara... Co ludzie na mnie powiedzą!...
Załamał ręce...
— Prawda kocham Alfa — kocham go jak brata — radbym mu szczęście przychylić i nieba — lecz stawić mnie w położeniu podobném, czy z waszéj strony się godzi?... Nie macie litości.
— Zdziś — my się czujemy na siłach, naszą miłością dla ciebie nagrodzić ci co ucierpisz... My także — ja — on, potrafimy się poświęcić... Zaklinam cię — nie odmawiaj — bo to nie może być — nie odwlekaj... Alf się zagryzie.
Zbliżyła się do Zdzisława pani Robert’owa, rękę mu położyła na ramieniu... poczęła szeptać żywo i po cichu — on stał nieruchomy, wyraz cierpienia na twarzy się malował, zbolały, zdawał się nie słyszeć co mu mówiono i tonąć w jakiejś zadumie.
Nagle począł się śmiać sucho, ironicznie — przerażającym śmiechem, który z tych ust młodych, z téj piersi młodzieńczéj brzmiał straszniéj jeszcze, niż na wargach dojrzałego człowieka.
— Tak, nic mi nie pozostaje — jak posłużyć przynajmniéj przyjacielowi... i na coś się przydać do szczęścia — cudzego... bo mnie samemu wiedzie się jakbym na wieki był wydziedziczony.
— Zdziś i ty to mówić możesz? zakrzyczała głośno pani Robert’owa — przy mnie, do mnie??
Hrabia jakby się opamiętał — uspokoił się wnet i zamilkł.
— Ale tak — rzekł tonem innym — pojedziemy... pojedziemy... nie mówię już nic... Zabawna historya — co ludzie o tém sądzić będą!... Nie uwierzą! Hrabia Samoborski, który dobrodusznie daje się użyć za takiego homme de paille...
— Zdziś! jesteś dziś poirrytowany... nie wiem co ci jest, nie poznaję cię. Dosyć tego — idź sobie spać, kiedy chcesz... Widzę, że dziś się nie porozumiemy...
Hrabia począł chodzić wielkiemi krokami.
— Zabawne! oryginalne! powtarzał sam do siebie.
Pani Robert’owa zdawała się nieco przestraszona.
— Cóż zresztą tak nadzwyczajnego, tak dziwnego? Dla świata będzie to historya bardzo pospolita. Alboż się ludzie od ołtarza nie rozchodzą? Alboż rozwód w kilka tygodni po ślubie nie trafia się? Alboż Alf się jéj podobać nie może?
— Przyznam się jednak, że mąż, któremu żona wypowiada swą przysięgę tak nagle, nie najpiękniejszą gra rolę...
— Dla czegoż żona ma wypowiadać? Wszak hrabia także możesz mówić, że z nią żyć nie chciałeś?...
— Nie chciałbym jéj krzywdzić...
— To są wykręty! sofizmata! próżne bałamucenie... Szukasz sobie trosk, Zdziś — a nie widzisz, że to heroiczne poświęcenie się dla przyjaciela podnosi cię... toć przecie bohaterstwo...
— A tak — lokajski heroizm... dodał hrabia — nie ma co mówić.
Pani Robert’owa zatuliła mu usta.
— Nie wiedzieć co dziś pleciesz... Cała rzecz, że cię ztąd, z téj okolicy co prędzéj wyrwać potrzeba, bo tu wpływ twoich dawnych znajomych i przyjaciół jest szkodliwy. Ja cię tu nie poznaję...
No — kiedy jedziemy? spytała nagle.
— Ja tak nagle wyjechać ztąd nie mogę — rzekł Zdziś. Jedźcie państwo do Berlina — przyjadę za parę tygodni.
Oh! pas si bête! odparła pani Robert’owa — pas si bête, żebyś rozmyśliwszy się osadził nas na mieliźnie. O! nie. Chcesz interesa pokończyć, zgoda. Ofiary takiéj wymagać nie możemy... Potrzeba ci pieniędzy? ile? — ja dam natychmiast...
Zdzisław się wzdrygnął i zarumienił.
— Pani! zawołał groźno.
— Alf ci pożyczy! poprawiła się pani Robert’owa.
— Ja nie potrzebuję nic — rzekł Zdzisław — tylko czasu.
— Dobrze — będziemy posłuszni... Czekamy — tydzień, dwa — cztery... Półtora miesiąca, pół roku, ile chcesz... Jesteśmy na twéj łasce. Lecz jeśli Herminia, która się zdecydowała, zacznie się rozmyślać, jeśli Alf zrozpaczony umrze... śmierć jego i moją mieć będziesz na sumieniu.
Pani Robert’owa uklękła przed nim... nie mówiła już nic — w postawie teatralnéj z załamanemi rękami, z podniesioną głową, na pół otwaitemi usty, rozpuszczonemi włosami, milczeniem wymowném błagała. Zdziś się zmieszał — schwycił się za głowę.
— Oszaleć trzeba! mruknął...
— Zdziś! szeptała piękna pani — ja cię błagam!!
Scena ta odbywała się we dworku na rynku, okna nie były ani okiennicami pozasłaniane, ani zawieszone storami: ciekawy przechodzień mógł doskonale przypatrywać się wybornéj mimice pięknéj pani Robert’owéj i tłómaczyć sobie chód i postawę hrabiego, a załamane ręce kobiety — wedle upodobania.
Właśnie też wracający nie od Lejby, u którego mu przeszkadzano i szpiegowano go, ale od Abrahama, po zbyt przedłużonéj wycieczce profesor Wilelmski, w humorze nieco podnieconym, zatrzymał się był pod oknami... Mimowolnie głowę przybliżył do szyb, chcąc się dowiedzieć co się tam tak późno przy świetle odbywać mogło... i stanął przerażony. Poznał tę panią nieznajomą klęczącą przed dawnym uczniem swoim...
Rozmowy słychać nie było — lecz ruchy mówiły wiele. Wilelmski kułak do ust przyłożył, oczy wytrzeszczył i stał ruszyć się nie mogąc...
— A to jakaś historya... proszę! Zdziś! Hę! hę! Zdaje egzamin maturitatis! Ta! ta! ta! Nie ma co mówić... Czego ona od niego może żądać?? Więc chyba za nim tu przyjechali! O! trzeba o tém jejmości powiedzieć... Chłopiec w niebezpieczeństwie... jasna rzecz... ale kobieta bardzo piękna, a jak zachowana przedziwnie!...
Profesor mruczał te i tym podobne uwagi, snuło mu się nie wiedzieć co po głowie — nagle zobaczył, że kobieta wstała i zbliżywszy się do Zdzisia zwiesiła na jego ramieniu. Razem we dwoje zaczęli się w zgodzie najlepszéj przechadzać po pokoju powoli. Ona szeptała mu coś do ucha, on słuchał z głową spuszczoną... Potém wskazała mu miejsce na kanapie, usiadł i zajęła drugie przy nim... Profesor kanapy między dwoma oknami stojącéj tylko się mógł domyślać, bo jéj widać nie było... Słyszał urywane rozmowy wyrazy.
Stał jeszcze czas jakiś, potém przypomniawszy sobie co go czekało w domu, a widząc, że końca rozmowy nie dostoi, zamyślony wielce powlókł się do dworku swego...
Nie mylił się wcale, spodziewając przyjęcia nieosobliwego przez surową nieco Różyczkę. Wycieczka trwająca blizko do drugiéj, zmusiła panią Wilelmska do rozpaczliwego kroku. Nakazała gdy profesor powróci, cale mu drzwi nie otwierać. „Niech tam śpi — gdzie się upił — wołała gniewna — jak raz spróbuje noc spędzić na podwórzu, będzie może rozumniejszy...“
Widok przez okno na zagadkową scenę i chłodek wieczorny, znacznie profesora otrzeźwiły... Szedł krokiem pewnym ku domowi i począł do drzwi pukać dyskretnie... Trafiało się już nieraz, że mu miłosierna otwierała służąca, za co jéj protekcję swoją przyrzekał. Tym razem spało wszystko jak zabite... nie dając najmniejszego życia znaku. Profesor czując się w swojém prawie, stukał coraz silniéj, coraz gwałtowniéj — a nakoniec tłuc zaczął we drzwi tak, że mógł sąsiadów pobudzić.
Okno się otworzyło...
— A toż co za burdy nocne waćpan wyprawiasz? zawołała profesorowa.
— Do domu mojego powracam — odparł z pewną energią profesor — i proszę, żeby mi otworzono.
— O drugiéj z północy! gdzieżeś był?
— Zaraz się pani moja dowie — nie włóczyłem się bez celu — materia status... przecież nie łajdaczyłem... a gdyby Różyczka wiedziała co mnie wstrzymało...
— Co waćpan pleciesz!...
— Na honor profesorski — zawołał Wilelmski — pani sama żałować będziesz i swoich posądzeń i postępowania...
Chciała jeszcze srożyć się profesorowa, ale budzący się sąsiedzi wyglądający oknami, skłonili ją, że drzwi otworzyć kazała... Profesor wszedł i rzucił się na fotel w salonie wzdychając ciężko...
— Każ, serce moje, odezwał się z niezwyczajną powagą do żony: każ odejść słudze, mam ci coś ważnego do powiedzenia...
Niedowierzając stała profesorowa, lecz skinęła na sługę...
— Cóż to za tony sobie dajesz? zapytała...
— Tak — jestem zdetonowany — począł po cichu Wilelmski mrugając jedném okiem. Coś powiem... nie do wiary...
Coraz bardziéj zdziwiona zbliżyła się profesorowa ku niemu.
— Co się z tobą stało?
Wilelmski przybrał minę dziwnie zasępioną człowieka, który dla dobréj sprawy znosi prześladowanie.
— Słuchaj, rzekł — idzie o hrabiego naszego, o Zdzisia... Wczoraj tu przybyła, o tém wiesz, jakaś pani piękna, bardzo piękna — w wieku średnim, pysznie zbudowana. Tors i ramiona uroczyste!
Róża zarumieniła się mocno (była dosyć chuda) i odpowiedziała tylko surowo:
— Nie bądź...
Profesor nie zważając na to kończył:
— Zaraz wczoraj hrabiego naszego pochwycili, jakby do nich należał... Ale, co mi tam do tego! Złotowłosy chłopak miał być kolegą uniwersyteckim... a piękna pani jego matką... Dzisiaj powracając z plebanii...
— Od Abrahama — dodała profesorowa.
— Z plebanii, ale dajmy na to, żeby i od Abrahama — nie mogę pracując w pocie czoła, odmawiać sobie najmniejszéj przyjemności — chociaż, Abrahama — nego... Wracając więc, zkądkolwiek bądźbym wracał, przechodzę około dworku, gdzie ci państwo mieszkanie zajęli — i — niechcący rzucam okiem...
Osłupiałem...
Wiesz com zobaczył?
— Mówże prędzéj...
— No — zaraz, jest pewny porządek w każdéj mowie — kończył profesor odchrząkując. W środku pokoju stał Zdziś... na mojem oczy go widział... ale jaki? ale z jaką miną!... Powiadam ci — Hamlet...
— Jaki Hamlet?...
— No — nie znasz Hamleta — mniejsza z tém... Stał, wystaw sobie, tragicznie, jedna ręka w kamizelce, druga we włosach — przed nim na podłodze klęczała — powiadam ci — klęczała — ta piękna pani... ręce załamane, włosy rozrzucone... też tragiczna... jakby go błagała o coś... Można się było domyślać...
Pani Wilelmska krzyknęła ze zgrozy.
— Co pleciesz? przyśniło ci się po pijanemu?
— Byłem pewien, że to powiesz! przez całą drogę myślałem, że temi wyrazy przyjmiesz moje zwierzenie... Otóż, chcesz, na Ewangelii ci przysięgnę.
Pani Róża stała poruszona i blada.
— Cóżby to mogło być? szepnęła widocznie strwożona. Zdziś! nasz ten biedny sierota, wplątany w jakąś intrygę... To dziecko...
— A piękne mi to dziecko! — odparł profesor... Podniosła się potém z ziemi heroina, i jak mnie tu żywego widzisz, zwiesiła mu się na ramieniu, czule, powiadam ci... no!
— Kończże! przerwała zniecierpliwiona profesorowa.
— Skończyło się na tém, że w najlepszéj, zdaje się, komitywie — poszli sobie siąść na kanapie, na któréj pewnie do téj pory siedzą.
Wilelmski westchnął.
Pani Róża milcząca, zmieszana, postąpiła kroków kilka i padła na siedzenie przy stoliku, podpierając się na ręku. Łzy jéj z oczu płynęły...
— O mój Boże! — szepnęła — gdyby ta święta pani nasza ujrzała to... nie przeżyłaby... Zdziś! to niewinne dziecię...
Wzdrygnęła się znowu i płakała Wilelmska, profesor wzdychał.
— Stało się — rzekł — nie ma co rozpaczać. Wszyscy przez te koleje przechodzimy... Wpadł w ręce jakichś intrygantów... jawna rzecz... Trzebaby go ratować gdyby można, ale my o tém i wiedzieć niby nie powinniśmy...
— O! jak Boga kocham! — krzyknęła profesorowa — ja — ja nie zmilczę! Jam go, mogę powiedzieć, wychowała... to był chłopak jak anioł czysty i niewinny. Jak to może być?
— Ha! rzekł profesor zimno — myśli jéjmość, że ja nie byłem też kiedyś niewinny... i pani byłaś też niewinna...
— Milczałbyś...
— Konsoluję jak umiem i mogę — niewinność jest stanem przygotowawszym człowieka — ale nie trwałym — to darmo. Dać mu pokój... między kobietę a mężczyznę, jak między drzwi, palca kłaść nie należy. To zasada...
Nie racząc już odpowiadać na niedorzeczne brednie profesora, żona wyszła stukając drzwiami, a Wilelmski westchnąwszy, z wolna pociągnął do swojego pokoju.
Nazajutrz Zdzisław się nierychło pokazał w miasteczku, — pani Wilelmska rozmyśliła się dobrze jak miała postąpić. Wysłała służącą na zwiady, i poleciła jéj, zobaczywszy hrabiego, prosić go do siebie. Na nieszczęście rano już był Alf u przyjaciela, a gdy wyszli razem na rynek, sługa spełniła polecenie w obec Alfa.
Zdzisław chwilkę się zadumał.
— Wiesz co? rzekł do przyjaciela — chodź ze mną, przedstawię cię przyjaciółce matki mojéj, osobie, która w części wychowała mnie... i któréj wiele zawdzięczam. Zabawimy chwilę — chodź.
Alf się nie wahał.
— Najchętniéj, rzekł — idziemy.
Poszli więc razem. Pani Róża, która spodziewała się widzieć Zdzisia sam na sam, zmieszała się postrzegłszy go wchodzącego z towarzyszem. Ale Alfons miał postać tak ujmującą, twarzyczkę tak ładną, układ tak dobre wychowanie dowodzący, że rozbroił panią Wilelmską — chociaż przeciw niemu i matce źle uprzedzona była. Przypatrzyła mu się uważnie i w duchu obwiniła męża o kłamstwo. Zdawało się jéj niepodobieństwem, aby ludzie wyglądający tak przyzwoicie i mile, zdolni byli do intryg i niecnego jakiegoś postępowania.
— Wilelmski był pijany — przyśniło mu się — powiedziała sobie w duchu, — lub kłamał żeby mnie zdurzyć.
Alf starał się być grzecznym i wesołym, co więcéj ujmował swą pełną wdzięku nieśmiałością.
Rozmowa trwała może z pół godziny, poczém pożegnali się i poszli oba do pani Robert’owéj.
Podbudzona ciekawość pani profesorowéj na widzeniu Alfa ograniczyć się musiała. Z profesorem nie mówiła o tém więcéj.
Z rana Wilelmski odbywał swe lekcye z pannami, nie widzieli się więc prawie, przy obiedzie nadto było świadków, po obiedzie profesor chodził na rekracyę, jak utrzymywał, do plebanii.
Co się działo ze Zdzisiem, trudno się było pani Róży dowiedzieć.
Drugiego czy trzeciego dnia pojechał do Wólki, i wkrótce po przybyciu oznajmił, że musi powracać do Berlina. Żabicki już bez pożegnania z nim był odjechał. Nie zdziwiono się wcale temu, gdyż pora była na nowe zapisać się półrocze. Stasia tylko żartowała, że mu do Herminii pilno. Kapitan rozpytywał co ma robić w Suszy, na to jednak otrzymał tylko odpowiedź:
— Czyń pan co łaska — nie chcę wiedzieć o niczém...
Z Wólki udał się Zdziś do prezesa. Przypisano to niezmiernie dobremu sercu jego, że był nadzwyczaj pomieszany i roztargniony — przy pożegnaniu. Prezes się rozpłakał swym zwyczajem. Niedobrze też zrozumiano, dla czego dopiero teraz Zdziś zażądał od dawnego opiekuna papierów swoich, metryki, świadectw i t. p. Na zapytanie odpowiedział, że tego immatrykulacya do uniwersytetu wymagała. Odpowiedź była jakaś niejasna, i prezes w duchu pomyślał, że tego wprzódby był mógł żądać, a nie teraz; tknęło go coś, jakby oznajmując o niebezpieczeństwie. Serce poczciwego prezesa drgnęło przeczuciem. Odmówić nie mógł nic, czuł się wszakże w obowiązku ściskając i całując pupilla, kilka słów dorzucić.
— Mój hrabio — rzekł — jesteś dziś panem siebie — możesz czynić co chcesz; lecz jeślibyś krok jaki stanowczy miał stawić w życiu, pozwól mi ci radzić i cieszyć się z tobą razem. Nie na wiele ci się przydam — ale zawsze stare doświadczenie w czémś pomódz może.
Zapewnił go przytém Mohyła, że oni wszyscy starać się będą wspólnemi siłami o to, aby z Suszy coś zrobić i pokaźniejszego i dobrego.
— Dobrze mieć choć mały kątek, a własny — dodał prezes wzdychając — bez długów, czysty! Kapitan gospodarz co się zowie, zrobimy, że z tego będzie cacko.
Uśmiechnął się Zdziś, mało się to go zdawało obchodzić.
Walczył z sobą potém, czy do barona Mangolda ma pojechać na pożegnanie, i wyrzekł się téj myśli po ostatniém Elsy przyjęciu...
Zdaje się, że w miasteczku szpiegowano go z daleka, i że Wilelmska szukała zręczności rozmówienia się sam na sam ze Zdzisiem, nim wyjedzie. Przygotowania do podróży były widoczne, hrabia nie przybywał, posłała więc do niego zaproszenie na herbatę, oznaczając mu godzinę. Zdzisław odmówić nie mógł. Zastał panią profesorową samą.
— Więc hrabia wyjeżdżasz — zawołała spotkawszy go w progu — i gdybym ja nie przypomniała się o pożegnanie...
— A! czyż pani możesz mnie mieć za takiego niewdzięcznika?...
— No — nie, alem się lękała, abyś mi hrabia nie przyprowadził swojego ślicznego przyjaciela, który wygląda jak panienka, pachnie, jest bardzo ładny i miły, ale wolę na ten raz, żeśmy sami.
I stanąwszy naprzeciw Zdzisia, z powagą dawnéj przyjaciółki matki, spytała, rumieniąc się mimowoli:
— No, powiedzże mi hrabio — co to są za ludzie? zkąd taka nadzwyczajna przyjaźń dla nich?... co to za piękna pani?...
— Ci ludzie — jak pani kochana powiadasz — odparł Zdziś, są jedni co mnie w Berlinie przyjęli i pokochali... nie mogę im nie być wdzięczen za to...
— Tak — przerwała Róża spuszczając oczy na chustkę, którą w ręku trzymała — tak — ja to dobrze rozumiem; wy hrabio macie tak dobre — dobre serce, jak świętéj pamięci anielska matka wasza — ale — ludzie są źli, posądzający... mówią, że ta pani nie jest stara i ma być bardzo ładna...
Spojrzała mu w oczy: Zdzisław płonął jak wiśnia.
— Ale to są niedorzeczności!! zawołał.
— Pewna jestem tego, hrabio kochany, bo wszelki stosunek płochy... a! toby było prawdziwe nieszczęście. Nie przystał on wam... imieniowi, wiekowi waszemu, religijnemu wychowaniu i zasadom... Toby było nieszczęście! powtórzyła, bobyście stracili świeżość uczuć do szczęścia i spokoju potrzebnych...
Zdziś słuchał z pokorą, lecz powoli odzyskiwał przytomność. Ujął za rękę Wilelmską.
— Serdecznie pani dziękuję za jéj troskliwość o mnie — niech pani będzie spokojna...
Widać było, że jak najprędzéj skończyć chciał draźliwą rozmowę. Profesorowa chłodniéj zaczęła go badać powoli, chodząc z nim po pokoju — i nic prawie dowiedzieć się nie mogła. Czuła teraz, że profesor nie zupełnie pijany być musiał, że Zdziś daleko był skrytszy i zepsutszy niż sądziła — lecz nie mogła uczynić więcéj.
Proszony, jak się zdaje, częsty gość państwa Wilelmskich, kanonik Starski nadszedł wśród téj rozmowy... Zdzisław na widok jego przypomniał sobie dawne namowy do zgody i począł się obawiać, by tego draźliwego nie wznowił przedmiotu. Wpłynęło to na jego humor... Zdaje się, że z przywitania kanonik musiał się tego domyślić, bo unikał wspomnienia o Samoborach... Za to nieznacznie jakoś wpadł na niebezpieczeństwa, którym młodość niedoświadczona wśród obcych ulega, na pokusy, na które świat wystawia, i tym podobne morały.
Zdzisław słuchał milczący i nachmurzony. Kanonik już wiedział o wyjeździe, nalegał, aby hrabia o rodzinnym kątku nie zapominał, i — dopiero w końcu — napomknął, że Opatrzność może dała mu Suszę, sadząc go pod bokiem stryja, aby wiadomemi sobie tylko środkami sprowadzić w przyszłości pojednanie. Wszystko to od duchownego przyjął Zdzisław milcząc, z pokorą, lecz nie okazując, ażeby to nań bardzo działało.
Wśród herbaty już, wrócił z wycieczki zwykłéj profesor, w dobrym, ale nie nadto rozbudzonym humorze. Rzucił się z wielką czułością na Zdzisia... uściskał go... ucałował ręce żony, chociaż mu je wyrywała, całował i kanonika, i nierychło na skinienie pani uspokojony miejsce zajął.
— Więc nam kochany hrabia ucieka... zawołał — z tym kolegą ukochanym i z tą panią majestatyczną... O! pięknaż to kobieta, piękna! mówił jakby sam do siebie — ktoby się domyślić mógł, że takiego ma syna? wygląda jak jéj brat!... Słowo honoru, tak pysznéj kobiety w życiu nie widziałem.
Zdzisław się kręcił, ksiądz usta zakąsił, żona napróżno dawała znaki, profesor był w humorze niepohamowanym.
— O! pan hrabia ma gust! Taka towarzyszka podróży, to można z nią choć do Chin ruszać! cha! cha!
— Ale nie bredźże! wołała żona.
— Dałbyś bo acindziéj pokój tym żartom, mruczał kanonik.
— Cóż zdrożnego? Artysta jestem, to jest miałem nim być — artystycznego nic a me alienum puto! Kobieta piękna jest dziełem rąk bożych, wielbić należy pana w dziełach jego...
— Waćpan się puszczasz w niewłaściwe żarciki... non misceatur sacra profanis... rzekł kanonik surowo.
— E! księże kanoniku... zawołał profesor, który go nie mógł znieść, szczególniéj w swoim domu — jakby to duchowni lepsi byli!
Ksiądz Starski wstał... Wilelmska bez ceremonii tupnęła nogą na męża, który śmiejąc się w dłoń nastawioną, nareszcie umilkł...
Wszystkie czoła okryły się chmurami. Profesor pomiarkował, że późniéj mu za te wybryki odpokutować przyjdzie, i odsunąwszy się z krzesłem, umilkł. Kanonika uprosiła pani, że pozostał...
Wprowadzono zwichniętą rozmowę na tór przyzwoitszy, chociaż z trwogą spoglądając na Wilelmskiego. Lecz ten siedział teraz upokorzony i smutny, wzdychał... Zdzisław usiadł przy nim, zaczęła się pół głosem rozmowa. Wilelmski skruszonego udawał.
— Jedziesz więc, kochany hrabio — a no, dobrze, tu na tym partykularzu albobyś wysechł lub zgnił... tu tylko dla starych grzybów dobre zacisze... Jedź — ucz się... baw się... żyć należy póki sił staje — tak utrzymywali starożytni i mieli rozum... słowo daję...
Pochylił się do ucha i kończył pół głosem:
Wszystko rób, kochany hrabio, co chcesz i ku czemu skłonność czujesz; jednéj tylko rzeczy się strzeż....
— Czego?
— Oże — nie — nia — kończył Wilelmski — to — nie przymawiając nikomu, straszne głupstwo. Najlepsza w świecie kobieta, zostając żoną, dostaje maleńkiéj fiksacyi... dobiera się zaraz do mężowskiego nosa...
Wilelmska udawała, że nie słyszy, rozmawiała żywo z kanonikiem... Zdziś trącał po ręku profesora napróżno... musiał się wygadać.
Nie udało się nawet wyprawienie go, aby pensyę zobaczył — bo nie chciał zrozumieć rozkazu...
Wśród tego zakłopotania, hrabia zaczął się żegnać — z kanonikiem najprzód, potém z panią Różą, która go płacząc po macierzyńsku uściskała, naostatek z profesorem odprowadzającym go bez czapki do pół rynku...
Tu nastąpiło rozstanie... Wilelmski pod wpływem rozczulenia i napoju, ściskając raz jeszcze Zdzisia, rzekł mu na ucho:
— Wspaniała kobieta... kochany hrabio — ale, między nami powiedziawszy... lepiejby te więzy potargać.
Zdzisław chciał zaprotestować i odpowiedzieć. Profesora już nie było, — umknął kłusem do domu.


∗             ∗

Panna von Röttler, która niegdyś miała świetne w literackim świecie berlińskim stosunki, naówczas gdy Berlin był jeszcze ogniskiem życia Niemiec rozwijającego się tu z pewną siłą — przeszłemu położeniu swojemu winna była utrzymywać się na zdobytém stanowisku. Mieszkała wprawdzie na dosyć odległéj uliczce zowiącéj się Weinmeisterstrasse, w kącie nie zbyt wdzięcznie wyglądającym, lecz zajmowała pierwsze piąterko małego domu, i nadzwyczajna oszczędność dozwalała jéj od czasu do czasu przyjmować u siebie okruchy znakomitości z czasów Varnhagen’a, młodzież, która stawiła pierwsze kroki po bibule, starych przyjaciół, i wielbicieli swojego talentu...
Na te wieczory wysilała się biedaczka walcząc między chęcią wystąpienia, a nakazaną ubóstwem oszczędnością. Kilka dni wprzódy pracowała i dręczyła się swoim wieczorem, kilka dni potem czuła się zmęczoną i niezdrową, ale uważała te przyjęcia za obowiązek stanu. Utrzymywała niemi swą godność literacką, przypominała się światu. Salon i parę pokoików składały cały apartament, czyściuchny, pełny drobnostek i fraszek niby artystycznych. W gabinecie szafka pełna książek ładnie oprawnych, stół założony albumami i książkami, mały fortepianik stolikowy, nadawały pewną fizyonomię temu przytułkowi literatki... Za szkłem w przepysznych ramach oprawny wisiał autograf Goethego, największy skarb, jaki posiadała panna von Röttler.
Jednego wieczoru jesiennego, z pomocą najętego Lohndienera i sługi, gospodyni właśnie przyspasabiała się do przyjęcia gości, gdy pół godziną przed oznaczonym dla nich czasem, wbiegła w czarnéj sukni, w koronkach, z piękną broszą na piersi, wyświeżona i na podziw młodo wyglądająca pani Robert’owa... Nie zważając na kręcących się ludzi, na pannę Röttler jeszcze nie zupełnie ubraną, rzuciła się na kanapę zmęczona i zadyszana. Potrzebowała chwili spoczynku, nim przemówić mogła...
— Moja Röttler, nie zważaj na mnie, rób swoje; umyślnie przyjechałam wcześniéj, aby kilka słów pomówić z tobą...
Lokaj i służąca znikli, panna literatka pobiegła do drugiego pokoju po mantylkę i rękawiczki, aby ją gość jaki nie zastał nieprzygotowaną i stanęła przed panią Robert’ową.
— Cóż droga moja pani? zdaje się wszystko jak najlepiéj. Twój genialny pomysł przychodzi do skutku...
— A! tak jest! tak... hrabia się oświadczył Herminii i został przez ojca z najżywszą radością przyjęty...
Panna podała mu rękę, pierścionki zamienione... termin ślubu oznaczony... tak...
Załamała ręce i potoczyła oczami jakby obłąkanemi pani Robert’owa.
— Röttler moja — nie zrozumiesz mnie może, nazwiesz dziwaczką... serce moje się trwoży — niewypowiedziany opanowuje mnie niepokój. Boję się — sama nie wiem czego się boję... Ty wiesz, bo ja dla ciebie nie mam tajemnic, tyś umysłem wyższa nad tłum i nad przesądy... łączą mnie z hrabią węzły najczulsze... tak... kocha mnie... jestem go pewna, panuję nad nim... pewna jestem przyjaźni jego dla mojego Alfa — a... trwożę się — lękam, drżę... Serce mi się ściska...
— Czém? dlaczego? odezwała się powoli wciskając chude i długie palce w rękawiczki numeru siedm i pół, gdy w istocie ośmiu potrzebowały... Cóż to jest, droga pani?
— Ogarnął mnie przestrach! tak, mówiła żywo pani Robert’owa... Ta kobieta ze swemi oczyma, ze swą dziwną powagą i ważonemi słowy, ze swém wejrzeniem przeszywającém, z jakimś majestatem i energią, które w sobie nic nie mają młodego....trwoży mnie. Ja nie mogę jéj poznać! nie umiem zrozumieć! Pierś i usta téj przyszłéj synowéj są dla mnie zamknięte... Przywiązana jest do Alfa... tak się zdaje... Alf jest jak anioł piękny i miły... ale Zdzisław taki sympatyczny... a imię, a tytuł... a młodość jego...
Wstała nagle...
— Nuż ta kobieta nas zdradzi? mnie i Alfa — odbierze szczęście mnie i jemu... zechce go uwieść!
Panna Röttler krzyknęła...
— Jak pani to możesz przypuszczać?
— Co chcesz? na świecie się dzieją szkarady... brat brata zabija... Pomyśl... ja drżę... Alfby tego nie przeżył... a ja...
Ścisnęła rękę i podniosła do góry...
— Jabym go zabić była gotowa! tak! raczéj nóż mu wbić w piersi, niżby miał należeć do innéj... Mój Alf, mój Alf...
Z rękami załamanemi poczęła się przechadzać po saloniku.
— Ale moja droga pani — to dziwactwo takie sobie kuć nadaremne strachy... Nie ma do tego najmniejszego podobieństwa... Przywiduje ci się...
— Tak, ja to sama wiem — dziwactwo... rozgorączkowana wyobraźnia... ale ja go kocham i kocham syna... dwa takie uczucia w jednéj piersi nosić...
Panna Röttler sympatycznie bardzo westchnęła i uśmiechnęła się. W téj chwili właśnie zaszeleściła suknia i weszła profesorowa Luiza Mühlbach, przyjaciołka literatki, sławna autorka tysiącznych historyj romantycznych, czy romansów historycznych... Gospodyni pośpieszyła na spotkanie dostojnego gościa.
Pani Robert’owa z lekka chustką twarz otarła i starając się uspokoić usiadła na fotelu. Za panią Mühlbach przybywali profesorowie łysi, uczeni w okularach i frakach wytartych; wreszcie Puciata w białéj chustce, z orderami i córką śliczną jak indyjskie bóstwo... w zielonym wieńcu dębowych liści na głowie...
Zaczęto się witać i siadać...
Wkrótce zjawił się hrabia z nieodstępnym Alfem; potém jeszcze dwie panie niejaśniejące wdziękami i panna słuszna, płaska jak dobrze wystrugana deszczułka, w długiéj sukni oryginalnego kroju z bukietem Vergissmeinnichtków (niezabudek) we włosach... Była to autorka poematu pod tym tytułem, wieszczka i nauczycielka razem... Grupy się zaczęły składać, wedle powinowactw ducha, Herminię natychmiast otoczyła młodzież... a najbliżéj jéj stanęli naturalnie dwaj przyjaciele. Narzeczony z urzędu i potajemny wielbiciel...
Tego dnia oblicze pięknéj panny, któréj los tak dziwnie się rozstrzygnął, nie było ani chmurniejsze, ani weselsze, niż zwykle... zdawało się tylko zadumaném nad swym losem...
Miała jako zaręczona zupełną swobodę... Hrabia korzystając z praw swoich nie opuszczał jéj, za nim nieodstępny krył się Alf, błagalnemi na nią rzucając oczyma... Wejrzenia ich się spotykały, lecz ta iskra, co żeni wzroki, co łączy dusze, co dwie istoty wiąże — nie strzelała z oczu czarnych Herminii. Patrzała śmiało, możnaby powiedzieć obojętnie i zimno. Tak samo zupełnie spoglądała długo się wpatrując w narzeczonego... a wzrok jéj zmuszał Zdzisia upokorzonego do spuszczania oczu...
Alf szeptał coś skrycie, cicho, jak modlitwę przed ołtarzem — ona mu odpowiadała z wolna, rozważnie, głośno — obojętnie... Rozmowa między trojgiem rozbijała się jak niesworny wicherek, który wiruje przed burzą coraz w przeciwnym wiejąc kierunku.
— Pani w tym wieńcu dębowym przypominasz mi, mówił Alf — mylę się — wyobrażasz jakąś kapłankę...
— Teatralną chyba — bo gdzieżeś pan mógł widzieć inną? spytała Herminia.
— Na obrazie jakimś! nie wiem — tegom pewien, szeptał Alf, że żaden obraz w świecie nie mógł być nawet cieniem, odblaskiem téj piękności...
Minia pokazała w uśmiechu sznurek białych ząbków...
— Nuż kto posłyszy — odezwała się, — obwinią pana ludzie, że przyjacielowi narzeczoną chcesz pochlebstwy odmówić... Niech pan nie zapomina, że mnie teraz nie wolno słuchać, a panu mówić takich — grzeczności...
— Pani nielitościwie urągasz się ze mnie.
— Bo pan zapominasz o swéj roli — a ja sumiennie moją odegrywam.
— Nadto sumiennie — wtrącił Alf wzdychając...
— Cóżby ludzie powiedzieli? śmiejąc się szepnęła Herminia...
Zdzisław milczał...
— Ja oszczędzając Alfa, który jest zazdrosny, jak Otello... źle gram moją rolę, nie prawdaż?
— Sam osądź — odpowiedziała ironicznie panna.
Alf stał ciągle, oczyma ciągle się modlił. Herminia z litością jakąś czasem nań z góry spozierała...
Postawszy tak i obejrzawszy się na Puciatę, który z dala córki ruchy śledził — pan Alfons odstąpił od nich zostawując samych... Herminia wskazała krzesło Zdzisławowi, usiadł przy niéj.
— Żal mi okrutnie hrabiego — ciężko ci w tych kajdanach włożonych dla przyjaciela... nie prawdaż? ozwała się po cichu, patrząc mu w oczy.
— Wie pani, to mi się czasem snem wydaje nieprawdopodobnym...
— A mnie rzeczywistością bardzo oryginalną...
— Mnie niekiedy przestrach ogarnia, jakbym — jakbym miał świętokradztwo popełnić — dodał Zdziś.
Herminia wzrokiem mu tylko odpowiedziała, spuścił oczy... Wejrzenie było niezrozumiałe, a przeszywające, było wymówką czy pytaniem — nie wiedział... Widząc go pomieszanym, podniosła oczy na salon, obeszła niemi cały i spytała:
— Kiedyż mi pan pokażesz narzeczonego Stasi mojéj?
— Jak tylko da się mi pochwycić i pokazać... Niech się pani jednak nie łudzi listami jéj żartobliwemi, wiem to od ojca pani Stanisławy, że ona go szacuje — ale nie kocha — będzie to małżeństwo bez miłości z jednéj strony... Ojciec się spodziewa, że ona — późniéj się znajdzie...
— Biedna Stasia — dlaczegoż idzie za niego?...
— Nie wiem...
— Będę jéj odradzała — poczęła Herminia... to się nie godzi!
— A jeśli go późniéj pokocha?
— Późniéj? tak — lecz stawi na ten los życie...
Westchnęła Herminia...
— Gdyby go kochała, a on jéj nie kochał, rozumiałabym to jeszcze... ale tak...
Zdzisław nie zrozumiał i spytał:
— Jakto? proszę pani...
— Już nie wiem co mówiłam...
A po chwilce dodała:
— Smutnie się musimy ludziom wydawać. Ja jestem pewna, że nam z oczu kłamstwo czytają i mówią sobie: Panna idzie dla tytułu...
— A hrabiątko ubogie żeni się dla posagu, żywo dorzucił Zdziś — nie prawdaż?...
Popatrzali na siebie... Hrabia powoli wysunął rękę, prosząc jakby o białą dłoń leżącą niedaleko...
— Chcę trochę Alfa do zazdrości pobudzić.
Herminia podała mu uśmiechając się końce palców, które hrabia ucałował śmiejąc się także, ale jakoś smutnie, i odszedł.
Ledwie się parę kroków oddalił, gdy Alf przysunął się i szybko zajął jego miejsce...
— A! jakżem szczęśliwy! zawołał, choć chwilkę ukradnę... Ten niedobry Zdziś umyślnie mnie do rozpaczy przyprowadza. Mnie się i zbliżyć nie wolno... a pani...
— Nie zdradzaj się pan tym zapałem — ironicznie odezwała się profesorówna — bądź pan wesół i zimny, bardzo proszę.
— Nie potrafię...
— No — to ja odejść będę musiała.
— Pani! litości!! litości...
Piękna Minia pochyliła się na swém krześle, usuwając trochę od Alfa... Znowu wzrokiem pogoniła po sali. Zdziś prowadził żywą z jéj ojcem rozmowę... Z dala ukradkiem, zręcznie, kołując, pani Robert’owa się zbliżała do niéj. Zdawało się, że profesorówna domyśliwszy się tego celu wędrówki jéj po salonie, chciała z razu wstać, czy żeby się zbliżyć do niéj, czy by od niéj uciec... lecz namyśliwszy się, została w miejscu... Wkrótce potém pani Robert’owa przysiadła na krześle, które jéj syn odstąpił, odchodząc nie bardzo chętnie.
— Moja śliczna, moja anielska, moja dobra Miniu — tyś czegoś smutna... odezwała się pani Robert’owa.
— Ja? mnie się zdaje, żem taka jak zwykle; mało się zmieniam w ogóle — to moje ciągłe staranie — być równą sobie. Człowiek i tak nieustannie podlega wrażeniom, mieni się — powinien być wyższym nad wpływy zewnętrzne.
— Jak w tobie znać córkę profesora — poczęła pani Laura — tyś tak strasznie rozumna, że ja się lękam o Alfa...
— A! rozum ludzki, droga pani! westchnęła Herminia — czyż on tak wart wiele? Rozum...
Nie dokończyła.
— Jakaś ty dziś śliczna! westchnęła pani Robert’owa...
— Mogłabym pani powiedzieć toż samo, odpłaciła profesorówna.
— Mnie? żartujesz chyba! Możnaż być piękną przeszedłszy pewny kres młodości...
— Ale pani go nigdy nie przejdziesz... są piękności nieśmiertelne...
Pani Robert’owa spuściła oczy...
— Mówimy sobie komplementa, gdy doprawdy tyle innych ważniejszych rzeczy miałybyśmy do mówienia — poczęła żywo matka Alfonsa... Lubisz pani wieś?
— Nie wiem, — odezwała się Herminia obojętnie. Od dzieciństwa nawykłam do miasta... W ogóle jednak staram się kochać i zrozumieć co mnie otacza...
— Zawsze rozum chłodny mówi przez ciebie — a! jak ja się boję!
— Czego? spytała Herminia — braku uczucia? nie prawdaż?
— Zgadłaś....
— Pani mnie nie znasz... ja tak okrywam to co mam w sercu, jak ogrodnicy na zimę kwiatki, ażeby nie pomarzły... Nuż chłodny oddechby zwarzył? nuż burzaby ścięła je lodem??
I otulając się chusteczką, ruchem wdzięcznym jakby z przestrachu, skupiła się cała w sobie — uśmiech miała na ustach ciągle, a oczy, co spojrzały na panią Robert’ową, to ją zmuszały spuścić wejrzenie.
— A! moja Miniu, szepnęła schylając się ku niéj: zachowaj, zakryj dla Alfka uczucie... piastuj je dla niego... to dziecię dobre — to serce złote... a tak cię kocha... ślepo, zapamiętale... szalenie...
Po namyśle Herminia mówić zaczęła:
— Pani mi mówiłaś, że się boisz, a teraz ja powiem — że się boję... Tak, boję się tego uczucia tak gwałtownego, bo wiem, że ono trwać nie może... Burzą przychodzi, gromami odlata... po niém zniszczenie...
Ja uczucie rozumiem inaczéj, spokojném, głebokiém, wytrwałém, niezłomném a cichém — bojącém się ludzkiego oka — tającém z sobą, czerpiącém siłę z tajemniczego źródła wielkiego, z po za światów... ja...
Przestała mówić.
Z wlepionemi w nią oczyma pani Laura słuchała...
— Twoje słowa to poezya i muzyka razem — przerwała nagle — i jakże Alf nie miał oszaleć dla ciebie?... Tyś jakaś wyższa istota...
— Powiedziałaś pani — rozśmiała się nagle rozpromieniona Herminia — we mnie znać — profesorównę...
— A! nie bierzże mi tego za złe...
— Ale ja to mam za pochwałę. Ja tak kocham mojego ojca, tak do niego chciałabym być podobną — a taka jestem...
Zamilkła i nagle dokończyła wcale niespodzianie.
— Taka jestem — niegodziwa...
Ręką uderzyła się w dłoń jakby ukarać się chciała.
— Zkądże ci to? spytała pani Robert’owa...
— A — to nic... to nic.
Nadszedł w téj chwili Puciata zapytać córki, czy na nią z okna nie wieje... i czyby co nie zaśpiewała.
— Ale nie — tatku — szepnęła pochylając się ku niemu — nie każcież mi się popisywać ze śpiewem... W towarzystwie ludzi słowa i myśli, z których każdy potrzebuje być słuchanym i wypowiedzieć się, czy ma z czém czy nie ma — przeklęliby mnie gdybym im zaśpiewała!!
— I fortepian być musi klepadłem! cicho szepnęła pani Roberft’owa...
— Więc dajmy temu pokój, rzekł odchodząc Puciata.
Korzystając ze zręczności i chcąc się zbliżyć do profesora, pani Robert’owa poszła za nim, bawiąc go rozmową. Puciata musiał być grzecznym, ale zimny dla niéj był bardzo. Wiało od niego mrozem... Pani Laura żartowała napróżno i sypała dowcipem, aby go rozweselić...
W takich urywkach rozmów schodził wieczór, a gospodyni biegała doglądając tylko, aby nikt się na zapomnienie i opuszczenie skarżyć nie mógł. Nikt mniéj pewnie się nie bawił nad nią. Żwawe rozprawy uczonych świadczyły, że oni przynajmniéj byli w swym żywiole...
Alf przy każdéj sposobności starał się zbliżać do Herminii, lecz mu się nie wiodło. Zaledwie on odszedł, przybywał Zdzisław z obowiązku... Minia żartowała sobie z niego.
— Co mam Stasi napisać o naszych zaręczynach? spytała — fałsz czy prawdę całą?
— A! zlituj się pani — tajemnicę zdradzić...
— Która się wyda natychmiast? dorzuciła Herminia. Lecz — czekaj pan... dodała odprowadzając go na stronę. Ja panu dziś muszę dokuczyć srodze, abyś mnie nie żałował, gdy się rozstaniemy... Naucz mnie pan programu. Wprawdzie dałam nań moje przyzwolenie, lecz dobrzem go nie wysłuchała... Jakże to będzie? przepraszam... Najprzód ślub i wesele... Tatko się gotuje odprawić je uroczyście... Wśród uczty nadchodzi telegram... Wszak tak? Sprawa niecierpiąca zwłoki powołuje hrabiego do... domu... W rozpaczy żegnasz świeżo poślubioną, lecisz i wyjeżdżasz... Wszak tak?
Zdzisław stał jak na mękach...
— W istocie pani mnie chcesz chyba dręczyć?...
— Być może...
— Za co? za to, że państwu służę...
— Mnie? nie — przyjacielowi... ruszając ramionami odezwała się Herminia — ale — pozwól pan dokończyć. Tatko ma czasem pomysły dziwne i jest bardzo, bardzo przy swojém uparty... Gdyby — tatko powiedział naprzykład: — Niech żona z nim jedzie!! Wiesz hrabio, mógłbyś być w niemałym kłopocie!
Mówiła to z dziecinną wesołością, patrząc mu w oczy. Zdzisław się rumienił i darł włosy...
— Ja naturalnie musiałabym być posłuszna... biedny Alf... biedny hrabia... najnieszczęśliwsza istota narzucona... Co począć?
— Pani mogłabyś... zachorować — odezwał się Zdzisław, udając wesołość, z po za któréj gniew czuć było prawie.
— Ale ja nie umiem chorować! To nieszczęście. Wiesz hrabio, że to co w tak wysokim stopniu posiadają inne kobiety, talent do komedyi, mnie jest tak obce... nie możesz wyobrazić sobie. Nigdy w życiu nie wylałam łezki, któraby z serca nie wypłynęła, nie uśmiechnęłam się wesoło czy smutnie, aby mi w duszy nie wykwitł ten uśmiech.
Niestety! mnie trzeba tak brać jak jestem: najnieszczęśliwszą, bezbronną istotą, co kłamać nie umie, boć kłamstwo, to broń nasza... Tak mówią! a ja...
Spuściła ręce, zwiesiła głowę i stała tak przed Zdzisiem, który na nią patrzał milczący. Powoli zaczęła podnosić czoło i oczy, i wzrok głęboki, straszny utkwiła w nim.
— Cóż wy na to? — spytała.
— Strasznie mnie pani karzesz za winy moje. W istocie tylko tak słaby człowiek jak ja, mógł się tak lekkomyślnie wplątać w niemożliwie zawikłaną komedyę...
— Komedyę życia — podchwyciła Herminia... Mój hrabio — komedye rzadko miewają pięć aktów, czytałam to w mojéj poetyce... więc na żaden sposób nasza trwać długo nie może...
Uśmiechnęła się — i odeszła....
Nie czekając już na Alfa, ani na panią Robertową, hrabia poszedł wyszukać kapelusz swój i wysunął się potajemnie z pokojów....
W ulicy dopiero odetchnął — gorąco mu było i duszno. Począł iść krokiem szybkim....
— Dziwna kobieta.... mówił do siebie — młoda a dojrzała się zdaje, jakby żyła długo czy przeczuła życie.... pewna siebie — spokojna... A te oczy? Jak Alf wytrzyma pod ogniem tych źrenic, co gdyby godzinę patrzały w człowieka, zabiłyby go lub przyprawiły o szaleństwo. — Co za ironia w jéj słowach!.... jaka pogarda dla mnie!.... co za szyderstwo!....
Przychodząc do mostu nad Sprewą, Zdzisław stanął, popatrzał w wodę, miał ochotę niezmierną rzucić się w rzekę i skończyć to życie, które mu się wydawało głupiém i nieznośném. Nie miał nawet téj pociechy, ażeby winę położenia mógł zrzucić na kogokolwiekbądź.... Nikt nie był winniejszy nad niego samego.
Rozpaczliwe myśli przystępowały mu do głowy.... uciec potajemnie, ukryć się gdzieś, wyrzec wszystkiego i rozpocząć na nowo życie młode od téj chwili, gdy się być młodém przestało... Niestety!... zerwane nie wiążą się na nowo życia ogniwa.... co pękło raz, nie odrasta nigdy.... Zdzisław czuł się starym, zwalanym, nad wyraz biednym.... a nie miał tyle energii i męztwa, aby wykonać co postanowi. Wybuchały z niego myśli i jak lawa toczyły się gdzieś w przepaści, inne następowały po nich.... Sam się nie spostrzegł, jak nałóg poprowadził go do drzwi mieszkania, które znowu razem z Robert’ami zajmował... Stanął w progu i zawrócił się.... poszedł daléj, bez celu.... byle wypocząć sam z sobą.
Gdy znużony i złamany wrócił w ostatku do swojego mieszkania, wszyscy spali.... tylko przez ścianę zapukano doń groźno.... jakby strofując za ten wybryk niezrozumiały.




Dzień był późnéj jesieni. Przechodzący około kościoła św. Jadwigi stawali spoglądając ku drzwiom, przed któremi stała kareta. — Kilku ludzi krzątało się u wnijścia z kwiatami i bukietami w rękach. Zdawano się na coś oczekiwań, czegoś wyglądać.
Po miastach nie wiem ile razy na dzień spotykają się pogrzeby i powozy weselne, ludzie z temi widokami oswojeniby być powinni jak z powszednim gwarem ulicy; pomimo to każdy pogrzeb ściąga tłumy, każde wesele gromadzi ciekawych.... Dla czego nikt się na chrzest nie patrzy i nie spieszy, gdy „nowy obywatel do świata przybywa“ — trudno wytłomaczyć....
I tym razem około kościoła, w którym się domyślano ślubu, gromadzili się ludzie. Coraz to ktoś nadciągał, z zaproszonych znać, w białych rękawiczkach i lakierowanych butach. Najwięcéj widać było młodych ludzi; których z postawy jako akademików łatwo poznać było. Niektórzy z nich nieproszeni, w burszowskich przechadzali się czapeczkach przede drzwiami, inni byli poubierani.... Rozmowy były żywe i wesołe.
— Ja professorównę widziałem, mówił jeden — jest bardzo piękna, ale jéj piękność, któraby mi się podobała w galeryi na włoskim obrazie — żywa wiecéj przestrasza, niż pociąga. Twarzyczka wielce udatna.... ale....
— Jak to znać w nim artystę! — rozśmiał się drugi.
— Ano tak, jakże chcesz, abym malarzem będąc, o tak pięknym modelu mówił inaczéj, niż z mojego stanowiska? Twarzyczka piękna, ale oczy przesadnie ogromne....
— Oczy nie mogą być za wielkie nigdy.... zarzucił drugi.
— Są — bo bezprzykładnie ogromne, zadumane, niemal obłąkane i surowo patrzą.... tragicznego ma coś w sobie....
— A ojciec, wtrącił trzeci — matematyka chodząca, pedant.... nudziarz....
— Mówią, że majętny...
— Tak, a synowi Rochowi, znacie Roszka? wydziela tak, że się z każdym groszem oszczędzać musi....
— I pan hrabia goły żeni się z panną professorówną? rozśmiał się ktoś z boku....
— W tém małżeństwie jest coś bardzo dziwnego — mówił artysta. Całemu światu wiadomo, że Alfonsik, przyjaciel hrabiego szalenie się w niéj kochał...
— Przyjaciele się porozumieją — zawołał cynicznie ogromny drab, w którym poznano Majaka — bo wątpię, żeby małżeństwo miało położyć koniec przyjaźni....
— Ale że studyom pana hrabiego pewnie koniec położy — o tém nie wątpię — rzekł inny. Żonatemu chodzić na prelekcye, a młodą panią zostawiać tak w domu....
— Professorówna gotowaby z nim uczęszczać na odczyty, ma minę niewiasty nieustraszonéj....
— Okrutniem ciekawy! — dodał młodziuchny chłopak.... Ot! szczęśliwi ludzie... I westchnął.
Wyglądali wszyscy powozów zapowiedzianych, ale nie przybywały. Drobniuchny deszczyk wieczorny prószyć zaczynał. Niebo obleczone było jakby ołowianą zasłoną jednolitą — nigdzie chmurki, ale ani kawałeczka czystego lazuru....
Gdy się to działo pod kościołem, powóz narzeczonego z woźnicą we wstążki i bukiet przystrojonym, z końmi w kokardy poprzybieranemi, stał przed mieszkaniem zajmowaném przez hrabiego i Robert’ów....
Zdzisław był przybrany jak do ślubu, blady bardzo i widocznie wzruszony, trzecią już parę rękawiczek podarł, usiłując je próżno wsunąć na ręce. Brwi miał ściągnięte, usta zagryzione, czoło pomarszczone.... Trochę opodal ubrany także czarno, z ufryzowanemi blond włosami, nie mniéj pomieszany od niego, stał Alfons gotów już do drogi, z kapeluszem w ręku.... Niekiedy spoglądał na przyjaciela trwożliwie i usta mu się poruszały.... ale odezwać się nie śmiał.... Oczy miał niemal załzawione, oddychał ciężko.... Nagle kapelusz rzucił i padł na piersi Zdzisława, poczynając go ściskać.
— Drogi mój — przyjacielu — ofiaro! dobry — niewysłowienie dobry moj Zdzisiu — pierś mi pęka... płakać mi się chce....
— Słuchaj Alf — to jabym umrzeć chyba powinien. Zważ położenie moje....
— Zdziś — alboż ja tego nie czuje?....
I znowu ściskać go począł....
— Zdziś — powtórzył bełkocząc.... nie zdradź mnie — a! nie zdradź mnie. Ja ci ufam — ja w twoje ręce składam szczęście i życie moje....
— Dziecko! zawołał gwałtownie Zdzisław — jakiemiż słowy mam cię uspokoić? Ja téj kobiety nie kocham.... wiesz o tém.... możeszże posądzić mnie o zbrodnię, o zdradę?....
— Chwilę słabości....
— Człowiecze! jam dotąd był uczciwy, i myślę nim pozostać. Obrażasz mnie.... Gdybym ja dostał obłąkania, onaby mi przypomniała, com jéj winien i sobie.... Chcesz przysięgi?
Spojrzał na Alfa, ten drżał.... Nie śmiał powiedzieć, że jéj żąda, ale Zdzisław zrozumiał, że go czemś uspokoić powinien, podniósł palce do góry...
— Alfie — przysięgam ci.... na honor i sumienie uczciwego człowieka: ta kobieta świętą dla mnie będzie.... siostrą.... Uspokójże się.
— Jakże się oprzesz jéj urokowi?
— Tak, jakem mu się dotąd opierał.... odparł Zdzisław. Dla uspokojenia cię większego dodać muszę, że mnie nie cierpi... żem dla niéj był zawsze celem szyderstwa.... Czyżeś nie widział?
— A czasem mi się to inaczéj i strasznie jakoś wydawało.
Zdzisław się gorzko uśmiechnął.
— Ale słuchajże, dodał, mówiłem to matce twéj, powtarzam tobie: ja nie mogę odchodząc od ołtarza, rzucić jéj ręki.... oddalić się... Sama przyzwoitość wymaga, abyśmy jakiś czas pozornie przebyli razem. Wszakże będziecie przy nas i z nami...
Alf włosy ręką rozrzucił i niecierpliwie się okręcił w koło, jakby twarz chciał zakryć...
— Po ślubnéj wieczerzy jedziemy do Szwajcaryi.... wy z nami....
Milczał nieszczęśliwy młodzieniec....
— Tak.... zdaje się, że tak być musi.... ułożyliście w ten sposób z matką, rób co chcesz Zdzisiu, ale się zlituj nademną.... Piekło w méj duszy.
Porwał się za piersi.
— Alf za kogóż ty mnie masz? Ty mnie po tylu.... ofiarach nie wierzysz....
— A! ona tak piękna... ty tak młody, ja tak nieśmiały i biedny....
— Zapominasz, żem ja młody, ale uczciwy, że ona piękna ale dumna, i żeś ty potrafił zyskać jéj miłość.
Alf dłonie załamał.
— Jéj miłość! począł prędko, jéj miłość? ty sądzisz, żem ja pewien jéj serca, że to się może miłością nazywać, co ona czuje dla mnie?.... To podobniejsze do jakiejś litości nad nędzarzem... Dla czego się ona zgodziła na to, ja nie wiem... alem zakochany, oszalały, i jestem w tym stopniu choroby, że nawet brak wzajemności mnie nie odstrasza....
Padł na sofkę...
Zdzisław darł ostatnią parę rękawiczek...
Pani Robert’owa blada, zmieniona, lecz wystrojona z przepychem, cała w brylantach i aksamicie pokazała się w progu, suchym odzywając głosem:
— Ale już czas! już czas! Nie można im dać czekać na siebie. — Wyglądała pani Robert’owa jak królowa, lecz idąca na stracenie.... Twarz zwykle rumiana, była białości przejrzystéj, prawie żółta, oczy miała zapadłe i obwiedzione ciemno, usta sine, ręce jéj drżały... Modniarka, która ją ubierała, przedziwnie dobrała strój do dnia i do twarzy... Fiałkowa aksamitna suknia z koronkami białemi, okrywała kształty wielce udatne, choć do zbytku pełne. We włosach puszczonych w puklach na ramiona, miała dyadem brylantowy, na białéj szyi sznur ametystów przepleciony brylantami, na rękach ciężkie branzolety całe świecące kamieniami... Wszedłszy, wlepiła oczy w Zdzisława, syn wstał i pobiegł rozczulony ją uściskać...
Podłoga była usłana podartemi rękawiczkami, a hrabia szukał w szufladce jeszcze jednéj pary, któréj już znaleść nie mógł. Widząc to pani Robert’owa, z kieszonki dobyła parę i podała mu...
— Masz moje... wzięte na zapas... jeden numer... bo hrabia ma małą rączkę... prędko... jedźmy...
Spojrzała na zegarek u pasa.
— Już się spóźnimy...
Zdzisławowi nie było pilno wcale, mógłby go kto posądzić, iż się cofnie — tak smutnie i ciężko szedł w tę drogę ofiary, na którą słabość niewytłómaczona go pchnęła...
Wyszli wreszcie milczący, Robert’owa po drodze cicho wydawała służbie rozkazy...
Powozy ruszyły z przed domu. W jednym z nich pani sama, w drugim Zdzisław z drużbą Alfonsem, który go całował i szeptał niezrozumiałe jakieś zaklęcia. Hrabia milczał ponuro...
Przed kamienicą professora stały także powozy, gotowe, Roszek ubrany już na dole czekał... W chwili gdy Zdzisław wysiadł, pochwycił go za rękę i powiódł co prędzéj na wschody. — W salce oczekiwał pan Puciata we fraku, z orderami naturalnéj wielkości, w rękawiczkach obszernych z kapeluszem w ręku... Dwóch starych ichmościów, kilka pań niemłodych, przechadzało się rozmawiając, panny młodéj nie było...
Dopiero gdy hrabia wszedł, jedna z pań wysunęła się snadź po nią. Puciata był promieniejący radością, któréj taić nie myślał... Uściskał hrabiego serdecznie...
— Wielki to dzień dla mnie — odezwał się: los mojego dziecka oddaję w ręce człowieka, któremu ufam i którego szacuję... wielki to dzień! Zostaje mi Roszek — ale mężczyzna powinien iść o swéj sile, kobiecie potrzebna opieka... Hrabia nie zawiedziesz méj ufności... daję ci skarb...
Łzy zakręciły się w oczach staremu, otarł je prędko...
— Nie godzi się dziś płakać... to dzień wielkiego wesela i szczęścia...
Raz jeszcze uściskał Zdzisława. Przelotne wejrzenie na twarz jego ponurą nie podobało mu się.
Drzwi się otworzyły na oścież i druhny wprowadziły pannę młodą, całą w bieli, w wieńcach z kwiatów pomarańczowych. Okryta zasłoną koronkową, szła z powagą wielką, blada, lecz odważna, oczy naprzód skierowała na Zdzisława... ale usta jéj nie drgnęły... Hrabia spojrzał téż na nią — uderzyła go niezmierna piękność i niezmierny smutek jéj oblicza. Razem oboje klękli prosić ojca o błogosławieństwo.
Puciata z kapłańskiém namaszczeniem nad głowami ich ręce rozpostarł... milczał długo.
— Bóg Abrahamów i Jakóbów — odezwał się w końcu głosem podniesionym a drżącym — Bóg ojców waszych niech wam błogosławi — dzieci moje... na wspólne życie spokoju, szczęścia i cnoty. Połączyły się serca wasze, niech połączą dłonie, zjednoczą myśli i pragnienia. — Rozpoczynacie nie życie rozkoszy, ale żywot ofiary.... Szczęść i pomagaj Boże!
Głosu mu zabrakło... Herminia pochyliła głowę, zbliżyła usta do ręki ojca... Oboje wstali... Oczy panny spotkały się z wejrzeniem narzeczonego... zdawały się mówić:
— Mam męztwo, jestem zbrojna...
Ale nie powiedziały nic więcéj.
W oczach Zdzisława był żal, skrucha, boleść i wstyd... a razem duma jakaś, co się z nim pogodzić umiała, bo go usiłowała pokrywać.
Wszyscy się do powozów ruszyli... Puciata szedł z arcykapłańską powagą zamyślony.... Na wschodach usłanych kwiatami cała ludność kamienicy wybiegła wieszając się po poręczach, przypatrywać szczęśliwym... Wkrótce potém z biczów klaskać zaczęto i cały szereg weselnych ekwipażów ruszał się ku kościołowi św. Jadwigi.
Tu ciekawi stali gęsto skupieni, pod parasolami, usiłując zobaczyć wysiadających... Kommentarze biegały z ust do ust...
Za panną młodą wchodzącą do kościoła, posunęła się akademicka młodzież, usiłując ją zobaczyć, inni pokazywali sobie palcami z wielką powagą idącą obrzuconą szalem białym, śliczną panią Robert’ową. Szwajcar z trudnością mógł tłum cisnący się na wodzy utrzymać... Na chórze grzmiała pieśń wzywająca Ducha Świętego... Uroczysty obrząd zdawał się największe na panu młodym czynić wrażenie. Stosunkowo narzeczona była śmielsza... Zdzisław szedł jak nieprzytomny... blady i zatopiony w sobie...
Jakie myśli kołowały po jego głowie, jakie biło w piersi uczucie — nikt pewnie odgadnąć nie mógł. Z pogardą gorzką dla samego siebie poddawał się losowi swojemu...
Ślub odbył się prędko... Gdy kapłan stułą związał ich dłonie, Zdzisław uczuł cisnącą rękę panny Herminii i zarumienił się oblany nagle rumieńcem. Stała przy nim z oczyma spuszczonemi, nie przerażona jak on tym obrzędem.... Głos jéj gdy wymawiała przysięgę, był jasny, wyraźny i dobitny... Zdziś ledwie mógł wymruczeć słowa, dla których pochwycenia kapłan się ku niemu pochylał...
Gdy po modlitwie wstali do wyjścia i na chórze zabrzmiał marsz weselny, Herminia zwycięzko podniosła głowę, potoczyła wzrokiem po przytomnych i krokiem śmiałym skierowała się ku drzwiom... Powóz państwa młodych zachodził... posadzono ich razem...
Zdzisław zaledwie usiadłszy, rzucił się w głąb... i dłoń przyłożył do gorejącego czoła... Herminia spojrzała na niego długo i bacznie...
— Męztwa! — rzekła — męztwa, panie Zdzisławie — choćby dla oczu ludzkich, nie okazuj mi takiéj nienawiści...
— Panno Herminio! na Boga — litości...
Minia rękę położyła na jego dłoni.
— Panie Zdzisławie — ja ci chcę wlać meztwo, a nie urągać cierpieniu... Jesteśmy obcy sobie — ale przyjaciołmi, nie prawdaż?...
Głos jéj był tak sympatyczny... hrabia się podniósł i zbliżył usta do jéj ręki.
— A! tak — bądź mi pani przyjaciołką litościwą, błagam...
Powóz stawał... trzeba było wysiadać, i tu znowu tłumy stały ciekawe...
— Udawajmy szczęśliwych! cicho rękę mu podając odezwała się Herminia.
I dając dobry przykład, z rozjaśnioną twarzą wysiadła z powozu.... Ojciec na nią czekał.... aby w czoło pocałować. Wszyscy szli na górę... Osób zaproszonych było mnóstwo... Zwykle bardzo oszczędny pan Puciata, tego dnia występował po książęcemu... dumny był wdziękiem córki i zięciem swoim.
Z Roszkiem weszła na pokoje raźna młodzież akademicka... spoglądając na parę szczęśliwą.
— Choć ich malować! zawołał artysta... śliczna para... a taka poważna... a pani taka majestatyczna... a on taki swém szczęściem zmieszany, jakby od niego stracił głowę...
Majak z rękami w kieszeniach, stojąc jak kolos rodyjski, patrzał urągliwie to na Zdzisława, to na panią Robert’ową, to na Alfka, który chodził chustką się wachlując, z twarzą rozpłomienioną, pomieszany, nigdzie sobie miejsca znaleźć nie mogąc. Pan Sylwester w końcu nie wytrzymawszy, zbliżył się do pani Robert’owéj siedzącéj w ponurém zamyśleniu na kanapie.
— Wszyscy znajdują — rzekł pochylając się jéj do ucha — że para piękniéj dobrana być nie mogła. Młodość, wdzięk, dystynkcya... wszystko jest... Pani nie znajduje?
— Owszem, owszem, znajduję co tylko pan chcesz, ale mnie głowa boli.
— Czem pani zwykle się leczy na migrenę? — pytał bezlitośny Majak...
— Niczém... niczém... wachlując się odparła pani Robert’owa.
— Ja panią rozerwę trochę...
Pani Laura westchnęła. — Majak nie uważał na to...
— Złośliwi ludzie co plotą sami nie wiedzą co, powiadają — dodał cicho — że Alf także był srodze zakochany w pannie Herminii.
— Nic o tém nie wiem...
— Gdyby tak było... hm — nie zazdrościłbym hrabiemu... Alf jest tak miły i ładny...
Pani Robert’owa spojrzała z ukosa na mówiącego.
— Co to pan pleciesz!!...
— A hrabia jest z Alfem ściśle... tak — bez siebie żyć nie mogą...
Pani Laura ramionami ruszyła.
— Proszę pana... czyż to się godzi?...
— Pani dobrodziejko, cynizm jest mojém rzemiosłem, chodzę na medycynę...
Nie było odpowiedzi.... Majak stał ciągle.... Z drugiéj strony siedząca w okularach i koralowych klejnotach panna Röttler szeptała na ucho przyjaciółce:
— Co za dramat! co za dramat! o! ludzkości! któżby się patrząc na tę parę domyślał, jaką grają rolę?... Ale — na Boga — każ pani synowi znajdować się spokojniéj, być panem siebie. Zdradza się co chwila. Ile razy państwo młodzi spojrzą na siebie, przybiera pozę tragiczną.
— To ci się przy widuje...
— A! nie! Zapewne nie każdy się domyśli tego... zawsze jednak...
Majak do drugiego ucha szeptał:
— Zdzisławowi zdałaby się miłosierną ręką podana szklanka wody... z samego wyobrażenia o szczęściu, które go czeka, zdaje się omdlewać... Pani tego nie widzi?
— Nic nie widzę — głowa mnie boli...
Puciata wziął pod rękę zięcia, a Herminia usiadła przy jednéj ze swych przyjaciołek... Alf rozgorączkowany zbliżył się do niéj. Spojrzała nań chłodno i śmiało.
— Zmęczony pan jesteś? — rzekła półgłosem.
— Sam nie wiem co mi jest... ale się czuje źle...
Rękę nieznacznie położył na sercu.
— Powinienbym być dziś szczęśliwy, a jestem smutny jak grób...
Herminia udała, że nie słyszy, przemówiła coś do przyjaciółki. Spojrzała na Zdzisława, którego ojciec odprowadzał do drugiego pokoju, zwróciła się potém znowu do Alfa.
— Prawdziwie, to nie ładnie — rzekła — taką smutną twarzą obchodzić wesele przyjaciela...
— A pani — zaledwie dosłyszanym głosem odezwał się Alf — godziż się szydzić z méj męczarni?
Panna młoda wstała, odstąpiła parę kroków od siedzącéj przyjaciołki, aby nie być podsłuchaną i przemówiła spokojnie:
— Czémże się pan tak męczysz, jeźli mi wolno spytać?
— Jestem zazdrosny...
— O co?
— O co? — zawołał Alf — o dotknięcie waszéj dłoni, o spojrzenie, o słowo, o samo to, że ludzie sądzą go szczęśliwym, o cień szczęścia.... ja nie wiem...
— I o to, że on dla przyjaciela niewdzięcznego się poświęca... dodała Herminia siadając znowu przy swéj przyjaciołce i rozpoczynając z nią rozmowę.
Alf odejść musiał.
W drugim pokoju, professor Puciata posadził przy sobie w krześle zięcia... Parę osób tylko przechadzało się zdala, mogli mówić swobodnie.
— Kochany Zdzisławie — rzekł — nie pytałeś mnie nigdy o nic, nie układałeś się, nie targowałeś, byłeś pełen delikatności... umiem to cenić, lecz raz należy mi, dla uspokojenia własnego, wyjaśnić ci, jak stoicie majątkowo. Mówiłeś mi, że masz niewiele... Ze względu na tytuł i imię, jakie nosisz i jakie żona twoja z tobą podzieli, jestem obowiązany wyposażyć ją jak mogę najobficiéj. — Zbierałem dla niéj, powiem ci szczerze.
— Niech pan professor będzie łaskaw...
— Cóż za professor! dziś mam prawo do tytułu ojca... panie hrabio. Daj mi dokończyć. Gdyby Herminia wychodziła za kogo innego, nie dałbym jéj więcej nad 70.000 talarów, wam dam sto... Roszek niech się dorabia... Posag jest w papierach pewnych.
— Ale to rzecz mojéj żony...
— Wspólna, a pod zarządem głowy domu... Byłbym za kupnem posiadłości ziemskiéj — ale o tém potém...
— W istocie — przerwał Zdzisław.
— No — to dosyć — procent Mini oddam, ażebyście mieli na drogę, dodał Puciata. — Jestem zawsze za oszczędnością, ale podróż w ciągu miodowych miesięcy... to trudno! ma swoje prawa... Trzeba żyć honeste, to są w życiu chwile jedyne...
Zdzisław nie wiedział co mówić... zmieszany, poprawiał ubranie i włosy.
— Zaraz po wieczerzy macie jechać? nie prawdaż? tak chce zwyczaj... dosyć śmieszny! Szczęście po gościńcach rozpraszać, wspomnienia jego po karczmach zostawiać... Ja was już na koléj nie odprowadzę — nie mogę... Udaję mężnego, ale po Mini płakać będę... Dom pustką zostanie... To dziecię życie mu dawało...
Ujął rękę Zdzisława.
— Bądź dobrym dla niéj — rzekł wzruszony: to dusza czysta, szlachetna, do wszystkiego pięknego i dobrego zdolna... to kobieta stworzona na towarzyszkę człowieka, jak wy mój hrabio, wychowanego w czci cnoty i prawdy, w tradycyach poczciwości i zacności. Kochałeś ją — kochasz, ale jéj nie znasz... późniéj żyjąc, patrząc, zaglądając w głąb téj duszy, zobaczysz na dnie jéj skarby... Cóż ten wdzięk twarzy znaczy, przy tém, co on okrywa!
Nie mówię wyrazów próżnych... zobaczysz...
Puciata wstał, bo mu oczy łzami zachodziły, ścisnął rękę zięcia.
— Muszę bawić gości... ale po co dziś ci goście?? Tak chce zwyczaj...
W opróżnionych dwóch pokojach zastawione były stoły do wieczerzy.... W sieni pomieszczono mającą przygrywać muzykę... Gdy się ruszono, Herminia obejrzała się za Zdzisławem, który pośpieszył podać jéj rękę... Alf, który stał blizko, rzucił się gwałtownie przeciskając przez otaczających, jak gdyby patrzeć nie chciał na to...
Panią Robert’ową posadzono przy Zdzisławie. I ta siedziała ponura, blada, niekiedy oczyma strasznemi spoglądając na nowożeńca. Krzyżujące się wejrzenia z ciekawością badacza, który gotuje studya do powieści, śledziła panna Röttler.
Wśród wieczerzy nieznacznie pochyliła się pani Laura ku Zdzisławowi...
— Wieczornym pociągiem? tak?
— O północy...
— Posłałam zamówić wagon pierwszéj klassy. c’est dit. Lecz z tą nieznośną wieczerzą, żeby się nie spóźnić... Ja wyjadę trochę wcześniéj; czekam z Alfem na dworcu. Czy ojciec odprowadza?
— Mówił mi, że nie może...
— Roszek pewnie... Powiem mu, że o kilka stacyj odprowadzamy i powrócimy, aby odjechać do domu.
Zdzisław nie odpowiedział nic.
— Wszystko dziś trwa nieznośnie długo — nie ma temu końca. Alf jest na torturach...
Hrabia, któremu Herminia zadała pytanie, odwrócił się ku niéj.
Z okrzykiem pili goście — zdrowie państwa młodych.
— Zdrowie! zdrowie!... Muzyka zahuczała fanfarą... Puciata z kieliszkiem i łzami przyszedł do córki, która mu się rzuciła na szyję.
— Dziecię moje! bądź szczęśliwa!
Zdzisław całował go w rękę... Pani Robert'owa z głową spuszczoną trzymała kieliszek pochylony i zamglonemi oczyma nie widziała nic.
— Vivat! vivat! — tłumnie powtarzali goście i na okół trzeba było dziękować...
W godzinę potem pospieszny pociąg wieczorny, z Berlina do Lindau idący, wiózł w wagonie pierwszéj klassy parę nowożeńców milczącą i znużoną, a obok nich Alfa i jego matkę, która oczyma oślepłemi, osłupiałemi patrzała przez okno na dziwaczne cienie przedmiotów, przesuwające się widmami w pomroce nocy jesiennéj.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Dzień jasny był i ciepły jak w lecie — morzem jednak poruszał wiatr, który na lądzie czuć się nie dawał; rozkołysane jego fale, jakby jakąś siłą pchane z głębiny — z szumem rozbijały się o brzegi. Zarosłe krzewami wzgórza, zielony kątek zasłaniały zewsząd od burzy i chłodu; z jednéj tylko strony, ku morzu widok był szeroko rozwarty... I w ogródku cicho było choć wzdymało się morze, niekiedy tylko górne palm gałęzie szeleściały jakby przejęte dreszczem.
Wiatr wkraść się nie śmiał w to urocze zacisze stworzone dla wypoczynku, dumania, spokoju, dla chorych na ciele i duszy. Zaglądało do niego słońce tylko i podkradały się ciekawe fale... a mimo grudnia to wszystko jeszcze kwitło jakby ponowioną wiosną.
Stare pogarbione drzewo oliwne, kilka palm z szorstkiemi i najeżonemi pniami, klomby krzewów i cyprysów para, okrążały ogródek, którego trawa świeża śmiała się zielenią majową. Wśród pokrzyżowanych ścieżek żółtych, willa wyświeżona, wdzięczna, z marmurowemi galeryami, z wazonami na słupkach, z gankami i pergolami do koła, wznosiła się piętrząc jakby daléj na morze zaglądać chciała. Morze niby do niéj dobiedz się siliło — ona z dala patrzała tęskno ku niemu, ale między dwojgiem był szeroki trawnik i kwiaty. Tam gdzie o wyślizgany pokład kamyków roztrącały się konające fale, nad brzegiem samym wznosił się taras kamienny, galeryą otoczony, z ławami marmurowemi, z lekkim daszkiem na słupkach opartym. Dzikie wino, bluszcze i klematysy pięły się po nich, rzucając w górę gałęzie i oplatając je kapryśnie. Liście wina kraśniały już pomarańczowo i krwawo, ale trzymały się jeszcze.
W blasku słonecznym morze widziane ztąd świątecznemi stroiło się barwami. Sine, złociste, szmaragdowe, ametystowe, mieniło się wszystkiemi odcieniami opałów. Lecące fale o srebrzystych fręzlach na grzbiecie, zielone, bursztynowe, sine, przejrzyste, wirując biegły na brzeg kamienisty i w brudnych mętach rozlewały się po niém bezsilne. Z dala piękne morze było jak ideały człowieka w całéj tęczy barw najświeższych, z blizka mieniło się w błoto, i niosło algi uwiędłe i śmiecia... Ten ruch jego obok ciszy i spokoju kamiennych wybrzeży, ten kontrast gniewów namiętnych i martwego oporu, składały jeden obraz wspaniały a malowniczy... Na falach promieniały blaski; na ziemi cieniem osłonionéj — przeźroczysty pół mrok się rozciągał. W dali posypywało słońce zmarszczone wody złotemi pręgami i iskrami strojąc je do walki — na ziemi szaro było i jednotonnie... W głębi obrazu przestrzenie zdały się uspokojone i wygładzone, pusto było na nich, tylko kędyś w mgle dalekiéj para żagli jeżyła się do góry, niby ptak o dwojgu skrzydeł... Ku brzegom łódka maleńka rybacza, jak rybka czarna to się bujając chowała za fale, to wyskakiwała nad nie i nikła znowu... i wracała jeszcze...
Willa, co na morze patrzała, zwała się Bianca, od murów jasnych i marmurowych galeryj białych... Tuż za nią nad zatoką rozrzucone w półkole leżało spokojne San Remo.
Godzina była południowa — na ganku willi ukazała się postać niewieścia, osłoniona szalem długim. Stanęła patrząc ku morzu, i powolnym krokiem zszedłszy ze wschodków i ganków, skierowała się ku tarasowi nad brzegiem.
Z daleka nawet patrząc poznać w niéj było łatwo istotę młodą, ruchów wdzięcznych i śmiałych, lecz chwilami jakby znużeniem omdlonych. Szła to prostując się i przyśpieszając kroku — to go zwalniając w takt myślom i oczy spuszczając ku ziemi. Czasem zatrzymywała się popatrzeć na spóźniony kwiatek, niekiedy spojrzała ciekawie ku morzu, i znowu oczy jéj spadały na ziemię... Doszła tak do wschodków, do galeryi, i siadłszy na marmurowéj ławce wsparta na ręku, wzrok obróciła na morze...
Słychać było regularny szum fali i klekotanie kamyczków, które wynosiła na brzegi...
Ten widok wiecznie jeden, coraz inny — może człowieka w osłupieniu i zadumie trzymać godziny całe na uwięzi. Pomiędzy ruchem fali a pulsacyą myśli jest jakby pokrewne jakieś współczucie — myśl się rozbudza, obumiera, podnosi, omdlewa przy jéj szumie, który coś mówić się zdaje. Czarne oczy młodéj kobiety, długiemi osłonione rzęsami tonęły w falach i ich blaskach...
Zadumała się tak głęboko, że ani postrzegła jak młody mężczyzna, z długiemi włosami jasnemi, spływającemi na ramiona, wysunął się z zarośli, w których czatował, i przybiegł do niéj na galeryę — siadając tak, aby go postrzedz była zmuszona... Spieszył ku niéj i oczy mu zaświeciły szczęściem i niepokojem, gdy się jéj znalazł tak blizko.
Usłyszawszy chód, kobieta zwróciła się powoli, domyślając pewnie kto za nią gonił, popatrzała trochę, i znowu ku morzu twarzą usiadła, jakby ją niewiele obchodził.
— Przecież, odezwał się przybyły — przecież choć na chwilkę samą panią Herminię mogłem zastać; ta podróż dała mi się we znaki! Mieliśmy się zatrzymać prędzéj, w Szwajcaryi... tam wszystkim nam było za zimno. A! mnie szczególniéj... Pogoniliśmy aż tu, do tych Włoch, gdzie znowu marznę... Te dni dla mnie, to męka Tantalu — a pani jesteś tak niesłychanie surowa... tak niedostępna...
— Powiedzże mi pan — chłodno odparła kobieta spoglądając na niego okiem śmiałém — jakżeś się mógł spodziewać, że inaczéj być może? Przecież szanując siebie i imię, które noszę... nie mogę być inną... i nie chcę, i nie będę...
— Więc rzuć pani to imię... ja tylko o to błagam... zawołał Alf.
— Pan wiesz, że się to okazało niepodobieństwem. Dla ojca mojego, dla mnie należy choć pozory ocalić... Widzisz pan, jak hrabia Zdzisław jest daleko odemnie... jak unika aż do zbytku nawet spotkania i rozmowy... On to rozumie, a pan położenia mojego nie chcesz ocenić...
— Tak! On, on... on jeden ma łaskę w oczach pani, jam winien zawsze i wszystkiemu, z goryczą odezwał się młody panicz. Mnie nie wolno się zbliżyć gdyśmy sam na sam, ani dotknąć jéj ręki, ani szepnąć czulszego słowa... ja...
— Wszak widujemy się codzień, co chwila — szepnęła opierając się na dłoni z wyrazem rezygnacyi kobieta — daruj mi pan, dopóki nazywam się jego żoną — nikt obcy, choćby najmilszy mi, praw większych nad te, jakie ma hrabia, rościć do mnie nie może...
— To są wszystko smutne niespodzianki dla mnie! Mógłżem przewidzieć taką nielitościwą surowość? Niegdyś byłaś pani dla mnie łaskawsza... dziś... Nie śmiem obwiniać Zdzisława...
— Hrabia Zdzisław nie winien, widzisz pan jak daleko jest zawsze odemnie, przerwała kobieta... Obwiniaj pan mnie, nazwiéj mnie dziwaczką... przyjmę wymówki, ale to nie zmieni mojego postępowania...
Alf się podniósł z siedzenia i począł przechadzać, ręką targając piękne włosy.
— I długoż ma potrwać to położenie nasze dziwaczne — to postępowanie, cały ten międzyakt, który ja odgrywać muszę, aby troskliwość pani o ojca i o pozory zaspokoić?
Herminia milczała jakiś czas oparta na ręku i wpatrzona w morze...
— Jak się panu zdaje? Przecież w kilka tygodni małżeństwo się nie rozstaje, bo niepodobna, aby zrozpaczyło o sobie... Nie chcę, ażeby ludzie dobadali się prawdy i tego śmiesznego układu, jaki stanął między nami. Mówię panu: należy ocalić pozory: dla hrabiego, dla mnie jest to konieczném, konieczném dla mojego ojca, bo tenby komedyi, któréj autorką jest panna Röttler, nigdy mi nie przebaczył.
— Przepraszam panią — autorką téj jak ją pani nazywasz, komedyi jest moja matka... i ja...
— A ja i hrabia Zdzisław niedobrymi aktorami? nie prawdaż? uśmiechając się spytała Herminia. Panie Alfonsie, dodała — szanujże we mnie przyszłą żonę swoją, jeśli nią mam być...
Alfons się zżymnął i rzucił.
— Ale ja kocham, ja szaleję... ja w tém piekle wytrwać nie potrafię...
— Myślisz pan, że mi w niém lepiéj? ironicznie się uśmiechając spytała kobieta...
— Ja nie rozumiem was? serca waszego, uczuć... nic. Zdawało mi się — począł z rosnącym zapałem — żem był pozyskał jéj miłość, żeś miała dla mnie litość... a teraz...
— A! litość masz pan najserdeczniejszą... i miłości tyle ile było, nic z niéj nie uroniłam! mówiła Herminia. Przypomnij sobie moje słowa... Mówiłam zawsze, powtarzam to dziś — współczucie, najczulszą przyjaźń... mam dla was, ale téj gwałtownéj namiętności, jakiéj wymagasz, — nie miałam i dać jéj nie mogę, bo do niéj nie skłonne jest biedne, zastygłe jakieś serce moje... Tak kochać jakby was inna może kobieta pokochała — wyznaję, ja nie potrafię. Dawniéj, chciałeś się tém zaspokoić — mówiłeś: choć trochę współczucia, litości, przyjaźni...? Tak? nieprawdaż? to wszystko ofiaruję dzisiaj... i nic wiecéj! bo niestety! nic wiecéj nie mam, mój biedny panie Alfonsie... Nie łudź się... ja kłamać nie mogę.
Alfons słuchał, a piękna jego twarz zdradzała tłumione, najgwałtowniejsze uczucia...
— Pani jesteś dla mnie istotą zagadkową.
— Jestem nią i dla siebie — spokojnie dodała Herminia — ale jeżeli to pan za zagadkę masz, żem się w nim gwałtowniéj zakochać nie potrafiła? mój panie Alfonsie... to bardzo powszednia zagadka... Są serca zimne i są usposobienia różne... ja jestem upośledzona... niestety!...
— Jam myślał — przerwał Alf — że taka miłość jak moja musi, powinna się stać zaraźliwą...
— Cóż pan chcesz od takiéj jak ja bryły kamiennéj? obojętnie szepnęła Herminia...
— Jeszcze szyderstwo w dodatku! zamruczał Alf.
— Z kogoż? chyba z siebie saméj?
Milczenie trwało minut kilka... Herminia słuchać się zdawała szumu fali, Alf stał, patrzał, namyślał się, cierpiał. Śliczna jego twarzyczka fałdowała się aż do zbrzydnienia, miękkie jéj rysy ruchome, zmienne, chwilami stawały się straszne i przykre... Łagodny ich wyraz niewieści stawał się zwierzęco dzikim. Kobieta nie mogła dostrzedz tego, bo wzrok jéj błądził po morzu.
— Jeszcze słów kilka — odezwał się Alf — niechże wiem, jak ma długo trwać ta moja męczarnia dla ocalenia pozorów, dla uspokojenia ojca, dla odwrócenia tego, co nie może być uniknione... Dziś czy jutro, zdaje mi się... tak samo ludzie pleść będą... Wydaj pani wyrok!
— Panie Alfonsie...
— Nawet mnie pani Alfem nie chcesz nazywać, a nie pozwalasz mi czulszego użyć imienia, gdy do niéj mówię...
— Moglibyśmy się omylić przy obcych... odparła Herminia — tego ja nie chcę...
— Czekam wyroku...
— Zdaje mi się, żeśmy już mówili o tém... Nie pozwalacie na rok, ja proszę o kilka miesięcy...
— I Zdzisław ma ciągle u jéj boku męża udawać? zapytał Alf; a ja... a ja... patrzeć z dala i dręczyć się...
— Gdybyś pan ufał mnie i swojemu szlachetnemu przyjacielowi... mógłbyś sobie oszczędzić męczarni... Matka wasza jest chora, ona potrzebuje tego włoskiego orzeźwiającego powietrza... ja przy niéj zostanę... wy jedzcie obaj...
— Szczególniéj ja...
— Tak, aby sobie téj męczarni oszczędzić — chłodno dokończyła Herminia... Mógłbyś pan przepodróżować Włochy, widzieć Rzym i Neapol, które poznać pragnąłeś...
— Zostawiwszy tu Zdzisława...
— A! jeśli chcesz, możesz go zabrać z sobą, ciszéj odezwała się Herminia...
— Wszystko to cudownie doprawdy się składa — dodał gorzko Alf — matka chora... ja odepchnięty... Zdzisław dla ocalenia pozorów trzymany na uwięzi...
— Wszystko to, powtórzyła Herminia, było z góry przewidziane i zapowiedziane. Stworzyliście państwo to położenie, jam je lekkomyślnie przyjęła, musimy znosić...
Alf skłonił się z przesadzoną grzecznością kobiecie, szybkim krokiem zbiegł z tarasu, po schodkach, i znalazłszy się w ogródku, stanął przybity i zamyślony.
Herminia pozostała nieruchoma na swém miejscu. Patrzała na morze...
W willi, w pokoju, którego okna były przyciemnione żaluzyami od słońca, na szezlągu odpoczywała pani Robert’owa... Zmiana jéj twarzy, która już w dniu ślubu była widoczna, teraz stała się znaczniejsza jeszcze. Zestarzała nagle, zapadły jéj policzki i oczy, dwie plamy wypieczone, jak wykrojone paliły się, z obu stron twarzy wybladłéj.
Podparta na ręku, rzuciwszy książkę, którą czytała, oczy zatopiła w podłodze... Westchnienie się wyrwało z piersi, brwi namarszczyły, chwyciła za dzwonek i potrząsła nim niecierpliwie. Weszła służąca.
— Gdzie hrabia?
— Jest u siebie...
— Prosić go do mnie...
W korytarzu dały się słyszeć kroki i Zdzisław wszedł powoli. I on miał twarz smutkiem okrytą i jakby znudzeniem...
— Gdzie Alf? gdzie ona? spytała pani Robert'owa..
— Zdaje mi się, że Herminia siedzi na tarasie nad morzem... Alf musi być w ogródku lub przy niéj.
Z niecierpliwością rzuciła książkę pani Laura...
— Ta kobieta — zawołała stłumionym głosem... zamęczy Alfa, zabije mnie... Wy, wy bo jesteście bez energii, bez woli... bez litości.
— Ja? zapytał Zdzisław zdziwiony — ale na Boga, cóż ja tu znaczę, kompars podrzędny? Mógłbym choć od wymówek być wolny... Czyż mało jeszcze poświęcenia z mojéj strony...
— Mógłbyś wpłynąć na nią!
— Ja? kiedy Alf i wy nie możecie. Ale ja dla niéj nie istnieję...
Poruszył ramionami, Laura nań spojrzała, był rozdraźniony chociaż się hamował...
— Śmieszna jest prawdziwie! zawołała pani Robert’owa. Alfowi się zbliżyć do siebie nie daje, biedne dziecko usycha... nie ma litości... nie ma czucia...
— Na nieszczęście ma wolę i energię, któréj ani pani, ani ja, ani miłość Alfa złamać nie potrafi. Musimy królowéj być posłuszni i spełniać jéj rozkazy...
— Teraz widzę — dodała Laura jakby sama do siebie — całą głupotę moją i omyłkę niedarowaną. Szalona myśl wydała mi się genialną. Profesorabyśmy skłonili, albo ją namówili do ucieczki, do wykradzenia. Wszystkoby było lepsze nad to położenie fałszywe... Miałam inne wyobrażenia o jej charakterze... sądziłam, że się zechce uważać za żonę Alfa... że głupie jakieś poszanowanie form... nie stanie na drodze... Roiłam raj dla mojego biednego chłopca, a wprowadziłam go do prawdziwego piekła.
Milczał hrabia.
— Co dla mnie to przynajmniéj czyściec zgotowaliście — rzekł z cicha...
— Ale to tak trwać nie może! dodała pani Robert’owa... Ja sądzę, że sposób jest na to...
— Jaki? spytał hrabia...
— Jestem wprawdzie trochę słaba, cicho odezwała się Laura — ale dla Alfa poświęcić się potrafię... Zresztą powietrze Włoch to chwilowe cierpienie musi wyleczyć...
Zdzisław stał spoglądając na nią...
— Po co mamy siedzieć w San Remo?... Nic jéj nie mówiąc, potajemnie wybierzemy się z tobą, gdzie chcesz, do Florencyi, do Rzymu, do Neapolu... Alfa zostawimy z nią samego... To ją zmusi wreszcie być dla niego inną.
Niepostrzeżenie prawie Zdzisław drgnął.
— To nie może być — rzekł stanowczo.
— Jakto? dla czego? nie może? gwałtownie wy buchnęła pani Robert’owa...
— Herminiaby mi téj zdrady nie przebaczyła, bo jéj musiałem dać słowo, że do rozwodu jéj saméj nie porzucę...
— Dałeś jéj słowo na to? Kiedy?
— W dniu ślubu.
I myślisz go dotrzymać? — zawołała pani Robert’owa.
— Tak jak dotrzymuję słowa danego wam i Alfowi.
— Dzieciństwo! rozśmiała się Laura: ja tego wybiegu nie przyjmuję. To jest jedyny środek zbliżenia ich do siebie... Ja wymagam... ty musisz to dla mnie uczynić...
Czekała na odpowiedź napróżno, Zdzisław milczał... Pani Robert’owa coraz się więcéj rozgorączkowała swoją ideą... W tém drzwi się otworzyły i Alf wszedł tak pomieszany, zarumieniony gniewem, widocznie poruszony, że matka zobaczywszy go, porwała się z szezlągu i pobiegła ku niemu. Oburącz pochwyciła go za głowę.
— Co ci jest? biedne dziecko?
— A! ta kobieta! wyjąknął Alf...
— Ta okrutnica! wybuchnęła matka... Cóż się stało?
— Powtórzyło się to, co mnie od niéj codzień spotyka — rzekł Alf — odpycha mnie... nie chce słyszeć o zbliżeniu się żadném... a rozwód odkłada... na miesiące... Nic jéj poruszyć nie może...
Matka poczęła go w czoło całować.
— Uspokój się, zawołała gorączkowo — znajdziemy sposób na nią.
W oczach Alfa błysnęła radość i nadzieja.
— Chyba ty matko potrafisz mnie ocalić!..
— Tak ja — bo hrabia... niekontenta jestem z niego...
Alf z czułością przybliżył się do Zdzisława...
— Zdziś... czyż to być może?
— Posłuchaj, przerwała matka... ja nie potrafiłam tego jeszcze wymódz na nim... Nam obojgu z nim wyjechać potrzeba, a was samych zostawić.
W uniesieniu Alf padł na kolana przed matką, oczy mu się zaiskrzyły...
— Co za myśl! zawołał... a! co za myśl szczęśliwa!..
— Tak, byłaby bardzo piękna — przerwał Zdzisław, gdybyśmy wszyscy nie znali — Herminii. Dziś my wyjedziemy ztąd, przypuszczam... a jutro — ona...
— Dokąd? sama? zawołała pani Robert’owa; ale to być nie może...
— Z kobietą takiego charakteru — rzekł Zdzisław — to nietylko możliwe, ale pewne... Alf ją od siebie odstręczy tylko, pani się jéj narazisz, a ja zostanę zdrajcą...
— Szczególna rzecz — złośliwie wtrąciła pani Laura, wzrok zaogniony zwracając na Zdzisława, — że Zdziś, coby nam powinien pomagać, wynajduje trudności i przeszkody...
— Nie wynajduję, ale widzę je i nie taję ich przed wami...
Począł się przechadzać po pokoju...
Alf cały był przejęty tą myślą, która mu się cudowną zdawała. Pozostać z nią sam na sam, klęczeć u jéj kolan dni całe...
Chociaż się nie przyznawał do tego, był zazdrosny... Wierzył Zdzisławowi, a podejrzewał go... Rzucił mu się znowu na szyję.
— Zdziś! ty już tyle uczyniłeś dla mnie... dopełń miary, przyśpiesz szczęście moje...
— Ale to nie zależy odemnie, odparł hrabia zimno... Odjechać mogę, nie uczynię tego inaczéj jednak, tylko za jéj wiedzą. Dozwólcie mi z nią pomówić o tém...
— Tak i popsuć wszystko! zawołała ręce podnosząc do góry pani Robert’owa...
Hrabia pocałował Alfa z uśmiechem politowania, zakręcił się jeszcze po pokoju, wziął ze stolika książkę i wyszedł, chociaż pani Robert’owa go odwoływała...
Milczenie panowało chwilę po wyjściu jego... Alfons chodził rozpłomieniony.
— Tak, w istocie, to sposób jedyny... będziemy sami! Juściż uciec odemnie nie może? Dokąd? sama? będzie zmuszona pozostać... kilka dni téj samotności stanie za miesiące... Ja się lękam Zdzisława...
— Czy masz poszlaki jakie? wtrąciła chwytając go za rękę matka — czyś co słyszał? widziałeś? domyślasz się?...
— Nie — ale mam przeczucie... mam trwogę, coś oznajmuje o niebezpieczeństwie... Niech mama przypomni sobie podróż... całe jéj obejście się z nami. Nigdy mi ręki nie pozwoliła podać sobie. W rozmowie do niego się zwraca... oczy jéj częściéj go szukają, niż twojego biednego Alfa... Ja się Zdzisława boję...
— Któż wie? smutnie odezwała się pani Robert’owa — masz słuszność może... Jeśli nie zechce jechać ze mną, niech sam jedzie... niech jedzie.
— Mamie doktór radził południe... on jéj potrzebny do towarzystwa, niech jedzie z mamą, rzekł Alf... niech mnie przy niéj zastąpi...
— Ja chorą nie jestem — przerwała matka — ja się czuję zmęczoną i przybitą tobą... Gdy o ciebie będę spokojna, ozdrowieję...
Długo jeszcze cicha rozmowa przeciągnęła się między synem a matką; Zdzisław czytał w swoim pokoju, jeżeli się to czytaniem nazywać mogło... bo oczy miał wlepione to w okno, to w podłogę, a zwróciwszy je na książkę, po kilka razy jeden wierz przebiegać musiał, nie mogąc go zrozumieć.
I on radby był się ztąd wydobyć — ale Herminia litość w nim obudzała. Poznawał ją teraz lepiéj i nie wiedział jak sądzić. Miłość jéj dla Alfa była jakaś dziwnie chłodna i ostygła... Godziłoż się ją, przeciw jéj woli, wbrew obietnicom rzucić tak samą? Postępowanie z Alfonsem dowodziło więcéj litości, niż przywiązania... Im z większą natarczywością zbliżał się do niéj, tém zimniejszą się dlań okazywała...
Zdzisław nie miał prawie zręczności widzenia jéj sam na sam; nie dopuszczano im na chwilę pozostać z sobą... Mimo to w rozmowie urywanéj były wyrazy, wejrzenia, słowa, które utkwiły w Zdzisławie głęboko...
Kochał Alfa — lecz łudzić się nie mógł: dobre, rozpieszczone chłopię nie było stworzone, by stanąć na równi z tą kobietą, która zdumiewała energią woli, bystrością myśli i powagą charakteru... Dla czego poświęciła się dla niego, i zgodziła na taką ofiarę, na takie położenie, na wszystko co ucierpieć mu siała?
Dla Zdzisława było to niezrozumiałe.
Teraz gdy dwie te kobiety widział ciągle przy sobie razem i mógł je porównywać, znużenie panią Robert’ową zwiększało się co chwila — ćmiła ją nietylko dziewiczą pięknością, ale daleko wyższém wykształceniem i pozorną czy istną charakteru potęgą. Zdzisław zniechęcał się do matki Alfa, pomimo jéj przywiązania do siebie i namiętnych jego dowodów; chłód i obojętność Herminii były dlań sympatyczniejsze. Dziwił się sobie, iż mógł na chwilę być zajęty dziwnie piękną, ale nadzwyczaj pospolitą istotą, która traciła codzień w oczach jego... Kajdany tych stosunków ciężyły mu okrutnie — brukały go... zżymał się na siebie, i gdyby go nie wiązało to jakieś uczucie nieokreślone — litości dla Herminii, dawnoby te więzy potargał...
Znużenie tém życiem, pożądanym prawie czyniło mu powrót na wieś, choćby do Suszy, zamknięcie się — odosobnienie, wypoczynek dla serca i ducha. Wyrzucał sobie brak energii, ale jéj nie miał, i tém więcéj cenił ją w Herminii...
I dla niego jak dla Alfa ta kobieta zagadką była...
Bez złéj myśli, pragnął kiedykolwiek poufalszéj z nią sam na sam rozmowy, lecz szpiegowano ich nielitościwie, upokarzająco, śmiesznie... i Zdzisław nie chciał podstępem żadnym zdobyć téj chwili... Alf, jego matka mieli ich ciągle na oku... Wyjść nie mógł nawet do ogródka, nie mając kogoś za sobą...
Długi czas przesiedziawszy samotnie nad morzem, Herminia powróciła do willi. Zbliżała się godzina obiadu. Widać było na jéj twarzy pewne znękanie, ale zarazem spokój, który daje siła wewnętrzna. Wszyscy współmieszkańcy tego domu obok niéj wydawali się rozgorączkowani i podraźnieni; ona miała postać i twarz wypogodzoną. Zdawała się ich nie lękać wcale, gdy oni z obawą spoglądali na nią.
I teraz po krótkiéj przechadzce, wróciła do willi, nie doznawszy żadnego wrażenia, mimo rozmowy z Alfem. Weszła do swojego pokoju, wzięła książkę i siadła z nią zamyślona, czekając aż do stołu znać dadzą.
Wkrótce oznajmiono, iż było gotowe. Herminia nie ruszyła się zaraz: słuchała po chodzie poznając, rychło li wyjdzie pani Robert’owa, Alf i Zdzisław — chciała być ostatnią. Kroki w istocie dały się słyszeć w korytarzu, pani Laura odemknęła drzwi i uśmiechając się prosiła do obiadu. Alf stał za nią.
— W téj chwili służę — odpowiedziała Herminia, nie spuszczając oczu z książki... Nadszedł i Zdzisław, ruszyli się więc wszyscy. Miejsce Herminii było między dwoma panami, z których jeden nazywał się, a drugi miał być jéj mężem. Alf zazdrosny był i pilnował krzesła. Tym razem jednak Herminia wsunęła się zręcznie między matkę jego a Zdzisława. Alf się zarumienił. Pani Robert’owa chciała mu miejsca ustąpić, nie dozwolił na to, chciał odegrywać rolę nieszczęśliwego, i był w istocie.
W rozmowie na zdrowie swe poczęła się uskarżać pani Robert’owa.
— Pani się nudzisz, przerwała Herminia: jakaś wycieczka, przejażdżka posłużyłyby jéj dla zdrowia i rozrywki...
— Ale razem z wami... podchwyciła pani Laura.
— A! mnie tu tak dobrze, nie mam najmniejszéj ochoty...
Syn i matka spojrzeli po sobie...
Kilka razy zaczynano o rzeczach różnych. Alf nie jadł, wzdychał i rzucał rozmaitemi przymówka — mi, Herminia zdawała się ich nie czuć, nie słyszeć i nie rozumieć bo na nic nie odpowiadała...
Posępnie, smutno przeszedł obiad cały... Gdy wstano od stołu, Alf przyszedł oprzeć się o krzesło Herminii, chcąc z nią zawiązać rozmowę... ale przedmiotu innego nie znalazł oprócz siebie i swojego serca. Na to nie otrzymał odpowiedzi, odszedł zrozpaczony. Zostawując Herminie z matką, na którą spojrzał wyraziście, sam wziął pod rękę Zdzisława i wyciągnął go do ogrodu.
Obaj wlekli się jak cienie milczące. Alf wzdychał, Zdziś dym puszczał i przypatrywał się obłoczkom jego.
— Nie ma co mówić — szczęśliwi jesteśmy! zamruczał Alf...
— Zrobiliście coście chcieli, i po waszéj myśli — rzekł Zdziś — macie owoce.
— Zdziś, nie takiéj mowy spodziewałem się po tobie — ofuknął Alf.
— Więc milczę...
Szli znowu jak wprzódy wzdychając i dym puszczając, aż stanęli na tarasie nad morzem.
— Piękna perspektywa, jęcząc przecedził Alf przez zęby — takich kilku miesięcy.
— Gdyby takich, odparł Zdziś — jeszczeby można zgodzić się z przeznaczeniem, ale z tego co dotąd widzę, spodziewać się należy gorszych...
— Któż winien? zapytał Alf.
— Zdaje mi się, że nie ja — odpowiedział hrabia.
— Więc ja?
— Nie wiem...
Alf uderzył w dłonie.
— Oszaleć potrzeba.
— Trzeba mieć rozum, rozśmiał się Zdziś.
— Co tu rozum pomoże! rozum!!
— Nudzisz Herminio zamiast się jéj starać podobać, męczysz ją niedorzeczną zazdrością, obrażasz podejrzeniami — niecierpliwisz natręctwem, i chcesz, żeby ci za to była wdzięczna...
Zamilkli. Alf na ławie siadł i głowę w dłonie zanurzył.
— Zdziś, daj mi ten dowód przyjaźni jeszcze... jedz z mamą i zostaw nas samych...
Namyślał się chwilę zapytany...
— Zgoda, rzekł, ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?
— Wprzódy się z nią rozmówię sam na sam.
Alf aż podskoczył.
— Cóż to jest? dla czego?
— Może będę szczęśliwszym od was... zaufajcież raz mnie i jéj... szczególnie mnie, którego trzymacie na oku jak podejrzanego i wroga. Jakkolwiek was kocham, obraża mnie to w końcu, tak jak ją téż podejrzliwość wasza oburzać musi...
— Zapewne, gorzéj niż jest, już być nie może — odezwał się Alf... niech tak będzie... Nie przeszkodzimy rozmowie... i owszem...
Z pewną urazą wyrzekłszy te słowa, wstał Alf, spojrzał na morze, zszedł z tarasu, samego na niéj zostawując Zdzisława, i ku willi się skierował...


∗             ∗

Jakim się stało sposobem, że mimo chłodnego już trochę wieczoru, wkrótce potém ukazała się Herminia przed willą i powolnym krokiem zdawała kierować ku tarasowi, Zdziś sobie wytłómaczyć nie umiał. Być może, iż niecierpliwy Alf sam się postarał o przyśpieszenie widzenia ich z sobą na osobności... Podnosząc oczy, hrabia dostrzegł, że za żaluzyą w oknie pokoju hrabiny, dwie głowy pilno ruch ich każdy śledzić się zdawały... Wieczór na morzu był spokojny, rozkołysane w dzień fale bić o brzeg przestały, poruszała się tylko woda z lekka jakby wypoczywając po wzburzeniu... Niebo wypogodzone miało barwę złocistą, kilka obłoczków ledwie dostrzeżonych przesuwało się po niém. Zdzisław siedząc na tarasie zobaczył idącą ku sobie wprost tę, którą nazywał swą żoną, i serce mu uderzyło niepokojem niezrozumiałym. Litował się nad losem téj istoty...
— Jak mogła zgodzić się na to? przywiązać do poczciwego, ale zniewieściałego Alfa?? rzecz niepojęta...
Doszedłszy do schodków wiodących na taras, zkąd widać było Zdzisława, Herminia podniosłszy oczy, trzymała kwiatek zerwany w ręku...
— Wolno mi tam odpocząć na górze przy panu, czy nie wolno? zapytała.
— Któżby mógł zabronić? zawołał Zdzisław.
— Może wy, panie hrabio... co się tak obawiacie narazić na podejrzenie i chcecie dowieść, iż mnie nienawidzicie?
— Pani! oburzył się Zdzisław — téj wymówki się nie spodziewałem...
Herminia wchodziła powoli, przeszła całą długość tarasu i usiadła w drugim końcu, w dali od Zdzisława...
— Jesteśmy tak szpiegowani w téj chwili, każdy nasz ruch będzie tak tłomaczony i kommentowany... iż panu ostrożność zalecić muszę. Wszak to od czasu tego co się zwało ślubem naszym, niemal pierwsze spotkanie swobodne?... Nie prawdaż? Dawniéj wolno nam było, jako dobrym przyjaciołom, pomówić z sobą... teraz? niestety!...
Spojrzała na Zdzisława, który oczy miał spuszczone, jak gdyby się wstydził.
— Jakimże sposobem stało się — rzekł po cichu — iż pani odważyłaś się... znijść tu do mnie?...
— Otrzymałam urzędowe pozwolenie od pana Alfonsa, który mi oznajmił, że hrabiego tu znajdę i że życzyłeś sobie widzieć się ze mną... Jestem niezmiernie ciekawa.
— Nie potrafię doprawdy, zdaje mi się, zaspokoić jéj ciekawości... Stare to dzieje, nic nowego. Alf na panią skarży się i płacze, ja bym mu z serca rad dopomódz do pozyskania jéj względów... rzekł Zdziś, nie umiem się wziąć do tego. Czy błagać panią? czy argumentować i przekonywać? prosić pokornie za przyjacielem? grozić?
— Czém? zapytała Herminia...
— Najokropniéjszemi nudami przedłużonemi bez końca — rzekł Zdziś.
Herminia się poruszyła śmiejąc.
— O! tego się ja nie zlęknę! Nudy? Jakto, w tym prześlicznym włoskim kraju, gdzie dla mnie wszystko jest nowe? powietrze, ziemia, niebo, ludzie, język... to cudowne morze, ta nieustająca zieleń... mając książki, fortepian, ciszę, swobody trochę... o ile jéj pan Alf dać raczy — jabym się nudzić miała? Panie Zdzisławie! pan mnie nie znasz... Ja tu całą piersią żyję... jam prawie szczęśliwa!
Hrabia widząc ją ożywioną, uśmiechniętą, zdziwił się i zamilkł...
Herminii oczy pałały ogniem jakimś, i śmiały się tak, jakby w istocie szczęśliwą nazwać się mogła.
— Zdziwiony pan jesteś? nie prawda? zapytała z półuśmiechem — tego wyznania się nie spodziewałeś.
— Przynajmniéj dla tego, rzekł hrabia, iż sądziłem, że męczarnie tego biednego Alfa muszą się odbijać w sercu pani.
— W sercu? w sercu? odezwała się Herminia, a po chwili ciszéj szepnęła: Czyż aż w sercu...?
Coraz bardziéj zdumiony Zdzisław zamilkł.
— Ja myślę, dodała Minia po chwili, że i pan powinieneś być szczęśliwy. Masz miłe towarzystwo pani Robert’owéj, do którego nawykłeś — z pewną złośliwością mówiła daléj Herminia. — Ja się panu nie narzucam, bo to przyznać mi musisz... jesteś swobodny.
— Ja? swobodny? rzucając się na siedzenia, począł Zdzisław.
— Z okna patrzą — przestrzegła Herminia po cichu — mów pan co chcesz, ale siedź spokojnie.
Uwaga ta zamknęła usta hrabiemu, lecz wnet rozpoczął z rozdrażnieniem coraz bardziéj rosnącém...
— Pani mi powiedziałaś teraz i nieraz, że jéj nie znam; muszę jéj ten sam zarzut uczynić. Jakto! pani mnie masz za człowieka tak... tak upadłego nizko, że już nawet spodlenia swego nie czuje...? Jestże odemnie nieszczęśliwszy człowiek? Wdzięczen bardzo jestem pani Robert’owéj za przyjaźń jéj dla mnie, ale ta wdzięczność całego serca mojego zająć nie może... Jestem niewolnikiem, sługą i skazanym.
Szeptem niewyraźnym dokończył... Spojrzał na Herminię, któréj oczy spotkał śmiało patrzące wprost na siebie — jaśniejące jakby radością.
— Mów pan, mów, nie przerywaj, odezwała się, śmiało! Ja lubię gdy tak mówisz, gdy się oburzasz, gdy się gniewasz i budzisz!! Mężczyzna powinien mieć energię za nas i za siebie... zdawało mi się, — że ją widzę... Żalby mi było, żebyś miał jak Alf we łzach się rozpływać...
— Na cóż się przyda ta energia? zapytał ironicznie i stygnąc Zdzisław — żeby podwoiła ból?
— Jaki ból?
— Ból, który wywołuje każde zwichnięcie...
— Kto nie czuje tego bólu — zawołała Herminia — ten kaleką na wieki. Zwichnięty, nie chcesz się pan ratować...
Hrabia znowu zdumiony umilkł.
— Podziwiam panią, ale nie rozumiem. Jeżeli ja za mało jestem energiczny, cóż dopiero Alf...
— A! Alf! choć na chwilę zapomnijmy o nim.
— Przez litość nad panią niepodobna mi o nim zapomnieć...
— Dziękuję za litość... dziękuję, żartobliwie poczęła Herminia — zostaw mnie pan losowi mojemu...
— Czy nie należałoby rozstrzygnięcie tego losu przyśpieszyć?
Będę otwartym — dodał Zdziś — każą mi, proszą mnie...
— Wiem — szepnęła Herminia... Urządzono tę naszą rozmowę dla pokonania mnie. Zrozumiałam to z góry... To śmieszne... rzekła — ja jestem w oczach kościoła, prawa i moich żoną waszą, panie hrabio, a dopóki to imię noszę... żadna siła mnie nie zniewoli do zapomnienia com winna sobie, wam... godności niewieściéj.
— Kazano mi, ciszéj dokończył hrabia — żądać od pani, abyś mi się pozwoliła oddalić i została sama z nimi... Winienem nawet wyznać jéj, że mnie chcą wyprawić z chorą panią Robert’ową, a panią z Alfem samą zostawić...
Usłyszawszy to i zapomniawszy zapewne, że z okna ich szpiegują — Herminia zerwała się z siedzenia.
— I wy bylibyście tak... wyraz połknęła — aby mnie porzucić? opuścić i w takim położeniu zostawić? Wy... ty!..
Mowa jéj zaledwie była zrozumiała.
— Nie — takiéj... takiego postępowania spodziewać się, domyślać nawet nie mogłam.
Hrabia wstał przelękniony i przejęty.
— Pani — rzekł cicho — wszakżem nie powiedział, że to uczynię? Patrzą na nas z okna.
— O! teraz już i patrzeć i słuchać mogą, krzyknęła Herminia przystępując do niego — nie dbam o to... Jestem oburzona — przestałam być panią siebie...
— Na Boga nie zdradźże mnie pani!
— Boisz się? spytała szydersko... i ruszyła ramionami...
— Nie — to być nie może, panie Zdzisławie! wierzyłam i wierzę w wasz charakter szlachetny... wierzyłam i wierzę, że lepsi jesteście niż was płoche towarzystwo tych ludzi uczyniło. Nie! nie mógłbyś tak postąpić... wzgardziłabym wami.
Ogniste wejrzenie rzuciła na niego, Zdzisław stał jak winowajca.
— Nie zawiodę jéj zaufania — rzekł, — ale porozumiejmy się, na Boga. Jam poprzysiągł Alfowi najuroczyściéj, że rękę pani biorę dlatego tylko, aby mu ją oddać...
— Kiedy? zapytała chłodno Herminia.
— Przed ślubem...
— Tak, a u ołtarza, przy świadkach, poprzysiągłeś mi wierność... zawołała coraz się więcéj unosząc kobieta... Dano nam chwilę, ta chwila jest droga — będę miała odwagę otwartości — choćbym ze wstydu spłonąć miała... Jam nigdy nie kochała Alfa — ja kochałam ciebie... kocham... i żadna siła mnie nie oderwie od was!!
Wiem, że mnie kochać nie możesz... czekać będę...
Zarzuciła zasłonę na twarz i nie spojrzawszy już na hrabiego, który stał osłupiały, zeszła prędko ze wschodów...
Długi czas upłynął, nim Zdzisław przyjść do siebie potrafił. Wyznanie to było tak niespodziane, dziwne, a takiém jakiémś szczęściem i goryczą zalało całą jego istotę, iż osłupiały, drżący, pozostał nieruchomy, nie mogąc zebrać myśli...
Lękał się, aby go w tym stanie nie zastał Alf, który mógł nadejść; nie wiedział co począć, co mówić, jak postąpić... Czuł przyjaźń i sympatyę dla Herminii od początku, obawiał się tego uczucia i nie dawał mu rosnąć... teraz nagle podsycone buchnęło płomieniem... Piękna twarz Herminii stała przed jego oczyma z tém wyznaniem tak dziwnie i śmiało rzuconém... serce otwarło się... odżył. Ale wnet zobowiązania względem Alfa, przysięga... zdrada, którąby musiał to jakieś nagle spadające nań szczęście okupić, przygniotły go do ziemi...
— Nie mam innéj drogi — rzekł w duchu — jak ofiary dokonać... Morze głębokie... mogę przypadkiem utonąć.
Ale życia teraz mu tak żal było!... Pierwszy raz z ust kobiety usłyszał to słowo... Czułość pani Robert’owéj dla niego inny wcale miała charakter... Tam pociągnęły go zmysły, tu jaśniał przed nim ideał — wstydził się tamtych kajdan, temi był dumny... Tarł ciężące mu czoło, gdy posłyszał kroki Alfa, który nadbiegł spragniony słowa pociechy, i jak zawsze począł od tego, że mu się rzucił na szyję. Zdzisław go z lekka odepchnął...
— Mówiłeś z nią? ubłagałeś ją?...
— Nie mogłem nic uzyskać — oprócz gniewu, wyjąknął Zdziś; — jestem jeszcze pod wrażeniem jego... miéj litość nademną, miéj cierpliwość, zrazisz ją na wieki...
— Jak to?
— To charakter niezłomny, to kobieta, która władać może drugimi, ale sama sobą nie da zawładnąć... Alfie, na Boga — dosyć — nie mówmy o tém...
Z przerażeniem Alfons dostrzegł, że Zdzisław był wzruszony, wzburzony tak, jak go nigdy nie widywał. Dozwalało się to sceny jakiejś domyślać, któréj tylko wyraz mimiczny widzieli z okna, nie odgadując jéj treści.
— Cóż się stało? podchwycił Alf łamiąc ręce...
— Gniewa się na mnie! mówić mi nawet nie dała o odjeździe... Daj mi się uspokoić i ochłonąć...
Chociaż chora pani Robert’owa, postrzegłszy Alfa załamującego ręce, zarzuciła szal i wybiegła do ukochanego dziecięcia. Zdyszana, uciskając piersi rękami, szybkim krokiem zbliżyła się do tarasu i wpadła między nich, nim ją nadchodzącą postrzegli.
— Zdziś! na Boga! Co się Alfowi stało? Jak się skończyła rozmowa?...
— Gniewem i obrazą! zawołał Zdzisław — zatrzéjmy jéj pamięć — ani wzmianki więcéj... Czekać trzeba... łagodzić i zdać się na łaskę jéj, bo Herminia gwałtu sercu i woli swéj zadać nie dozwoli. Tak, pani... Alf powinien był znać ją od dawna... i musi się poddać losowi...
Pani Robert’owa upadła na ławkę prawie bezwładna... uciskała znowu ręką piersi, które ból ostry rozdzierał. W téj chwili kaszel porwał ją gwałtowny i krew rzuciła się ustami... Alf krzyknął, Zdzisław rzucił się ku niéj ratować... Nie mówiono słowa więcéj... Chłodny wiatr zawiewał od morza, trzeba było chorą co najprędzéj na spoczynek odprowadzić. To krzątanie się około niéj zobaczywszy z góry, Herminia zbiegła natychmiast do nich... Wszyscy więc skupili się około choréj, a Alf dochodząc do willi, pobiegł sam po lekarza.
Włoscy doktorowie, z małym wyjątkiem, jedno mają lekarstwo wszyscy, zabili niém Cavoura, leczą niemal w każdéj chorobie — jest to staroświeckie owo krwi puszczanie, które nie kuruje w żadnym razie, ale chorobę razem z chorym osłabia. I tu téż nadchodzący lekarz, którego Alf spotkał w ulicy, nakazał krwi upuszczenie i spoczynek... Pierwszy przepis sam nawet wykonał nie odkładając, a otaczającym polecił, aby spełnienia drugiego dopilnowali.
Herminia usiadła natychmiast przy niéj, zapomniawszy na pozór o wszystkiém co zaszło przed chwilą... Alf, który najczuléj był do matki przywiązany, pozostał przy niéj także. Troskliwość i energia, z jaką około choréj chodziła Herminia, napełniły go uwielbieniem dla niéj. Ona ani spojrzała na niego. Zdzisław oddalił się niepostrzeżony; nie śmiał okiem rzucić na Herminię, aby jéj wejrzenia nie spotkać, potrzebował być sam z sobą....
Pani Robert’owa, która do życia była przywiązana i trwożyła się najmniejszą choroby oznaką, z posłuszeństwem poddała się wszelkim przepisom, starała uspokoić, a postrzegłszy pierwszy raz Herminię razem z Alfem przy sobie, rozpłakała się z uczucia radości...
— Możesz mnie pan przy matce zostawić, szepnęła Alfowi Herminia — potrzebuje spoczynku, ja czuwać będę... Nawykłam do chodzenia około chorych... uczyłam go się w szpitalu u Sióstr miłosierdzia... Lepszéj a przynajmniéj troskliwszéj dozorczyni nie znajdziecie...
Przejęty wdzięcznością, Alf pocałował ją w rękę, któréj mu nie wyrywała, i wysunął się do Zdzisława...
Zastał go w ciemnym pokoju na sofie leżącego z oczyma w sufit wlepionemi... Rozmowa była niepodobieństwem dla obu...
Alf wybiegał na palcach co chwila dowiadywać się pod drzwi matki i wracał przejęty...
— A! to anioł ta kobieta — wołał — to anioł prawdziwy, bo anielstwo jéj czynem jest, wyższością — siłą, a nie czczą łzą tylko...
Cała noc zeszła tak wśród niepokoju, ale pani Robert’owa uczuła się nad ranem znacznie lepiéj, i ucałowawszy czule swoją dozorczynię, prosiła jéj, ażeby spać odeszła... Herminia więc pozostawiła sługę na straży, rozkazując, aby jéj znać dała, jeśliby czego było potrzeba i wysunęła się do swojego pokoju...
Alf i Zdzisław drzemali nie rozbierając się na krzesłach i kanapie...
Następny dzień zastał ich znużonych i strwożonych jeszcze... Gdy Alf wszedł do pokoju matki, znalazł w nim lekarza i Herminię już ubraną. Pani Robert’owa znacznie lepiéj się miała... a była weselsza niż wczoraj. Choroba ta zbliżyła ją do przyszłéj, jak ją zwała synowéj; zdało jéj się nawet, że ją dla siebie i Alfa potrafiła pozyskać. Ta pociecha uspokoiła ją i orzeźwiła.
W istocie Herminia, która wprzódy starannie unikała każdego zbliżenia się do Alfa, teraz go nie zdawała się unikać, posługiwała się i z obojętną obchodziła się z nim poufałością.
W porze śniadania, na które się zwykle zbierali razem wszyscy... zawołano téż Zdzisława... Namyślał się nieco, czy ma pójść, wahał — lecz uczucie przemogło... poszedł.
Herminia, która ciągle była bardzo czynna, powitała go w progu śmiałém wejrzeniem. Było ono na pozór chłodne, ale nieulęknione, badające... Hrabia nieśmiało wzrok podniósł, już go oderwać od niéj nie mógł. Nie spostrzegł w niéj najmniejszego pomieszania. Rumieniec lekki prześliznął się po twarzy i znikł... Była poważna a smutna, jak zawsze...
Sama podała mu filiżankę herbaty i usiadła milcząca...
Od wczorajszego dnia stosunek był ich zmieniony, ale Zdzisław walczył z sobą noc całą... Miał na oczach Alfa i jego miłość, która nawet w chwili niebezpieczeństwa i choroby matki wyrażała się tak ogniście — iż litość w nim obudzała. Postanowił najmocniéj nie uledz budzącemu się uczuciu, zwyciężyć je, a jak sumienie kazało, pracować nad tém, aby w Herminii obudzić przywiązanie do przyjaciela...
Zdawało mu się, że tym heroizmem wszystkie swe grzechy okupi...
Postanowienie to jednak trwało dopóty, dopóki się nie znalazł w obec téj, która mu wczoraj miała powiedzieć odwagę: — Nie będę niczyją, tylko twoją...
Tego ranka Herminia wydała mu się stokroć piękniejszą, niż w ślubnych szatach, w dniu wesela, niż kiedykolwiekbądź w życiu...
Oczy jéj czarne patrzały z takim spokojem i odwagą królewską... Pierwszy raz Zdziś zaczął się wpatrywać w każdy szczegół téj postaci, którą dawniéj widział tylko jako prześliczną całość... Białe jéj ręce, ramiona, kibić giętka i zręczna, ruchy pełne wrodzonego wdzięku... przesunęły się przed jego oczyma i wypiętnowały w pamięci.
Chociaż te wejrzenia ukradkowe były i tajemne, zdaje się, że Herminia je uczuła, kilka razy nie mówiąc zwróciła się ku niemu, przysługując mu się przy śniadaniu, zapytując o drobne szczegóły. Głos jéj nie drżał wcale... pewna była siebie i dziwnie uspokojona. Alf ją pożerał oczyma... Do miłości jego przybyła teraz wdzięczność za ukochaną matkę — mówił sobie w duchu, że gotów czekać cierpliwie, męczyć się, milczeć... znieść wszystko, co mu nakażą — byle nie stracić nadziei...
Herminia była téż tego dnia milsza dla niego, niż zwykle...
Obudzał w niéj litość może...
Wśród tego śniadania dwa czy trzy razy wychodziła Herminia dowiadywać się o panią Robert’ową, zanosiła jéj sama to, co lekarz pozwolił... Ile razy znikła mu z oczu, Alf spowiadał się ze swych uniesień Zdzisiowi... Hrabia milczał... Na nim widać było dnia tego najmocniéj wrażenie doznane wczoraj, ukryć go nie umiał... Potrzebował samotności i spoczynku z sobą, a że pani Laura lepiéj się miała, mógł wyjechać konno na przejażdżkę.
Alf z razu chciał mu towarzyszyć, potém wyrachował, że straci zręczność widzenia Herminii, która ciągle przy matce jego, z nim razem była — i pozostał.
Hrabia już był w korytarzu, a koń w ganku, gdy ta, którą żoną nazwał, wysunęła się z pokoju choréj pod jakimś pozorem, i zbliżyła żywo ku niemu... przechodząc:
— Wracaj pan, proszę, będę niespokojna....
Słowa te zaszeleściały w uszach hrabiego, lecz nim na nie mógł odpowiedzieć, Hermini już nie było. Zszedł zadumany i pojechał...
Wprawdzie sam nie wiedział wróciwszy z téj przejażdżki, gdzie był i jak długo... ale się zmęczył i miał czas położenie swoje rozważyć...
Było rozpaczliwe... nierozwikłane... straszne... Końca ani przewidzieć, ani przeczuć nie umiał. Z każdą chwilą czuł rosnącą miłość, był podbity... był nieszczęśliwy, gdy mógł się stać najszczęśliwszym...
Kochał Alfa, była to jedna z tych przyjaźni młodzieńczych, które się nie wzdrygają ofiary — poświęcić go, zdawało mu się zbrodnią — lecz poświęcić ją, nie byłoż także nikczemnością?... Przejażdżka go złamała, powrócił z niéj z bólem głowy i gorączką, wsunął się po cichu do swojego pokoju i położył...
Alf posłyszawszy go wracającego, wbiegł natychmiast...
— Zdziś, zawołał — matka jest gorzéj znowu... Chce cię widzieć, chce mówić z tobą... Chodź...
Rad nierad hrabia wstał i za Alfem udał się milczący. Pani Robert’owa siedziała w fotelu... i spotkała go w progu niespokojnemi oczyma...
— Zdziś — gdzież byłeś? czy się godzi odjeżdżać? Ja się źle czuje... Alf... mój drogi, muszę z nim pomówić... o tobie — zostaw nas na chwilę...
Wskazała krzesło przy sobie...
— Doktór nakazał jak największą spokojność — rzekł Zdzisław...
— A któż może ją nakazać? odezwała się chora... Wy, możecie mi ją dać — to lepiéj... Ja się źle czuje... nie wiem co mi jest... siły uchodzą... Życia mi żal... ale nie o nie się trwożę... o Alfa mojego... o to dziecię...
Łzy rzuciły się jéj z oczu...
— On jeden prawdziwie mnie kochał, jam jego jednego kochała nad wszystko... To dziecię dobre nie da sobie rady na świecie!! Zdzisiu — ja nie mam go powierzyć komu... On ojca mieć nie będzie, on nie ma rodziny... nikogo... a ty...
Płakała pani Robert’owa. Hrabia uspakajał ją zapewnieniami... ale to nic nie pomagało...
Gdybym go mogła z Herminia połączyć, umarłabym spokojna: ona ma dosyć energii na ich dwoje... A! i dobra jest jak anioł... Ale wiesz — wiesz — dodała głos zniżając — widziałam ją wczoraj, dzisiaj razem z nim, przy nim... serce mi boli — ona go nie kocha!!
Zdzisław dla uspokojenia jéj zaprzeczył...
— Są chwile jasnowidzenia — oczy miałam zakryte dotąd — otworzyły mi się. Tak jest — Zdzisławie — ona go nie kocha. Kobieta, wiem jak patrzy i mówi, i zdradza się miłość... Albo Herminia jest wyjątkową istotą — albo największe nieszczęście zawisło nad nami... Ona go nie kocha...
Słowa te wyszeptała po cichu pani Robert’owa, lękając się, aby przypadkiem jakim nie doszły Alfa...
— Być może — odezwał się Zdzisław, iż to nie jest taka miłość, jakąbyś pani widzieć w niéj pragnęła... lecz... ma dla niego przyjaźń i szacunek...
— To nie daje szczęścia... westchnęła Laura...
— Ale z tego miłość urodzić się może...
Pani Robert’owa uśmiechnęła się z politowaniem...
— Miłość nie tak się rodzi.. westchnęła cicho — i potrzęsła głową... Dla tego boję się śmierci... bo Alfka kocham... a on słaby i biedny, i ludzie zdepczą go i zgniotą...
Rozmowa w tym tonie trwała długo; nie udało się wprawdzie Zdzisławowi uspokoić choréj, lecz ponowił zapewnienie najuroczystsze, że nad nim jak nad bratem czuwać będzie.
— Nie miałaś pani może wyboru i opiekuna, rzekł w końcu — ale niestety! dałaś mu takiego co go kochać potrafi, a niewiele więcéj nad niego ma siły... Ze wstydem się do tego przyznaję... Mężczyzna, więcéj jéj miećbym powinien... wychowanie mi nie dało, gotując do innych losów niż te, co mnie spotkały...
Po téj rozmowie wieczorem znowu spotkali się troje przy herbacie. Herminia zapytała wchodzącego, gdzie był i jak daleko? Z trudnością przyszło mu na to odpowiedzieć... Właśnie matka odwołała Alfa i zostali sami z sobą.
— Od wczoraj widzę jesteś pan jak zabity — odezwała się po cichu Herminia... jestem mężna i znoszę to z pokorą...
— A! pani — być postawionym między zdradą a...
Alf wchodzący pośpiesznie nie dał mu dokończyć. Zmieszany hrabia... dołożył jakiś zmyślony szczegół z przejażdżki...
— Jaki to kraj szczęśliwy — odezwała się Herminia — ta wieczna wiosna, te kwiaty — spokój tego kątka... takie morze... takie obrazy... jak tu umierać musi być boleśnie, gdy żyć tak rozkosznie!...
— Są jednak tak czarne myśli, co i ten kraj niebieski potrafią uczynić chmurnym, zimnym i smutnym — dodał Zdzisław...
Alf słuchał i gonił tylko ją oczyma. Miłość jego bałwochwalcza mogła pochlebiać kobiecie, ale go czyniła śmiesznym. W momentach ekstazy składał ręce jak do modlitwy, piękne oczy podnosił do góry, usta mu się na pół otwierały i śliczna twarz ze swą mdłą pięknością nabierała niewieściego charakteru głów Carla Dolcego... Naówczas obudziłby był może litość, ale miłości nie wywołałby tą żebraniną u kobiety, co z sobą na równi lub wyżéj nad siebie chce widzieć ideał męzki... Takiego téż uczucia doznawać musiała Herminia, która się nieznacznie uśmiechała, widząc go w tych płaczliwych ekstazach...
Gorętsze i gwałtowniejsze uczucia spały jeszcze w téj duszy upieszczonéj macierzyńskiemi uściski...
Na Zdzisławie nawet Alf prawem kontrastu czynił to wrażenie, że się czuł przy nim do męztwa i energii skłonniejszym...
Następnych dni mało zmian zaszło w położeniu willi Bianca. Pani Rrbert’owa nie była gorzéj, ale się téż lepiéj nie miała. Doktór pragnący się jéj pozbyć może, utrzymywał, że zmiana powietrza posłużyćby mogła. Nie zdawało się jednak możliwém podróż przedsiębrać w téj porze, chyba daléj jeszcze na południe... Ona sama nie bardzo z miejsca się ruszać pragnęła...
Ani na chwilę w ciągu téj choroby nie ustała troskliwość Herminii o nią, Alf i Zdzisław czuwali razem przy pani Robert’owéj. Hrabia odzyskał trochę spokoju i rezygnacyi i oswajał się z dziwném położeniem. Byłby może przyszedł do tego, że wyznanie Herminii, zdałoby mu się jakiemś złudzeniem lub dziwactwem chwilowém, gdyby nie codzienne słowa jéj, rzucane mu w przechodzie, przy spotkaniu, przy każdéj sposobności, które pamięć tego stosunku dziwacznego odżywiały...
Kilka razy podała mu Herminia rękę, uśmiechnęła się nieznacznie, podraźniła go jakby żartem... Spokojowi, z jakim to czyniła, nie mógł się wydziwić Zdzisław, gdy jego każde spotkanie nabawiało trwogą, drżeniem i na długo po sobie zostawiało w nim ślady. Potrzebował czasu nim się mógł opamiętać i ochłonąć.
Z każdym dniem jednak, mimo woli, uczucie w nim rosło... i gdy je zdawał się zwyciężać, wybuchało coraz gwałtowniéj.
Lękał się z niem zdradzić...
Alf kilka razy go zastał tak wzburzonym i pomieszanym, i wytłómaczyć się przed nim nie umiał z tego inaczéj, niż kłamstwem i chorobą. Szczęściem nie było ani razu zręczności do dłuższéj rozmowy z Herminia sam na sam — któréj i ona szukać się nie zdawała... Dla Alfa była miłosierniejsza teraz, nie lękając się być posądzoną przez Zdzisława, a chłopię odbierając najmniejszy dowód życzliwości, biegło niém chwalić się i dzielić z matką.
Stosunki więc nie pogorszyły się wcale, owszem znośniejszemi się stały... Alf miał nadzieję... Zdzisław żył tu potajemną miłością, choć z nią walczył... pani Robert’owa była nieco uspokojona...
Tak upłynął styczeń, tak przemknął się luty, i nieznacznie zjawiła się wiosna, po zaledwie postrzeżonéj zimie... i kilku szronach przelotnych... Pani Robert’owa mogła się nieco przechadzać, a nawet świeżém oddychać powietrzem...
Układano już jakieś plany podróży, do których Herminia nie mieszała się wcale, gdy jednego dnia nadeszły listy do choréj...
Zaledwie jeden z nich rozpieczętowała, gdy Alf posłał po lekarza, a sam wbiegł blady do Zdzisia, z załamanemi rękami...
— Zdziś! duszo moja! ratuj... Matka chora... list z Mińska... my musimy tam jechać — od tego cały byt nasz zagrożony zależy... Ona podróży téj wytrzymać nie może...
Nie śmiał powiedziéć prawdy całéj — lecz Zdzisław łatwo się jéj mógł domyślić. Jechać należało koniecznie... Alf truchlał na myśl pozostawienia Herminii ze Zdzisławem... Wprawdzie zazdrość jego teraz, gdy największe do niéj mógł mieć pobudki, znacznie się była złagodziła — lecz obawa rozbudzała ją na nowo...
Zdzisław musiał biedz do choréj... Dla uspokojenia jéj udało mu się wynaleźć środek, który zdawał się wszystkich zadawalać. „Jedziemy razem do Berlina — rzekł. Herminia zabawi przy ojcu... Ja... ja... muszę zajrzeć w moje okolice. Nie dam więc Alfowi powodu do zazdrości...
W istocie myśl ta przyjętą została z uniesieniem; a że Herminii przy naradzie nie było, polecono hrabiemu, aby z nią o tém pomówił...
— Idź do niéj — odezwała się pani Robert’owa...
W ciągu tych kilku miesięcy, w jednym mieszkając domu, Zdzisław nigdy nogą progu pokoju Herminii nie przestąpił. Pierwszy raz miał do jéj drzwi zapukać... Alf pozostał przy matce... Zmieszany zbliżył się... Lekkie trącenie we drzwi, wywołało głos mu znany.,. Otworzył zwolna... Herminia siedziała w oknie, patrzała na morze... Na widok niespodzianego gościa tego, zarumieniła się, zerwała z siedzenia i stanęła jak wryta... Wyciągnęła rękę ku niemu i padając na krzesło, zawołała:
— Wy — u mnie? Oczom nie wierzę!
— W istocie jest to nadzwyczajne natręctwo, ale mnie tłómaczy to — odezwał się bojaźliwie zbliżając Zdzisław — że pani Robert’owa odebrała w téj chwili list, który ją, choć chorą, zmusza do powrotu do kraju z Alfem razem...
Radość, któréj nie umiała ukryć, zarumieniła twarz Herminii.
— A — my? spytała hamując się...
— My pani... rzekł Zdziś — towarzyszymy im do Berlina... gdzie — pani...
— I pan... dodała Herminia.
— Zechcesz zapewne zabawić przy ojcu.
— A wy, panie hrabio?
Unikając jéj spojrzenia, Zdzisław szepnął, że na kilka tygodni chciałby wyjechać w swoje strony, na Wołyń.
Herminia wysłuchała spokojnie, tak misternie ułożonego planu...
— Nie mogę mieć nic przeciwko temu — rzekła — lecz... lecz hrabia dla uspokojenia ojca mojego, jeśli nie dla własnéj przyjemności, zechcesz zapewne zatrzymać się w Berlinie.
Zdzisław skłonił się bez odpowiedzi... Spojrzeli w oczy sobie... Herminia wyciągnęła rękę ku niemu...
— Bądźmy choć dobrymi przyjaciołmi — rzekła — tak jak to niegdyś bywało... gdy... gdym ja o czemś więcéj marzyła...
Poruszony Zdziś zamilkł, dotknął ustami białéj ręki, ćmiło mu się w oczach, lękał się zdradzić — nie mówiąc słowa, wstał z miejsca...
— Mam wiec przyzwolenie pani im oznajmić? zapytał.
— Chętne i najzupełniejsze... Cieszę się, że ojca zobaczę...
Uśmiechnęła się dziwnie.
— Biedna pani Robert’owa i ten Alf... chodźmy do nich razem...
I ciągnąc za sobą Zdzisława, wybiegła wesoło w korytarz...


∗             ∗

Przybywszy do Berlina, pani Robert’owa zachorowała. Po cichéj naradzie w jéj pokoju, postanowiono, aby Alf sam jechał z listem tam, gdzie ich wołał ten tajemniczy interes, od którego, jak mówili, los ich zawisł cały. Pierwszego wieczoru, po przybyciu zaraz, Herminia wprost udała się do ojca, który, mimo powagi profesorskiéj i majestatu urojonego księstwa, rozpłakał się ściskając ją i zięcia. Spędzili do późna czas na rozmowie z nim, bo musiał się wypytać o wszystko... Pomimo, że Zdzisław trochę poufaléj niż zwykle odegrywał rolę męża, profesora uderzyło to, że widział małżeństwo nie na téj stopie, na jakiéj się znaleźć spodziewał. Czuł, że brakło między nimi zaufania, serdeczności. Herminii wyrzucał na ucho, że zimną była dla męża; Zdzisławowi przebąknał coś, że jest dziwnie obojętny. Patrzał na nich i głową kręcił niezadowolony... Herminia zapragnęła zostać przy ojcu i zająć swe panieńskie mieszkanie... Puciata chciał, aby się tam wnieśli oboje razem, ale Zdzisław i ona znajdowali, że będzie ciasno, i hrabia się wyniósł do hotelu.
Gdy przyszło żegnać się z żoną, odchodząc, podała mu rękę, i tak mieli się rozstać — aż Puciata oburzony krzyknął:
— Ale cóż u kaduka!... Może to po angielsku i po modnemu, ale nie po bożemu! Czyż namawiać was trzeba, żebyście się pocałowali?
— A nuże, dodał popychając Zdzisława.
Herminia rozśmiała się i rzuciła na szyję mężowi, gorący pierwszy pocałunek kładnąc na jego twarzy; hrabia przycisnął ją do piersi... i wybiegł zawstydzony, wzburzony... na pół oszalały...
W pokoju słyszał tylko głośne kazanie Puciaty, który się rozwodził nad teraźniejszemi obyczajami niedorzecznemi...
Ten nieszczęsny pocałunek ogniem piekł Zdzisława... złamał on wszystkie jego postanowienia najuroczystsze...
— Tak — kocham ją — kocham do szaleństwa! zawołał zbiegając ze wschodów... a co z tego wszystkiego wyniknie... krzywoprzysięstwo — zdrada, nie na mojém będą sumieniu. Ci ludzie rzucili mnie sami na to bezdroże... innego wyjścia nie było! Żeniąc się nie domyślałem, że mnie kocha — teraz nie ja rozstrzygam, ale ona i jéj miłość o naszym losie...
W pierwszéj chwili postanowił był otwarcie wyznać wszystko przed panią Robert’owa i Alfem, lecz znalazł ją chorą i doktora przy łóżku, a Alfa strapionego na wyjezdném... To cierpienie ich nie dozwalało mu ust otworzyć. Alf polecał matkę płacząc, jechał, bo był zmuszony, w największéj o nią trwodze. Zdzisław zaraz nazajutrz przyrzekł sprowadzić lekarzy, i prosić Herminii, ażeby jéj nie odstępowała. Gorączkowo wyprawiano Alfa, który także obawiał się spóźnić, bo tam czekał nań umierający...
Pomimo wrażeń tego pożegnania — Zdzisław całą noc przechodził po swym pokoju, uspokoić się nie mogąc. Tłómaczył się sam przed sobą tém, że o miłości Herminii nie wiedział, i że ona wkładała nań najświętsze obowiązki...
Nazajutrz rano sprowadzeni lekarze berlińscy znaleźli stan pani Robert’owéj dosyć groźnym, ale nie zrozpaczonym. Naganili wyjazd z Włoch... przepisali coś i odjechali, i nie odbierając nadziei. Nadchodząca wiosna mogła się przyczynić do polepszenia jéj stanu.
Zdzisław wyczekał zaledwie chwili, gdy mu wolno było pojechać do żony, i pośpieszył do niéj. Zaledwie otworzył drzwi przedpokoju, Herminia znalazła się na jego spotkanie, jakby przeczuciem wychodząc cała zarumieniona i wesoła...
Nikogo w domu nie było: Roszek poszedł na odczyt, ojciec z rannéj przechadzki nie wrócił, żona pociągnęła go z sobą do panieńskiego swojego mieszkania. Zdzisław upadł tu na kanapkę, kryjąc twarz w dłoni... Herminia stała przed nim tuż i spoglądała nań, jakby czekając słowa...
Nie mogąc wytrzymać dłuższéj walki, Zdziś pochwycił ją i całując posadził przy sobie...
— Miniu! potępią mnie ludzie, świat... sumienie — ale ja kocham ciebie do zaślepienia, do — występku... nad wszystko... ja ciebie kocham...
Poczuł tylko głowę jéj wspartą na swojém ramieniu i oddech żywy... Ręce zawiesiła mu na szyi.
— Niech się teraz stanie co chce! zawołała — tyś mój... Zwyciężyłam... Szłam za ciebie z tą myślą... serce moje dałam ci od pierwszego wejrzenia, gdyśmy się nieznajomi spotkali w sieni... i spojrzeli na siebie. Serce mi naówczas powiedziało: — To ten, którego ci los przeznacza... To on!!
Zdzisław o całym świecie zapomniał... To była pierwsza chwila zwierzeń, szeptów, ślubowin duszy, i nie opatrzyli się nawet, jak Puciata powracający z miasta, w kapeluszu wszedł do pokoju, a zobaczywszy ich tak zajętych sobą — zawołał:
— Otoż to tak myśmy się dawniéj, mosterdzieju, kochali!
Herminia zerwała się zawstydzona, Zdzisław wesoły, ale gdy mu na myśl przyszło krzywoprzysięztwo, zdrada, złamane słowo, rozpacz Alfa wszystkie następstwa téj miłości, posmutniał wprędce.
Dramat miał się dopiero rozpocząć...
Po śniadaniu Herminia pojechała razem z mężem do pani Robert’owéj i pozostała tam do wieczoru...
Chora płakała ciągle, myśląc o synu. Jéj wychowanie pierwsze nie nauczyło jéj modlitwy ani pacierza, ani ucieczki do tych potęg nadziemskich, od których spływa na ziemię pociecha. Siedziała zrozpaczona, zadumana, znękana i potrzebowała roztargnienia jakiegoś, aby o trosce zapomnieć...
Sługa wzięta w mieście, nawykła do siedzenia przy chorych, wynajdowała rozmaite środki rozrywania jéj. Była to stara, miejskiem życiem zepsuta i znarowiona kobieta, któréj twarz czerwona i nabrzękła zdradzała upodobanie w kieliszeczku sznapsu, potrzebnym do utrzymania się przy siłach, u łoża chorego. Czkawka nieustanna ją gnębiła... a nic na nią nie pomagało nad krople, które nosiła w woreczku.
Pani Robert’owa w chorobie dziecinniała, bawiła ją ta kobieta swoją gawędą i plotkami. Ile razy Herminia oddaliła się na chwilę, potrzebując się przed kimś spowiadać, pani Laura opowiadała jéj o swoim synu, o jego podróży, o niepokoju, jakiego doznawała... Nad wieczór tak się dobrze porozumiały z sobą, że czuła dozorczyni zaczęła kłaść na kolanach kabałę dla choréj, i tłómaczyć jéj jak najszczęśliwiéj przyszłość, którą zatłuszczone karty wróżyły.
— Już to prawda, odezwała się w końcu pani Szmitowa, gdyż tak się zwała dozorczyni — że ja z kartami obejść się umiem niczego i powróżyć, ale muszę przyznać się, że mnie do starego dziadka, jak my go nazywamy — ani się umywał. Ten to czyta z kart jak z książki, a przyszłość z wody, z fusów, z rąk, z wosku, ze wszystkiego umie dobyć... bo to człowiek z głową... co się nazywa z głową...
Nie mając nic do czynienia, pani Robertowa słuchała i zaczęła rozpytywać o dziadka.
Szmitowa się nad nim obszernie rozwodziła, dodając, iż témbardziéj mógł być zajmującym dla choréj, że albo pochodził z tego samego kraju co ona i był landsmanem, albo przynajmniéj długo tam przebywał. Skończyło się na tém, iż pani Robert’owa widzieć go zażądała, a kobieta obiecała przyprowadzić.
— To człowiek porządny — dodała, jego tu i do największych domów, panie hrabine i generałowe wzywają, aby im przyszłość przepowiadał. Umie się znaleść w każdém towarzystwie i językami mówi różnemi...
Zaciekawiło to tém więcéj panią Robert’ową, i na dzień następny proroka sobie zamówić kazała. Aż do wieczoru przebyli u choréj Herminia i hrabia; Zdzisław wreszcie miał ją odprowadzić do ojca... ale tam sami z sobą być nie mogli, siedli więc do powozu, kazali się wieźć gdzie zechce woźnicy, i godzin kilka spędzili razem marząc o przyszłości...
Nie godziło się pani Robert’owéj w takiéj chwili porzucać. Za powrotem Alfa, Zdzisław miał mu odkryć wszystko, i wyjechać na wieś z żoną. Maleńka Susza starczyła im za gniazdo... Tegoż dnia hrabia napisał do kapitana, zaklinając go, aby mu jakikolwiek dach i przytułek urządzić się starał...
Trochę późno wrócił Zdziś do swojego mieszkania rozmarzony i jakby odrodzony. Zdawało mu się, że tak był szczęśliwy, iż występnym być nie mógł!
Alf został zapomniany...
Nazajutrz rano pani Szmitowa oznajmiła proroka na jedenastą... Chora go z wielką niecierpliwością oczekiwała. O naznaczonéj godzinie otwarły się drzwi i wszedł człowieczek stary, w siwéj z kasztanowatém peruczce, w starym ale czystym fraku, z kapeluszem ogromnego formatu w ręku, wykrygowany i jak tancmistrz stawiający nogi powyłamywane, z czarném pudełeczkiem pod pachą.
Wyglądał dziwnie — oryginalnie... Wyskakująca naprzód broda śpiczasta i nos garbaty niemal się z sobą schodziły, twarz miał pomarszczoną, bladą, w jedném uchu duży kolczyk. Trzęsącą się głowę podtrzymywała biała, szeroko i wysoko zawiązana chustka...
Skłonił się z wielkiém uszanowaniem przed łóżkiem choréj, nie patrząc na nią, postawił kapelusz na ziemi i odchrząkując zapytał ochrypłym głosem, jakim życzono sobie by mówił językiem?
Pani Robert’owa z ciekawością mu się przypatrująca, zdawała się czemś zdumioną razem i zaniepokojoną. Poruszyła się na łóżku, wlepiła w niego oczy, i cicho odezwała się, aby mówił jeśli umie po polsku...
Stary uśmiechnął się, potarł po czole, siadł na małym stołeczku z wielką gracyą, dobył talie kart, zręcznie ją przetasował, podał do zdjęcia, potém jedną z kart prosił wyciągnąć, naostatek z nadzwyczajną uwagą i troskliwością kłaść zaczął.
Oczy choréj nie na karty, ale na dziwnego człowieczka były zwrócone z zajęciem jakiémś, które się w nich blaskiem niezwykłym malowało.
Lecz w téj chwili poczęło się wróżenie... Namarszczywszy się i kościstemi palcami wskazując leżącą przed sobą kabałę, staruszek mówił:
— Wszystko dowodzi, że jaśnie pani ma wielki smutek i trwogę... Źli ludzie, a świat ich ma podostatkiem... zabiegają na wszystkie strony... Lecz o to kier... serce wielkie stanie w jéj obronie niespodzianie... Tu... spadek niespodziewany... ktoś z rodziny ma się ożenić z ukochaną od dawna osobą... która męża dla niego porzuci...
Suchy głosik starego i jego intonacya tak poruszyły panią Robert’ową, że drżeć zaczęła... Oczy jéj zdawały się z powiek wybiegać, patrzała... usta kilka razy chciały coś przemówić i słowo na nich zamarło...
W chwili gdy stary poczynał mówić daléj, z piersi chorej dobył się gwałtowny wykrzyk:
— Tyś Ludek! Ludek!
Wróżącemu ręce zadrgały usłyszawszy głos, karty się zsunęły razem z tekturą z kolan, podniósł głowę zmieszany, przelękły, począł się przypatrywać choréj, z otwartemi usty i wyrazem strachu więcéj niż z podziwienia...
— Kto mnie woła? chyba z grobu? Kto mnie zna?...
Pani Robert’owéj wargi drżały i łzy puściły się z oczu...
— Ludek! powtórzyła...
— Ale któż wy jesteście? na Boga! zawołał wszystko wiedzący wróżbita, nie mogąc poznać téj, co go sobie przypomniała...
Zmrużywszy oczy przypatrywał się jéj długo... Cicho zaledwie dosłyszanym głosem, szeptem raczéj odezwała się wzdychając pani Robert’owa:
— Lorka...
Stary rozprostował się nagle rozkrzyżowawszy ręce i podnosząc je do góry...
— Dziecko moje zaprzedane! krzyknął, córka moja!...
W téj chwili chora zemdlała, a pani Szmitowa nie zrozumiawszy téj sceny, sądząc, że kabalarz z czém się niedorzeczném wygadał, wpadła na niego, chcąc natychmiast wygnać z pokoju. Stary padł na łóżko, i nogi choréj pochwyciwszy, całował je płacząc...
Szmitowa nic już nie rozumiejąc i posądzając nieszczęśliwego o szaleństwo, miała zawołać o pomoc, gdy pani Robert’owa poczęła przychodzić do siebie. Stary przycisnąwszy usta do nóg, drżąc cały, płakał i jęczał... Podano coś trzeźwiącego, a kabalarza niemal gwałtem odciągnęła Szmitowa i posadziła go na stołku... Chora zakazała jéj go dotykać. Oboje płakali... Widząc, że coś zaszło nieprawdopodobnie dziwnego, wzruszona stara kobiecina cofnęła się za łóżko, dobyła swych kropli i orzeźwiła się niemi. Nie pozostawało jéj nic więcéj nad słuchanie szwargotu, którego nie rozumiała, i podziwianie jakiegoś wypadku, do którego się sama nie wiedząc jak przyczyniła.
Ludek stary kuglarz, aktor, entreprener, dziś kabalarz i prorok... był ojcem Lorki... Od czasu wzięcia jéj w opiekę przez księcia, nie wolno mu było nigdy ani zajrzeć do córki; dowiadywał się o nią zdaleka...
Przez wstyd jakiś nie przyznał się naówczas układając z księciem R... do swojego ojcowskiego tytułu, mienił się opiekunem tylko. Gryzło go późniéj sumienie, a ubóztwo i upadek nieraz poddawały myśl zgłoszenia się do córki, lecz już mu o nią trudno było dopytać. Teraz w chwili, gdy ręka losu ciężyła nad zaprzedaną, dziwny wypadek zbliżał do niéj ojca i dawał jéj przypomnienie przeszłości... Wspomnienie straszne jak groźba. Żadna wróżba nie byłaby jéj tak przeraziła, jak to widmo lat, których pamięć we snach nabawiała ją strachem... lat głodu, chłodu, trudu, męczarni i przymuszonych uśmiechów!
Stał przed nią świadek żywy tamtych dni nędzy, po których nastąpiło wesele, zbytek... szału trochę... łez trochę i nowe życie w dziecięciu rozpoczęte... Zdało się jéj, że po śnie długim budzi się znowu w szałasie, i zmuszona zostanie w krótkiéj sukience wystąpić z obręczami lub kastanietami.
Stary Ludek po chwilowym wybuchu, ocierał już łzy i przychodził do siebie. Laura jeszcze zaiskrzonemi oczyma na niego patrzała...
— Co się z tobą stało? co się z tobą dzieje?
— Żyję, wlokę życie — odparł suchym głosem — a ty? gdzież ten co cię nam odebrał?...
Pani Robert’owa głową potrzęsła.
— Porzucił mnie dawno... Mam syna... anioł dziecko moje... A! gdybyś go mógł zobaczyć, upadłbyś przed nim na kolana... Piękny... piękny...
— A jaka ty byłaś dzieckiem!... są ślady jeszcze... ale cię zjadła choroba...
— Mnie — smutek, troska, miłość dla dziecka — trwoga o przyszłość.
Spuściła głowę...
— Mów mi o sobie, ojcze...
Nieśmiało podniosła nań oczy... Skulony staruszek siedział... machinalnie ściągał z ziemi rozsypane karty i składał je do pudełka...
— Z tego żyję — mruknął — nędzne życie... Wszystko około mnie pomarło... Samson się poderwał... Amelia skończyła z gorączki. Nieszczęście mnie ścigało od czasu jak ciebie nie stało... Miałem doskonałych artystów... ale cóż? mężczyźni co kilka tygodni uciekali, kobiety mi oficerowie bałamucili — dzieci nie mogłem dostać do nauki... Było tam wszystkiego — włóczyłem się z cygańską muzyką... od cyganki wróżyć się uczyłem... i na ten chleb trzeba na starość zejść było.
Trząsł głową.
— Tyś przynajmniéj bogata.
— Ja? alboż wiem... jutro może nic mieć nie będę...
Wśród rozmowy téj Zdzisław i Herminia nadeszli... pani Robert’owa rzuciła na starego okiem, który zrozumiał, że się z sobą wydawać nie był powinien. Pudełko wziął pod pachę, kapelusz w rękę, skłonił się ceremonialnie i chciał odchodzić.
— Jutro! odezwała się, słabym głosem pani Robert’owa.
Stary wysunął się oczu podnieść nie śmiejąc...
Widząc chorą tak poruszoną, Herminia przypisała to kabale i łagodnie wyrzucać jéj zaczęła, że mogła wierzyć w niedorzeczne gusła... Laura się nie uniewinniała... zwrócono rozmowę na przedmiot inny. Zdzisław szepnął, że znajduje potrzebę wezwać lekarza i wyszedł.
W istocie pod noc znacznie się choréj gorzéj zrobiło... Szmitowa wzięła na stronę doktora i opowiedziała mu przyczynę. Wzruszenie wielkie objawiło się gorączką, która z każdą wzrastała chwilą. Dozorczyni nie miała powodu taić sceny, któréj była świadkiem przed Herminią i Zdzisławem, ale dla nich ona była niezrozumiała, a pytać choréj o szczegóły nie było podobna. Całą noc musiano czuwać przy niéj, gdyż straciła przytomność i zrywała się gwałtownie, krzycząc i śpiewając niezrozumiałe wyrazy... Nad ranem nie ustały te symptomata... lekarze zwołani nie mówili nic jeszcze, lecz z twarzy ich łatwo poznać było, że nic nie wróżyli dobrego. Dzień nie przyniósł polepszenia, owszem stan był co chwila gorszy, a drugiego wieczoru żadna już życia nie pozostała nadzieja. Spotkanie z ojcem, trwoga o dziecię, złamały silną dotąd kobietę i wiodły ją do grobu...
W przedpokoju zakrywszy twarz rękami Ludek płakał od rana tego, gdy mu przyjść kazano... Na zapytanie Zdzisława, ktoby był? odpowiedział krótko:
— To córka moja...
Dano mu więc pozostać tam w kątku... aż do zgonu, który trzeciego dnia nastąpił... Przyszedł do łóżka patrzeć na nią, ubraną już do snu wiecznego, wlepił oczy, złożył ręce i został nieruchomy przy niéj. Pogrzeb odbył się staraniem Zdzisława i profesora, a dawni znajomi Alfa poszli za ciałem jego matki...
Wszystko to stało się tak nagle, iż Zdzisław w ciągu tych dni spocząć, opamiętać się, zebrać nie mógł myśli i naradzić się co z Alfem ma począć. Od niego nie było listu, ani znaku życia. Mógł się więc Zdzisław domyślać, że oszczędzał matce zmartwienia i nic jéj nie miał do doniesienia pocieszającego...
Po pogrzebie córki stary Ludek, któremu jakiś zasiłek dał Zdzisław, znikł natychmiast.
Herminia dotrwawszy do końca przy choréj, nie straciła ani energii, ani spokoju ducha, niemi starała się utrzymać Zdzisława, którego smutek i niepokój był zatrważający.
Dopóki byli razem, ożywiał się i nabierał męztwa; pozostawszy sam, zamyślał się i chodził jak obłąkany. Śmierć matki Alfa, która syna powierzyła w opiekę hrabiemu, czyniła położenie jego stokroć przykrzejszém jeszcze...
Listu nie było żadnego... Herminia zrazu namawiająca męża na wieś, przestała go przynaglać. Należało doczekać wiadomości od Alfa i z nim raz skończyć, otwarcie mu objawiając co go czekało...
Lecz dni i tygodnie upływały, a Robert’a i wieści od niego nie było.
Nadchodziła wiosna, mieszkanie w mieście stawało się coraz mniéj znośném. Profesor Puciata, który był i dla córki i dla zięcia codzień czulszym, nie mogąc ich na wieś wyprawić, uczynił im niespodziankę, — najął w Thiergartenie piękną willę i jednego wieczoru zawiózł ich tam, śmiejąc się niezmiernie, gdy się znaleźli wśród zielonego ogródka, wśród kwiatów i wygódek, które dla nich przysposobił...
Mieszkanie to było jakby stworzone dla szczęśliwych nowożeńców. Domek maleńki akacyami ocieniony, obwieszany bluszczami, z wodotryskiem szemrzącym przed gankiem, z rabatami przepysznych kwiatów, z ogródkiem, pełnym drzew, woni i tajemniczych zakątków dla spoczynku.
Budowniczy, który go stawił dla siebie, zmuszony był oddalając się nająć to cacko, i opuścił je ze łzami... Herminia przyrzekła zachować wszystko w największym porządku i świeżości... Cieszyła się tém gniazdkiem dla siebie, a więcéj jeszcze dla Zdzisława, spodziewając się, że w niém znajdzie spokój, którego od śmierci pani Robert’owéj nie doznał ani na chwilę.
Nawet w godzinach szczęścia u boku Herminii, dla któréj miłość stała się namiętną i zdawała rosnąć w miarę, jak jéj dusza otwierała się przed nim — Zdzisław zrywał się smagany przypomnieniem i drżał na samą myśl powrotu Alfa...
Najmniejszy szelest, stuknięcie, głos podniesiony przerażał go i gonił do okna... Spodziewał się ciągle, wyglądał wiadomości — nie pojmował milczenia. Niepodobna było taić przed Robert’em zgonu matki, wysłano mu więc tę smutną wiadomość, ale i na to nie otrzymał Zdzisław odpowiedzi. Po dwu tygodniach takiego oczekiwania, nadszedł nareszcie list krótki.
Alf donosił, że choroba własna i nieszczęśliwy skład okoliczności jakie zastał w domu, pisać mu nie dozwalały. List jego był płaczliwy, zrozpaczony, bolesny, wzywający miłosierdzia...
„Nie mam matki, pisał — a ją tylko jedną miałem na świecie. Zostałem sam, sierotą bez opieki i do jednego serca twojego, kochany Zdzisiu, przytulić się mogę... Tyś mi opiekunem, ty mi będziesz ojcem, z twoich rąk odbiorę to jedyne szczęście, do którego wzdycham na ziemi. Ufam ci, wierzę, znam cię, kocham... i jestem spokojny, powierzywszy ci skarb jedyny. Czuję, że gdybym go miał utracić, życieby mi się stało nieznośném.
„To, czego się matka moja spodziewała dla mnie, na co ja rachowałem niegdyś, rozwiało się jak marzenie — bogatym nie będę, lecz pozostanie mi tyle, ile potrzeba, aby nie ciężyło życie. Rodzina, od któréj zależało spełnienie tyczącego się mnie rozporządzenia, znalazła środek uznania go nieprawném. Dano mi z łaski co chciano... musiałem przyjąć i to, bobym nie miał nic i do niczego nie miałem prawa... Nie mam ani głowy, ani doświadczenia do ułożenia swych interesów, pomagają mi tutaj, nie rozumiem nic, lecz uwięziony jestem i ruszyć się ztąd nie mogę, bo moja i Herminii przyszłość od szczęśliwego ukończenia wszystkiego zależy...
„Czasem się zrywam, chciałbym na los, na łaskę rzucić wszystko, a śpieszyć do ciebie, do niéj, ale mi wstyd ludzi i samego siebie. Niekiedy dawna zazdrość chwyta mnie za serce i wpija w nie szpony swoje... Naówczas przypominam sobie uroczyste wyrazy twojéj przysięgi, dobrowolne przyrzeczenie twoje, i wstydzę się posądzeń, i wyrzucam sobie, że krzywdzę taki charakter, takie anielskie serce, jak twoje...
„Przebacz mi tę spowiedź, przebacz niepokój — jam bardzo, bardzo nieszczęśliwy! —“
List ten odebrawszy, Zdzisław powiedział o nim przed Herminia, ale go jéj pokazać nie chciał...
Cały dzień chodził znękany nim, tak, że nawet pieszczoty i słodkie słowa żony rozchmurzyć go nie potrafiły. Herminia starała się o rozrywki, wynajdowała je, nie opuszczała go na chwilę... Zdzisław dziękował i rozczulał się — w tém myśl, jak piorun spadała nań i truła drogo okupioną chwilę zapomnienia...
W parę dni po pierwszym tym liście, nadszedł drugi. Herminia sama była w domu, gdy go przyniesiono. Na kopercie poznała rękę Alfa... Wiedziała, że to będzie nową dodaną do ognia oliwą — zawahała się, czy go oddać miała, pragnęła przeczytać — nie ośmieliła się złamać pieczęci. Pytała sama siebie, czy miała do tego prawo? czy wielka miłość ją wytłómaczy? i odsunęła wreszcie kuszące pismo, nie chcąc go dotknąć...
Sama myśl naruszenia tajemnicy twarz jéj okryła rumieńcem...
Wstrzymać go nawet nie śmiała... ale zdało się jéj, że oddając mu sama, nie odchodząc od niego przy czytaniu, wrażenie przynajmniéj osłabić potrafi. Mężna jéj dusza pragnęła téż w Zdzisławie widzieć więcéj energii i spokoju.
Dobrawszy więc chwilę, zbliżyła się do niego, trzymając list ten w ręku.
— Zdzisiu, rzekła — jest od Alfa wiadomość — proszę cię — mężnie odczytaj... Jeśli w tém wszystkiém wina jest czyja, moja tylko... Na mnie powinna ciężyć odpowiedzialność za wszystko — kochałam ciebie, gdyś ty nie myślał o mnie... przebacz mi to, co cierpisz dla mnie...
I opasała go rękami przytulając twarz do jego czoła...
Zdzisław milcząc rozerwał kopertę...
Czytali razem:
„Zdzisiu mój drogi! — Spodziewałem się już módz wyjechać ku niéj, ku tobie, liczyłem dni, rachowałem godziny... biło mi serce na wspomnienie samo, że ustami wolno mi będzie dotknąć jéj ręki, że jéj oczy spoczną na mnie... że głos jéj posłyszę... a tu mnie żelazne te trzymają okowy... Od dnia do dnia odkładają sprawy, nikomu nie pilno, nikt nie czuje, że tu każda godzina staje się wiekiem dla mnie...
„Nie śmiem napisać do niéj... przeczytaj jéj ten list, powiedz, że duszą, sercem, całą istotą moją u nóg jéj jestem — że dla mnie teraz już, od zgonu matki, ognisko świata przy jéj stopach, życia mojego węzeł w jéj sercu... A! nie ma wyrazów na to... nie starczy słów...
Drogi mój Zdzisiu — bądź moim tłómaczem, jak jesteś opiekunem... powiedz jéj... więcéj, niż jabym napisać potrafił...
„Jakże mi pilno do ciebie! — jak wiele miałbym ci do powiedzenia tych rzeczy, co się nikomu nie mówią, oprócz takiego, jak ty przyjaciela, to jest drugiego siebie... Dopiero teraz zetknąwszy się z ludźmi, poznałem jacy są ludzie. Nigdym nie posądzał natury ludzkiéj, ażeby do takiéj nikczemności była zdolna — dla interesu... Słupiałem słuchając naiwnych wyznań, których zrozumieć nie mogłem zrazu... Słuszność, sprawiedliwość, przyznawano mi chętnie — nie miałem tylko prawa za sobą... Krzywda moja bezkarną być mogła, więc się spełniła. To, co mi pozostało, za wspaniałomyślny dar powinienem był uważać, bo cóż broniło wziąć mi wszystko? Wola zmarłego, o któréj wiedzieli wszyscy, która za życia była wykonaną, którą uznawano długo, — jak skoro okazała się niezabezpieczona formalnościami, stała się nieważną. Musiałem się poddać przeznaczeniu... Jałmużnę dano mi unikając tylko rozgłosu i zamykając mi usta...
„Szczęściem Herminia jest niezależna, mnie pozostaje tyle, że starczyłoby nawet dla nas dwojga, jam się gotów wyrzec dla siebie wszelkiego zbytku, wszystkich fantazyj, byle jéj dać czego tylko zapragnie... Nie jest to więc jeszcze nieszczęście wielkie.
„Będę surowym dla siebie — aby módz dla niéj być rozrzutnym...
„Straciłem wszelką rachubę — nie wiem jak tu długo zabawię. Zdzisiu drogi, zaklinam cię, pisz codzień, donoś mi o niéj. Proś jéj, niech się zlituje i słów kilka napisze do mnie... A! uczyniłaby mnie tak szczęśliwym!
„Ja tam za wami myślą gonię, zgaduję, co robicie... kiedy ty przychodzisz do profesora... kiedy jéj o mnie przynosisz wiadomość, i jak ona jéj na pół obojętnie słucha...
„Nie — nie — moja miłość musiała przecież wzbudzić w niéj choć politowanie dla mnie, choć trochę życzliwości. Jam niewdzięczny — ona jest tak anielsko dobra! Czyżby się poświęciła, naraziła na tyle utrapień, gdyby nie kochała mnie choć trochę?..
„Tę iskierkę ja rozdmucham moją pokorą, poświęceniem bez granic... Powiedz jéj — a! nie — nie mów jéj nic — nie mów z nią! Znowu ten strach mnie ogarnia — ja się ciebie boję, ja się lękam wszystkiego, jam o powietrze, co ją otacza, zazdrosny. — “
Zdzisław zsunął list i siadł milczący. Spojrzał na Herminię, twarz jéj pałała, łzy miała w oczach...
— Biedny człowiek — odezwała się — a jam ciężko zawiniła. Czuje to; na cóż mu było dawać choć cień nadziei, którą tą nieszczęśliwą miłość miał wykarmić!
Oboje długo przybici tym listem, pozostali chmurni i zamyśleni... Naostatek Herminia przyłożyła dłoń do gorejącego czoła męża i szepnęła mu:
— Chodźmy do ojca...
Zdzisław poszedł posłuszny...
Puciatę zastali ożywionym niezmiernie, Roszka nad fortepianem i kilku mężczyzn w salonie. Ledwie tu przyszedłszy, Herminia wysunęła się do panieńskiego pokoiku swojego.
— Roszku — odezwała się cicho do brata — zatrzymaj Zdzisława w salonie i staraj się go rozerwać — ja mam list pisać — do Stasi... i nie chcę, by mi przeszkadzano...
List, który pisać miała, nie dla Stasi w istocie był przeznaczony: Herminia postanowiła wyznać wszystko przed Alfem, winę biorąc na siebie.
Chciała Zdzisławowi oszczędzić bolu i wstydu.
Usiadła rozgorączkowana, i pod wrażeniem odczytanego przed chwilą pisma, rzuciła na papier spowiedź swoją... Z serca płynące wyrazy były przejęte, wymowne, gorące; zdało się Herminii, że sama miłość dla niéj skłoni Alfa do wyrzeczenia się próżnych nadziei, do przebaczenia Zdzisławowi. Winę całą brała na siebie, upokorzona, błagała go o przebaczenie — dla siebie naprzód, dla nich obojga...
Lękając się, aby jéj Zdzisław nad pisaniem nie zastał, prędko i pośpiesznie dokończyła je i rozgorączkowana wstała od stolika — chowając list przy sobie, aby go wrzucić gdzie w skrzynkę po drodze...
Wyszedłszy do salonu, zastała męża na rozmowie z ojcem, ale tak dziwnie roztargnionego, iż Puciata się do niéj zaraz obrócił, pytając, co się hrabiemu stało, że od niego słowa dziś nie można było dopytać? Obrócono to w żart, Herminia udała wesołą, przybiegła do ojca... i wieczór skończył się opowiadaniem zwykłém, a najulubieńszém pana Puciaty, z czasów, gdy jeszcze szlify nosił.
Pozostały one dlań wspomnieniem najdroższem, były to złote młodości czasy.
— Już się te lata nie wrócą, i taka młodzież jak była za nas, nie wyrośnie, dokończył Puciata. Trzeba było widzieć mnie i Porowskiego, gdyśmy w waszym byli wieku. Było na co spojrzeć! Dzisiejsza młodzież bardzo szykowna, ale to panie zamokły proch, który choć wyschnie i puknie, siły nie ma...
Późno już hrabia pożegnawszy profesora, poszedł z żoną do domu.
Herminia po drodze zręcznie bardzo przechodząc około skrzynki, list wsunęła, zagadawszy męża tak, że tego nie spostrzegł. Wstyd jéj było, że się musiała kryć przed nim; krok, który czyniła, niepokoił ją, lecz zdawał się obowiązkiem...
— Alf — myślała — będzie miał czas ochłonąć, uspokoić się, wypłakać, i... nie przyjechać...
Na to rachowała najwięcéj podobno, bo myśl jego powrotu dręczyła ją dla Zdzisława... Nie obawiała się Alfa, sądząc, że na żaden krok gwałtowniejszy zdobyć się nie może: lękała się Zdzisława, jego zgryzot i cierpienia, któreby widok przyjaciela wywołał...
Dni były obliczone, kiedy odpowiedź przyjść miała...
Odpowiedzi téj spodziewała się ona, liczyła na nią.
Kilka dni następnych poświęciła nużącym przejażdżkom i zabawom, żądając ich dla siebie, a w istocie pragnąc dla Zdzisława, który od ostatniego listu, jak noc chodził chmurny i pogrążony... nie mogąc przemówić słowa.
Czasem stawał przed nią, obejmował ją czule, całował w czoło, do piersi przyciskał, i nic nie mówiąc, wysuwał się z jéj objęcia.
Milczenie to było groźne, twarz posępna... Z każdym dniem widziała go mizerniejszym, bledszym, więcéj zmienionym. Rodzaj powolnéj gorączki go trawił.
Listu żadnego nie było wiecéj. Zdzisław pisywał codzień, ale te kłamane doniesienia kosztowały go wiele, i wstawał cały drżący, gdy pisania dokończył.
Herminia téż czekała odpowiedzi z coraz większą niecierpliwością... Dni wyrachowane przeszły, upłynęło kilka jeszcze, milczenie trwało grobowe — ani słowa. Zdzisław przypisywał to blizkiemu Alfa powrotowi, ale ani jego, ani pisma, ani wieści o nim nie było...
Sylwester Majak kończył medycynę i wzdychał do téj chwili, gdy z patentem będzie mógł nazad w rodzinne wyruszyć strony. Z pomocą rodziców studya odbył oszczędnie, ale bez troski, przyszłość miał przed sobą świetną, to téż nie było starego bursza w lepszym zawsze humorze, z czapeczką butniéj na ucho włożoną nad niego. Nigdy go nikt smutnym nie widział, ale szyderskim i dogryzającym okrutnie bywał często.
Ani przyjaciela serdecznego nie miał, ani téż wrogów między młodzieżą. Naraził się czasem prawdomównością, ale dąsającego się póty się starał udobruchać, aż tego dopiął; a im się kto na niego uparciéj dąsał, tém on więcéj koło niego zabiegał, póki nie rozbroił. Widzieliśmy go bez ogródki mówiącego prawdę Zdzisławowi, tak samo podżartowywał z Alfa i dogryzał po trosze Roszkowi, ze wszystkimi mniéj więcéj będąc dobrze.
Alf go lubił i słuchał, był to po Zdzisławie najpoufalszy jego powiernik, bo z Roszkiem choć na pozór dobrze, byli zawsze w jakichś ceremoniach lub sporze, który zamiast wybuchnąć i skończyć się porozumieniem jak z Majakiem, przechodził w chroniczną nabrzmiałość i trwał bez końca.
Majak zajmował na małéj uliczce ubogie mieszkanko pod strychem, w rodzaju tego, które Zdziś sobie był najął w początku, ale jeszcze szczuplejsze. Nieopodal mieszkał od niego o kilka domów Żabicki, który wszakże powagi swéj z ironią Majaka pogodzić nie umiał.
Jednego dnia, gdy pan Sylwester się wybierał do kliniki, w progu domu swojego ze zdziwieniem wielkiém spotkał Alfa, idącego na górę.
Byłby go może zrazu nie poznał, tak był zmieniony, lecz Robert z uśmiechem smutnym rękę mu podał... Był w żałobie, twarz miał ściągnięta i w osobliwszy sposób pożółkłą chorobliwie.
Majak wiedział o śmierci jego matki i przypisał to smutkowi po jéj stracie, widział jak syn ją kochał — ulitował się nad nim szczerze.
— Co tu robicie, panie Alfonsie?...
— Ja? no, nic — przybyłem — interesa mam.
— Szukacie kogo w tym domu?
— Szedłem was odwiedzić, ale wychodzicie...
— Wracam z chęcią, spocznijcie u mnie proszę...
— Nie przeszkadzam? zapytał Alf.
— Bynajmniéj.
Poszli więc razem na górę.
Alf szedł roztargniony i zadumany, tak, że się potykał i tłukł o ściany. Weszli do izdebki, prosił najprzód o szklankę wody i siadł milczący, kij trzymając między kolanami, patrząc na jego gałkę, jakby nie wiedział od czego począć.
— Widzieliście Zdzisława? zapytał Majak.
Alf podniósł oczy, których wyraz łagodny stał się dzikim i jakby obłąkanym...
— Ja? Zdzisława? zawołał stłumionym głosem — ja z panem hrabią nic nie mam wspólnego — ani znajomości, ani stosunku... Rzeczy są skończone.
Sylwester nic nie wiedzący o ich stosunkach, zdziwił się.
— Cóż to znowu?
— Nic — zwyczajna rzecz; tak się zawsze wielkie przyjaźni kończą.
Majak popatrzał ale nie śmiał pytać. — Alf siedział na pozór bardzo spokojny, lecz blady i drżący. Twarzyczka jego, którą wszyscy nawykli byli widywać uśmiechniętą tak łagodnie, tak pieszczono zalecającą się do ludzi, nabrała jakiegoś wyrazu niezwyczajnego, zaciętéj i skrytéj złości.
Usta, które nałóg dawny do pół uśmiechu mimowolnie naginał, zdawały się teraz zgrzytać i chcieć kąsać. Nie ma nic straszniejszego nad stworzenie z natury łagodne, gdy je wściekłość wewnętrzna oszali. Takim się wydawał Alf. Dopiero teraz dostrzegł Majak, że to, co go najwięcéj odmieniło, były piękne, długie, jasne włosy, ostrzyżone krótko przy głowie... Oczy miał wpadłe, zapłakane, a iskrzące gorączką.
— Cóż takiego między wami zajść mogło? zapytał Majak; byliście z sobą jak bracia?
— A tak, po namyśle odparł Alf — jak bracia, zupełnie jak biblijni pierwsi bracia, Kaim zabił Abla...
— Miałżeby Zdzisław tak srodze przeciw wam przewinić?
— To — między nami! sprawa osobista — powoli wyjąknął z wielką ciężkością Alf.
Nie pytał więc Majak, podał mu cygaro. Alf je przyjął, ukręcił mu gwałtownie koniec i zapalić usiłował, ale tak był roznamiętniony przypomnieniem Zdzisława, że ogniem palce popalił i ledwie mógł rozżarzyć cygaro... Siadł na kanapie.
— Myślicie tu zostać? chcecie chodzić na akademię? zapytał po chwili Sylwester.
— Ja? uczyć się? chodzić? — Nie — trzęsąc głową odparł Alf — zostanę, wyjadę, nie wiem — to zależy... Zobaczę... nie zawisłem od siebie... ochoty do nauki nie mam najmniejszéj — i do życia téż — dodał śmiejąc się — po co to?... Wszystko głupstwo...
Widząc go ciągle podrażnionym, Majak zmilczał...
Jakiś czas trwała cisza — palili cygara. Majak dla przerwania jéj, coś próbował nucić...
— Byliście gdzie? odezwał się.
— Ja? nigdzie! nigdzie — nie mam potrzeby... rzekł Alf...
— Témbardziéj wam dziękuję, żeście dla mnie uczynili wyjątek...
Alf westchnął.
— Trochę byłem interesowany, muszę się przyznać — rzekł powoli — może mi powiecie gdzie ci państwo mieszkają?
— Kto?
— A hrabstwo! hrabstwo... Zdzisławowstwo, bo niewiem...
— Jeśli się o to dowiadujecie, mam nadzieję, że do zgody przyjdzie — zawołał Majak...
— A! do zgody! do zgody! śmiejąc się i zachodząc z jakiegoś dzikiego śmiechu odparł Alf: między nami? do zgody!...
I w tém jakby się opamiętał nagle zaciął usta.
— Zdzisław w Thiergartenie najął willę, na resztę miodowych miesięcy.
Twarz Alfa zapłonęła, oczy spuścił, cygaro zgryzł rzucił i wstał nagle, a potém jeszcze prędzéj siadł znowu... Począł palcami bębnić po stoliku...
Majak mu się przyglądał ciągle, jakby fenomen patologiczny chciał zbadać.
— Kochany Alfie — odezwał się — widzę cię wzburzonym i poruszonym, przyczyny nie wiem... dusi cię coś, czego wypowiedzieć nie chcesz... Nie wywołuję zwierzeń żadnych, ale możebym ci dobrą radą mógł służyć...
Skłonił głowę gość.
— Dziękuję, rzekł — są rzeczy co się nie mówią, człowiek musi się sam truć niemi. A po coby się to zdało?
— Jeżeli nieporozumienie ze Zdzisławem temu przyczyną, ja ofiaruję moje pośrednictwo we wszelkim razie... Nie wiem co zrobił — jeśli obraził — no! nie cierpię szermierki głupiéj, ale jak się macie jeść i gryźć bez końca, lepiéj się na rapiry zetrzyjcie, spędźcie gniew i podajcie sobie dłonie.
Widocznie się zapomniawszy, Alf zerwał się z kanapki i krzyknął:
— Tak się między nami skończyć nie może!... Zabiłbym go i nie byłoby mi dosyć... o nie! o nie! tak się to skończyć nie może! Dać mu w twarz publicznie... zmusić do pojedynku, ubić — to za mało!
I padł na kanapkę, był dziwnie roznamiętniony, z ust mu wyrazy się wyrywały na pół łykane... Majak nawykły widywać go łagodnym, jak dziecię, śmiać cię zaczął.
Alfons pobladł i zmilczał, poprawił włosy ostrzyżone, jakby je długiemi jeszcze nosił — i trzęsąc się podparł obu rękami na stole.
— Nie poznaję cię — począł Majak — cóż się u kaduka stało?
Alf pobiegł do wody, wypił raz po razu dwie szklanki i siadł...
Głosem złagodzonym, dawniejszym począł mówić:
— Mój drogi Sylwestrze — ani słowa już... To głupstwo! plotę nie wiedzieć co... Nie ma nic — dzieciństwo... Rzecz zwyczajna... Widzisz sam, że w tém sensu nie ma, co mówię... Bzdurstwo!
A po chwilce spytał:
— Nie wiesz, jadą oni na wieś? nie słyszałeś?
— Kto? Zdzisławowstwo?
— Tak, hrabstwo... pan hrabia i pani hrabina...
— Była o tém mowa zdaje mi się, ale czekali na coś... Dobrze nie wiem, rzekł Majak... Słyszałem od Puciaty, że życzył sobie, aby dobra nabyli na Wołyniu...
Alf nic nie odpowiedział... Sylwester w ciągłém był oczekiwaniu, że się to skończy wyznaniem jakiémś, lecz nie przyszło do niego, i Robert wziął za kapelusz ręką drżącą.
— Pozwolicie mi czasem zajrzeć do siebie? począł przerywanym głosem — nawykłem do towarzystwa, jestem sam, nikogo nie mam, męczy mnie to...
— Proszę was bardzo, przychodźcie, nie zawsze mnie zastaniecie, a do kliniki, w któréj najczęściéj siedzę, nie zapraszam, bo czasem u tyfoidalnych siaduję... odezwał się Majak. Ile razy będę wolnym służę wam...
Alf chodził zamyślony...
— Dziękuję — rzekł wyciągając rękę... bardzo dziękuję...
I wyszedł szybko. Majak za nim popatrzał.
— Coś mu się stało... rzekł do siebie, ale to odejdzie...
Alf, który dniem wprzódy przybył do Berlina, udał się na dawne matki mieszkanie... Rzeczy były opieczętowane, — pokoje zamknięte... Kazał je otworzyć i sam jeden porządkować począł. Sługi wszystkie tegoż dnia poodprawiał. Szmitowa, która miała coś do odebrania, przyszła się dopominać; milcząc ją jak innych, opłacił... Chciała mu opowiadać o ostatnich matki chwilach, lecz zbył ją sucho i krótko. Właśnie mrucząc schodziła zagniewana, gdy w ulicy spotkała starego kabalarza, który koło domu krążył. Podbiegł do niéj co miał tchu...
— Pani Szmit! zawołał — na miłość Boga — czy to jéj syn przyjechał?
— Mówili mi: syn — ale to... jakiś niezdara...
Splunęła z gniewem i poszła. Ludek postał u drzwi, obejrzał się do koła, i powolnym krokiem wdrapał się na górę. Zapukał. Zamknięto było ze środka; dobijać się zaczął przykładając ucho i nasłuchując ciekawie... Nie prędko chód się dał słyszeć, Alf otworzył.
— Czego waćpan chcesz?
Z otwartemi usty, stary się przypatrywał długo, nie mogąc wymówić słowa, ręce tylko załamał.
— Mówże waćpan, czego chcesz? powtórzył niecierpliwiąc się Alf.
— Nic, tylko mówić z wami... od waszéj matki... od matki.
Bił się stary w piersi suchemi palcami, powtarzając: — od matki. Alf go puścił. Zaledwie drzwi się zamknęły, staruszek na kolana padł i objął nogi Alfa, łkać począł i płakać...
— Lorki syn jesteś — mojéj Lorki syn... a ja... ja...
Tu ręce rozpostarł.
— Ja ojcem jéj jestem... ojcem!
Oczy podniósł do góry...
Alf osłupiał...
O pochodzeniu matki, o jéj rodzinie nigdy nie miał najmniejszéj wiadomości: unikała wspomnienia o niéj pani Robert’owa... Zdawało mu się wychowanemu w dostatkach, widząc matkę w towarzystwach wyższego świata, że do niego należeć musiała. Obdarty ten starowina zdał mu się oszustem... Popatrzał nań zdziwiony, pomięszany.
— Jak to być może?
— Dam ci dowody! Zapytaj kiedy chcesz Szmitowéj, kobiety, która przy niéj była... Poznała mnie na łożu śmiertelném, poznała, droga Lorka... ale to było przed samą śmiercią... Nic dla mnie uczynić nie mogła...
Alfowi w głowie się zawracało...
Staruszek, który postrzegł, iż uczynił wrażenie, podniósł się z ziemi powoli, powlókł o parę kroków i siadł...
— Daj mi spocząć — rzekł — przekonasz się, że nie kłamię... ja ci powiem wszystko... bo ty nic nie wiesz... Tak! Lorka była córką moją, pociechą, skarbem... ale się jéj los trafił, bo jak aniołek była piękna i rozumna... Co było robić? — Książę R.... zajmował się jéj wychowaniem... on ją odemnie wziął...
Alf oczy spuścił — milczał.
— Mów — rzekł sucho — mów trzeba wiedzieć wszystko...
— Mam jeszcze do dziś dnia... odezwał się Ludek dobywając z zasmolonego pugilaresu związanego tasiemką, który pośpiesznie rozdłubywać zaczął: mam do dziś dnia listy księcia do mnie i notatki — dowody, że mi płacił... pomagał... i że Lorkę odemnie wziął. Jak Bóg Bogiem...
— Jesteś więc dziadem moim — sucho i zimno począł Alf przyglądając mu się...
— Tak jest... na Boga ci przysięgam... tak, Lorka była córką moją... Jeszcze w owych czasach teatrzyk miałem... śpiewała i tańczyła bosko... ludzie się rozbijali, żeby ją widzieć. Dawne dzieje... Mnie i sił, i nóg, i głosu nie stało... zeszłem na kuglarza i kabalarza... i aż tu mnie zapędziła bieda...
Staruszek spoglądał na Alfa, który się podparł na łokciu, słuchał i uśmiechał gorzko, boleśnie. Łzy mu z oczu płynęły...
— Tak — rzekł głosem ochrypłym — los mi był winien i tę jeszcze niespodziankę... daje mi rodzinę...
Schylił się ku staruszkowi i objął go rękami...
— Zostaniesz u mnie — rzekł — nie mam nikogo — sam jeden jestem na świecie...
Stary Ludek przypadł na kolana jego i całować je zaczął — siwe oczka zapłakały... Kapelusz i pudełko postawił obok siebie, i gestykulując żywo, mówić począł szybko:
— Ja ci się przydam, i nie będę wiele kosztował... jem teraz mało... nie piję... jak Boga kocham... rzadko... W kącie siedzieć będę. Nic nie wezmę bez pozwolenia... Słowo daję... Zobaczysz, nie takim głupi i prosty, jak sądzisz... Zdam ci się...
Uderzył się w piersi razy parę...
— Jeśli pozwolisz, pójdę zaraz po rzeczy; węzełek mam szczupły, zostawiłem go w oberży, bo się tam kilka groszy należy. Nie było prawie zarobku przez te dni, tyle tylko co na gębę. Ja ci będę posługiwał... Czemu nie? Buty poczyszczę... za posyłkami pójdę, bo mi pieniądze powierzyć możesz... słowo honoru... Co do uczciwości, nikt mi zarzucić nie może.
Lały mu się słowa potokiem z ust, a ręce wyrazistą mimiką im pomagały. Chwytał Alfa, całował, ściskał kolana... zdawał się ożywiony i szczęśliwy... Robert nie mógł wymówić słowa. Na nim stary czynił wrażenie jakiegoś zesłanego przez losy na upokorzenie widma z nieznanych grobów. Przyjmował ten cios nowy z rezygnacyą goryczy pełną, niemal z dzikiém weselem... Potrzeba było, ażeby się dopełniła miara...
Ludek zawinął się szybko... widząc, że Alf milczy...
— Ja tu moje pudełeczko zostawię — rzekł — i pójdę po rzeczy... ale mi daj, serce, talarka na zapłatę gospody...
Alf dobył co żywo sakiewki i wysypał z niéj nie licząc co było... Stary chciwie zgarnął, chciał go w rękę pocałować, i choć mu nogi nie bardzo służyły z dawną zwinnością kuglarza do drzwi poskoczył.
Długo po jego wyjściu nie mógł się Robert ruszyć z miejsca... Śmiał się do siebie i powtarzał:
C’est unique!
Dni te zmieniły biednego chłopca zupełnie; w ogniu tym dojrzał i zahartował się... W pierwszych chwilach rwał się do pistoletów, myślał o truciźnie, teraz zemsty pragnął i obrachowywał ją.
Aż do powrotu starego Ludka, nie miał siły wstać z krzesła, na które upadł... Co wymarzył i postanowił, któż odgadnie? Co chwila nowe mu pomysły przychodziły...
Ludek wpadł wesoły i odmłodzony...
Niósł w chustce czarnéj zawiązane całe mienie swoje... Nie pozbył się był bowiem ani kubków, ani gałek, ani przyrządów swych kuglarskich, ani starego nawet toku z piórami i brudnéj kryzy hiszpańskiéj. Wszystko to złożył w kątku pokornie, a sam ręce zacierając, poszedł przywitać wnuka...
— Spocznijcie tu sobie — rzekł Alf — ja mam robotę...
W drugim pokoju leżały porozrzucane papierów stosy po matce... listy i notaty... Pierwszy raz przeszłość ukrywana przed nim w całéj nagości swéj występowała... Pobieżny rzut oka już go napoił goryczą i trucizną... Potrzeba ją było wypić do dna, aby z niéj dobyć jaką kroplę jadu, dla zatrucia strzały... Szukał listów Zdzisława do matki... takich, któreby nie nosiły na sobie jéj imienia, a mogły nieprzyjaciela wystawić w oczach Herminii jak najboleśniéj dla niéj... Była to pierwsza myśl mściwa, która mu się narzuciła... Stosunki ze Zdzisławem przez jakiś czas były namiętne i wyrażały się w jego listach z całą gorączką młodzieńczą...
Alf chwytał je i rzucał — bo pamięć matki szanował, lecz nie było śladu do kogo pisane były... Zdawało mu się, że niemi pomści cień swéj matki... Pragnienie zemsty go paliło... Natura jego musiała ją czynić podstępną, powolną, sączącą się po kropelce, a nieubłaganą...
Sporą wiązkę tych listów zebrawszy, Alf odczytał je raz jeszcze, związał i schował do kieszeni...
— Mnie los nie przebacza — rzekł w duchu; dla czegóżbym ja miał od niego być łaskawszym?? Niech cierpi jak ja... niech stokroć więcéj ma do zniesienia...
Do późnéj nocy Alf grzebał się jeszcze w papierach tych, które mu odsłaniały strony i chwile życia wstydliwe, upokarzające — straszne... Śmiał się...
Z przeszłości nie pozostawało mu nic, cień nawet téj jedynéj istoty, która go kochała, powlókł się chmurą czarną. Ideał zszedł na ziemską i bardzo ułomną kobietę, któréj życie wstydem oblewało mu czoło.
Gdy nad ranem znużony wyszedł do pierwszéj izby, przypomniawszy sobie starego, znalazł go w kącie na ziemi, uśpionego z głową na swoim czarnym węzełku...
— Nie mam nic do stracenia! mruknął łamiąc ręce. Los mi wskazuje drogę... wnuk kuglarza... syn książęcéj faworyty... pomszczę się na doli, która mnie z błota wyrzuciła na świat, abym był szczęścia cudzego prześladowcą...
Nazajutrz rano wszystkie listy, których dobór uczyniony był troskliwie, wysłał pod Herminii adresem...
Dnia tego nie wyszedł z domu... darł i palił papiery, układał pozostałe, marzył co daléj pocznie... Stary przyniósł jedzenie z restauracyi, którego Alf prawie nie tknął... Obiad ten na rogu stołu, był długo milczący... Ludek spoglądał na wnuka, a widząc go pogrążonym w sobie i smutnym, nie śmiał się narzucać. Alf, którego paliło pragnienie, szklankami wino pić począł i nalewać dziadowi. Ludek je pochłaniał jak gąbka i coraz się ożywiał...
— W utrapieniu to nie ma jak trunek — począł mruczeć: — niech sobie co chcą mówią — czém inném nie zalać smutku... Pij kochanku, pij... potém zaśniesz... i dobrze...
Patrzał mu w oczy z czułością...
— Ja wiem, odezwał się — tobie po téj matce serce pęka... Ale bo to była kobieta! to było cudo... Na królową nie na księżnę stworzona... Drugiéj takiéj nie widziałem w życiu! Gdybyś wiedział, jak poznawszy mnie, krzyknęła: — „Ludek... to ty!“ — Jeszcze głos jéj słyszę, poczciwe dziecko... poczciwe...
I otarł trochę łez rękawem, a żal popił winem...
Alf milczał...
— Czemu to mi nie powiesz... żal żalem, może co innego masz na sercu?... Ten książę nie obszedł się z Lorką jak był powinien...
— Nie mów o tém — przerwał Alf.
— Jak nie, to nie... ale cóż tobie? co tobie? tak się po matce nie płacze. Ty wyglądasz jakbyś był zły?! Przecież ja twój dziadek... nie zdradzę cię — co tobie?
— Zły, zły w istocie jestem... mruknął Alf znużony samotnością i milczeniem...
— Na kogo?
— Przyjaciel mnie zdradził — powoli rzekł Alf... tę, którą kochałem, wziął mi... tę, którą żyłem...
Stary ręką machnął.
— Powszedni chleb! co? myślisz, że ze mną było inaczéj? Dwa razy mi matkę Lorki kradli... oba razy najlepsi przyjaciele, com ich od głodu ratował... ale ja nie bardzom o to stał... postarzawszy już się mnie trzymała wiernie, póki nie umarła. Miałem potém drugą, i ta nie była lepsza.
Alfa oblał rumieniec — obojętność cyniczna starego raziła go...
Ludek się uśmiechał...
— Na te rzeczy rozum mieć trzeba, dodał. — Toś ty przecie piękny chłopiec jak anioł... Wziął tobie jeden... weź ty drugiemu... oko za oko, ząb za ząb... dziewczynę za dziewczynę...
Rozśmiał się i popatrzał mu w oczy, Alf był chmurny, poprawił się prędko.
— Ja wiem, co innego jest, wy się po pańsku kochacie... Ta jedna albo żadna... Występowałem mając lat dwadzieścia w tragedyi, w któréj coś podobnego było... Jeszcze pamiętam... bo mnie śmiech brał... Siebie i ją miałem zabijać z desperacyi, a była stara poczwara wysmarowana, że aż strach...
Począł kręcić głową.
— I tobie się widać chce téj jednéj! jedynéj!. Wielkie głupstwo, bo one wszystkie tak jak jednakowe, ale na to człek młody... Tamten ci ją wziął i co? ożenił się może?
Alf głową skinął potakująco...
Stary śmiejąc się, aż przygiął do ziemi, ręce na kolanach położył, i chychotał.
— A! to niech mu Bóg płaci! To dopiero nieszczęście!! Albo to mu ty nie możesz jéj zbałamucić? On tobie kochankę, a ty jemu żonę... ha! ha!
Błysnąły oczy Alfowi — myśl go ta uderzyła, szklankę sobie nalał i wychylił, uśmiechnął się, zadumał.
Stary poczuł, że szczęśliwą myśl poddał, i począł bardzo żywo... zbliżywszy się do wnuka:
— Tylko ty mi powiedz wszystko... jak na spowiedzi... Myślisz, żem ja głupi... jak Boga kocham, nie, tak się tylko wydaję... ale tu... (uderzył się w czoło) tu jest. Ja ci dam dobrą radę — zobaczysz... Ożenił się? doprawdy? to nieoszacowany człowiek... Bądź z nim w przyjaźni... w największéj przyjaźni. Na twojém miejscu, jabym się nie mścił inaczéj...
Staremu żal się nagle niedojedzonego obiadu zrobiło, i wróciwszy do stołu, zmiatać począł, co zostało.
Alf siedział zamyślony...
Przypadkiem rzucone słowo w nim utkwiło... Zostawiwszy Ludka samego, wyszedł do drugiego pokoju i przechadzać się zaczął. Staruszek już pozbierawszy resztki, uprzątnąwszy naczynie, powylewawszy z butelek krople ostatnie, spał w krzesełku po obiadowym trudzie, odpoczywając, gdy Alf uspokojony, ubrany świeżo, wyszedł z pokoju, który zamknął, i wysunął się na miasto...
Zdzisław i Herminia stali na balkonie willi wieczorem. Ona starała się go rozerwać i rozchmurzyć, chociaż sama od rana czuła się niemal równie jak on znękaną. W czasie niebytności męża oddano jéj z poczty paczkę papierów, które rozerwała szybko, spodziewając się od Alfa odpowiedzi. Nie było w nich nic oprócz listów miłosnych ręką Zdzisława pisanych, do osoby, któréj się domyślać nie chciała... Przebiegła je rumieniąc się, niecierpliwiąc, gniewając i rzuciła nie doczytawszy pod klucz... ale wrażenie, jakie na niéj uczyniły, było bolesne i upokarzające...
Zdzisław, który tak długo był dla niéj zimnym, dla innéj miał wyrazy pełne uniesienia i namiętności. Uniewinnić go chciała i nie umiała... miała doń żal, nie była pierwszą, ani jedyną... To młode serce wprzód już znalazło szczęście, którego może wspomnieniem żyło... Oburzało to Herminię... Nie dała nic poznać po sobie — ale smutna była i znękana.
— Takiéj miłości się nie zapomina! mówiła w duchu...
Litowała się nad Zdzisławem, kochała go więcéj codzień, ale odsłonienie tych stosunków jakichś napiętnowanych namiętnością — wstręt w niéj wzbudzało i obawę...
Nie przypuszczała, aby listy do pani Robert’owéj pisane być mogły — trwożyła się o żyjącą może rywalkę, która się o swe prawa mogła dopomnieć...
Oboje cały ten dzień byli smutni... rozmowa była urywana i zimna... Herminia bez myśli rozglądała się po ogródku i oczy miała spuszczone, gdy poczuła, że Zdzisław się rzucił gwałtownie, porwał i słowa nie mówiąc, począł szybkim krokiem zbiegać na dół. Przestraszona skoczyła za nim, usiłując go dogonić...
— Zdzisławie! na Boga! co się stało?...
Hrabia odwrócił się ku niéj żywo.
— Zostań — nie idź! Alf stoi u bramy... Alf... dozwól mi z nim mówić sam na sam... zaklinam cię.
Herminia zatrzymała się, Zdzisław spieszył do ogródka. Służący już był wpuścił Alfa, który stał zamyślony na drożynie do willi wiodącéj, jak gdyby czekał na hrabiego....
Zdziś biegł, ale postrzegłszy go z daleka, zwolnił kroku. Zmierzyli się oczyma. Alf zdawał się zupełnie spokojnym; laseczką, którą w ręku trzymał, lekko potrącał liście kwiatów... i niby się uśmiechał...
Na kilka kroków podszedłszy ku niemu, Zdzisław stanął, rękami rozerwał zapięty surdut, odsłonił pierś i zawołał głośno:
— Strzelaj do mnie — zabij mnie — zdradziłem cię — winienem... bronić się nie będę... Tak, Alfie — złamałem słowo... możesz mi rzucić w twarz splamionym honorem... możesz, co zechcesz... Nie proszę cię nad sobą litości — ale błagam przebacz jéj...
Alf stał z oczyma spuszczonemi.
— Zdzisławie! rzekł — czujesz coś popełnił — na tém mi dosyć... ale ja ją kochałem i czuje téż, że na twém miejscu nie oparłbym się, oszalał, stracił głowę i honor podeptał dla niéj. Ja ci — przebaczam...
Hrabia był tak zdziwiony, iż mu słów na odpowiedź zabrakło. Wzruszenie go objęło... otworzył ramiona i rzucił się do Alfa, który drgnął, jakby ze wstrętu... W téj chwili z za klombu ukazała się Herminia i stanęła między nimi...
— Zdzisław nie jest winien, zawołała poważnie, patrząc w oczy Alfowi, jakby chciała go niemi rozbroić — winowajcą jestem ja... Zdradziłam was panie Alfonsie, chciałam wyjść za niego, kochałam go, kocham... mnie przeklniéj.
I zwolna zbliżając się, na ramieniu hrabiego złożyła głowę.
Alf stał i patrzał przybity... blady... nie mogąc przemówić długo...
— Szukamy winowajcy — wyrzekł cicho — jeśli kto, to ja nim tylko jestem... Mógłżem marzyć, że między mną a nim wybór padnie na taką jak ja biedną, niedołężną istotę?...
Myśl była szalona, kara zasłużona... Ja was proszę o przebaczenie... Zapomnijcie mi — darujcie, jestem nieszczęśliwy. O jedno was błagam, niech straciwszy tę, którą miałem za narzeczoną, nie tracę jedynego przyjaciela...
Chociaż słowa te wymówione były tonem jakimś zimnym, nie szły z serca, choć w nich czuć było namysł i nieszczerość — nadto ich pożądano, ażeby nie przyjąć z wdzięcznością. Zdzisław się rzucił do Alfa i ściskać go począł. Herminia podała mu rękę uśmiechając się smutnie...
Na twarzy Robert’a widać było jakieś niezbadane uczucie, oblewające ją to rumieńcem, to bladością — lecz wszystko szło na rachunek najdziwniejszego położenia, i tłómaczyło się niém dostatecznie.
— Ani słowa o przeszłości — odezwał się Alf — nadto ona dla mnie bolesna... ja potrzebuję miłosierdzia i uspokojenia...
Herminia tak mu była wdzięczna, że ją od niewypowiedzianéj trwogi o Zdzisława oswobodził, iż się jéj twarz rozjaśniła uśmiechem, podała mu rękę i dodała żywo:
— Ani słowa o przeszłości! my się postaramy, ażebyś mógł o niéj zapomnieć, a nasza przyjaźń nagrodzi winę...
Zdzisław posunął się za nimi milczący, trochę zdziwiony, niedowierzający, lecz także uspokojony przynajmniéj, iż sceny gwałtownéj uniknąć potrafił.
Herminia grała swą rolę gospodyni z uprzejmością, z grzecznością nadskakującą... Alf powoli odzyskiwał przytomność, i choć smutny i zamyślony, dawał się nieco zająć opowiadaniem i rozbawić... Zwrócono pytanie na pobyt jego na prowincyi, Herminia i Zdzisław zaczęli badać o szczegóły... Alf ożywił się, opisując, co go spotkało...
Tak spędzili wieczór cały...
Gdy Alf się ruszył do wyjścia, Herminia wstała i ująwszy go za rękę, poczęła serdecznie zapraszać, aby dom ich za swój uważał...
— Bądź pan u nas jak u siebie — bądź nam bratem... Zdziś truł się myślą, że was postradać może, jesteście mu do życia potrzebni... Tęsknił do was, nie miał nikogo, nikt mu was zastąpićby nie potrafił...
Alf się skłonił, hrabia wziął kapelusz i zażądał go odprowadzić. Większą, niż kiedykolwiek czuł przyjaźń, wdzięczność dla biednego sieroty... Uścisnął go ze łzami niemal, pod ręce się wzięli jak dawniéj, i wolnym krokiem, żegnani przez Herminie z balkonu, rozmawiając, udali się ku miastu...
Przy żonie, Zdzisław nie mógł być otwartym zupełnie, teraz dopiero wybuchnął gorączkowo...
— Alfie! mój Alfie! przebacz mi... Wierz mi, żem mojém przeniewierstwem gryzł się i blizkim był szaleństwa... ale mógłżem się oprzeć urokowi téj kobiety, który ty znasz najlepiéj?...
— Nie mówmy, zawołał Alf...
— Owszem, mówmy, łaj mnie, spędź gniew, czyń mi wyrzuty, ale wróć mi przyjaźń swoją...
Robert przerwał jakby umyślnie:
— Jedziecie na wieś?
— Mieliśmy zamiar...
— Zmieniliście go?
— Nie — aleśmy zaniedbali... Ja nie lubię Berlina, a Herminia wsi jest ciekawa.
— I jabym życzył sobie to miasto, w którém tyle smutków doznałem, porzucić jak najrychléj? W moje okolice nie chce tak prędko powracać... pozwólcie mi jechać za sobą.
— Jedź z nami! to rzecz naturalna! uczynisz mi łaskę — począł Zdzisław jak najżywiéj... W Suszy nie wiem czy już jest co gotowego, ale możemy tymczasowo zająć dworek w miasteczku, a potém — gotówem dla ciebie pobudować... Uściski Zdzisława ponawiały się co chwila, Alf je przyjmował dosyć zimno... lecz zwolna dawny ton, poufałość, na pozór przyjaźń dawna wracała. U drzwi mieszkania Alfa pożegnali się do jutra... Na cały dzień był do willi zaproszony.
Wszedłszy na górę, Alf znalazł Ludka na swém stanowisku pokorném, u drzwi w pierwszém pokoju. Urządził sobie tylko z pomocą parawanika, ławki, krzeseł, kobierca i węzełka rodzaj legowiska, jakby za kulisami. Posłyszawszy wracającego wnuka, stary wybiegł z za parawana i począł się krzątać, jak sługa, około światła i posłania. Popatrzał w oczy i ośmielił się do rozmowy.
— Może co potrzeba?
— Nic... ale jakżemy się będziemy przy ludziach zwali? spytał Alf.
— Hm — odparł stary — to daremna rzecz, ludzie nie powinni wiedzieć co ja wam, a czém wy mnie. Toby dla was było niedobrze... To nasza sprawa. Nazywajcie mnie, jeśli chcecie... choćby Ludkiem... tak się ja bywało zwałem za lepszych czasów, a ja was panem Alfonsem...
Tylko — rzekł zadumawszy się stary — podziwują się, żeście sobie takiego niedobitka wzięli na usługi... ale — no — powiecie — z litości nad nędzarzem i dawnym starym sługą familii... Ja z kuglarstwem i kartami popisywać się nie myślę... i — pić nie będę — słowo daję!
W piersi się uderzył, potém Alfa chciał w rękę pocałować, ale ten ją usunął żywo. Skończyło się więc na ukłonie zdaleka.
— Dobranoc — rzekł odchodząc Alf.
Ludek był tak usłużny, iż ofiarował się wnukowi buty ściągnąć, ale i tego mu nie dozwolono; Alf uciekł prędko i drzwi za sobą na klucz zamknął od drugiego pokoju. Stary ze spokojném sumieniem, westchnąwszy, za parawanem się położył.
Nazajutrz Robert wyszedł jakby odrodzony i odmłodzony; na twarzy mniéj znać było znękania i smutku, zastąpił je wyraz jakiéjś energii niezwyczajnéj. Spojrzał mu w oczy Ludek i ucieszył się. Najwięcéj go to uradowało, co było, według niego, znakiem powrotu do życia. Alf ubrał się bardzo starannie, obcięte włosy nieco przygładził. Widać było, że mu powierzchowność nie była obojętna.
Z rana pobiegł do Majaka naprzód, chociaż się go nie bardzo zastać spodziewał. W istocie pan Sylwester wybierał się już do swéj kliniki. Zobaczywszy Alfa, uśmiechnął się.
— No — co słychać? spytał — zabiłeś już Zdzisia, że tak raźno wyglądasz?
— A! nie — z przymusem rozśmiał się Alf — aleśmy się pogodzili. To było nieporozumienie chwilowe. Ja mam tę wadę, że wszystko biorę za gorąco. Wina była moja — Zdzisław mi się kilku słowami wytłómaczył. My bez siebie żyć nie możemy...
Majak spojrzał nań, głową kiwnął, ramionami ruszył, zdawało się, jakby się tego spodziewał i rachował na to.
— A! zawołał, wiedziałem, żeście nie tak bardzo straszni, jak się wam samym zdawało... Chwała Bogu.
Pomówili o rzeczach obojętnych chwilę, Robert pożegnał go i pojechał do Roszka...
Roszek się wielu rzeczy mógł domyślać, ale ich nie dośledzał tak bardzo; zbyt był zajęty z jednéj strony narzuconą mu matematyką, z drugiéj ukochaną muzyką, od któréj ojciec go odwodził. Z wielką radością powitali się. Roszek popatrzał na zmienioną twarz Alfa, lecz śmierć matki tłómaczyła jéj smutek i wyraz, jakiego nabrała. Zażądał Robert złożyć swe uszanowanie profesorowi i dopuszczony został do audyencyi. Teraz, gdy już o córkę nie miał obawy, Puciata rad był i grzeczny dla gościa. Ze współczuciem wspomniał jego matkę, spytał, co z sobą robić zamierza?... Alf odpowiedział dwuznacznikiem... Skończyło się na téj wymianie grzeczności, która przeznaczoną była dla otwarcia drzwi profesora gościowi temu w czasie pobytu hrabiowstwa w mieście.
Resztę dnia poszedł spędzić Alf na willi u Zdzisława. Chociaż silił się widocznie, aby odzyskać dawną swą wesołość, humor i postawę, niełatwo mu to przychodziło.
Baczniejszy badacz postrzegałby był jakieś ruchy gwałtowne, chwilowe, dziwne, prądy jakiegoś wzruszenia przebiegające, wygładzone uśmiechem rysy. Poufałe obejście Herminii ze Zdzisławem, ich wejrzenia i szepty, wywoływały rumieniec i bladość... czasami, jak nieprzytomny nie umiał odpowiedzieć na pytanie... Obchodzono się tu z nim jak z biedném dzieckiem pieszczoném, nad którém ma się politowanie. Herminia udawała wesołą, choć taką nie była. Zdziś wracał do zwykłego poufałego tonu.
Alf około pani domu był z nadzwyczajném nadskakiwaniem i dawném uwielbieniem natrętném. Tego mu za złe nikt mieć nie mógł, znano bowiem jego uczucia, a zmiany w nich tak rychło nie było się podobna spodziewać. Dzień zszedł dosyć smutnie; jeden Roszek ze swą muzyką i gadaniną wesołą, trochę ich umiał rozerwać.
Robert, jak niegdyś korzystał z każdéj zręczności, gdy się mógł do Herminii zbliżyć... trochę to niecierpliwiło Zdzisława, lecz nie mógł od pierwszego dnia okazać śmiesznéj zazdrości...
Wieczorem jednak, gdy Alf nareszcie odszedł z Rochem, hrabia odetchnął swobodniéj.
— Nie wiem, rzekł, jakie to na tobie czyni wrażenie, ale mnie te czułości i zabiegania Alfa koło ciebie trochę niecierpliwią.
Dawniéj — to się tłómaczyło, dzisiaj, mogłoby być... śmiesznością...
Herminia zaprotestowała.
— Proszęż cię, czyż myślisz być zazdrosnym? toby dopiero było istotnie śmiesznością...
Zdziś ramionami ruszył.
— Jeżeli to Alfowi nie przejdzie, odezwał się, a zechce nam krok w krok towarzyszyć wszędzie, grając rolę rozkochanego przy tobie... przyznam się, że moja mężowska godność i powaga srodze na tém cierpieć będzie musiała. Ludzie są złośliwi... mogą z tego stworzyć...
Oburzyła się Herminia.
— Jeżeli od pierwszego dnia już cię to dręczy — cóż będzie potém? odezwała się; położenie istotnie i dla mnie nieznośném się stać może... Mój Zdzisiu, miejże rozum i nie kuj sobie trosk umyślnie... Wszystko się daleko szczęśliwiéj skończyło, niżeliśmy się mogli spodziewać; dajże czas Alfowi, aby ostygł, poszukał sobie nowego przedmiotu... i mnie przestał prześladować.
Zdzisław nie powiedział nic, śpiewał i świstał, lecz chodził zamyślony. Nazajutrz może dla uniknienia Alfa w domu, sam poszedł do niego, lecz spotkali się na drodze i musieli do willi zawrócić.
Robert niósł bukiet dla Herminii, postarał się o jakieś nuty, o których wczoraj wspomniała. Zdzisław wdzięczen być musiał i dziękować — ale był chmurny. Herminii ta stałość biednego chłopca przykrą nie była. Uśmiechała mu się i wesoło z nim rozmawiała.
Tak się rozpoczęło nowe życie. Zdzisławowstwo wybierali się na wieś. Kapitan Porowski napisał już, że domek dla pary nowożeńców, którym wszędzie jest dobrze, gdy się kochają, starczy wyśmienicie, że ogródek jako tako wygląda, i że budowelki niezbędne pokończone. Było więc można jechać do Suszy. Alf się wybierał z nimi; rzecz od razu postanowiona zmienić się już nie mogło, chociaż Zdzisław kilka dni przebywszy w towarzystwie Alfa, nie zupełnie był rad nieustannemu jego nadskakiwaniu Herminii i wcieleniu się do domu. Nie była to jeszcze zazdrość, do któréj najmniejszych przyczyn nie dała żona, lecz niepokój niewysłowiony. Alf mu zawadzał.... Oczy jego wiecznie się modlące do Herminii, westchnienia, rola siżysbeja, którą odegrywał niezmordowany, przykrzyły się Zdzisławowi; znajdował nawet, że Herminia niedosyć była surową i obojętną, że nadto mu pobłażała. Ona to w śmiech obracała i pocałunkiem serdecznym koiła niepokoje męża...
Gdy list od Porowskiego nadszedł, hrabia nie bez celu odczytał, co pisał o szczupłości mieszkania w Suszy: sądził, że to Alfa odstręczy od podróży. Nie zdawał się jednak rozumieć i spiesznie się oświadczył, że lada izdebką, choćby na strychu, zadowoli się chętnie.
Herminia, któréj z listów Stasi nie zdawało się, ażeby bardzo rada była ze starań Żabickiego, miała już na myśli swatanie go z nieznaną przyjaciółką. Szepnęła o tém mężowi, hrabia nie był od tego, lecz zdawało mu się, iż to zostawić należało inicyatywie własnéj dwojga interesowanych. Tymczasem przygotowując go już, Herminia pokazywała mu listy przyjaciółki, jéj fotografie i często o niéj mawiała. Alf zdawał się to bardzo dobrze przyjmować, służyła mu Stasia za pretekst do rozmowy i zbliżenia się — naostatek szepnął pani Zdzisławowéj: że z jéj ręki gotów jest przyjąć wszystko...
Nie było w téj chwili hrabiego w pokoju.
Alf stał przed nią słuchając jéj głosu, napawając się nim....
— Tak jest, pani — rzuciwszy oczyma po pokoju. Z rąk pani przyjmę wszystko, bo pani jesteś jak byłaś dla mnie mistrzynią, królową... Zrzekłem się jéj ręki, bom był do tego zmuszony, ale mojéj miłości — nigdy...
— Co pan mówisz??
— Pozwól mi pani dokończyć, a jeśli chcesz gniewaj się potém, oskarż mnie nawet przed Zdzisiem... ja panią kocham, jak kochałem. Dla tego, żem się do niéj chciał zbliżyć, poświęciłem godność moją, przebaczyłem zdradę... Chcę patrzeć, słuchać, żyć przy niéj...
Słowa te wymówił z taką gorączką, że Herminia się zapłoniła.
— Panie Alfonsie — odezwała się, — zapominasz, żem zamężna i że ja kocham Zdzisia... Mówić się tak do mnie nie godzi.
Alf rękę na sercu położył.
— Moje oczy dawno to pani powiedzieć musiały — szepnął zniżając głos... ale chciałem, byś pani wiedziała o tém... Ja panią kocham... namiętnie, szalenie... i ta miłość nie ustanie, aż z życiem...
Zdala słychać było szybko nadchodzącego Zdzisława. Herminia wstała niezmiernie pomieszana; Alf obojętnie na pozór, powoli odszedł ku kwiatom, i tak odegrał niewiniątko, że się go przestraszyła.
W ciągu dnia potém weselszy był niż kiedykolwiek, a wejrzeniami ognistemi prześladował tak hrabinę, że ku wieczorowi odeszła do swojego pokoju... Była niespokojna... Ta miłość choć bojaźliwego i łagodnego człowieka, mająca nieustannie narzucać jéj się, niepokoiła ją. Namyślała się co czynić. Zdzisławowi ani mówić o tém nie było podobna, i tak już był zazdrosny. Nie widziała ratunku, chyba w czasie, który wszystko zmienia i zaciera.
— To minie, rzekła w duchu...
Alf otaczał ją tak swemi przysługami, że go ciągle miała przed oczyma... Stały przed nią jego bukiety, jego książki, jego nuty, jego podarki... Mimowolnie myśl nim była zaprzątnięta.
— Trzeba jechać ztąd — na wsi nie będziemy tak sami...
Naglono więc wyjazd, który i Zdzisławowi był po myśli. Sądził, że Alf zapewne się nie wybierze tak rychło, i choć na dni kilka uwolni ich od siebie. Już byli wybrani, a Zdziś nic mu jeszcze nie wspominał o podróży, najpewniejszym będąc, iż nic o przygotowaniach nie wié. Zręczny Alf wybadał zawczasu Rocha, miał już potajemnie przekupioną sługę, i ze swéj strony gotował się do drogi.
Gdy hrabia mu oświadczył, że radby wyjechać jutro, Robert rzucił mu się na szyję i zawołał, że towarzyszyć mu będzie, aby spełniał obowiązki kuryera w podróży i oszczędził im kłopotów. Zdziś choć nie bardzo rad, musiał jeszcze podziękować...
Wyruszono więc po uroczystém pożegnaniu z Puciatą i dawnymi znajomymi. Roch przeprowadzał z Majakiem o kilka stacyj. Żabicki, z którym teraz hrabia był w stosunkach dobrych, ale ostygłych, już do Wólki ich poprzedził. Alf nieodstępny w ciągu całéj podróży, krzątał się w istocie, jakby był sługą i marszałkiem dworu... Męczyło to Zdzisława, Herminię czasem wprawiało w zadumanie, dla obojga było ciężarem...
Dosyć długo się wlokąc, stanęli nareszcie w miasteczku, pełném wspomnień dla Zdzisława. Tu spodziewał się swobodniéj odetchnąć.
Wedle ułożonego planu, mieli dzień jeszcze odetchnąć i odwiedzić panią Wilelmską, któréj Zdziś miał żonę przedstawić, a potém jechać naprzód do Wólki, zkąd już do Suszy było niedaleko...
Z wieczoru zaraz Wilelmski, którego zastali na billardzie, powitał przybywających swą czkawką chroniczną i czułością. Zdziś musiał go żonie przedstawić, chociaż strój profesora zaniedbany mógł go był od tego uwolnić.
Przytrzymując surdut nie zapinający się, Wilelmski złożył swe uszanowanie przybyłym i pobiegł o gościach oznajmić Różyczce...
W kwadrans potém już i pani Wilelmska była sama u Zdzisławowstwa, aby poznać żonę swojego wychowańca, którego ze łzami uściskała. Alf umieścił się w tym samym domu, aby ani chwili, ani wejrzenia nie stracić...
Hrabina wyjść nie mogła, by go nie spotkać, zażądać nic, ażeby on pierwszy o usłużenie jéj się nie rozbijał... Było to serdeczne, ale nieznośne...
— Stasia mnie od tego uwolni! mówiła sobie w duchu Herminia, litując się nad nieszczęśliwym młodzieńcem.
Nie dawszy spocząć im, pani Wilelmska zabrała wszystkich do siebie na herbatę... Ona, Herminia i Alf poszli przodem, profesor na bok odciągnął Zdzisława...
— No — ożeniłeś się hrabio — winszuję... Żona ładna co się zowie, a do tego profesora córka, to coś znaczy... Jedna ta moja złota, poczciwa Różyczka, co godności profesorskiéj uszanować nie umie... Najgodniejsza z niewiast, lecz ma swe uprzedzenia i przesądy... Szczęśliwy z nią jestem, ale burze bywają... Posądzam kanonika, który nadto często bywa u nas, a mnie cierpieć nie może gagatek, że na mnie intryguje... Zresztą nic u nas nowego... Prezes jak na nogi kulał i zaniemógł, tak już się pono z wózka nie rusza... Waszemu stryjowi w dodatku żona zmarła... Sam tedy jeden został na świecie jak palec...
Do Wólki z wieczoru posłano z oznajmieniem o przybyciu, aby nie zrobili kłopotu niespodzianym najazdem...
Kapitan i Stasia niewymownie się ucieszyli tą wiadomością. Był już od dwóch dni Żabicki, ale ten o Zdzisławie nic pewnego nie umiał powiedzieć.
Stasia tego dnia musiała się wyrzec jego towarzystwa, zajęta będąc przygotowaniem się do gości. Dla niéj ta nieznana przyjaciółka, z którą się kochały tak serdecznie, nie widząc się nigdy w życiu, zagadką była żywo ją obchodzącą... Kapitan chciał się z Suszą popisać i wyglądał Zdzisława z upragnieniem.
W istocie cudów tam przyjacielska dłoń dokazała, i Kazanowski, który parę razy około dawniejszego swego dworku przejeżdżał stawał osłupiały, poznać go teraz nie mogąc. Zrzucono wszystkie dawne kletki, kawał łąki, część stawu, olchy stare, stanowiły dosyć spory ogród i dziedziniec. Dworek nowy, bardzo prosty, ale świeży, czyściuchny i wypieszczony, obrócony był gankiem do drogi. Stasia otoczyła go kwiatami. Ogrodzenie zwyczajne okrywały bluszcze i powoje...
Skromne zabudowania gospodarskie cofnięto tak, że oprócz małéj oficynki, prawie nic widać nie było. Dom stał swobodny, mając dokoła trawniki, klomby i drzew starych trochę... Wyglądało to po wiejsku i ubogo, ale młodo i wesoło... Kapitan o niczem co było potrzeba dla wewnętrznego urządzenia domu, nie zapomniał. Wiele rzeczy prezes dostarczył...
Gdy powozy przed gankiem w Wólce stanęły, Stasia, jéj ojciec i Żabicki czekali już na nich pod gankiem... Herminia szukała oczyma przyjaciółki i powitała ją okrzykiem... Obie znalazły się na pierwszy rzut oka takiemi, jakiemi się widzieć spodziewały. Kapitan ściskał Zdzisława i przypatrywał się z czułością córce starego towarzysza broni.
— Hrabino kochana — rzekł całując ją w rękę — Bóg tam raczy wiedzieć, jakby się rzeczy złożyły, ale mnie się coś zdaje, że gdyby nie mój list do Puciaty, rekomendujący tego kawalera... nie wiem, czybym państwa tu razem oglądał... jak dziś mam szczęście...
Alf był trochę w tém poufałem kółku zawadą, lecz prędko się z nim oswojono... Stasia rzuciła nań okiem ciekawém, i nie mogła się powstrzymać od uwagi, że nierównie sympatyczniéj od Żabickiego wyglądał.
Gdy panowie w ganku rozpoczynali głośną rozmowę, dwie panie ująwszy się pod ręce, spragnione swobodnéj rozmowy, wysunęły się do pokoiku Stasi.
— A! jaka ty jesteś piękna! wzdychając mówiła kapitanówna, ściskając przyjaciółkę. Nie dziwuję się wcale, że Zdzisław tak się w tobie zakochał... Jesteście najśliczniejszą, a pewnie najszczęśliwszą parą w świecie...
Herminia zarumieniła się...
Zdziś na mężczyznę daleko jest piękniejszy niż ja... odparła hrabina. Niewielu jest takich jak on, a takich jak ja... mnóstwo.
— A! Nie! nie! szczebiotała Stasia, tyś przecudowna! Nawet ja się w tobie kochać będę.
Siadły poufale przy sobie...
— Ale i twój... jakże go mam nazwać? inamorato? wcale przystojny mężczyzna — odezwała się Herminia.
Stasia usteczka przekrzywiła nieco.
— Powiedz — bardzo zacny, bardzo szlachetny... ale bardzo przystojny!
Herminia schyliła się jéj do ucha...
— Jeśli ten co z nami przybył lepiéj ci się podoba... rozpatrz się, ja ci go wyswatam...
— A! Alf!
Stasia główką potrzęsła.
— Nie... jakiś mdły mi się wydał na pierwsze spojrzenie... a wrażenia tego nic nie zaciera...
— Bardzo dobre, czułe, serdeczne chłopię — dodała Herminia...
— Twój Zdzisław spoważniał i wypiękniał jeszcze... szepnęła Stasia, i rumieniec jak błyskawica przeleciał jéj po twarzyczce...
Dla odwrócenia rozmowy, wesoła gosposia zaczęła mówić o Suszy.
— Wam zepsutym miastem i wytwornościami jego, u nas się wyda wszystko trochę zaniedbaném i bardzo prościuchném... Boję się o Suszę, choć ojciec i ja... robiliśmy cośmy tylko mogli, aby choć znośna była...
Cała nadzieja, że wam tak dobrze teraz na świecie, iż wszędzie raj sobie stworzycie...
Stasia westchnęła i w okno spojrzała zamyślona.
— Z Suszy do nas bardzo blizko — codzień widywać się będziem mogły... poczęła po chwili. Tyś nie gospodyni, ale ja ogromna... więc ci służyć będę za klucznicę...
Zaczęła opisywać dworek i mieszkanie, wtém Herminia jéj przerwała pytaniem, któremu towarzyszył rumieniec:
— Mamy z sobą tego nieodstępnego przyjaciela Zdzisława... gdzież jego postawiemy w Suszy?...
— Jego? powtórzyła Stasia — wiesz że na tego przyjaciela wcaleśmy nie rachowali... z tém może być trochę kłopotu, bo mi jakoś paniczykowato wygląda...
Ręce założyła i zadumała się.
— Długoż on tu będzie? spytała...
— Prawdziwie nie wiem, lękam się, poczęła Herminia, żeby nie zasiadł na — bardzo długo...
I schyliła zarumienioną twarz ku Stasi...
— Lepiéj ci już odrazu powiem wszystko... ale (położyła palec na ustach) o tém nikomu! nikomu! Ten... przyjaciel kochał się i kocha we mnie, chciał nawet żenić się — jam go odrzuciła, bom kochała mojego Zdzisława... Zdziś żył z nim jak z bratem — jest sierotą, nie ma nikogo na świecie... Mnie i jego trochę nudzi — ale cóż robić!
Stasia potrzęsła główką.
— I dla tego chcielibyście mi go oddać w miejsce Żabickiego... rozśmiała się płonąc znowu rumieńcem... Ale cóż to za męcząca rzecz mieć ciągle takiego natrętnego adoratora!...
Minia spuściła oczy.
— O! prawda, westchnęła — a w dodatku choć Zdzisław mi tego nie okazuje, czuje, że jest zazdrosny...
Stasia słuchała z zajęciem wielkiém. Po wiejsku biorąc te sprawy, dziwiła się im bardzo.
— To się go koniecznie pozbyć trzeba — szepnęła po cichu... Tylko — tylko mnie go nie dawajcie! Ja — nie — nie chcę.
— Rozpatrz się w nim lepiéj — za serce ci ręczę...
— Pięknie... kiedyś mu je wzięła! rozśmiała się kapitanówna — ale chodźmy do nich...
Poprawiły więc strojów przed zwierciadłem i wyszły...
Mężczyzni rozmawiali wesoło i żywo. Alf tylko stał jakby oczekując na przybycie pań, z oczami we drzwi wlepionemi. Stasia zobaczyła go pierwsza, i uderzył ją smutek, a wyraz zbolały jego twarzy. Zaledwie dostrzegł Herminię, posunął się ku niéj zaraz i zajął miejsce u jéj boku, jak szambelan przy królowéj. Zdzisławowi już w czasie podróży tą służbistością niemało krwi napsuł, zmarszczył się widząc go i tu przywłaszczającego sobie prawa jakieś , których nie miał. Lecz trzeba było to znosić... Nie byli już z sobą tak czule jak przedtém. Ze strony Alfa przyjaźń zawsze aż do zbytku demonstracyjna trwała, hrabia stawał się codzień zimniejszym. On wcale się na to zważać nie zdawał. Znosił zniecierpliwienia i oznaki złego humoru, wcale niedwuznaczne, z rezygnacyą, ze spokojem, który go w oczach Herminii czynił politowania godnym męczennikiem dla jéj pięknych oczu. Któraż kobieta nie byłaby za takie poświęcenie wdzięczna?
Oczy Stasi z ciekawością zwracały się teraz na tego zakochanego bez nadziei, wiernego a nieszczęśliwego bohatera... zajmował ją dosyć, choć się zrazu nie podobał. Porównywała go z Żabickim, i nie wiedziała doprawdy, któregoby z nich wybrała, gdyby jéj wybór nakazano. Żabicki mniéj miłym był może, surowszym daleko, mniéj ogładzonym , lecz wzbudzał zaufanie, — Alf politowanie tylko i przestrach jakiś, gdy łagodne jego wejrzenie nagle ogniem prawie nienaturalnym błysnęło... Pokora jego i dobroć zdawały się kunsztownym wyrobem. Stasia patrząc ukradkiem, wszystko to mówiła sobie... ale obudzał jéj ciekawość. Spoglądała także na Zdzisława... aby widzieć, jak wyglądają szczęśliwi, i dziwiła się na twarzy jego widząc więcéj niepokoju jakiegoś i smutku, niż upojenia i szczęścia.
Po obiedzie wszyscy oprócz Żabickiego, który się pożegnał i odjeżdżał w jakieś odwiedziny w sąsiedztwo, wybrali się do Suszy, gdzie już służba, pakunki i powozy od dawna były posłane.
Zdzisławowi pilno było do tego, co się zwało teraz jego domem, chociaż widok Samoborów i ich wspomnienie upokarzały go i chmurą okrywały czoło.
Nie tak on niegdyś marzył o niebieskich migdałach przyszłości, nie tak spodziewał się bohdankę przywozić do pradziadowskiego gniazda, nie z temi uczuciami miał nowe rozpoczynać życie!!
Kapitan i Stasia humorem swym ożywiali towarzystwo dosyć ponure, bo i Herminia była niespokojna, i Zdzisław smutny, i Alf zamyślony a chmurny... Wszystkie oczy zwróciły się na domek w Suszy, gdy Stasia pokazała go z daleka... Wyglądał wesoło, ale dla Herminii po willi w Thiergartenie wydał się wieśniaczą chatą, Alf znalazł go bardzo, bardzo skromnym... Zdzisław tylko ucieszył się choć tym dachem, który mógł nazwać swoim... Radość to była pomięszana z jakimś smutkiem, lecz... po za nim były nadzieje!
Kiedyż w życiu człowiek ich nie ma? choćby najniedorzeczniejszych!
Około dworku widać było uwijającą się służbę i zielono umajone drzwi i ganek na powitanie dziedzica... Bliżéj widziana Susza zyskała... Ucieszono się kwiatom... trawnikom, zieleni, drzewom i wiejskiemu jéj wdziękowi.
Nie przestępując progu, Zdziś rzucił się na szyję kapitanowi... Herminia wszystko chwaliła i dziękowała Stasi. Izdebki były jasne, wesołe, stworzone na kolebkę szczęściu młodemu... Za gospodarzami Alf je obchodził wzdychając...
W chwili gdy nikt go nie słyszał, znalazł sposób zbliżenia się do Herminii i szepnięcia:
— Bardzo ładna chałupka... ale pani pałacu jesteś godna...
— Nie żądam go i nie potrzebuję — odpowiedziała hrabina...
Jednakże Susza wydała jéj się daleko mniejszą, biedniejszą niż się nawet spodziewała, choć Stasia oprowadzając ją po gospodarstwie starała się dowieść, że nic piękniejszego i dogodniejszego w święcie być nie mogło...
— Jabym nic w życiu większego mieć nie chciała! odezwała się po cichu... tylko takie gniazdko... ale z tym kogo serce ukochało...
Oczka spuściła i westchnęła.
— Nie z Żabickim, rozśmiała się Herminia.
— Ani z Alfem... dodała Stasia...
Oko jéj pobiegło gdzieś po ścianach i wróciło strwożone na ziemię. Porowski i jego córka oddawszy klucze co najprędzéj wyjechać chcieli, aby dać dziedzicom rozpatrzyć się i urządzić... Nie wstrzymywano ich téż nie umiejąc jeszcze przyjmować... Gdy powóz wiozący ich oddalił się, w ganeczku zostały trzy osoby milczące i posępne... Herminia znużona rzuciła się na ławeczkę... Alf stanął w pewném oddaleniu, — Zdzisław patrzał w koło niewiele widząc...
Przyjaciela dwór składający się ze starego Ludka (bo ten nie chciał go opuścić) i małego grooma, jego pakunki dosyć znaczne, stały i leżały w progu dworku, oczekując, aby je gdzieś pomieszczono. Zdzisław dopiero teraz sobie przypomniał ten obowiązek, spojrzawszy na starego, przebranego w rodzaj żałobnéj liberyi i z rozpaczliwą rezygnacyą opartego o ścianę ze wzrokiem wlepionym w tłomoki.
We dworku miejsca nie było.
— Alfie, gdzie ja ciebie pomieszczę? zawołał — lękam się, że ci będzie niewygodnie w domku ani kątka...
— Gdziekolwiek, rzekł Alf z pokorą, byle dach nad głową...
— Chodźmy na folwark...
Zabudowania folwarczne stały na uboczu w olszynce. Szczupła oficynka mieściła kuchnię, pomieszkanie pisarza i czeladzi.
Widząc nadchodzących, nienadaremnie strwożył się pan pisarz i wyszedł na przeciw nim, przeczuwał snadź katastrofę... Właśnie sobie był pokoik wystroił do smaku...
Zdzisław nie widział innego sposobu, tylko go tymczasowo wyprosić z niego, a oddać Alfowi. Przyjął to młodzieniec z pokorą, ale po twarzy znać było, że mu nie na rękę było ustępować gościowi. Zdziś miał nadzieje, że się to późniéj urządzi dogodniéj. Alf przywykły do wygód i zbytku, strącony pod kuchnię, wesołą twarzą przeznaczenie swe znosił. Ludek i groom jęli się natychmiast tłomoków, a Alf pozostał na nowém mieszkaniu, aby się w niém rozpatrzyć...
Zdzisław choć na chwilę znalazł się sam na sam z żoną. Siedli oboje w ganku zadumani...
— Cóż zrobiłeś z Alfem? — zapytała Herminia...
— Musiałem pisarza wyrzucić: źle mu będzie, lecz nie widzę sposobu gdzieindziej go umieścić. Przyznam się, dodał cicho oglądając się, że gdyby mu źle i ciasno było i gdyby z tego powodu opuścił Suszę, nie bardzobym się gniewał za to...
— A! ja także! westchnęła żona — ale trochę mieć trzeba litości nad nim. On tak do ciebie jest przywiązany.
— Miniu! ale czyż do mnie?! — rzekł Zdzisław z uśmiechem gorzkim. Przyjaźń nasza żółcią zaszła i dawno w inne jakieś zamieniła się uczucie, którego ja nie rozumiem... a miłość — trwa.
— Śni ci się! szepnęła Herminia.
— Radbym, żeby to sen był tylko, bo mnie to niewypowiedzianie męczy. Przez cały ciąg podróży byłem na torturach... Nie kryje się Alf wcale ze swą namiętnością...
— Ale cóż ja jestem temu winna? zapytała żona.
— Ty? nic a nic! któżby cię obwiniał? zawołał rękę jéj całując Zdzisław — winno moje przeznaczenie — winien... ja nie wiem!
Wieczór zszedł na rozglądaniu się w ogródku.
Alf nadszedł wkrótce, z rozpogodzoną twarzą.
— To jest tylko tymczasowe nasze obozowisko — odezwała się wracając ku domkowi Herminia — ojciec mój życzy sobie, ażebyśmy coś nabyli w tych stronach... Mamy w każdéj chwili pieniądze do rozporządzenia... znajdziemy coś...
— Właśnie dziś mówił mi kapitan — przerwał Zdzisław, że pan Sebastyan Samoborski, ten nieszczęsny stryj mój, który nam wyrwał wszystko cośmy mieli, zrażony do okolicy, w któréj poniósł straty bolesne dzieci i żony, chce się wyprzedawać i wynosić. Któż wie? moglibyśmy może choć ruinę naszą odkupić... choć gruzy tego domu, w którym mi młodość upłynęła...
— A! to cudowna myśl — zawołała Herminia: nie zwłócząc korzystać z niéj potrzeba... Użyj kogo, nie trać czasu, kupujmy...
— Jeżeli mnie sprzedać zechce — dodał Zdzisław.
Alf także pochwalał bardzo pomysł szczęśliwy.
— Ja mam wielką ochotę mój majątek sprzedać także — dodał — chętniebym się tu okupił. Bylibyśmy w sąsiedztwie.
Zdzisław nic nie odpowiedział: myśl ta nie bardzo mu się może uśmiechała.
— Jeśli wszystkich folwarków nie kupicie państwo, ja się bardzo napieram, abyście mnie przypuścili do spółki — mówił Alf... Ja tam już żyć nie mogę... a przy Zdzisiu wszędzie mi będzie dobrze.
Herminia udawała, że nie słyszy; Zdzisław mruczał coś niewyraźnego... Nie mówiono już więcej o tém... Pozostawszy sam na sam, naradzali się jeszcze państwo Zdzisławowstwo, i hrabia postanowił uprosić o pośrednictwo kanonika, jeżeliby pan Sebastyan w istocie chciał się z Samoborów wyprzedawać. O Alfie wcale mowy nie było.
Miesiąc upływał od przybycia do Suszy, Alf ani na chwilę nie odstępował przyjaciół. Dobre owo chłopię zdawało się zawsze tak potulném i serdeczném jak było, lecz wpatrując się w nie z blizka, dostrzedz mógł łatwo zimny postrzegacz w téj powierzchowności miłéj, zalecającéj się — coś przerażająco podstępnego, łaszczącego się zdradnie, okrytego tylko uśmiechem i łagodnością.
Zdzisław, który go był nawykł widywać takim jakim był dawniéj, ślepy, — nie dostrzegł odmiany. Herminia czuła instynktowo obawę, ale się z nią wydawać nie chciała, lękając się, żeby mąż zniecierpliwiony i podrażniony już nie wybuchnął. Zdało się jéj, że wszystko to powoli przemieni się, minie, złagodzi... Radaby była od niego się uwolnić, nie widziała na to sposobu.
Ile razy Zdzisław na chwilę oddalił się z domu, Alf czatować się zdawał, wciskał się natychmiast, zmuszał Herminię do niemiłéj rozmowy, słówka cedził powoli obrachowane, a dobierał je tak, ażeby na długo w pamięci utkwiły. Chwalił niby przyjaciela, umiejąc zawsze wyszukać coś takiego coby mu zaszkodzić mogło. Wiedział już o dawnéj miłości dla Mangoldówny, o wielkiém uwielbieniu dla panny Stanisławy — wiedział o czemś więcéj jeszcze i żartobliwie dowodził, że Zdzisław miał serce tak płomieniste, iż tylko Herminia cudu tego dokazać mogła, by go w swych więzach dłużéj utrzymać.
— Cóż on nieborak winien, że jest tak czuły i wrażliwy? Ja mu zazdroszczę! wzdychał Alf.
Przez starego Ludka, który był najzręczniejszym zbieraczem plotek i najusłużniejszym z dziadków, doszedł Alf do wiadomości o mało komu znanych przelotnych, dziecinnych niemal miłostkach Zdzisława z Felisią kuzynką pani Róży, którą niegdyś hrabina przestraszona oddaliła z Samoborów. Panna Felisia zamieszkiwała teraz w miasteczku... i Alf się domyślał, że nie wygasłą miłość dawna rozciągała nad nią opiekę... Tę zabawną historyjkę po cichu i w sekrecie opowiedział Alf hrabinie, która oburzała się, czerwieniła, broniła męża, słuchać nie chciała — ale pomimo to jakiś żal miała do niego...
Chcąc się pozbyć go, zająć czémś, sądząc może, iż Stasia go zajmie i odciągnie, Herminia namawiała go, aby bliżéj starał się ją poznać... Alf był pozornie posłusznym swéj pani. Jeździł często do Wólki, niecierpliwił Żabickiego, udawał, że był wielkim wielbicielem wdzięków i dowcipu Stasi, lecz i tu intrygował tylko. Posądzał on nie bez powodów kapitanównę, że miała do Zdzisława słabość; radby był rozdmuchać tę iskierkę pod popiołem, i małżeństwo poróżnić z sobą. Czy mu szło tak istotnie o pozyskanie serca hrabiny, czy o zemstę, sam sobie może nie umiał wytłómaczyć. Zrosły się i splątały uczucia te, zlały w coś potwornego, co duszę przepełniało...
Stasia lubiąca towarzystwo, muzykę, rozmowę swobodną, przyjmowała Alfa dosyć dobrze, Żabicki musiał po feryach odjechać, sam więc Alf pozostał... Najczęściéj mówił jéj o Zdzisławie, łapał rumieńce, i niby przypadkiem wygadywał się z tém, jak to hrabia dawniéj, przed ożenieniem, a nawet teraz o Wólce często wspominał, z jakiém był uwielbieniem dla panny Stanisławy. Rzucił pół żartem raz i drugi, śmiejąc się, coś o tém... pewien był, że pocisk utkwi...
Ze Zdzisławem zaś sam na sam będąc, winszował mu jego szczęścia do kobiet, prześladował go dawną miłością dla Stasi, i zaręczał mu, że ona także na każde jego wspomnienie się rumieni.
— Kochanie moje! szeptał — nie chciałbym być w skórze Żabickiego, gdy się ożeni i w Wólce zamieszka... sąsiedztwo... wszystko to daleko zaprowadzić może...
Zdzisław mu usta zamykał — trochę mu to może pochlebiało, a na Stasię potém patrzał czuléj mimowoli, i był przy niéj nadskakującym... Odzywały się w ich sercach wspomnienia i sympatye — ale Stasia głęboko zamykała je w sercu swojém, a lękając się być odgadniętą, była zimniejsza i ostrożniejsza. Wyrzucała sobie jak zbrodnię, że Zdziś dla niéj był bardzo miłym. Nie powiodło się więc w tém Alfowi, który pracował na to, aby ich oddalić i ostudzić pozornie... Skorzystał tylko z tego, wskazując Herminii, jak znaczący był ten brak poufałości, jak wiele mówiła ta ceremonialność obojga...
Wszystko to zwolna oddziaływało na stosunki domowe, chłód pewny między małżeństwem czuć się dawał. Herminia istotnie zaczynała niedowierzać Zdzisławowi i pilne oko zwracać na niego — hrabia znowu podejrzewał Alfa, niecierpliwił się nim, a jego upór przypisywał zbytniéj powolności żony. Przychodziło do sporów kto pierwszy powinien był mu dać do zrozumienia, ażeby się usunął, Zdzisław codzień był drażliwszy... lecz Alf go rozbrajał natarczywemi objawami czułości... i oświadczeniami przyjaźni niezłomnéj. W najgorszych razach powoływał pamięć matki, któréj Zdziś przyrzekł nieopuścić jéj syna. Przypomnienie to usta zamykało hrabiemu, a było mu nad wszelki wyraz przykre...
Tymczasem łamał sobie głowę Alf, opanowany jedną myślą wyprawienia na dłuższy czas Zdzisława z domu, aby z tego oddalenia korzystać. Jak? nie pytał. Zdawało mu się, że to go do celu doprowadzić musi.
Jednego wieczoru, gdy Herminia była w Wólce, a oni sami siedzieli w ganku i mierzyli się oczyma, Alf wzdychać począł.
— Czuje, rzekł, że dla was jestem ciężarem, macie litość nademną i nie chcecie się mnie pozbyć — ja nie mam siły oderwać się od was i pozostać tak straszliwie sam na świecie. Gdzie się podzieję? Wiesz co Zdzisiu, na to nie ma rady innéj — tylko się w Litwie wyprzedać, a tutaj gdzieś okupić w sąsiedztwie. Ale ja tam za nic w świecie nie pojadę — miejsca te mi obrzydły, tyle tam ja i matka wycierpieliśmy. Na plenipotenta zdać się niepodobna — obedrze ze skóry... A! Zdziś, gdybyś ty był opiekunem istotnie dla mnie, jak cię biedna nieboszczka prosiła! — wyratowałbyś mnie i siebie... Piszą mi, że się kupiec trafia na majątek... Jedź, sprzedawaj, rób co chcesz. W ten sposób mi dasz środek kupienia tu czegoś w sąsiedztwie, i ja od rana do wieczoru nudzić was nie będę sobą...
— Ale mój Alfie — przerwał Zdzisław — to już nadto! Chcesz mnie ztąd wyprawić? ażebyś sam z moją żoną pozostał... Ani dla niéj, ani dla oczu ludzi uczynić tego nie mogę. Kochałeś się w niéj zapamiętale... radzę, żebyś zupełnie pozbył się tego uczucia. Wierzę ci, wierzę jéj — ale — to nie uchodzi.
Alf dokończyć mu nie dając, odparł żywo:
— Ale to rzecz naturalna, że gdybyś miał jechać, jabym się z Suszy wyniósł. To rozumiem! Wyjadę choćby do miasteczka. Celà va sans dire... Żona twoja mogłaby ten czas przebyć w Wólce — a mnie niechby tylko wolno było czasami tam zajrzeć... Tego mi przez litość nie zabronicie.
Zdzisław zamyślony nie zaraz odpowiedział. W istocie był to może jedyny sposób zmienienia tych stosunków nieznośnych. Lecz jechać, jechać na długo od żony, porzucać ją samą! przykro mu było...
— Nad tém potrzebaby się namyślić, rzekł w końcu — muszę się nawet z Herminią naradzić. Wreszcie możebyśmy pewnego człowieka znaleźli, a mniebyś uwolnił...
Alf dawnym obyczajem rzucił mu się na szyję.
— Ale jedź ty — ty — ja tobie jednemu ufam... Co tam mam, to cały mój majątek... to ostatki! Czyżbyś tego nie uczynił dla przyjaciela?
Mówili jeszcze o tém czas jakiś — lecz odłożono sprawę do namysłu. Wieczorem hrabia wspomniał o tém Herminii.
— Zrób co chcesz — zawołała — lecz zmiłuj się i siebie, i mnie uwolnij od téj przyjaźni, która jest kamieniem u szyi. Ja się tego człowieka lękam... męczy mnie jego obecność... Dłużéj tak pozostać niepodobna.
— Więc pojadę, rzekł Zdzisław ściskając żonę — ale cóż będzie z tobą?
— Przeniosę się do Wólki, zamknę się w pokoju, nie wyjdę za próg... co chcesz...
— O! Wólka nie obroni cię — bo on tam będzie dojeżdżał...
— Ze Stasią i kapitanem ja się go nie boję, damy sobie rady — odezwała się hrabina. Niech tylko nie zostaje w Suszy i przeniesie się do miasteczka...
Były rozmaite trudności do zwyciężenia, lecz w kilka dni usunięto je, hrabia się namyślił, postanowił jechać, przyjął umocowanie. Spodziewał się interes ukończyć bardzo rychło. Nigdy mu na myśl nie przyszło, żeby biedny ów Alf, tak mądrze umiał wszystko obrachowywać. Jak tylko wyjazd postanowiony został, Robert natychmiast porwał rzeczy, najął ten sam dworek, w którym niegdyś z matką mieszkali, pożegnał najczuléj gospodarzy i wyniósł się z Suszy.
Herminia mogła odetchnąć swobodniéj, pomimo to hrabia nalegał, ażeby na te dni kilka, kilkananaście (tak liczył) do Wólki się wprosiła. Szepnął o tém sam Stasi, a ta przybiegła natychmiast zabrać przyjaciółkę. Zdzisław odkładał z dnia na dzień, nareszcie jednak wyjechać musiał.
Wyprzedził go Alf listami do dawnego matki plenipotenta, zaklinając na wszystko, ażeby hrabiego Zdzisława wszelkiemi sposoby starał się (nic mu o tóm nie mówiąc) zatrzymać jak najdłużéj. Nie tłómaczył mu jasno dla czego — oblókł to jakąś tajemnicą, dając do zrozumienia, że szło o oszczędzenie mu jakiejś przykrości w domu, że czynił to przez przyjaźń i troskliwość o niego.
W tak zastawioną na siebie pułapkę jechał Zdzisław, wcale się nie domyślając co go czekało, niecierpliwy, aby wszystko dokończyć jak najprędzéj.
Raz wszedłszy szczęśliwie na drogę, która, jak mu się zdawało, prowadziła do celu, Alf coraz nowe wymyślał kombinacye. Była to jego jedyna praca, jedyna myśl, cel główny. Miłość z serca poszła do głowy, stała się zaprzątnieniem, namiętnością, fantazyą, monomanią, niedającą chwili spokoju.
W miasteczku nastręczała się zręczność zawiązywania znajomości, a te zawsze do czegoś posłużyć mogły. Alf ze swą uprzejmością i słodyczą szukał ich, zabiegał, mnożył i zawiązywał stosunki, jednając sobie ludzi.
Dla profesora miał zawsze likwor i ucho powolne do wysłuchania jego użaleń i pochwał, pomięszanych razem z sobą; do pani Wilelmskiéj chodził z uszanowaniem w świeżych rękawiczkach; zaprezentował się u niéj księdzu kanonikowi, którego ujął francuzczyzną i dobrem tonem; zrobił nawet za pomocą Ludka znajomość z panną Felicyą, rachując, że i to na coś przydać się może.
Stary kuglarz wysługiwał się wnukowi, nie wchodząc nigdy w pobudki i cele, robił plotki poddawał myśl, a gdy mu Alf szepnął coś, rył się jak kret, dopóki danego polecenia nie wykonał.
Wszystkie te zabiegi pokryte były takim pozorem dobroduszności, taką młodzieńczą skromnością i ujmującą fizyonomią, iż nikt poczciwego chłopaka o nic złego posądzićby nie śmiał...
Przez dni kilka po odjeździe Zdzisława, niechcąc się okazać zbyt napastliwym, Alf nie wybierał się do Wólki; naostatek ubrany starannie, wyświeżony, przybrawszy twarz nieszczęśliwą i smętną, pojechał... Herminia ze Stasią siedziały w ogródku i nie posłyszały przybywającego, kapitana nie było, służąca wskazała gościowi altanę...
Ukazanie się Alfa przeraziło przyjaciółki. Stasia szczególniéj miała wstręt do niego. Herminia litowała się nad nim, unikała z obowiązku, ale ta miłość uparta i trwała czyniła na niéj wrażenie... Zresztą nawykła do miasta i towarzystwa hrabina, nudziła się, nie przyznając do tego...
Spojrzały na siebie, zamilkły trochę zafrasowane, Alf na to nie zważał, przysiadł się na ławeczce wesół i zaczął bawić...
— Nie mogłem już wytrwać dłużéj, nie dowiadując się o zdrowie hrabiny, o gospodarstwo panny Stanisławy... Samotność pani mam na sumieniu, bo z mojéj przyczyny Zdziś odjechał... Gryzę się tém, jestem nieszczęśliwy, a w miasteczku oprócz pana Wilelmskiego, zajętego billardem, professorowéj zajętéj swą pensyą, księdza zajętego wyprawianiem na świat lepszy, nie ma do kogo słowa przemówić. Panna Stanisława przez miłosierdzie powinnaby mi dać choć jaką książkę...
— Z największą chęcią!... Rinaldiniego czy Doświadczyńskiego? czém mogę mu służyć?
— A! pani żartuje zawsze...
— Może Biblię?
— Pani więcéj nic nie ma do czytania?
— Ołtarzyk... a! przepraszam... Journal des Demoiselles... Toby było doskonałe dla pana...
Herminia śmiała się jakoś nieochotnie.
— Chodźmy do pokoju — rzekła.
Wrócili tedy z ogródka do domu. Kapitana jak na złość nie było.
Stasia musiała wybiedz coś zadysponować, i zostawiła ich samych na chwilę. Widząc ją odchodzącą, Herminia zarumieniła się mocno, ruszyła nawet, jakby sama z nią wybiedz chciała — ale po namyśle została... a Alf szybko przysiadł się do niéj.
— Czuje, że pani gniewać się musisz na mnie — rzekł cicho...
— Za co?
— Lękam się, byś mnie pani nie posądziła, żem umyślnie Zdzisława wyprawił...
— Nie rozumiem, odparła Herminia — nie posądzam nigdy — a nie pojmuję celu...
— Cel był zapewne inny — rzekł Alf... ale tak mi jakoś swobodnie widząc panią samą, tak mi to szczęśliwsze przypomina czasy, że czuję się w sercu grzesznym. Cieszę się, że go nie ma, choć go kocham.
Herminia surowo nań spojrzała...
— Panie Alfonsie? szepnęła...
— Winienem! ale tak słodko zdobyć choć chwilkę marzenia, gdy rzeczywistości... nie można...
— Pozbądź się pan marzeń — przerwała Herminia — lepiéj panu z tém będzie...
— A! pani, one całe moje szczęście i życie stanowią... Dobrowolnie się ich nie zrzeknę nigdy — nigdy — nigdy...
Hrabina nie odpowiedziała nic, wzięła jakąś robotę, spojrzała na drzwi, wyglądać się zdawała Stasi — ale ta nie powracała.
Po chwili rzekła:
— Czy Zdziś już stanął na miejscu? jak się panu zdaje?
— O! już być powinien... Szczęśliwy człowiek, pani tęskni po nim... nie pani nawet jedna, tyle osób! On tam się z pewnością w miłém towarzystwie, bardzo pięknych pań, na których nie zbywa mu... bawi wesoło...
— Nieznośny pan jesteś — odezwała się hrabina. Zawsze toż samo!! Niepoprawiony!
— Naucz mnie pani przez litość, w czém się mam poprawić?
— Wiele zapomnieć i nauczyć się wiele... szepnęła Herminia — przerzucając żwawo włóczki.
Alf przysługiwał się kłębkami, których nie przyjmowano, ale się tém nie zrażał. Westchnął tylko...
— Gdyby mi wolno było także... odezwać się? byle rozsądnie...
— Z największém w świecie umiarkowaniem — począł Alf. Hrabina téż byś mogła troszeczkę się poprawić. Czyż godzi się wierne, oddane sobie serce, zakrwawione przez nią, chłostać i odpychać wiecznie?... Wszak ja o nic nad dobre słówko, nad wejrzenie, nad litość nie błagam...
— Politowanie w istocie budzisz pan we mnie...
— Moją niewzruszoną stałością...
— To upór...
— Do śmierci! dokończył Alf ledwie dosłyszanym głosem...
— Ażeby tę rozmowę dokończyć, z uśmiechem dodała Herminia — bom jéj prowadzić nie powinna i słuchać mi się tego nie godzi, Stasi muszę zawołać...
— Stasiu! Stasiu! odezwała się głos podnosząc. Proszę cię tu — kłębuszka znaleźć nie mogę...
Alf z rezygnacyą parę kroków odstąpił i usiadł wyprostowany.
Nadbiegła kapitanówna, rozmowa stała się ogólną i weselszą — lecz zręczny chłopak umiał korzystać z najmniejszego zwrotu, przypominając się hrabinie. Czy jéj to pochlebiało, nie wiem — ale nie zdawała się zbyt zagniewaną... Nareszcie i kapitan z pola nadjechał...
Chociaż pierwsze te odwiedziny niewielką przyniosły korzyść Alfowi, miał powody jednak nie uskarżać się wcale... Hrabina w niebytności Zdzisia była daleko śmielsza z nim i swobodniejsza, karciła go i łajała, lecz uśmiechała się razem; była obojętna, ale łagodna i dobra dla niego...
Alf uczynił to ważne dla przyszłości postrzeżenie, że dowcipem i wesołością nie zjednywał sobie hrabiny, że smutek, zamyślenie, tragiczna fizyonomia lepiéj daleko służyły... Patrzała nań częściéj nieco... Postanowił być jak najsmutniejszym, bo w duszy był takim w istocie, nieśmiałym, biednym i nie natarczywym... Odwiedziny te, o których długo rozmyślał, rozmarzyły go, wzburzyły, roznamiętniły...
Przez dwa czy trzy dni wytrwał wszakże z Wilelmskim w miasteczku... siedział, nudził się i niecierpliwił. Kapitan, który miał sobie za obowiązek go odwiedzić — zastał chorym, bladym, milczącym i tak nieszczęśliwym, że mu go się żal zrobiło. Użalał się przed nim na swe sieroctwo, osamotnienie, na to, że szczęścia nie miał do ludzi. Porowski w prostocie ducha, począł go mocno do Wólki zapraszać, aby się rozerwał, ujął go za serce.
Nazajutrz Alf jechał znowu. Stawił się i tu skromnie, milczący, przybity, jakby zrozpaczony.... Nie narzucał się wcale Herminii, ale przysiadł do Stasi, od hrabiny trzymając się z daleka. Spojrzała nań ciekawie kilka razy...
Nie zwabiło go i to nawet, mówił ciągle z kapitanówną, melancholicznie wyrażał się o ludziach, sercach i świecie, obszył się pokorą tak miękką i potulną, że go już osądzono i bezbronnym i wcale nie niebezpiecznym... Stasia znalazła dlań kilka słówek uprzejmych, a Herminia sama się zbliżyła doń uśmiechając, a czując, że mu łaskę czyni.
— Cóż pan tak dziś jesteś nieszczęśliwy?
— Jak zawsze...
— Ale cóż wywołało ten smutek?
— Nie godzi mi się mówić. Zakazano! rzekł Alf...
Herminia odeszła z uśmieszkiem...
Po chwili zbliżyła się znowu.
— Wiesz pan, Zdzisław mi pisze, że się opóźni...
Alfowi oczy błysnęły radością...
— Ja się smucę, a pan... doprawdy jakbyś się cieszył z tego... Niegodziwy pan jesteś...
Zamilkł i westchnął.
— Czy pisał do pana?
— Miałem list dzisiaj — tęskni bardzo — ale bawi się też doskonale...
— Ogadujesz go pan! to się nie godzi...
Nikogo nie było w pokoju, Alf jakby mu to z piersi wybuchnęło mimo wiedzy i woli — zawołał:
— Zawsze tylko o Zdzisławie! a najwierniejszy ze sług pani... nawet na litościwe słówko nie zasługuje... O! pani piękna jesteś jak greckie posągi, ale jak posąg bez serca...
W tém Stasia weszła, a Alf dodał:
— Piszę dziś do mojego plenipotenta, aby choć ze stratą, starał się Zdzisiowi koniec interesu przyspieszyć.
— Ale po cóż ze stratą? szepnęła hrabina...
Rozmowa przerwana została, Alf wyjechał wieczorem dosyć z siebie zadowolony.
— Jestem na niezłéj drodze... byle czasu stało!!
I uśmiechnął się do siebie.
Pod rozmaitemi pozorami odwiedziny się powtarzały. Hrabina była bardzo zmienna. Alf uważał, że po dniach, w których mu nieco okazywała współczucia, stawała się chłodniejszą. Późniéj litość wracała. Postępy jakie czynił, nadzwyczaj były powolne, lecz widoczne dla niego. Raz nawet przez miłosierdzie dano mu rękę pocałować, przytrzymać trochę, zdawało się, jakby dłoń ta zadrżała... Alf wyjechał oszalały szczęściem swém, ale gdy przybył potém, Herminia nie ukazała się wcale.
— Więc się mnie lęka, więc miłość ta jest zaraźliwa? rzekł w duchu. A! być nie może, aby ona nie zwyciężyła, nie poruszyła jéj serca... Zdzisław jéj nigdy tak nie kochał! Ona to czuć musi.
Przebiegły Alf, im mu się lepiéj powodziło, tém mniéj hrabinę w oczach Stasi i kapitana kompromitował. Przy nich zimny był prawie; a dla kapitanówny nadskakujący... Porowskiemu przychodziły różne myśli. „Kaduk go wié! gotów się ożenić! mówił w duchu — wolałbym go, niż Żabickiego, który nie ma nic“.
— Cóż ty na to? pytał córki.
Stasia główką kręciła.
— Niech tatko ani myśli, żeby on tu bywał dla mnie. Grzeczny, bo dla wszystkich jest taki... ale on nie myśli o mnie, ani ja o nim.
— Ale cóż ty masz przeciwko niemu?
— Nic za nim — odpowiedziała Stasia. Lękam się go sama nie wiem czemu... W salonie bywa miły, w życiuby był może nieznośny. Z dwojga złego Żabickiego wolę...
— Strasznie ty jesteś wybredna! mruknął kapitan.
Herminia na pozór niecierpliwiła się przedłużonym pobytem Zdzisława... Miesiąc od jego wyjazdu upływał, listy przychodziły rozpaczliwe zrazu, potém sam Zdziś przyznawał się w nich, że musiał szukać towarzystwa i że znalazł dosyć miłe. Herminia list ten rzuciła z ironicznym jakimś uśmiechem. Alf się wygadał przypadkiem o tym domu i o pani K..., która była zachwycającą, jak mówił ale niewymownie płochą... Parę razy hrabina musiała pojechać do Suszy, i kilka tam godzin przepędzić... Alf dowiedział się o tém i szepnął, że gdyby się nie obawiał, toby ją choć na chwilkę tam odwiedził.
— Zakazuję panu! proszę się nie ważyć na to — będę się gniewała! Hrabina tak seryo i groźnie to powiedziała, że Alf umilkł. Nie odzywał się potém ani słowa, aż sama przyszła do niego i zaczęła o czemś obojętném.
— Pani mi przebaczysz, rzekł zaczepiony — źle się musiałem wyrazić i nie zostałem zrozumiany. Boli mnie to bardzo... Czyżbyś pani mogła mnie posądzić o brak uszanowania?... o takie natręctwo niedarowane. Chciałem być w Suszy, aby módz pomówić, ale doprawdy nie o tém, o czém hrabina słuchać nie chce...
— A o czémże?
— Myślałem się radzić jéj — chciałem Zdzisiowi przygotować, ułatwić nabycie części Samoborów, mówią, że ten dziwak chce je sprzedawać... Pojechałbym do niego... Obszerniejbym pomówił z panią o wyborze majątku... wszakże to dla pani właściwie kupno się to projektuje...
Herminia w istocie pragnęła bardzo wynieść się z téj maleńkiéj Suszy... Arystokratyczne zachcianki ojca odbijały się w córce... Upokarzał ją ten mały folwarczek dla jéj hrabstwa za ciasny...
Alf ujął ją tém wspomnieniem...
Zawahała się jednak...
— To niepodobieństwo — odezwała się po cichu i oglądając po pokoju — z tego mogą być plotki niepotrzebne... Dosyć jednéj bytności w Suszy... aby z tego nie wiedzieć co sklecili ludzie.
— Ale ja nie nalegam — odezwał się Alf... nie śmiałbym nigdy...
Z tém wyjechał.
Nazajutrz kazano mu przybyć do Wólki, hrabina chciała z nim mówić o Samoborach...
Wahała się gdzie i jak...
Chodziła czasem z książką do olszynki za dworkiem, mogliby się tam spotkać przypadkiem — wnosił Alf; ale Herminia oburzyła się niezmiernie i kazała mu milczeć.
Zamilkł posłuszny.
Zamiast dwóch tygodni, nieszczęśliwy hrabia dwa już bawił miesiące na Litwie, wyjeżdżając co kilka dni, wstrzymywany nieustannie. Alf znowu jakimś przypadkiem oddając książkę hrabinie, włożył w nią list od przyjaciela, opisujący żartobliwie tryumf Zdzisława i jego stosunek z panią K... Poufne to pismo było wyraziste do zbytku... i nie oszczędzało nikogo... Hrabina z twarzą w ogniu odczytała je, rzuciła w komin, płakała cały wieczór i przyjęła nazajutrz Alfa czuléj, serdeczniéj, niż kiedykolwiek...
— Czy mam jechać do Samoborów? zapytał — czyby mi pani nie dała instrukcyi? nie pozwoliła się rozmówić poufnie? obszerniéj?
— Przyjdź pan pojutrze do Suszy — ja tam będę pewnie cały dzień... Pozwalam...
I odeszła...
W Wólce wiedziano tylko, że hrabina mając wiele listów do pisania, miała cały dzień przebyć u siebie. Nie powróciła nawet wieczorem, dając tylko znać Stasi, że ją bolała głowa i że zapewne jutro przyjedzie. Jakoż zjawiła się około południa zupełnie zdrowa, dosyć wesoła, trochę roztargniona, a w godzinę potém nadjechał Alf. Widać, że wczoraj zapewne nie mógł być w Suszy, bo cały ten dzień o interesie Samoborów przegadali z sobą na osobności.
Stasia znajdowała swą przyjaciółkę dziwnie jakoś zmienioną, ale ożywioną, weselszą, niż wprzódy. Tylko na wspomnienie o Zdzisławie odpowiadała z niecierpliwością, że się na niego gniewa, że go nawet posądza, i że — go nie rozumie.
Wycieczki do Suszy powtarzały się dosyć często, lecz nie można było posądzać nawet hrabiny, bo w czasie każdéj z nich zjawiał się Alf w Wólce i bawił pannę Stanisławę... I w jego obejściu się, humorze, twarzy nawet, szczęśliwa zaszła zmiana. Swobodniejszy był, weselszy, zrezygnowany, hrabina władała nim despotycznie, lecz zdawała się nie bardzo nań zwracać uwagę, a niekiedy już, coraz rzadziéj, powtarzała, że ją temi uwielbieniami nudzi...
Narada o Samobory musiała téż przyjść do skutku, bo Robert jednego wieczoru rozpoczął o tém rozmowę z kanonikiem u pani Wilelmskiéj, dopytując, jakby to można dostać się do dziwaka.
— Dawno go nie widziałem, odparł kanonik: człowiek ten zdziczał zupełnie od śmierci żony, dostąpić do niego trudno. Żyje tylko ze swoją służbą, z chłopami i zagonową szlachtą...
— Niezmierniebym jednak rad go zobaczyć, rzekł Alf, a nużby mi się udało zatargować u niego majątek...
— Wątpię bardzo — odezwał się ksiądz Starski — ale kupić nie kupić, potargować można. Sprobuj pan, pojedz, powiedz zresztą, żem ja przysłał.
Alf natychmiast drugiego dnia wybrał się do Samoborów.
Dla tych, co je za szczęśliwszych widzieli czasów, Samobory były do niepoznania...
Wspaniała rezydencya pańska stała, się gorzéj niż ruiną, czémś umyślnie wywróconém, zniszczoném, zmienioném w pustkowie bezładne.
Park był wycięty, zaczęto go na pole karczować, potém porzucono i dano zarosnąć chwastami i dzikiemi krzewy... Wyglądał jak las zaniedbany miejscami poopalany przez pastuszków. Pasły się w nim trzody gromady wiejskiéj. Gdzieniegdzie z dawnych ścieżek, budowli ławek, zostały tylko ślady i szczęty... aby przeszłość przypominały... Miejsce zwalonego pałacu oznaczały kupy nieforemne gruzu, białych tynków, cegieł i kamieni, pokryte trawą i mchami... Nie pościągano belek potrzaskanych, które sterczały dziwacznie, jak niedogniłe kości szkieletu. Folwarczny dom, prostym płotem ogrodzony (bo dawne kraty żelazne i słupy dziedzińca poobalano z rozkazu dziedzica) — zajmował pan Sebastyan. Służba nieliczna w siermięgach, kręciła się opieszale około niechlujnie utrzymanego budynku.
Alf przybywszy tu, nie wiedział do kogo udać się w początku. Stary, z długiemi wąsami, kozaczéj postawy mężczyzna wyszedł naprzeciw niemu, zapytując chmurno i krótko, czegoby życzył sobie?
— Chciałbym się widzieć z panem...
— Pan się z nikim nie widuje...
Robert dał mu swój bilet, i kazał powiedzieć, że go kanonik Starski przysyła. Chwila upłynęła nim go wpuszczono. Przez dwie izby, których sprzęt był jak zwykle w czeladnych, przeprowadził go kozak do trzeciéj. W téj okiennice były pozamykane, bo pan Sebastyan nie znosił dziennego światła. Oczy niemal wypłakał.
Wśród mroku ujrzał go Alf ubranego w prostą siermięgę, rozwartą na piersiach, z pod któréj widać było koszulę i wychudłe, skórą żółtą pokryte ciało. Dziki wyraz twarzy, straszniejszym jeszcze czyniły powieki powywracane i krwawe...
Ręce trzymając w kieszeniach, stał garbus nieopodal od progu i zdala mierzył oczyma krwawemi przychodzącego, starając się go rozpoznać, ktoby był. Bilet nic nie mówiący trzymał w ręku.
Alf mu się skłonił — stary zaledwie kiwnął głową.
— Ksiądz kanonik Starski — odezwał się — mówił mi, że pan dobrodziéj życzyłbyś sobie podobno część dóbr swoich wyprzedać...
— A tak — burknął stary głosem drżącym, ochrypłym, jakby zastygłym w piersi, ale podnoszącym się powoli — tak! chcę tę ziemię napiętnowaną przeklęctwem bożém zbyć, — oddać, ale nie takim paniczom i pankom jak wy...
Zmieszany zrazu Alf tém powitaniem, zebrał się nierychło na odpowiedź.
— Ja ani do panków, ani do paniczów nie należę.
I spojrzał mu w oczy śmiało...
— A któż jesteś? spytał Sebastyan.
Alf pomyślał...
— Nazywam się Robert — rzekł — to znaczy jakbym nie miał nazwiska... Ojciec mi swojego dać nie chciał, matka nie mogła... bo nie miała. Wzięto pierwsze z brzegu... Jak wy, nienawidzę panów, jestem sierota... a tu obcy...
Sebastyan wciąż słuchając, patrzał na niego. Odstąpił kroków kilka w tył i wskazał mu w przyciemnionéj izbie stołek pod ścianą.
Alf usiadł.
— Zkądżeś się tu wziął? — coś za jeden? odezwał się dziko garbus — toć wyglądasz na chuderlawe paniątko.
— Temum nie winien, tak samo jak wy nie winniście, że się hrabią Samoborskim zowiecie...
— Jakim hrabią? Hrabiowie Samoborscy poszli z torbami — ja jestem chłop... mużyk... człowiek prosty... żaden hrabia... Hrabstwo próchno...
— Ja téż ani hrabią, ani nawet szlachcicem nie jestem...
— Na zdrowie — a któż ty jesteś?
— Sierota bez imienia — rzekł Alf... Słyszałem ja o waszych dziejach... Was, jak mnie rodzina się zaparła; jak wy, ja jéj téż zemstę poprzysiągłem.
— Tutejszy jesteś?
— Nie...
— Zkądże?
Alf się wahał z odpowiedzią, garbus drzwi od czeladnéj izby zamknął.
— Przyjechałem tu z synowcem waszym...
— Z jakim? ja żadnego nie mam! ofuknął gwałtownie pan Sebastyan.
— No — to ze Zdzisławem Samoborskim, dodał Alf... Byliśmy z nim niegdyś wielkiemi przyjaciołmi, za to téż mi com miał najdroższego odebrał... Ściskamy się i całujemy, a nienawidzimy... Co robić!! Trzeba się całować, póki się nie można pomścić...
— Mścić się? a pewnie! ząb za ząb! ale jawnie i nie ściskając, chyba za gardło — zamruczał spluwając pan Sebastyan... ręką na drzwi wskazując...
Alf się zmieszał...
— Wy go także nienawidzicie?
— Jego — rodu ich... i wszystkich paniczów, jak ty... nie cierpię... brzydzę się gnojem! Zdrajców nienawidzę...
Po coś tu przyszedł?...
Widzę, żeś mi się tu wcisnął, aby mnie podejść, albo się mną posłużyć — ho! ho! Jam nie z tych ludzi, co się dają ciągnąć — ja... wlokę i gniotę!
I powtórnie drzwi pokazał.
Zbladł Alf... wstał i już miał się zawrócić ku progowi, gdy stary zawołał nań:
— Co on ci zrobił?
— Zdradził mnie! odebrał mi skarb jedyny... kobietę, którą kochałem... Rachunek między nami zaczęty, ale nieskończony... Obaj go nienawidzimy, myślałem, że w was znajdę sprzymierzeńca...
— Ja przymierza niczyjego nie potrzebuję, wojuję sam, mszczę się sam... siły mam dosyć! Chodzę samopas, nie wiążę się z nikim, a najmniéj z takimi hładyszami... Dla mnie téż skończono wszystko, i zemsty dość, i świata po póty...
Wskazał gardło i podniósł krwawe oczy na Alfa, który mu się ciekawie przypatrywał.
— A na cożeś chciał kupować ziemię?
— Aby on jéj nie dostał...
Sebastyan rozśmiał się dziko.
— Nie bój się — syknął — prędzéj ją rozdaruję chłopom... lub puszczę, by jałowiała... Niech będzie pustynią... On tu nie siądzie nigdy... Kaima krew...
— Macie go już w Suszy pod bokiem, zamruczał Alf. Nie jesteście wieczni... Zemrzecie, ktoś ją po was sprzeda... lub spadkiem weźmie mimo waszéj woli.
— A niedoczekanie jego! zawołał ściskając pięść Sebastyan...
Stali jeszcze chwilę naprzeciw siebie. Garbus wodził po nim oczyma, od stóp do głowy go opatrując.
— Gagatku! i to tobie myśleć być mścicielem? zaśmiał się ponuro. Gdzież w tobie na to siła? pieszczone dziecko wymokłe... Burzy się w tobie i przeburzy, albo cię samego bezsilnego zemsta ubije... Czy ty wiesz, co to kipiątek nosić we wnętrznościach i nie zgorzeć od niego? Dziecko — dziecko!
I głową począł trząść, a potém pogardliwie zwrócił się ku oknu, i nie żegnając, w kącie zniknął ciemnym.
Alf stał, nie wiedząc czy próbować dłuższéj rozmowy, do któréj garbus nie miał ochoty. W tém z głębi ozwał się głos:
— Z Panem Bogiem... nie macie tu co robić... Ziemi u mnie dla was nie ma, pieniędzy waszych nie potrzebuję... Dosyć tego...
Blady, trzęsąc się z gniewu, Alf słowa już nie mówiąc odszedł powoli, nie oglądając się po za siebie. Przesunął się przez izbę i powlókł do bryczki.
Dziki człowiek ze swą pogardą i słowy szorstkiemi, zrobił na nim wrażenie grozy jakiéjś niepokojące, pierwszy raz gniew z niego buchał — którego zwykłą dobroduszną twarzą pokryć nie umiał. Postanowił utaić całą tę wyprawę, i kazał jechać do Wólki, spodziewając się ochłonąć przez drogę...


∗             ∗

Dwa miesiące upływały od wyjazdu Zdzisława, którego listy do żony w początkach częste i pełne tęsknoty a niecierpliwości, stały się rzadszemi i w końcu ton ich w żartobliwy się zmienił. Pewne formy czułości odzywały się w nich, jakby z nałogu, ale Herminia nie poznawała w nich dawnego Zdzisława. Mało téż o nim mówiła, i powrót jego, o którym zrazu nieustannie ze Stasią marzyły, niemal się stał obojętnym. Alf podrzucał jéj listy przyjaciela swego, które malowały Zdzisia jako rozkochanego wielbiciela pani K... Hrabina pisywała do niego, lecz sucho i złośliwie... Nie dopominała się tak bardzo przyspieszenia przyjazdu...
Alf téż, co pierwsza Stasia postrzegła — i co jéj dało do myślenia, — zupełnie się stał innym. Zwolna dobroduszność i pokora ustąpiły jakiemuś szyderstwu i pewności siebie nieco śmiesznéj. Pokazywał się w Wólce rzadziéj, krócéj przesiadywał i spieszył z powrotem do miasteczka. Stasia przypisywała to temu, że hrabina coraz częściéj bawiła w Suszy, i prawie w niéj zamieszkiwała...
Tęsknota jéj do męża, była jakaś gniewna i niecierpliwa; zwykle gdy Stasia mówić o nim zaczęła, przerywała jéj żywo:
— Proszę cię — ani słowa o tém...
Alfem rzucała i posługiwała się jak niewolnikiem, a kapitanównie zdawało się, że między nimi łapała jakieś znaki porozumienia i wejrzenia ukradkowe, których sobie wytłómaczyć nie umiała...
Parę razy stęskniona pobiegła do hrabiny do Suszy — raz nie zastała jéj w domu — była gdzieś na przechadzce; za drugą bytnością o mroku, znalazła ją pomieszaną, chorą — a gdy zapragnęła odprowadzić do jéj pokoju, Herminia tak się temu oparła mocno, nie puszczając jéj nawet, tak, że biedna Stasia nie wiedziała co myśleć. Wszystkim pożądany był nareszcie powrót Zdzisława, lecz z ostatnich listów wnosić było można, że on nierychło nastąpi... Interesa Alfa były zawikłane... potrzebowały czasu wiele...
Gdy się to tak przeciągało — jednego wieczoru jesiennego, kapitan z córką siedział w ganku przed dworkiem swoim. Hrabiny od dni kilku nie było. Wybrała się do Suszy pod pozorem gospodarstwa, listów i różnych zajęć... Alf téż przestał jakoś bywać. Porowski cieszył się niemal, że ich ci goście trochę uciążliwi opuścili...
Wieczór już był dosyć późny, mrok niemal nocny, gdy na grobelce tętnić zaczęło, jakiś powóz zbliżać się zdawał ku dworowi.
— No, rzekł kapitan — pod noc gościa nam Pan Bóg daje — nie bardzo to wygodne... myśl Stasiu o wieczerzy...
— Nie bardzo się boję, bo mam zapasy, odezwała się kapitanówna, byle gość tatkowi był miły...
Przysłuchywali się coraz zbliżającéj się bryczce.
— Ani chybi do dworu ktoś! potwierdził kapitan.
Stasia wspięła się na palce, chcąc wyjrzeć, ale o mroku nic już widać nie było... W tém brama się otworzyła i oczekiwany gość wtoczył się na dziedzińczyk... Kapitan i jego córka ciekawie się przypatrywali przybywającemu, gdy mężczyzna okryty płaszczem skoczył z bryczki — a Stasia wprzód nim głos usłyszała, poznała go instynktem i zawołała z radością:
— Pan Zdzisław!
Był to on w istocie.
Wesoło przywitał kapitana i ucałował rączki Stasi.
— A Herminia? zapytał.
— W Suszy od paru dni — odpowiedziała Stasia: taka z niéj gospodyni! Tyle ma do roboty...
— Ale zkądżeś pan tu się wziął? myśmy się go wcale nie spodziewali, przerwał kapitan.
— O! bom umyślnie bałamucił, aby Mini zrobić niespodziankę, zawołał Zdzisław. Naostatek ten nieznośny interes Alfa jakoś dobiłem. Sprzedałem mu korzystnie majątek. Wszystko skończone... a ja odetchnąć tu powracam...
Nie kazał Zdzisław bryczce ruszać, bo natychmiast chciał spieszyć do żony. Stasia radaby go była zatrzymała i nakarmiła, ale tak mu było pilno.
— Bryczkę, rzekł śmiejąc się, zostawię zdaleka, a sam cichuteńko się pieszo zakradnę i... spadnę jéj jakby...
— Z nieba! zawołała Stasia w ręce klaszcząc.
— A! tak mi niewysłowienie do niéj tęskno! tak pragnę ją widzieć!...
— Trochę się gniewa na was, szepnęła Stasia.. boście też nadużyli naszéj cierpliwości.
— A gdzież Alf? zapytał hrabia.
— W miasteczku prawie ciągle, poczęła Stasia; zdaje mi się, że Wilelmski go w billard grać nauczył — i że z nim po całych dniach się zabawiają.
Zdziś ramionami ruszył.
— Ten także odsiedział dobre rekollekcye i musi mnie przeklinać! zawołał...
— A hrabio... myśmy tu mieli wiadomości — szepnęła Stasia — bawiłeś się tam podobno doskonale? O! my tu o wszystkiém a wszystkiém mieliśmy raporta...
Gdyby nie mrok, dostrzegłaby była kapitanówna, że się Zdziś zarumienił, zagadując czémś zaraz. Gwałtem chciano go zatrzymać na herbatę, lecz spojrzał na zegarek, było dosyć późno, pocałował w rękę Stasię, uścisnął kapitana, skoczył na bryczkę i kazał jechać do Suszy...
— Ot to się hrabina ucieszy! zawołał po odjeździe jego kapitan...
— Wiem, że ani przypuszczała, ażeby przed dwoma tygodniami mógł nadjechać — dodała Stasia — wybornie nas wszystkich zwiódł...
Rozmowa ustała, Porowski się zamyślił, w dali słychać było długo tętniącą bryczkę, potém ucichło wszystko i cicha noc do snu spokojną wieś ukołysała.
Spodziewano się wiadomości lub gości z Wólki nazajutrz rano, ale napróżno...
— Będą po obiedzie... mówiła sobie Stasia...
Kapitan chodził od okna do okna... córka siadła grać do fortepianu i cała zatopiła się w muzyce... Nie uważała, jak nagle wszedł ojciec w kapeluszu na głowie, blady i poruszony, i jąkającym się głosem odezwał:
— Muszę wyjechać na kilka godzin... moje dziecię... zostań tu, proszę cię, nie ruszaj się nigdzie z domu... wkrótce powrócę.
Stasia tak dobrze ojca znała, iż z twarzy jego wyczytała, że się coś nadzwyczajnego przytrafić musiało, coś niepomyślnego... Porwała się z rączkami załamanemi od fortepianu krzycząc:
— Ojcze! co to jest? na Boga!...
Kapitanowi głos zamarł w ustach...
— Nic — rzekł — nic... późniéj... ja nie wiem sam... bądź spokojna...
Jąkał się i za głowę chwytał... Pocałował w czoło córkę, koń stał przed gankiem... Siadł nań i popędził galopem. Stasia tyle tylko dojrzeć mogła, że się skierował ku Suszy...
— Tam się nieszczęście jakieś stać musiało! zawołała ręce łamiąc i padając na ławkę... O Boże! cóż to może być!...
Niepokój ją opanował, który na miejscu usiedzieć jéj nie dawał; poczęła się przechadzać po pokojach, miejsca sobie znaleźć nie mogąc.
— Co to może być? powtarzała ciągle strwożona...
W pokoju ojca, do którego weszła, szufladka świeżo wysunięta była i niezamknięta. Stasia zobaczywszy to, poszła zrobić porządek, gdy na podłodze spostrzegła pomiętą kartkę...
Schwyciła ją rękami drżącemi... Był to kawałek papieru oddarty od czegoś, na którym ręką Zdzisława, niewyraźnie, gorączkowo, zmienioném pismem, stały następujące nakreślone słowa:
„Kapitanie! Jako jedynego przyjaciela, zaklinam cię, przybądź do mnie, ratuj mnie... Jestem chory, nieszczęśliwy — sam... Stało się nieszczęście wielkie... Potrzebuję rady, pociechy, ratunku.“
Stasia z bijącém sercem czytała i odczytywała. Myśl jéj błąkała się, nie umiejąc pojąć, co to znaczyć mogło....
Z tém samém uczuciem leciał Porowski do Suszy... Gdy dobiegł do dziedzińca, nie zastał nikogo, coby konia odebrał... musiał go do płotu przywiązać... Domek stał jakby pusty, drzwi pootwierane... Wszedł, nie wiedząc gdzie się pokierować.
W saloniku wszystko było w porządku, krośna, robota, książki, tylko chustka czarna rzucona w środku na ziemię, pomięta, jakby zgubiona była przez kogoś...
W drugim pokoju, który był gabinetem Herminii, straszny nieład panował. Sprzęty były powywracane, poobalane wazony, a na jasnéj ścianie zczerniała plama, jakby krew bryzgnęła i zaschła...
Widocznie odbyła się tu jakaś scena tragiczna, któréj śladów zatrzeć nawet nie miano czasu...
Przez pusty pokój jeden jeszcze kapitan dostał się do kancelaryi Zdzisława... Drzwi do niéj stały otworem. Hrabia leżał na szezlągu na wznak, z rękami pod głową, z włosami w nieładzie, w odzieży potarganéj, wyciągnięty jak trup, z zamkniętemi oczyma... Blada twarz jego pomarszczona, sfałdowana, była jakby kartą, na któréj czarny dramat się wypisał.
Słysząc kroki, porwał się, otworzył oczy, załamał ręce, zakrył niemi twarz i rzucił się nią na kanapę...
Porowski stał niemy, pytać nie śmiał...
Wtém dźwignięty jakąś siłą gwałtowną, zerwał się hrabia i siadł, wyciągnął rękę milczący, wskazując siedzenie.
Kapitan jeszcze pytać się wahał...
— Co ci jest? co to jest? rzekł w końcu po długiém milczeniu, którego Zdzisław przerwać nie miał siły...
Czekał jakiś czas na odpowiedź...
— Powiem, powiem wam wszystko... dla ludzi trzeba ukryć srom i nieszczęście, z wami muszę je podzielić...
Westchnienie jak jęk, wydobyło mu się z piersi...
— A cóż? zawołał nagle — stało się to, czegom się był powinien spodziewać... Podkradłem się z sercem bijącóm pod okna domu, pod drzwi, ażeby podsłuchać rozmowy kochanków i zastać ich w czułym uścisku, szydzących ze mnie...
Alf!... Nie wiem czym go zabił czy ranił tylko... strzeliłem do niego...
Kapitan ręce podniósł do góry.
— Bryznęła krew... zasłoniła go sobą odemnie ta kobieta... Co się stało nie wiem, bom padł... oszalał...
Nawet domu od niesławy ocalić nie mogłem... Nie byłem panem siebie...
Jęknął.
Porowski zadumany milczał...
— Co się stało, rzekł — na to poradzić nie podobna... Ale gdzież... hrabina...
— Poszła z nim... musiała... Nie wiem... nic nie wiem...
I głowę w ręce ująwszy zamilkł Zdzisław...
Kapitan przechadzać się zaczął...
— Dosyć tego szału i rozpaczy, rzekł głosem smutnym... trzeba w domu zatrzeć ślady téj sceny... ludzie się rozbiegli... po całém sąsiedztwie wieść się rozniesie...
— Niech się dzieje co chce — odparł Zdzisław — mnie już wszystko zupełnie jedno...
Nie przeciągając dłużéj rozmowy, kapitan wysunął się w dziedziniec... szukając ludzi. Kupka ich na folwarku przerażona, zgłupiała, siedziała pod piecem płacząc i stękając... Porowski wziął chłopaka i poszedł z nim do pokojów. Zdzisław znowu leżał na kanapie na wznak i jęczał.
W kilka godzin potém, gdy napróżno oczekiwał Porowski, aby się mógł czegoś więcéj dowiedzieć od Zdzisława, znalazł go w gorączce i nieprzytomnym...
Potrzeba było posłać co rychléj po lekarza, a do Wólki oznajmić, aby go tam nie oczekiwano...
Musiał napisać do Stasi, lecz uważając pobożne kłamstwo za obowiązek, doniósł jéj, że hrabina otrzymawszy wiadomość o niebezpiecznéj chorobie ojca, nagle wyjechać musiała do Berlina, a Zdzisław ze znużenia i niepokoju zachorował także mocno...
W nocy żądany lekarz, ten sam, który w ostatniéj chorobie czuwał nad hrabiną, przybył wylękły... i wprost poszedł do łoża chorego. Nakazał spokój — ruszył ramionami, nie umiał powiedzieć nic, nad dwa słowa:
— Może umrzeć...
Pozamykano okiennice, posadzono starego sługę, który niegdyś w Samoborach był jeszcze za lepszych czasów, kapitan z doktorem wyszedł do pustych pokoików, pełnych jeszcze śladów życia, wesela, szczęścia, które ztąd ubiegło na wieki...
— Późnoście przybyli trochę — pewnie was nie zastał posłaniec — odezwał się kapitan...
— Owszem, alem się oddalić nie mógł, byłem tam potrzebny, rzekł doktór: w obec lekarza wszyscy chorzy są równi. Miałem pilną robotę. Opatrywałem ranę tego łotra...
Porowski drgnął.
— Niebezpieczna?
— Nic mu nie będzie... odparł lekarz spokojnie: strzelony w rękę, którą się zasłaniał, potłuczony przez Zdzisława, zgnieciony — zbity... ale... wyjdzie...
Ma przy sobie dozór dobry, bo go ta kobieta nie opuszcza na chwilę...
Ruszył ramionami.
— Tegośmy doczekali na tę nieszczęśliwą rodzinę. Nie dosyć było upadku, trzeba było sromoty i niesławy, aby ją dobić...
— Cóż, myślą tu pod bokiem siedzieć w miasteczku? zapytał Porowski.
— Nie, już wyjechali. Obandażowałem go na drogę, wzięli z sobą felczera... nie ma ich...
Kapitan lżéj odetchnął...
— Tak lepiéj, rzekł: niech przynajmniej na oczach nie będą. Prędzéj się to nieszczęście zatrze i zapomni...
Stary doktór potrząsł głową.
— Nigdy się takie rzeczy nie zapominają — szepnął... A! kapitanie — tego dnia gdy piękna, szczęśliwa hrabina Julia obchodziła pełnoletność swego jedynaka... dziedzica pięknego imienia i włości — któż z nas wśród téj uroczystości mógłby był przeczuć, co czeka tę rodzinę, któréj szczęście przyświecało...? Zdziś... to pieszczone, dobre dziecię, na takie losy!! takie losy...
Pamiętasz go zwijającego się z Mangoldówną w tańcu... tę parę śliczną, wesołą?...
Co się z nimi stało?!
— Alboż Mangoldówna...
— A no — wiecie pewnie... Włoch muzyk ją zbałamucił... Ojciec wywiózł, schła biedna... ale już jéj nie ma, bo kawaler wykradł i uciekli razem... temu parę tygodni... Ojciec to trzyma w tajemnicy... lecz szepczą już po okolicy — wiedzą wszyscy... Takie rzeczy się nie utają...
Wzdrygnął się Porowski, jakby ogarnięty strachem...
— Jakieś niepojęte przeznaczenie — fatum padło na okolicę naszą... kończył doktór... Nowy dziedzic Samoborów stracił dzieci i żonę, nie wiem co i z nim będzie... Słowem ruina, śmierć... niedola...
— Bóg łaskaw, ubogą moją chatę uchował! westchnął Porowski — niech Mu za to będą dzięki!
Przyznam się wam jednak, że zetknięcie z hrabiną mojéj córki dziś mi cięży. Radbym zatrzeć pamięć jego...
Biedny Zdzisław...
Całą noc przesiedzieli tak to zachodząc do pokoju chorego, to wzdychając i szepcząc po cichu. Porowski nad ranem, uprosiwszy doktora, aby przez pamięć dla Samoborskich pozostał przy Zdzisławie i nie opuszczał go, przyrzekając powrót swój, pojechał do domu...
W Wólce wszystko spało... tylko tętent konia posłyszawszy, Stasia, która się nie rozbierała, wybiegła naprzeciw ojca. W milczeniu pocałował ją w czoło. Spojrzała mu w oczy i twarz chmurną, i pytać nie śmiała...
Przeprowadziła go do jego sypialni. Zdawała się czekać na to, ażeby jéj sam coś powiedział, lecz stary był tak znękany, że padł na łóżko nie mówiąc ani słowa.
— Trzeba co ojcu?
— Nic — spoczynku trochę... moje dziecko...
— Czy ja nic wiedzieć nie mogę? nieśmiało zapytała córka.
— Dowiesz się, niestety! choćbym wolał, ażebyś mogła nie wiedzieć o niczem, dziecko moje. Są to kary boże... chłosta za grzechy...
Westchnął stary.
Stasia zwieszoną rękę pocałowała...
— Zdzisław chory...? spytała po cichu... Tam nie ma nikogo.
— Doktor jest... zamknął kapitan — idź — spocznij...
Stasia posłuszna wysunęła się po cichu...
Tegoż dnia ksiądz kanonik Starski przybył do prezesa Mohyły w odwiedziny, rzadki gość, i tém miléj przyjmowany... W miasteczku już była wieść o wypadkach gruchnęła, pani Wilelmska dowiedziała się o wszystkiém, a nie mogąc sama swéj pensyi porzucić, nie wiedząc czy kapitan zajmie się Zdzisławem, uprosiła księdza Starskiego, aby pojechał dać znać o wypadkach prezesowi... Wyprzedziła jednak kanonika stugębna fama, zastał Mohyłę we łzach, zadumanego, strapionego, niemal w rozpaczy. Syn i córka pocieszać się go starali.
Starzec powtarzał po cichu.
Fatum! fatum.
Zaczęły się świeckie i duchowne komentarze bez końca. Każdemu się teraz zdawało, że z twarzy nieszczęśliwéj kobiety zawczasu jéj płochość wyczytał. Mohyła obwiniał kapitana za list rekomendacyjny do Puciaty... Radzono co poczynać, dopytywano co i jak się stało... czy hrabina istotnie uciekła...
Kanonik wiedział tylko to, co po miasteczku rozpowiadano: że w nocy na prostéj furze przywiózł chłop ranionego i okrwawionego pana Alfonsa, a z nim płaczącą kobietę, że doktór zaraz rany jego i potłuczenia opatrzył, i że mimo nich, razem z tą panią oboje pocztą w nocy wyjechali...
Z Suszy już się rozeszła wieść, że Zdzisław leżał chory, że wezwano doktora i że był dozór i opieka z Wólki...
Niemniéj Mohyła uprosił syna, ażeby zaraz jechał do Suszy — kazano niezwłocznie konie zaprzęgać. Kanonik się wahał czyby i jemu udać się tam nie wypadało... Prezes był za tém... Ruszyli więc oba...
W Samoborach w ciemnéj izbie siedział Sebastyan sam jeden po dniach całych. Jeden kozak stary Hrusza miał prawo wchodzić do niego i despotyczną nad nim rozciągał opiekę. Dziki ten człek ulegał posłuszny jemu jednemu. Nazajutrz wieczorem po katastrofie w Suszy, wszedł powoli kozak i u progu stanął.
Sebastyan się na niego popatrzał.
— Co tobie?
— Mnie nic, tatku — ja wam pociechę przyniósł.
— A jaką? Mnie? pociechę? Coś ty stary oszalał?
— Nic tatku — tobie powinno być lżéj, kiedy wrogom twoim ciężko...
Sebastyan wlepił w niego oczy...
— Choćby ziemię gryźli — rzekł — nie powrócą mi moich, com ich utracił... co mi ich Bóg wziął... Nie ma Wikta, Pawełka i Naści! nie ma.
— Są oni u Pana Boga w niebiesiech, batku...
— A gdzież twoja pociecha? co? zapytał garbus...
Kozak wąsy pokręcał.
— Tam! wskazał ręką w stronę Suszy. Siedziało nam pod bokiem grafiątko... prędko go nie stanie... Wziął sobie żonkę harną... i przyjaciela, tego co to tu do was się raz zgłaszał... Przyjaciel mu żonkę odkochał i uciekli... tyle że go słyszę zbił i pokrwawił... a sam leży chory... ino ducha słychać. Mówią, że umrze...
Garbus się porwał poruszony...
— Ręka boża! palec boży... z rozdzielonéj rodziny nie zostanie potomka... z Kaimowéj krwi nikogo!... I oni, i ja!! Tak Bóg chciał... Wszyscy razem na pohybel!!
Kozak westchnął.
— Za coż wy?
— Za co?... mruknął Sebastyan — bom i ja nie lepszy był... Czytałem w piśmie ząb za ząb... oko za oko, a nie słuchałem Chrystusa co kazał policzek nastawić... Szedłem przebojem nie pokorą... Szatan wziął serce jak swoje...
Tyle tego...
— Batku... ty nie winien...
— Milcz, stary... wszyscy grzeszni — jam grzesznik... Kara boża nad wszystkimi...
Hrusza stał w progu długo, rzucał słowem kiedyniekiedy, lecz garbus mu już nie odpowiadał... i wyszedł w końcu wzdychając...
W Wólce Stasia biedna płakała... ojca nie było, pozostała sama, z myślami strasznemi, osmucona, niespokojna — niewiele wiedząc, domyślając się tylko... i żałując wszystkich... Lecz na oczach jéj stał Zdzisław chory, o którego ani się dowiedzieć nie mogła, ani pytać nie śmiała...
W garderobie, na folwarku, od ludzi z Suszy wiedziano wszystko i rozpowiadano, lecz nikt nie śmiał przyjść z tém do panienki... obawiano się kapitana... Tak cały dzień w niepewności spędziła biedna, przechodząc od okna do okna, czekając na ojca, trwożąc się każdym szelestem... Przemogła w końcu ciekawość i niepokój, przesunęła się do staréj klucznicy, aby choć od niéj zasięgnąć wieści.
Rakowska, tak się zwała stara sługa, milczała, w początku, aż natarczywe pytania Stasi otworzyły jéj usta...
— Panience to tam — odezwała się — nie bardzoby o tém wiedzieć potrzeba, że się takie brzydkie rzeczy po świecie dzieją... Ale to ludzie ślepi... jak Bóg miły! Ja dawno wiedziałam, że się to źle skończy... Chodzili oni z sobą raz wraz i po ogródku szepcząc, i po pokoju po kątach siadując. A po co było takiego gacha przy żonie zostawiać?... Albo to hrabia nie wiedział, że on się jeszcze przed ślubem kochał w pannie?
Raz rozpocząwszy opowiadanie, stara Rakowska już się powstrzymać nie mogła. Zbliżyła się tylko do samego ucha Stasi.
— Słyszę, jak ztąd po nocy wyjechał — szeptała... czy go co tknęło... czy przypadkiem... bryczkę porzuciwszy, poszedł cichusieńko do domu. Podkradł się pod okno otwarte... wysłuchał rozmowy i dopiero wpadł z pistoletem na zdrajcę...
Zbladła Stasia krzyknęła:
— Jakto? zabił go? strzelił?
— Strzelił, ale nie zabił... Hrabina zaczęła krzyczeć... ludzie nadbiegli z całego dworu... patrzali jak go mordował, dopiero ona sobą zasłoniła i uratowała, a hrabia padł jak długi na ziemię....
I tak słyszę krwią brocząc on, a ona go sobą zakrywając, wyszli ze dworu pieszo, sami... na gościniec po nocy... Podobno chłopa spotkali co ich furą odwiózł do miasteczka...
Stasia reszty się już mogła domyślić, ze łzami w oczach rozgorączkowana, pobiegła nazad do siebie. Pierwszy raz w życiu ocierała się o taki dramat, który na niéj straszne uczynił wrażenie...
Zastał ją powracający późno kapitan, bladą, chorą, zmienioną...
— Jak się ma Zdzisław? spytała cicho...
— Źle się ma... leży w gorączce... jeśli go Pan Bóg ocalić zechce, cud to będzie... Młody jest wytrzymać może...
— A któż przy nim?
— Doktór! Dziś ma przybyć Wilelmska...
Stasi od wczoraj chodziło po główce, żeby się tam wprosić na dozorczynię do chorego — ale nie śmiała. Wzdychała do tego... lecz czyby ojciec pozwolił?
Kapitan trzeciego dnia oznajmił, że gorączka w tyfoidalną przeszła, i że się obawia sam przywieźć zaród do domu...
— Juściż dla strachu nie przestanę powinności spełniać — żołnierz jestem... rzekł do córki — ale mi idzie o ciebie...
Na folwarku więc przebierał się i okadzał Porowski, powracając do domu. Przy takich ostrożnościach mowy być nie mogło, aby Stasi tam jechać dozwolił.
Codziennie tylko przynoszono wiadomości z Suszy, oczekując, aby się choroba przesiliła, co się trzy tygodnie przeciągnęło... Zdzisław leżał między śmiercią a życiem, nieprzytomny... a doktor nic powiedzieć nie umiał. „Będzie co Bóg zrządzi!“ mruczał.
Do Samoborów téż przychodziły wiadomości o chorobie... Kozak z niemi co dzień stawił się przed panem, jak z raportem...
— Zdaje się, że już z niego nic nie będzie — mówił w ostatku. Ksiądz już był — a doktor powiada: — chyba cud...
— To mnie tam czas... mruknął garbus...
Hrusza jeszcze stał u drzwi, gdy Sebastyan wziął słomiany kapelusz i kij i wyszedł.
Znał już dosyć okolicę, by nie potrzebować przewodnika ani drogi do Suszy, a miał zwyczaj chadzać przełajem, nie pilnując ścieżki, na prost przez pole, czy błoto... Tak i teraz się powlókł do Suszy. Kozak patrząc od płotu za panem, głową tylko osiwiałą pokiwał...
Kapitan siedział w ganku z doktorem, gdy ta poczwarna postać pokazała się w dziedzińcu i wprost zbliżyła do nich. Domyślili się w niéj raczéj, niż poznali Samoborskiego, i wzdrygnęli się oba... Doktór odszedł zaraz, nie chcąc się z nim spotykać, Porowski został...
Podszedłszy pod ganek, garbus ręką się od światła zasłonił i począł przypatrywać Porowskiemu...
— A co? spytał — jak jemu?
— Komu? mruknął kapitan...
— Choremu? głośno powtórzył stary, choremu? jak? kiedy umrze?
— A któż może wiedzieć, czy umrze i kiedy! ruszając ramionami odezwał się Porowski — ja wam tego powiedzieć nie mogę.
— Ksiądz był?
— Ksiądz wczoraj przyjeżdżał...
— Co mówi doktór, jeśli on co wie?
— Źle jest... odmruknął kapitan — to wszyscy wiemy... umrzeć może, ale i żyć może...
Zamyślił się garbaty...
— Jak żyć ma, tom ja tu nie potrzebny, rzekł ponuro... A no, słuchajcie, wy coście mu przyjaciołmi byli... jeśli umrze... ja pogrzeb sprawię... ja...
Kapitan długo patrzał, i milczał nim się na odpowiedź zebrał...
— Bóg z wami, panie Samoborski — rzekł — jeżeli umrze, stanie mu na trumnę i świece... a gdyby nie starczyło, ma przyjaciół, co go do grobu zaniosą. Ofiara wasza niepotrzebna...
— To obowiązek nie ofiara — zawołał garbaty; ja z nim żyć nie będę — nie — ale umarłego pochowam... bo to moja krew, choć zgniła... I o to się upomnę, bo to prawo moje — a ja nie dam sobie odjąć prawa mego...
Stuknął kijem w ziemię, popatrzał na kapitana, który milczał, chciał się zawrócić i namyśliwszy, wstąpił na wschodki od ganku, minął kapitana, wszedł do domku... Zastąpił mu drogę sługa, popchnął go... Przewlókł się przez puste izby i doszedł do drzwi chorego... otworzył je, doktór stojący w progu usunąć się musiał, zbliżył się do samego łoża... Zdzisław leżał nieprzytomny i zmieniony, z głową obwiązaną szmatami, na pół już tylko żywy. Pierś się ledwie poruszała oddechem...
Stary przysunął się ku niemu, ręce złożył, patrzał nie mówiąc nic — poruszały mu się wargi, nie wydając głosu... jakby szeptał modlitwę... Stał tak minut kilka, zawrócił się zwolna, tym samym wolnym krokiem wywlókł na ganek, pominął nie zaczepiwszy kapitana, i naprost znowu powrócił do Samoborów bez drogi.
Kozak czekał na niego u płotu... Postrzegłszy go, garbus głową tylko dał znać, że już po wszystkiém było...
— Samoborskim pohybel! mruknął: ja ostatni — pochowacie i mnie rychło!...


∗             ∗

Miłość ludzka, na którą Samoborscy dawniéj zapracowali, okazała się teraz przy łożu nieszczęśliwego Zdzisława, który długo bez nadziei uratowania, męczył się w straszliwych uściskach choroby, zdającéj się śmiertelną. Lekarz stary po kilkakroć zupełnie wątpił, sprowadzono konsylium, użyto wszelkich środków jakie nauka dostarczała, i w chwili gdy już wcale ocalenia nie było nadziei, młodość wysiłkiem jakimś utrzymała go przy życiu. Stary lekarz zaręczył za to, że po przebytéj kryzys, powoli przyjdzie do zdrowia...
Co kilka dni garbus przychodził dowiadywać się o chorego, zwykle nie odzywając się do nikogo, przeciskał gwałtem do pokoju, stawał u łoża i odchodził mrucząc. Ostatnim razem postrzegłszy zmianę i spytawszy doktora, który mu powiedział, że żyć będzie, odezwał się:
— To ja tu nie mam już co robić.
I wyszedł, więcéj się nie zgłaszając do Suszy.
Kapitan, pani Wilelmska, syn prezesa, mieniali się ciągle, tak, że zawsze był ktoś co nad chorym czuwał.
Jednéj tylko Stasi, która najmocniéj pragnęła się tam dostać i być użyteczną, ojciec przystępu do chorego, z obawy zabronił.
Gorączki przebieg był straszliwy, i choć zostawił ofiarę przy życiu, z młodzieńca kwitnącego zdrowiem i wdziękiem, uczynił niedołężnego, zestarzałego, osłabłego wycieńczonego łazarza. Poznać go było trudno teraz, tak się zmieniły rysy nawet, tak wypełzła czaszka, ściągnęły się policzki, zapadły oczy... Trupem się wydawał raczéj, niż żywym człowiekiem... Nierychło nawet wróciła mu mętna pamięć wypadków, które były choroby przyczyną. Wielu z nich nie mogąc przypomnieć, nie pytał o nie, choć zdradzał ich nieświadomość. Siły poczęły wracać powoli bardzo...
Jak Zdzisława tak domek jego zmienił ten wypadek zupełnie... Obozowali w nim ciągle, doktorowie, przyjaciele, sługi, dozorcy... przeznaczenie mieszkań się odmieniło, sprzęty pozrzucano do kątów... nieład panował wszędzie... Kapitan przewidując niemiłe wrażenie, jakie na chorym uczynią ślady pobytu żony, wszystko co do niéj należało, co ją przypominać mogło, spakować kazał i wyrzucić do składu. Skrwawioną ścianę zamalowano, usunięto co tylko nieszczęsny wieczór mogło choremu przypomnieć.
Zdzisław téż ani mógł pomyśleć wyjść z sypialnego pokoju, w którym leżał; przenoszono go z łóżka na kanapę, a z pomocą ludzi nawet nierychło się mógł dźwignąć... Był milczący, odpowiadał słowy urywanemi; rozmowa z nim była niepodobieństwem... Całe dni leżał patrząc w sufit, wzdychając niekiedy, nie potrzebując ani zajęcia, ani ludzi, ani rozrywki żadnéj. Pani Wilelmska, z którą przychodziły wspomnienia lat lepszych, była mu najmilszą. Obchodziła się ona z nim jak z dzieckiem, rozkazywała i nigdy się jéj nie sprzeciwiał... Wszystko zresztą przyjmował tak obojętnie, iż z twarzy jego najmniejszéj oznaki wzruszenia, ani radości dobadać nie było podobna. W téj małéj Suszy, któréj gospodarstwo było na łasce pisarza, a dochody z niéj prawie żadne, zabrakłoby może najpierwszych potrzeb życia, gdyby ich Wólka, pani Wilelmska i prezes nie dostarczali. Kapitan doglądał roli i gospodarował.
Zdzisław już powoli do sił przychodził, gdy się zgłosił do kapitana stary Puciata, także dopiero powstający z choroby, któréj przyczyną był powrot córki. List jego był suchy, smutny, dziwny. Uległ on konieczności, potrzebował zgody na rozwód, aby małżeństwem zatrzeć pamięć tego co zaszło. Kapitan miał polecenie mówić o tém ze Zdzisławem. Dopominano się téż o rozmaite pozostałości, pieniądze, wszystko co do hrabiny należało.
Kapitan zrazu mówić się o tém wahał, a pragnąc oszczędzić Zdzisławowi przykrych szczegółów, zażądał tylko od niego plenipotencyi. W sprawie rozwodowéj wszakże służyć ona nie mogła — do niéj więc Zdzisława przygotować było potrzeba. Jednego poranka widząc go silniejszym, już bowiem w krześle mógł siedzieć, Porowski po namyśle długim, odezwał się:
— Panie Zdzisławie, trzeba żebyś się uwolnił prawnie od tych więzów, od których dzięki Bogu jesteś oswobodzony. Rozwód jest koniecznością dla stron obu.
— A tak! szepnął hrabia, wszystko co trzeba zrobię, podpiszę chętnie... Proszę mnie zastąpić — wskazać co mam czynić...
Umilkli wprędce. Sprowadzono prawnika, Zdzisław nie mówiąc słowa popodpisywał co mu kazano.
Wśród téj rekonwalescencyi nad wszelkie spodziewanie przedłużonéj, nadjechał znowu do Wólki Żabicki... Obudziło się w nim dawne do Zdzisia przywiązanie, drugiego dnia był już u niego...
Nie pojmował on po męzku, aby z powodu choroby zbytnio należało oszczędzać człowieka omijać drażliwe przedmioty, wypieszczać go na to, ażeby potém całym ciężarem spadła nań rzeczywistość. Żabicki surowy był dla siebie i dla drugich. Z prawdziwie męzką naturą patrzał zawsze w oczy wypadkom, nazywał rzeczy po nazwisku i przecinał węzły odrazu. Nie podobało mu się to przemilczanie pieszczotliwe, którém otaczano Zdzisława... Za drugą czy trzecią bytnością, widząc go nieco silniejszym, ale zawsze jeszcze milczącym i pochmurnym, Żabicki wprost go zagadnął:
— Panie Zdzisławie, dzięki młodości, uratowałeś życie, trzeba je rozpocząć na nowo i nie pieścić się... Pomyśl wcześnie o sobie...
— Ale ja jeszcze się ruszyć nie mogę, jakże chcesz...?
— Właśnie nim się ruszysz, rozważ zawczasu, co masz czynić. Jesteś wolny, gdyż o rozwód postarają się w Berlinie... Pan Alfons oczekuje nań niecierpliwie, aby coprędzéj poprowadzić jejmość do ołtarza...
Zdzisław zmilczał...
— Widziałeś ich? spytał cicho.
— Z daleka... rzekł Żabicki, nigdy ku nim sympatyi nie miałem, a dziś mniéj niż kiedykolwiek... Powiem ci tylko, że cokolwiek i jakkolwiek się stało, dobrze się stało... Wyszedłeś czysty ze sprawy brudnéj. Alf zupełnie zdrów, nawet mu postrzał w rękę nie przeszkadza, jak słyszałem, grać na fortepianie... Myślą oboje o osiedleniu się na wsi, gdzie? nie wiem. Wątpię, ażeby tutaj...
— To mi wszystko jedno — mruknął Zdzisław...
— Bardzo się cieszę, że zobojętniałeś i chłodno się na to zapatrujesz — ale cóż myślisz z sobą? Prawdą a Bogiem gospodarzem nie będziesz nigdy, a na Suszy nie ma co gospodarować — musisz o czém inném pomyśleć.
— Ale — o czém? zapytał Zdzisław...
— Zmiłuj się, młody jesteś, młodszy odemnie, zbierz się tylko na energię...
Zdzisław spuścił głowę...
— Męztwa — męztwa i pracy, a wszystko będzie dobrze. Powtarzam ci, życie na nowo rozpocząć należy.
— Ale ja nie bardzo na życie rachuję...
Żabicki starał się wlać w niego otuchę, to powagą, to żartami budząc do życia; chociaż kapitan nieco był takiemu obcesowemu działaniu na chorego przeciwny, nie miało ono wcale złych skutków. Zdzisław zażądał książek...
Żabicki teraz już bliższym będąc celu i spodziewając się rychłéj doktoryzacyi, postanowił i w swojéj sprawie krok stanowczy uczynić...
Na przechadzce z kapitanem zagaił ją po swojemu, otwarcie:
— Pozwolisz mi pan pomówić z sobą — rzekł. Jestem ubogi, ale będę miał kawałek chleba z pracy, tak się spodziewam... Gdybym sięgnął oczyma i sercem do panny Stanisławy, nie miałbyś mi pan tego za złe?
— Mój mości dobrodzieju — odparł kapitan: szacuję go wielce, nic nie mam przeciwko temu, ale postanowiłem zostawić wybór córce mojéj i proszę z nią mówić o tém. Jeśli ona nie będzie przeciwna, masz pan zezwolenie moje...
Podali sobie ręce, i sprawa skończona została w kilku słowach.
Tegoż wieczoru Żabicki w ganku zastał pannę Stanisławę samą, zbliżył się do niéj nie bez wzruszenia. W istocie, pomimo że z nim była bardzo dobrze, nie wiedział, nie czuł, przewidzieć nie mógł, jak przyjmie jego oświadczenie. Przywiązał się do niéj. Krok stanowczy niepokoił go trochę, lecz na cóż się miał dłużéj uwodzić?
— Panno Stanisławo — odezwał się — niepodobna żebyś pani nie uważała, iż ja do Wólki się przywiązałem, jestem natrętnym gościem... a ściąga mnie do niéj nie co innego nad tę nadzieję, że pani mnie nie odepchniesz... Czyś pani nie wyczytała z mych oczu...?
Stasia swoje spuściła i zarumieniła się mocno. Żabicki sięgnął po rękę, któréj mu nie odmówiła...
— Powiedz pani szczerze... mogę się ja spodziewać?
— Szacuję pana wielce — odezwała się żywo Stasia — lecz, nie bierz mi tego za złe... chciałabym dlań powziąć więcéj niż chłodny ten szacunek jeżeli z sobą żyć mamy. Kłamałabym, gdybym mu powiedziała, że czuje więcéj... Poczekajmy...
Żabicki pobladł nieco...
— Jeżeli pani każesz — czekać będę, rzekł — chociaż małą mam nadzieję. Przywiązanie się rodzi od razu, nie przychodzi stopniowo... Niestety! Jam je powziął dla pani dawno... wyprobowałem je, że jest stałe... wiem, że oczekiwanie go nie osłabi...
— Wdzięczna panu jestem... lecz... nie miéj mi za złe!
— A! pani! szczerość cenić umiem, wyżéj ją szacuję nad wszystko!! Wszak mi nie będzie wzbroniono bywać?
— Jak dawniéj, zostańmy na stopie dobréj przyjaźni...
Żabicki nie mówił więcéj, nie starał się już obudzić litości, ani narzucać, zrobiło mu się smutno — zamilkł. Nadchodzący kapitan napróżno starał się po ich twarzach rozpoznać skutki rozmowy. Milczenie obojga wróżyło mu, że rzeczy nie poszły po jego woli. Porowski życzyłby był sobie może świetniejszego dla córki małżeństwa, lecz Żabicki był mu wystarczającym, byle się Stasi podobał.
Wieczór zszedł jak zwykle. Po odjeździe gościa kapitan pośpieszył do córki...
Nic nie mówiąc, rzuciła mu się na szyję.
— Żabicki ci się musiał oświadczyć?
— Tak, mój drogi ojcze...
— I cóż?
Stasia wyraziście spojrzała mu w oczy...
— Prosiłam go o zwłokę...
— Jakto? dla czego?
— Bo go bardzo szacuję, ale — nie kocham... Może się to znajdzie późniéj...
— Ale czegoż to ty chcesz znowu? ofuknął trochę zakłopotany Porowski... Nie trzeba zbytnio przebierać — człek młody, przystojny, uczciwy, pracowity... Ludzie tacy nie rosną jak grzyby.
Po cichuteńku Stasia odważyła się odpowiedzieć:
— A Stasie czy rosną jak pieczarki?
Kapitan ją ucałował wzdychając.
— Ty wiesz, moje dziecko, że mi się pozbyć ciebie wcale nie pilno — radbym widzieć cię szczęśliwą... rób jak ci się zdaje lepiéj.
Łzy stanęły w oczach wesołego zwykle dziewczęcia, które od pewnego czasu mniéj wszakże daleko było wesołe i trzpiotowate niż dawniéj; rzuciła się ojcu na szyję...
— Zobaczymy, rzekła — któż wie, ja się rozmyślę może, on poczeka... Nie pilno mi wcale, a tak dobrze przy tobie!!
Stary kapitan odszedł zamyślony i smutny; nie żeby mu tak bardzo o Żabickiego chodziło — inną troskę miał na sercu: lękał się od dawna czy córka nie zajęła się kimś, kogoby był sobie wcale nie życzył, choć go kochał — a teraz obawiał się o to więcéj jeszcze, bo pewne oznaki zajęcia gorącego nie uszły jego oka. Stasia do zbytku się zaprzątała Zdzisławem, co się staremu nie podobało... bo po nim nic się już w przyszłości nie spodziewał.
Był to człowiek widocznie złamany, zabity, i gdyby nawet odzyskał dawne siły a zdrowie, z moralnego upadku po tych wstrząśnieniach trudno mu podnieść się było.
Niebezpieczeństwo ustąpiło, ale pomimo młodości Zdzisław odżyć nie mógł. W pierwszych chwilach konwalescencyi nie zajmował się niczem, późniéj próbował coś czytać, niekiedy słuchał rozmów i uśmiechem lub wstrząśnięciem głowy okazywał, że się niemi zajmuje, lecz trudno było z niego dobyć słowa, a najtrudniéj zmusić go do pomyślenia o przyszłości.
Żabicki nazajutrz po grzecznéj odmowie Stasi, pod wrażeniem jéj przyjechał jak zwykle do Zdzisława. Miał jakąś wewnętrzną potrzebę spowiadania się z tego co czuł... Czoło pofałdowane, wejrzenie surowe oznajmowały, że w niezwyczajnym stanie ducha się znajdował...
— Wiesz panie Zdzisławie — odezwał się siadając — co mi się stało?
Zdziś się odwrócił.
— Oto... po długiém staraniu o pannę Stanisławę, wczoraj...
Hrabia zarumienił się mocno i niespokojny wzrok wlepił w niego.
— Wczoraj, uśmiechając się rzekł Żabicki, ośmieliłem się na oświadczenie, najprzód ojcu, który mnie odesłał do córki, potém córce, która — odesłała mnie ad calendas graecas.
— Ah! szepnął Zdziś — odłożone?
— Nie — rozumiem dobrze, że to jest ocukrowana odmowa miłéj téj i zacnéj Stasi, która kochać nie mogąc... kłamać nie chce... Szacuję ją tém mocniéj, choć serce mnie boli. Pamiętasz Zdzisiu, ten dzień, a raczéj ten wieczór twój świąteczny... w którym wszyscy szaleliśmy upojeni, ty Mangoldównę, ja po raz pierwszy w życiu Stasię, która mnie wyciągnęła do tańca...
Od tego wieczoru padłem jéj ofiarą; ja, co nie marzę nigdy, stworzyłem z niéj sobie migdalik niebieski, który mojemu życiu i pracy przyświecał... Zdawało mi się, że oczy jéj coś mówią do mnie, coś mi obiecują... ale... wszystko to wczoraj... rozprysło się i znikło...
— A... cóż z Mangoldówną? co się z nią stało? zapytał Zdziś nieco się ożywiając... nie wiesz?
— Wiem, ale jeżeli nie ma konieczności, wolałbym ci nie mówić o tém... szepnął Żabicki.
— Proszęż cię? czemu?
— Bo to smutne... Pączek różany stoczył robak... Jest to niby tajemnicą, ale wszyscy wiedzą o tém... Ojciec wziął Włocha muzyka do domu... panienka dała się, mimo swéj dumy, słodkiéj mowie toskańskiéj zaprowadzić w kraj marzeń... Odprawiono Włocha... mówiono dziwne rzeczy... Potém jednego poranku znikła panna... ale okryto wypadek milczeniem, dom zamknięto, ojciec wyjechał... Tłomaczono to różnie. Teraz słyszę że wróciła Elsa do domu... sama, i baron ma świetnie w zimie występować, aby jéj wyszukać męża... Spodziewam się, że tam nie dasz się wciągnąć...
— Ja? zapytał Zdzisław — ale ja — nigdzie! Zlituj się — co za myśl!... dosyć mam i marzeń i prób... potrzebuję tylko spoczynku... tylko ciszy i spokoju... Rany na ciele łatwo się leczą, ale na duszy...
Pierwszy raz Zdzisław mówił tak długo, i pierwszy Żabicki potrafił dobyć z niego coś więcéj nad obojętne słowo.
— A ty co myślisz? zapytał w końcu.
— Ja? rzekł medyk — wiesz, ja jestem we wszystkiém uparty. Stasia mnie odpędziła, ale pozwalając zachować nadzieję. Czepiam się nadziei, choć rozum mówi, że napróżno... Będę czekał i patrzał jéj w oczy... aż się znudzi i powie: — chodźmy do ołtarza. Znam to do siebie, że się we mnie zakochać trudno.
Biedny Żabicki potarł gniewnie włosy i zapalił cygaro...
— Gdyby było można — począł po przerwie — jabym, jako przyszły syn Eskulapa, życzył, żeby z tych stron wyjechać i zmienić powietrze... Doskonała byłaby podróż... gdzieś do Włoch, do Szwajcaryi, w góry... odżyłbyś prędzéj...
— Z czém? jak? krótko rzekł Zdzisław — to niepodobieństwo...
Na tém skończyły się nowe marzenia. W istocie Zdzisław łatwo mógł obliczyć, że teraz oprócz niewiele przynoszącéj Suszy nie miał nic a nic... Środki ostatnie wyczerpała choroba... nie wiedział nawet, jak wiele winien był wszystkim dawnym przyjaciołom, począwszy od prezesa do Wilelmskiéj.
Nadchodziła wiosna... Zdzisławowi nietylko pozwolono, ale zalecono wyjeżdżać i używać ruchu.
Pierwszy raz wyszedłszy z dworku, który się dlań stał nieznośnym, nie wiedział dokąd się udać, zewsząd otaczały go wspomnienia... Nieopodal widać było zabudowania i reszty drzew w Samoborach... Wólka także pełna dlań była pamiątek... Nie miał gdzie się udać, chyba do kapitana, któremu winien téż był największą wdzięczność za nieznużoną jego troskliwość.
Na wozie wysłanym sianem, wpół siedzącego, na pół leżącego, noga za nogą powieziono go do Wólki. Był to cień człowieka... Słabość i tak delikatną cerę jego uczyniła przezroczystą i białą... wszystkie rysy pozaostrzało wychudzenie, oczy tylko większym niż dawniéj ogniem pałały... Lecz z tém odrodzeniem do nowego życia wróciła mu pacholęca fizyonomia, łagodna, pieszczona, uśmiechnięta, marząca — zestarzał twarzą, a odmłodniał jéj wyrazem. Dwie te cechy zdają się z sobą sprzeczne, lecz często się łączą, gdy starość sprowadza spokój i zobojętnienie. Taką obojętność na wszystko zrezygnowaną miał Zdzisław...
Rzadko łzy mu się kręciły w oczach, a uśmiechał się prawie wszystkiemu co słyszał i widział.
I ten dzień wiosenny ze swym oddechem świeżym, z wonią liści, ziemi po deszczu i rosie, kwiatów na łąkach, pączków na krzewach — napawał go jakiemś uczuciem błogiem, wywołującém ów uśmiech spokojny na blade usta... Jechał tak rozglądając się jakby świat widział po raz pierwszy — przypominały mu się jakieś wrażenia odwieczne, zamglone, dziecięce, jeszcze. Śnił niby, tak mało wiązał się do rzeczywistości i życia... Przeżywszy dramat ów krwawy, namiętny, dziwaczny, nie zrozumiał pocoby na nowo miał rozpoczynać drugie życie. Zdało mu się, że skosztował wszystkiego i dopił do mętów... po cóż było powtarzać pieśń prześpiewaną i przebrzmiałą...
W piersi jego było coś pogrobowego, niby uczucie upiora, co wstał pobłąkać się tam, gdzie żył, nogą nietykając ziemi... i przelatując nad nią jak świadek... jak widz, jak widmo, nie należące już do niéj.
Z tém smutném a razem błogiém uczuciem, dojechał Zdzisław do znanego ganku w Wólce... Wóz się zatrzymał, chłopak skoczył aby mu podać rękę, a tymczasem i kapitan i Stasia biegli ku niemu — Stasia cała zarumieniona, zdyszana od pośpiechu, z jakim biegła, aby być pierwszą na powitanie gościa... Oczy jéj jak załzawione padły na Zdzisława i twarz oblana przed chwilą rumieńcem pobladła strasznie, tak się jéj wydał przerażająco, śmiertelnie zmienionym, wynędzniałym, tak ją poruszył widok młodzieńca, który o własnéj sile ledwie mógł parę zrobić kroków...
Posadzono go w ganku, by odetchnął... Uśmiechał się wyciągając rękę wychudłą, białą, sinemi żyłkami obwitą — do Stasi... Zdjął kapelusz, i głowa, którą okrywały piękne, bujne włosy, ukazała się wypełzłą, ledwie nowym rzadkim puszkiem pokrytą... Łzy napływały jéj do oczu, mówić nie mogła prawie.
— Jaki śliczny dzień! odezwał się słabym głosem hrabia.
— A — dla mnie on piękniejszy jeszcze, odpowiedziała kapitanówna, bo mogę was widzieć... i cieszyć się, żeście zdrowszy i winszować, że do sił przychodzicie...
Rozmowa nadzwyczaj była trudna... najzręczniéj nawet prowadzona, dotykała, potrącała, o te nieszczęsne wspomnienia, których dla chorego trzeba było uniknąć koniecznie.
— Mnie — rzekł Zdzisław — mnie już nawet więcéj sił nie potrzeba... mnie tak dobrze, tak błogo... taka ta wiosna zdaje mi się śliczna... tak jestem szczęśliwy, żem mógł do Wólki dojechać.
— Bardzośmy wam radzi — dorzucił kapitan — ale czy nie zawcześnie?... Czy się nie czujecie znużeni?...
— Nie powinienem się pieścić — szepnął Zdziś — prawda — pani?
— Tak, ale my pana, jako chorego, pieścić będziemy — dodała Stasia... a ja zacznę od tego, że panu rękę podam i z ganku do pokoju zaprowadzę... bo tu trochę czuć wietrzyk chłodny...
Zdzisław podniósł się, zachwiał trochę, lecz podał rękę Stasi, i tak z nią razem weszli do pokoju...
Powiódł po nim oczyma bojaźliwie, jakby się lękał zobaczyć tam widmo żony lub Alfa — może cień matki... Tu nic się nie zmieniało nigdy: był to jeden z tych starych dworków, w których krzesła pół wieku na swych miejscach stoją... gdzie wszystko się tak w całość zrasta, iż nowego nic tam wsunąć się nie może. W téj nieruchomości było coś miłego wielce — wyrażała ona ten spokój żywota, który tak mało komu jest dany, a za samo szczęście starczyć może.
Tęskno obejrzał się Zdziś... i z pomocą kapitana, który córkę wyręczył, nie bardzo może życząc sobie, aby się zbytnio Zdzisławem zajmowała — usiadł na przygotowanym krześle...
Zabawić go jednak byłoby nawet dobréj i mocno wzruszonéj Stasi dosyć trudno, gdyby w chwilę potém nie nadjechał ksiądz kanonik Starski, który w Suszy nie znalazłszy chorego, tu za nim pośpieszył. Miał postać wielce ożywioną i wesołą.
— A — kochanego naszego konwalescenta! jakże się cieszę! Chwała Bogu! Teraz już samo powietrze i młodość dokona reszty!
Starski wziął na siebie i rozmowę i opiekę nad Zdzisławem, nie odstępując go ani na chwilę. Zabawiał go czém tylko i jak mógł. Stasia i kapitan mu pomagali. Po obiedzie złożyło się tak, że hrabia został sam na sam z księdzem, który się pochylił ku niemu.
— My z tą poczciwą, nieoszacowaną panią profesorową Wilelmską spiskujemy, kochany hrabio, na korzyść waszą. Ona wam tak dobrze życzy! a o mnie téż spodziéwam się nie wątpicie. Nie trzeba się tém zrażać, że pierwsze kroki na święcie się nie powiodły — a myśleć o przyszłości. My mamy dla was coś napiętego, co wam i spokój i szczęście zapewnić może. Pani Róża mi powiedziała, żeście mieli skłonność do baronówny Mangoldówny...
Zdziś spojrzał z przerażeniem na kanonika...
— Ale to są dawne zapomniane dzieje... a panna baronówna, jak mówią, miała już jakąś skłonność, podobno nawet wykradziona była przez jakiegoś Włocha... słowem...
Kanonik zaczął głową trząść i dziwnie poruszać ustami.
— Cale to tam inaczéj było!... Ludzie plotą z daleka, zasłyszawszy coś, złośliwie interpretując, szydząc; zwyczajnie po ludzku. Włoszysko się do niedoświadczonego dziewczęcia uczepiło... Winien ojciec, winna panna Hela... wieleby o tém mówić... Zręczny Włoch wykradł był ją, nie przeczę, ale się z nią ożenił — o czém baron nie rad mówi, no — i umarł... Na świecie go nie ma... Ojciec nie rad się do małżeństwa przyznaje, dziś ona wolna, i wydałby ją chętnie. Jedynaczka, dobrze wychowana, majątek śliczny — dawna miłość, to dla was partya... Wilelmska pierwsza tę myśl rzuciła. Przyznaję się, że ja jéj wcale nie aprobowałem z razu, ale pojechałem raz i drugi się rozpatrzyć z blizka, starałem się Mangolda wybadać i wymacać... To rzecz do zrobienia. Pozdrowiejcie tylko...
Na Suszy nie ma wam co robić — nie starczy na życie dla was... karyerę rozpoczynać nie rychło już...
— Nieskończenie wdzięczen jestem księdzu kanonikowi — rzekł Zdzisław po namyśle — ale dziś trudno mi to jeszcze nawet przypuścić... Ani żenić się ochoty nie mam, ani na łasce żony zostać. Zresztą ze zranioném sercem brać drugie serce zranione i szukać szczęścia w niém... byłoby zuchwalstwem...
— Trochę chłodniéj to trzeba brać, odpowiedział kanonik. Doświadczenie, przebyty ból prędzéj leczą serca zbyt rozpieszczone, niż je niesposobnemi czynią do szczęścia. Kobieta, która przebyła w życiu niedolę — rada gdy znajdzie przytułek, opiekę — współczucie. Toż samo z wami...
Nie namawiam was abyście się ślepo rwali ku temu, ale sprobujcie — zobaczcie... doświadczcie. Wszyscy my wam z serca życzymy dobrze, chcielibyśmy waszego szczęścia wierzcie mi.
Zdzisław podziękował, a że wieczór nadchodził, trzeba się było wybierać do domu. Kapitan otulił go płaszczem, pomógł mu wsiąść na wóz, i powoli łazarz młody powlókł się do samotnego domku swojego.
Kanonik pozostał; pilno mu było przed Porowskim i Stasia pochwalić się projektem tak szczęśliwie wymyślonym.
Na pierwszą o nim wzmiankę, Stasia zarumieniona, aż krzyknęła z oburzenia, kapitan smutnie się uśmiechnął.
— Zlitujcie się księże kanoniku, zawołał: jakże tu nawet pomyśleć o małżeństwie dla człowieka, co o swojéj sile chodzić nie może, a na sercu ma jeszcze niedogojone blizny po takiéj katastrofie!
— Młody jest, rzekł kanonik, siły mu powrócą prędko, a o przyszłości myśleć trzeba... Małżeństwa tylko romansowo brać nie należy, ale chłodno ważąc warunki...
Kapitan nie rad był przy córce mówić o baronównie...
— Zresztą chrząknął znacząco — ta baronówna...
— Ludzie plotą... złośliwe języki! potwarze... nie ma nic dziś, a to co było... przeszło, skończone bez śladu...
Kanonik mówił bardzo żywo.
— Cóż złego, że się z wdową ożeni? dodał. Tu idzie o to, ażeby dziecko chore, pieszczone, delikatne głodem i nędzą nie marło, co go w Suszy niezawodnie czeka...
— Ale, na rany Chrystusowe! — wtrącił kapitan wzburzony — więc dla tego, żeby nie marł z głodu, chcecie żeby umierał pod despotyzmem takiego Mangolda — i z żoną, która go kochać nie będzie!
— Przyzwyczai się i przywiąże — rzekł spokojnie ksiądz kanonik...
Stasia patrząc na chustkę, którą wiązała i rozwiązywała, szepnęła niewyraźnie:
— Ale jeszcze najprzód zdrowia potrzeba, spoczynku i zapomnienia.
— Zapewne, wypoczynku i zdrowia, ale nie samotności — dodał kanonik; — samotność, brak roztargnienia, najszkodliwsze dla niego. Dzwonię na to kazanie — bom przekonany, że to mu przyszłość zapewni. Mówmy otwarcie: nie zarobi na chleb... majątku nie ma, a nawykły do wygodnego życia... głód, nędza za pasem.
— Mój księże kanoniku — rzekł kapitan — to ożenienie będzie pogrzebem człowieka... Ja innego dlań pragnę losu: ozdrowienia na ciele i na duchu, pokrzepienia się, wzięcia do pracy jakiejkolwiek...
Kanonik wysłuchał gorąco wyrzeczonych słów kapitana, lecz te go nie przekonały.
— Lękam się, panie kapitanie, zawołał, ażebyście nie za wiele żądali od Zdzisława, nie obrachowując się z jego naturą, wychowaniem i przeszłością.... Ja chce uczynić co możliwe, wy pragniecie ideałów... Bohatera z niego nie uczynicie — to darmo; dosyć będzie użytecznego społeczeństwu dać członka, a takim być może ożeniwszy się z Mangoldówną.
— Jeśli mi się wolno wtrącić — cicho odezwała się Stasia — ja po kobiecemu widzę w tém jeszcze kwestyę najważniejszą, o któréj nikt nie wspomina: czy ona się mu podoba? czy on jéj podobać się potrafi?
— Niegdyś ona mu się bardzo podobała — rzekł kanonik — o tém mi przynajmniéj mówiła, zaręczała mi za to Wilelmska — a ona nie kłamie nigdy i nie przesadza.
— Tak — wtrącił Porowski — ale to było wówczas, kiedy szczęśliwemu hrabiemu Zdzisławowi podobały się wszystkie młode twarzyczki....
— Zresztą — zakończył wstając kanonik i zabierając się do wyjazdu — ja z dobrego serca, przez pamięć na tę anielską naszą nieboszczkę hrabinę Julię, rzucam myśl.... gotowem do tego pomagać, ale od niego zależeć będzie.... co zechce począć. Ja go namawiać nie będę.
Zamilkli widząc, że się nie zgodzą. Kanonika konie stały przed gankiem, pożegnali się więc, odjechał. Stasia chłodno bardzo skłoniła mu się z daleka, widać było jakby urazę w jéj twarzy i pewny gniew na księdza Starskiego. Wybuchnęła dopiero po odjeździe jego....
— Prawdziwie nie pojmuję tego — zawołała — są ludzie co mają passyę swatać, wiązać i robić ludzi nieszczęśliwymi.... Ledwie powstał z choroby, ledwie zapomnieć mógł téj kobiety, która nie była go warta, już mu drugą taką stręczą! aby co prędzéj na nową go wystawić próbę.
Ojciec słuchał tego wykrzyku, który się dobył z jéj piersi mimowolnie, choć zdanie córki podzielał, nie widać było wcale, ażeby rad był temu tak gorącemu zajęciu córki losem Zdzisława.
— Co nam tam do tego! — rzekł obojętnie — niech go żenią, rozwodzą i robią co chcą. Ich to człowiek i nasz! Szkoda tylko, że się zmarnuje, bo jest w gruncie poczciwy i więcéj wart, a lepszego losu, niż na łasce u pana Mangolda, służąc za pokrycie omyłek panny.... czy pani jego córki....
Odwrócił się żywo i wyszedł.
Stasia założywszy ręce po napoleońsku, długo biegała po salonie. Była poruszona mocno.
— To mi śliczni opiekunowie! — powtarzała sobie ciągle — jacy łaskawi! Pilno im kamień mu przywiązać do szyi.
Otarła łez parę....
— Biedny Zdzisław — mój Boże! co się z niego stało? Jakże zmieniony, jaki biedny.... a mnie dziś milszy, niż kiedy. Tak mi go żal — tak żal....
Stłumiła westchnienie....
— Przeznaczenie! — zamknęła siadając do fortepianu.
Piękna wiosna wpłynęła bardzo na powrót do zdrowia hrabiego. Od tego pierwszego wyjazdu, polepszać mu się widocznie zaczęło.... Codziennie więc przedsiębrał te małe przejażdżki, to przechadzki niedalekie.... Mógł już wkrótce z laską, bez pomocy człowieka zwolna odbywać coraz dłuższe spacery — które go najczęściéj do Wólki prowadziły.
Kapitan z serca mu życzliwy, nie zachęcał i nie zapraszał tak bardzo do siebie; prędzéj przypuścićby było można, iż nie zbyt był rad częstszym jego odwiedzinom, choć Stasia witała zawsze wesoło konwalescenta, wybiegała przeciwko niemu i spędzała z nim na bardzo żywéj rozmowie cały czas jego pobytu.
Kapitan dosiadywał także, bardzo uparcie, nigdy ich prawie nie zostawiając samych. Zdzisław mówił zawsze mało, ale patrzał na Stasię, rozweselał się, ożywiał przy niéj widocznie. Ona téż po każdéj bytności jego była weselsza daleko, szczebiotliwsza i czulsza dla ojca.
Wszystkie te oznaki, westchnienia mu z piersi wywoływały... Tymczasem, opiekunowie hrabiego, pani Wilelmska i ksiądz kanonik nie odstępowali swéj myśli. Zrodziła się ona w głowie pani Róży i narzucona była księdzu Starskiemu, ale ten ją poślubił i przyjął za swoją.
Oboje oni, gdy kanonik opowiedział rozmowę w Wólce z Porowskim, zgodzili się na jedno....
— O! ho! ho! ja to dobrze rozumiem — podnosząc rękę do góry zawołała Wilelmska — oni sami mają projekta na hrabiego... Kapitan radby go z córką ożenić. Pewnie nic nie mam przeciwko Stasi, ale czyż to partya dla Zdzisia? Cóż tedy Susza, którą do kieszeni schować można i Wóleczka!... Czyż to dla hrabiego ma na całe życie starczyć? Cóż to za przyszłość?
— Ale tak jest! tak jest! wtórował kanonik — masz acani dobrodziejka zupełną słuszność. Oni na niego sobie parolik zagięli.... no! ale się nie dopuści....
Z Mangolda uważałem, że bardzoby hrabiemu był rad.... Imię mu przynajmniéj przyniesie i stosunki.
Ułożono tedy, ażeby kanonik namówił barona do uczynienia pierwszego kroku. Mangold od tych przygód, które córkę jego spotkały... spokorniał jakoś bardzo. Można się było spodziewać, że się da namówić na to, témbardziéj, iż Zdzisławowi winien był odwiedziny, a z całego sąsiedztwa on jeden tylko nie dał mu w czasie choroby żadnego dowodu współczucia.
Ksiądz Starski umiał to bardzo zręcznie przedstawić.... Baron wysłuchał wniosku, trudno było z jego mało wyrazistéj twarzy zmiarkować, jak go przyjął, parę razy prychnął — nakoniec po przestanku — w czasie którego przez okno patrzał długo na stajnię — oświadczył odwracając się nagle:
— A dla czegóż nie? a czemuż nie?... tego... ten — i owszem...
Pojechali karyklem jakimś do Suszy z liberyą i paradnemi szorami...
Zdzisław nastraszył się gości, domyślić się ich nie mogąc, potém się zmieszał, bo pysznego Mangolda w ubogim domku przyjąć czém nie było... ale... bonne mine à mauvais jeu.
Mangold laską więcéj stukał i w sufit patrzał, niż mówił — oświadczył tylko swą sympatyę dla chorego, zaprosił go do siebie — chrząknął kilka razy, i z wielką trafnością, domyślając się, iż go tu przyjąć gospodarzowi będzie trudno — wprędce (nie chcąc go męczyć), odjechał.
Kanonik został, aby wyłożyć Zdzisiowi znaczenie tego kroku.
Tegoż dnia w Wólce wiedziano o odwiedzinach barona... kapitan zżymał się i spluwał; Stasia chodziła po saloniku gniewna...
Zdzisław był z nią teraz bardzo dobrze, poufale, jak z siostrą. Ich stosunki były podobniejsze do tych, jakie łączą rodzeństwa, niż obcych młodych ludzi dwoje. Stasia trochę go łajała czasami, on się jéj nawet z niedorzecznych myśli spowiadał. Przy najbliższéj bytności w Wólce, kapitanówua skorzystała z chwilowéj ojca wycieczki i wprost go spytała:
— Cóż to znaczy ta łaska pana Mangolda? czy się hrabia nie domyślasz?
— Owszem — rozumiem to dobrze... cicho przemówił Zdziś. Nieszczęśliwą baronównę chcą może wydać za nieszczęśliwego Samoborskiego...
I ruszył ramionami.
— A nieszczęśliwy Samoborski co na to? — spytała Stasia.
— Nieszczęśliwy nikomu szczęścia przynieść nie może — rzekł hrabia — i ani myśli o tém...
— Pewnie? — spytała gorąco Stasia.
— Mogłażeś go pani o to posądzać? — począł Zdzisław — serce w nim umarło... przyszłości nie ma, byłby niesumiennym, gdyby się komu narzucał.
— A jeśli ktoś mu się narzuci?
— O! nie! nie, — rozśmiał się smutnie Zdzisław — tego się nie ma co obawiać...
Kapitan nadszedł i przerwał rozmowę, która uspakajać się zdawała Stasię, troskliwą o przyszłość jego.
Jednakże w kilka dni potém, nadjechał do Suszy ksiądz kanonik bardzo wyfioletowany i pachnący... i na wstępie zapowiedział, że wiezie hrabiego do Mangoldów. Chciał się oprzeć Zdzisław, wymawiając chorobą — lecz ksiądz Starski mocno począł nalegać.
— Cóż to znowu? nie masz się czego obawiać, nikt ci gwałtu nie zada... Grzeczność nakazuje być. Nie będziemy długo bawili... Jechać trzeba koniecznie...
Zdzisław, który od wyzdrowienia nie ubierał się staranniéj, został zmuszony trochę się przystroić i zadość uczynić woli opiekuna.
Blady był, jeszcze osłabiony, mizerny i zdawał się wzruszonym mocno, gdy do pałacu Mangoldowskiego dojechali. Wszystkie dawne odwiedziny w tym domu na pamięć mu przyszły...
Może na nich już tam czekano, gdyż choć baron nie znajdował się w salonie, obie panie siedziały na ganku od ogrodu... i przyjęły przybywających.
Elsa i Zdzisław spojrzeli sobie w oczy... Mangoldówna zdawała się zdziwioną, spostrzegłszy taką zmianę w hrabi, lecz i on ledwie się mógł wstrzymać od wykrzyku...
Inna to była istota znowu... z twarzą jednostajnéj barwy bladéj, niemal pożółkłą, z wyrazem smutnym, wychudła... onieśmielona zarazem i gorączkowo się poruszająca... a w oczach jéj czarnych, jakby przestrach jakiś znać było i obłąkanie. Różowe usta sine były teraz, rączka, którą mu podała, długa, sucha, zimna...
Popatrzyli na siebie długo, a co ich oczy mówiły — może sami nie zrozumieli... Baron wyszedł w paradnéj białéj kamizelce do gościa, którego przywitał śmiejąc się bez śmiechu, jakimś grymasem przymuszonym, ręką jego trząsł długo i wyjąkał, że się niewymownie cieszy... Wkrótce potém poczęli długą przechadzkę po salonie przyległym i wiedli rozmowę, z któréj tylko wyrazy pojedyncze księdza Starskiego i burczenie potakujące Mangolda na balkon dolatywały.
Kuzynka wyszła, a Elsa i hrabia zostawieni sami sobie, musieli się bawić jak mogli.
Dawniéj rozmowa z pięknym tym pączkiem różanym nie była łatwa — oczy musiały zastępować usta... teraz téż nie szło im lepiéj.
— Pani długo podróżowała? — odezwał się bez złéj myśli hrabia.
— A! tak... długo — długo — potwierdziła Elsa... — a hrabia chorował?
— Jeszcze zdrów nie jestem...
— Prawda, taki pan mizerny...
Po chwilce dodała:
— Ja także tak wyglądam teraz staro — nieprawdaż?
— A! nie! — odparł Zdziś.
— Miałam... wiele zmartwienia — szepnęła oczy spuszczając... — Hrabia słyszałeś?
Na to pytanie naiwne Zdzisław nie umiał odpowiedzieć...
— Myśmy byli dawniéj takimi przyjaciołmi — poczęła trochę się ożywiając... Papa o tém zakazuje mi mówić, ale ja panu się przyznam...
I z westchnieniem, wlepiając weń oczy, dodała szybko:
— Ja miałam męża...
Zdzisław milczał...
— To był Włoch — wielki artysta... wielki człowiek... Miał śliczne oczy czarne i zęby perłowe... biedny Carlo... umarł...
Szybko otarła łezkę, spojrzała do salonu, czy ojciec nie postrzegł tego... i porwała robótkę...
— Ja po nim noszę w sercu żałobę — szepnęła — bo mi na sukni nie wolno... Wiesz pan... Carlo był bardzo dobry... i kochał mnie... ale tu o nim wspominać nie wolno. Papa się bardzo gniewał na niego...
Ten ustęp rozmowy przejął jakimś bolem Zdzisława. Dziecinnie spowiadała mu się nieszczęśliwa... obudziła w nim litość, głos jéj był drżący, wzrok przestraszony...
— I ja doznałem nieszczęścia — rzekł wywzajemniając się Zdzisław... — pani to słyszeć musiałaś?...
— Tak... i hrabia byłeś żonaty... Prawda? Mówiono mi, że miała czarne oczy...
— I serce czarne — dodał Zdziś...
— Żal mi pana...
— Mnie więcéj jeszcze was może — rzekł hrabia — bo ja po niéj nie płacze...
— A ja do śmierci płakać po nim będę — szepnęła znów ku ojcu spoglądając bojaźliwie Elsa... I jeszcze raz pospiesznie otarła oczka czarne, biegające niespokojnie...
— O! ja wiem — odezwała się — papa i ksiądz kanonik i kuzynka Hela... oni mnie pewnie chcą wydać za hrabiego... ale ja wdową chcę zostać...
Zdzisław skłonił głowę...
— Tylko, mój hrabio... nie zrywaj prędko... owszem... cóż ci to szkodzi?... bo jak ty zerwiesz... a! to mnie wywiozą i już wiem komu mnie dadzą! Ja się tego boję, ja się boję...
Schyliła się mu do ucha:
— Papa taki surowy... mówi, że mnie kocha... a! gdzie tam! gdzie tam!
— Jeżeli obronić panią mogę — odezwał się hrabia — zrobię, co mi każesz...
— Bywaj czasem... nie mów, że mnie nie chcesz... ja będę milczała... Ale nie żeń się ze mną! o! nie! nie... Ja jestem wdowa... ja noszę żałobę... i po nocach płacze!
Ponieważ kanonik z Mangoldem zbliżyli się trochę ku gankowi, przelękła Elsa podniosła głos i spytała:
— A teraz gdzie hrabia mieszka?
— W Suszy...
— I masz tam pałac?
Zdzisław się uśmiechnął.
— Chatkę mam tylko — rzekł.
Elsa popatrzała nań.
— Bardzo mi was żal...
Dziwna to była rozmowa... ile razy ojciec się zbliżał z kanonikiem, obojętna, gdy pozostali sami poufna... Zdzisław mógł się przekonać z tego, co mu Elsa szeptała, że była jedném z tych dzieci, co na życie całe pozostać niemi mają. Naiwność dziecięca i głęboki żal w téj duszy półsennéj, przejmowały go współczuciem.
Co chwila oczy zachodziły łzami i strach wypalał je szybko... Spoglądała z obawą, drgała na szelest najmniejszy, a udawać chciała posłuszną i spokojną.
W tych szeptach zbliżyli się do siebie czuléj, niż się spodziewali oboje; ona zyskiwała powiernika, on jakby siostrę po żałobie...
Odwiedziny trwały dosyć długo, widocznie starano się je przeciągnąć. Nierychło podano uroczystą herbatę ze srebrami i liberyą w sali jadalnéj. Zdzisława posadzono przy Elsie, ale tu już tylko oczyma mówili z sobą, a świadkowie, co szpiegowali wejrzenia, nie rozumiejąc ich, mogli je sobie wcale różnie tłumaczyć.
Kanonik téż był w wybornym humorze, a Mangold wybuchał tym swym śmiechem hałaśliwym, w którym czuć było tylko przymus bezmyślny.
Nad wieczór już pożegnali Mangoldów, baronówna dała ukradkiem znak porozumienia hrabiemu, baron przeprowadził go do ganku i zebrał się na zaproszenie.
— Odwiedzaj nas pan, hrabio — bardzo prosimy — tego... ha! samotnie żyjemy... kiedy się tego — podoba!
Gdy siedli do powozu, kanonik zawołał tryumfująco:
— A cóż? a co? nie prawda! I miła, i piękna jest... i ludzie dobrzy... Mangold daleko bogatszy niż się zdaje. Cała fortuna w kapitałach... Wiem, bo mi to mówił. To dziedziczka, jakiéj na kilkadziesiąt mil wkoło nie ma drugiéj...
Nie dziwna téż rzecz, że jéj temu Włochowi dać nie mógł... Nie miał butów! Włoszysko zmarło z desperacyi...
Z pociechą uważałem, żeście z panną byli cale dobrze... Ojciec mi szepnął, że nikogo nigdy tak nie przyjmowała...
Zatarł ręce ksiądz kanonik...
— To musi pójść — dokończył — tylko bywać proszę i nie zaniedbywać...
Gdy Zdzisław znalazł się sam na sam z myślami w Suszy, na oczach długo mu stała smutna postać Elsy i w uszach brzmiały jéj wyrazy: Biedny Carlo!
Serce nie uderzyło już do niéj — lecz litował się nad nią, jak nad sobą. Byli prawie jednakowo nieszczęśliwi. Elsa tak była inną od téj, co w różanych pączkach śmiała się przyklaskując fajerwerkowi...
W Wólce, pani Rakowska wiedziała nazajutrz, że kanonik woził Zdzisława do Mangoldów. Stasia usłyszała o tém, rumieniąc się z jakiegoś gniewu, którego jéj saméj wstyd było. Czekała na przybycie hrabiego, aby go trochę tém pomęczyć. Przez parę dni napróżno spodziewano się go w Wólce. Przybył nareszcie milczący i smutniejszy niż bywał w ostatnich czasach...
— Winszuję hrabiemu — dygając odezwała się Stasia — czy już po zaręczynach?
Zdzisław ramionami poruszył zlekka...
— Jakże wygląda pączek różany?
— Jak przekwitła lilia — odezwał się Zdziś — bardzo, bardzo biedna...
Trochę ostro popatrzała nań Stasia.
— Tak sympatycznie o niéj mówisz hrabia, że się o serce jego boję... — rzekła...
— Może pani być spokojna... Gdybyś ją zobaczyła i pomówiła z nią, doświadczyłabyś tego co ja uczucia... Ale więcéj... nic nad litość nie obudzą ona we mnie.
— Zawsze coś obudzą... — dodała Stasia z przekąsem — i to wielkie szczęście!...
Kapitan także począł troskliwie dopytywać o Mangoldówne, lecz ani jemu, ani Stasi hrabia tajemnicy nie odkrył i rozmowy swéj nie powtórzył. Po wyjeździe Porowski z córką mówili o tém długo; Stasia ręczyć chciała, że wciągną hrabiego, kapitan nie dowierzał temu...
— Nadto nieboraczysko odbolał — rzekł; — wątpię, żeby go tak łatwo wzięli. Szkodaby było człowieka.
— A! szkoda! — westchnęła Stasia.
Jak tylko zdrowszym się uczuł, Zdzisław pojechał do miasteczka, aby Wilelmskiéj za jéj troskliwość w czasie swéj choroby podziękować. W dworku radość była wielka, a profesor postrzegłszy z okna od Lejby przybywającego Zdzisława, kij bilardowy cisnął i pobiegł go uścisnąć. Złapał go na drodze jeszcze, wysiadł więc Zdziś i pieszo mu towarzyszył.
— Zblakowałeś fatalnie, kochany hrabio — odezwał się otwarty Wilelmski — ale w młodości rumieńce powracają — to nic. Tylko żeby ta moja poczciwa, złota Różyczka, z tym gagatkiem kanonikiem, znowu cię nie ożenili. Już słyszałem, jak oni to knują... ale — wara — jeśli ci Pan Bóg miły! Ożenienie — no — na sobie doświadczenie mam, doskonała rzecz; wymaga, jednak, o! wiele wymaga kondycyj... Ma swe strony różne... Nie mogę powiedzieć na moją nic — anioł nie kobieta, a ostra czasem i przykra... mimo, że serce anielskie...
Hrabia jeszcze tak wyglądasz — rzekł w końcu — jakbyś więcéj mikstury potrzebował, niż żony...
— A któż wam mógł mówić o żonie dla mnie?...
— To się wie! — zawołał profesor — ho! ho! kanonik z moją żoną o tém tylko szepcze... choć... kto ich wie, o czém téż wieczorami poszeptują. Siadają, powiadam wam, tak blizko, jakby ją chciał spowiadać — a całowanie rąk wzajemne — bez końca! Z nim to ona zawsze w jak najlepszym humorze! a ze mną... Dosyć bym się pokazał w progu, wnet marsa stroi!
A najlepsza w świecie kobieta! dodał profesor dla uspokojenia sumienia.
Wielka radość była we dworku, gdy się Zdzisław tam pokazał... Pani Wilelmska rozpłakała się nawet, spojrzawszy na konwalescenta, przypominając sobie tego chłopaka, któremu niegdyś zawijała włoski jasne i zapinała krezki pod szyją. Dziś to był osmutniały człowiek, który zaledwie żyć począł i nie miał już ani sił, ani smaku do życia...
Jako dawna opiekunka, profesorowa wypytywała o wszystko troskliwie, dawała rady, a gdy mąż odszedł, zostawszy sam na sam, dotknęła przedmiotu, który najmocniéj na sercu jéj leżał.
— Zdrowie powróci, Bóg da — poczęła — trzeba myśleć o przyszłości... Wszak pan Zdzisław miał zawsze słabostkę do Elsy... o! proszę się tego nie wypierać... jam to dobrze widziała... Ona biedaczka, słyszę, ucierpiała — wy także... może jesteście dla siebie przeznaczeni... ksiądz kanonik ręczy, że baron jak najlepiéj jest usposobiony... I to ja wiem — szepnęła ciszéj — że kochanego hrabiego gdzieindziéj ciągną też...
— Mnie? — zapytał Zdzisław — gdzie?
— A kapitan? a Stasia?
— Nigdym nic oprócz życzliwości w nich nie widział... pewien jestem, że myśli téj nie mają...
— No — no! wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi — mówiła profesorowa. — Oni mogą odradzać... ale na to zważać nie potrzeba wcale... i Mangoldów się trzymać.
— Kochana pani — rzekł Zdzisław — ja ani o jednéj, ani o drugiéj nie mogę pomyśleć. Zbyt mi jeszcze świeża rana dolega... na cóż sieja komu zdać mogę... złamany i schorowany, ubogi zresztą?...
— Przecież piękne imię coś jeszcze u nas znaczy — poczęła profesorowa — wychowanie... talenta... ludzie to cenić umieją... Nie trzeba się zrażać do życia, a o nieszczęściu zapomnieć...
Pani Wilelmska mówiła długo, Zdzisław słuchał, lecz był to szmer słów tylko, który nie trafiał do duszy. I ona postrzedz to musiała, westchnęła smutnie, a w końcu prosiła i zaklinała, ażeby hrabia nie zrywał i częściéj bywał u Mangoldów...
Życie w Suszy było tak jednostajne, bez celu, smutne, iż w istocie, aby je znośném uczynić, Zdzisław musiał szukać ludzi... a litościwe serca jego téż szukały.
Kapitan chciał szczególniéj obudzić w nim jakieś zajęcie czémkolwiekbądź, gospodarstwem, nauką, bodajby myśliwstwem, końmi, które dawniéj lubił Zdziś, muzyką — wydobyć z niego choćby fantazyą jakąś... mogącą ruch nadać i cel acz błahy. Trudniejszém się to okazało, niż sądził, Zdzisław słuchał, czasem się odezwał, lecz do serca nic nie brał. Czytał i nie bardzo pamiętał, co przeczytał, na gospodarstwo swe patrzał obojętnie, spytany o przyszłość, odpowiadał, że jeszcze wcale nie wié i nie miał czasu obmyśleć, co pocznie.
W Wólce najmiléj mu było słuchać szczebiotania Stasi, zapominał godzin, uśmiechał się jéj, umiała go wyprowadzić z téj apatyi, lecz to było chwilowe, nazajutrz wracał jakby zapomniawszy o wszystkiém i na nowo kapitanówna, jak mówiła, rozmrażać go musiała. Brakło mu tak woli, iż sam z własnego popędu nic nigdy nie czynił. Zostawiony sam sobie, albo w fotelu siedział dzień cały, lub w ganku. Posłuszny, gdy mu kto co powiedział, nie opierając się szedł za radą, tak obojętnie jakby mu zupełnie wszystko jedno było — to lub co innego robić.
Stan to był w istocie rozpaczliwy dla tych, co nań patrzeć musieli. Przypisywano go w początkach chorobie i wycieńczeniu, lecz siły i zdrowie powracały, a energia do życia potrzebna nie przychodziła z niemi. Ciało było uratowane, dusza zabita. Młody wydawał się wyżytym i rozczarowanym.
Kapitan po cichu mówił, że wolałby nowe głupstwo, niż tę trupią obojętność.
Od czasu jak pociągnięto Zdzisława do Mangoldów, Stasia trochę się dla niego zmieniła. Zimniejsza była, mniéj poufała i niemal gniewna. Dawniéj wybiegła do niego i siadywała z nim godzinami, teraz przychodziła późno, rozmawiała niewiele, usuwała się często, zostawiając go z ojcem... Zdzisław wprawdzie smutniejszy był, ale się nie dopominał o dowody życzliwości Stasi... Bawił krócéj tylko i zaczął bywać rzadziej...
Kanonik, który pilnował, aby jego myśl nie spełzła na niczém, wprędce przyjechał znowu podpędzić hrabiego; ale musiał go sam zawieźć, bo inaczéjby się nie wybrał.
Za tą drugą bytnością, znowu na czas jakiś zostawiono ich z sobą.
— Dziękuję panu, żeś przyjechał — odezwała się baronówna... — papa będzie kontent, a ja spokojniejsza... Pierwszym razem wypowiedzieli sobie tak wszystko prawie, co mieli do zwierzenia, że Elsa powtarzała tylko o swoim Carlu, a Zdzisław słuchał. Rozmowa nie ożywiła się niczém nowém — smutne twarze nie rozjaśniły wcale...
Lecz zdala mogło się zdawać Mangoldowi, że się para zbliżała do siebie, bo hrabia podał jéj kłębek i ona spoglądała nań z uczuciem politowania, a kiedy niekiedy słówko jakieś przeleciało...
Kuzynka znajdowała, że chory coraz lepiéj wyglądał... Herbatę poufaléj podano na świeżém powietrzu... a po niéj goście pojechali. Kanonik całą drogę nawracał Zdzisława, ten milczał. Po odwiedzinach tych chciał jechać do Wólki, lecz się dowiedział, że tam nikogo nie było. Kapitan z córką wyjechał na jakiś czas do krewnych o mil kilkanaście... Zdzisław więc został w Suszy sam jeden z tém zobojętnieniem, nie dając poznać po sobie, aby mu samotność ciążyła.
Stary służący, którego sprowadzono w czasie choroby i zatrzymano we dworze, bo Zdzisławowi najprostsze czynności powszednie przypominać było potrzeba — zawoływał pana do obiadu, oznajmował mu, kiedy się miał spać położyć, słowem, kierował nim jak dzieckiem...
Widząc go teraz zamkniętym tak w domu, z powodu, że Porowskich nie było, lękając się téj drzémki wiekuistéj, wypędzał niemal choćby na przechadzki. Przynosił mu kapelusz i laskę, przypominał, że czas był piękny, a nawet musiał mu mówić, w którą ma iść stronę. Zdzisław tak do tego przywykł, iż spoglądał i czekał aż mu powie, gdzie ma iść.
— Niechże bo się pan hrabia przejdzie — mówił stary Wincenty — no tak — czy po polach... toć warto zobaczyć urodzaje... czy gdzie ku laskowi... Brzozy pachną, to będzie zdrowo...
Nie odpowiadając słowa, Zdzisław brał kapelusz i laskę, chodził i po jakiéj godzinie powracał do domu...
W jednéj z tych przechadzek samotnych, nie wiedzieć jakimś instynktem bezmyślnym, skierował się ku blizkiéj granicy Samoborów... Miedza prowadziła na pola, dawniéj mu znane, przez które ścieżyna wiodła daléj ku dworowi. Nie postrzegł się hrabia, gdy przeszedł granicę Suszy i znalazł się na gruntach nie swoich. Szedł jednak daléj zadumany, patrząc w ziemię, gdy nagle na wązkiéj drożynie postrzegł kogoś przed sobą. Podnosząc głowę, zobaczył w kapeluszu z szerokiemi skrzydłami i laską w ręku garbusa, który stał i patrzał nań...
Zdzisław jakby przestraszony cofnął się w bok, ażeby go przepuścić, ale Sebastyan stał nieporuszony, pilno się wpatrując w niego...
— Dokadże to? dokąd? he?...
Obejrzawszy się Zdzisław dostrzegł, że już nie był na swoich gruntach...
— A! więc nie wolno — rzekł... i zawrócił się...
Garbus ramionami dźwignął...
— Idź, któż ci chodzić broni...
Zdzisław ani odpowiedział, ani się już obejrzał, wracał ku domowi...
— Kiedyście umierali — odezwał się garbus — tom ja przecie chodził do was dowiadywać się; aniście mi „Bóg zapłać“ powiedzieli za to, żem was chciał pochować...
— Nie wiedziałem o tém — mruknął hrabia...
— Moje dzieci poumierały, a wam dano żyć — rzekł garbaty... — Cóż myślicie? hę? znowu w swaty do baronówny, nie umiejąc nic, nie chcąc robić nic — nie mając nic — cóż? jedyny sposób sprzedać się za parobka takiemu lichwiarzowi i imieniem pokryć cudze plamy? A co z was gagacików pieszczonych innego być może? tylko przyjmak do dziewki... hę? hę?
Drgnął jak biczem uderzony Zdzisław i stanął, twarzą się obrócił do garbatego.
— Zniszczyć i wywrócić, obalić rodzinę i leżącemu nieprzyjacielowi, bezbronnemu się urągać, to was godne? — odparł głosem przerywanym Zdzisław.
Garbaty zmierzył go oczyma...
— Jestem głową rodziny, choćbym nie chciał — począł z gniewem — mam prawo się upomnieć, co robicie...
— Między mną a wami nie ma żadnego węzła... odparł hrabia — oprócz pogardy z mojéj strony, a nienawiści z waszéj...
Idźcie swoją drogą i zostawcie mnie losowi memu...
Zdzisław się ruszył.
— Harda dusza w ubogiém ciele! — zaśmiał się garbaty. — Kiedyś taki, idź pracuj na chleb, a nie frymarcz sobą... rozumiesz!...
Hrabia nie odpowiedział...
— Próżniaki, gniłki! — wołał garbaty, aż słychać go było zdala po polu — wszystko to takie, próżne, nadęte, a do niczego... głowę do góry nosi, a po kolana w błoto lezie... Nie ma ci co robić, tylko się związać z Mangoldami... będziesz miał kawałek chleba... bo zarobić nań... nie potrafisz... hę? hę?
Nie odpowiadał Zdzisław, idąc coraz prędzéj, aby uciec od napastnika... Szyderski głos jego brzmiał mu w uszach długo... Szedł tak aż do dworku, i stary Wincenty zdziwił się niezmiernie, zobaczywszy go z zaognioną twarzą, z podwojoną siłą wbiegającego do pokoju. Zazwyczaj siadał w krześle i nieruchomy w niém, przetrwał do wieczerzy i do snu. Tego dnia chodził po pustym domu, nie siadł, nie spoczął, a gdy pora przyszła się położyć i Wincenty ją przypomniał, pierwszy raz go odprawił tém, że się sam rozbierze...
Z godzin dwie potém jeszcze przechadzał się po dziedzińcu i domu, a stary sługa, który go szpiegował, dopiero po północy odszedł uspokojony tém, że się położył.
Następujący też dzień z wielkiém podziwieniem, rozpoczął się wcale odmiennie, Zdzisław siadł do pisania listów... Nigdy tego jeszcze nie było... Zawołał potém Wincentego i prosił go, żeby mu dopomógł do upakowania tłomoczka. Sługa nawykły do tego, że o własnéj sile nic nie czynił hrabia, zrazu się wahał, czy nie daćby komu znać — ale kapitana nie było, a hrabia tak stanowczo jakoś się brał sam, iż i stary oprzeć mu się nie mógł.
Przez cały dzień trwało układanie, zamykanie, przygotowanie do podróży; paczka napisanych listów leżała na stole... Nad wieczór Zdziś zażądał koni do miasteczka... Starym Wincentym popłoch jakiś ogarnął, lecz się nie śmiał sprzeciwiać...
O mroku prawie hrabia czule go pożegnał i wyjechał.
Listy, które rozkazał poodsyłać, były adresowane do kapitana, kanonika, prezesa i pani Wilelmskiéj. Zdziwiło to sługę, że do profesorowéj pisał, choć sam do miasteczka pojechał.
Nazajutrz posłaniec wyprawiony został z listami... Kapitan we dwa dni dopiero przyjechawszy do Wólki, na stole w saloniku zastał pismo to leżące.
Pierwsza Stasia je postrzegła i ojcu zaniosła...
— Cóż to on pisać może? — zawołał Porowski, — bo nie bardzo lubi korespondować.
I rozerwał żywo kopertę. Stasia stanęła za nim ciekawa...
List był z pożegnaniem...
— „Tyleście mi dali dowodów waszéj przyjaźni, iż opuszczając te strony, które rodzinnemi nazywałem, nie mogę się wstrzymać, ażebym was, drogi panie kapitanie i panny Stanisławy nie pożegnał... Wierzcie mi, czuję coście uczynili dla mnie i zachowam wdzięczność do zgonu... Oddalić się muszę, powinienem... żadnéj tu dla mnie przyszłości nie było — trzeba jéj szukać gdzieindziéj. Byłbym może wegetował i umierał powoli tutaj — na tym zagonie ubogim, gdyby mnie mściwy i nielitościwy głos pana Samoborskiego, którego spotkałem wypadkiem, nie wywiódł z tego uśpienia... Przypomniał mi obowiązek pracy... Muszę iść o własnéj sile. Są ludzie przeznaczeni na wygnanie, nie wyrokiem sądu, ale własnego losu. Do tych ja należę...
„Idę, nie wiem sam dokąd — szukać zapomnienia, pracy, życia. Powrócę może kiedyś lub nigdy... Bóg wié. Tu mnie dobijały wspomnienia...
„Weźcie Suszę w opiekę... róbcie z nią co chcecie... Z małym ostatkiem grosza idę w świat; to co się tu zbierze... niech moje długi popłaci... zresztą zatrzymacie u siebie, drogi przyjacielu, któż wie, co z sobą uczynię?
„Proszę was, proszę dobréj, litościwéj panny Stanisławy o pamięć i wspomnienie przyjazne o wygnańcu...“
Ze wzruszeniem, z podziwieniem odczytano list w Wólce; Stasia płakać zaczęła i uciekła ze łzami się chowając do swojego pokoju...
Porowski natychmiast poleciał w pogoń, sądząc, że gdziekolwiek jeszcze Zdzisława doścignąć potrafi. Nie było o nim wiadomo ani w miasteczku, ani w okolicy... Wpadł jak w wodę...
Równe wrażenie uczyniły listy, które odebrał prezes, kanonik i Wilelmska... Prezes przypisywał ten nagły wyjazd gwałtownemu swataniu z Mangoldówną. Kanonik sam na siebie i na hrabiego się gniewał.
— Dla czegoż, jeśli nie chciał i nie miło mu to było, nie powiedział otwarcie? przecieżbyśmy go byli nie zmuszali... Nie dawał znaku życia, potém nagle taka ucieczka!...
Pani Wilelmska pocieszała się tém tylko, iż sobie rady nie da, i wkrótce powróci. W sąsiedztwie plotek z tego narosło mnóstwo i tłómaczeń najdzikszych. Baron Mangold nadto był dymny, ażeby dał poznać po sobie, iż uczuł w tym wypadku ukrytą odmowę i wycofanie się. Mówiono długo, wreszcie coś innego odwróciło uwagę...
Jedna tylko Stasia uczuła silniéj oddalenie się Zdzisława, puszczenie się jego zuchwałe w świat i — obojętność dla siebie — nie zrozumienie jéj wejrzeń, słów i mowy serca. Kapitan, acz mu go żal było, w duchu rad był może temu nowemu składowi okoliczności... Był prawie pewien, że Stasia, namyśliwszy się przyjmie Żabickiego i odda mu rękę swoją.
Medyk przybył jak zwykle, stawił się i po cichéj rozmowie ze Stasią, odjechał pochmurny...
— Dziecko moje — a cóż z Żabickim?
— Nic, mój ojcze... dobrze mi tak, jak jest... poczciwy Żabicki poczeka, a ja dłużéj z tobą będę.
Ze łzami w oczach uściskała go i uciekła...
— „Kara Boża z tą dziewczyną!“ szepnął kapitan... Nie stracił wszakże nadziei i Żabickiemu szepnął, ażeby czekał cierpliwie. Tymczasem na wszystkie strony przyjaciele i nieprzyjaźni hrabiemu, dowiadywali się o niego, i żadnéj wieści nie mogli dostać...
Kanonik przy pierwszéj zręczności, przypisując, nie bez przyczyny, ucieczkę hrabiego, spotkaniu jego ze stryjem, wpadł na garbatego z całą powagą kapłańskiego urzędu swego...
— Co po tém, że waćpan biblię czytasz i ewangelię na pamięć umiesz, kiedy pogańskie uczucia w piersi żywisz. Nie dosyć wam było rodzinę tę zgubić, jeszcze ją potrzebowaliście zgubioną prześladować.
— A to jak? — zapytał garbaty...
— Przecież z waszéj przyczyny Zdzisław musiał opuścić te strony...
— A co on tu miał do czynienia? — rzekł stary — co? Chcieliście, by gnił, lub chodził na postronku u Mangolda? Nie zapieram się, wysmagałem go słowy, aby ztąd precz szedł i pracował. Umyślnie mu drogę zaszedłem, ani słowa! — a com mówił, powiedziałem też nie z gniewu, ale z rachuby... Gdzieindziéj z niego może być człowiek, a tu byłby trup... Tego ja na sumieniu wcale mieć nie będę...
Kanonik ponuro wejrzał i zamilkł chwilę...
— Chory, bez grosza, opuścił te strony, ani sobie rady dać może... Zguba pewna...
— Jeśli siły do życia nie miał, po co miał żyć i śmierdzieć? — grubiańsko zawołał Samoborski... Nie mściłem się ja nad nim, anim mu złe wyrządził — jako żywo... A mnie to lepiéj było na świecie?
Nie chciał o tém rozprawiać ksiądz Starski, lecz sąsiedztwo całe, jak było dawniéj nieprzyjazne garbusowi, tak po tym wypadku z większym jeszcze wstrętem od niego odwróciło się, dając mu czuć wzgardę i oburzenie... Jawne dowody tych uczuć, ten tylko skutek na panu Sebastyanie wywarły, że dawniéj unikając zetknięcia z ludźmi, teraz dla brawowania ich, umyślnie się narażał na spotykanie z nimi. Z szyderską miną patrzał im w oczy, chcąc wywołać oznaki niechęci. Jeździł do kościoła, starał się w chwili, gdy się tam najwięcéj ludzi gromadziło, przeciskać powoli przez tłumy, patrzał zuchwale, stawał, chcąc słowo obelżywe pochwycić — wyzywał oczywiście.
Zdziwiło to — zastraszyło może i nikt nie śmiał stawić mu czoła... Pan Sebastyan wyszedł z tryumfem z téj próby, a lekceważeniem oczywistém zapłacił za pogardę, jaką mu okazać chciano...
Nikt słowa nie pisnął.
Parę pochlebców próbowało, korzystając ze zręczności, zbliżyć się do dzikiego człowieka — tych garbus odprawił tak, iż nawet najnikczemniejsi drugi raz otrzeć się o niego nie śmieli.

Lata upływały, o Zdzisławie wcale słychać nie było. Kapitan gospodarzył na Suszy i opłaciwszy ciężary, powoli coś dla swojego pupilla zbierać zaczynał. W tém staraniu o nieobecnego, było coś dziwnie smutnego i poruszającego. Porowski pilnował nie tylko gospodarstwa, ale domu, nawet ogródka, sadził drzewka, zasiewał kwiaty: — A nuż powróci? — mawiał — niech zastanie tak, aby się przekonał, że się o to przecież dbało, jak o swoje własne, ba! nawet lepiéj.
Razem ze Stasia chodzili tam często pieszo... Kapitanówna siała i sadziła... porządkowała w domku, przywiązywała do słupków bluszcze, które bujno już ze wszech stron ganki oba okrywały. Wszystkim im, kanonikowi, profesorowéj, zdawało się, że lada chwila Zdzisław zgłosić się musi, a przynajmniéj da znać o sobie, że go ktoś gdzieś na święcie zobaczy i coś o nim doniesie. Tymczasem jakby naumyślnie utonąwszy gdzieś w tłumach, hrabia nie dawał najmniejszego znaku życia. Trwoga ogarniała przyjaciół — pocieszali się tém tylko, że gdyby umarł, wieśćby jakaś nadeszła choć przez obcych. Dziwna rzecz, garbus, którego ostre wyrazy stały się przyczyną téj ucieczki, pomimo niechęci dla tego synowca, kilka razy o niego zagadywał kanonika, sądząc, że on albo kto z dawnych przyjaciół wiedzieć coś muszą...
Ksiądz Starski za każdym razem wybuchał:
— A tak! tak! chce się wam wiedzieć co się stało z ofiarą, aby w zemście smakować... otóż ani ja, ani nikt z was nic nie wie. Z łaski waszéj, coście go do rozpaczy przyprowadzili, wpadł jak w wodę...
Garbus zdawał się nie bardzo wierzyć temu, sądził, że przed nim ukrywają wiadomość o Zdzisławie i przez ludzi śledził, badał, czy kto o nim czego nie wie, ale napróżno.
U Mangoldów oczekiwano zrazu, czy nie powróci Zdzisław... późniéj nagle jakoś zabrali się wszyscy do podróży i nie było ich przez kilka miesięcy... Rozeszła się wieść, że baronówna wyszła za mąż za hrabiego jakiegoś w Wiedniu i wkrótce potém młode małżeństwo razem z ojcem przybyło do dóbr swoich...
Kanonik, który tam bywał, rozpowiadał krzywiąc się, że małżonek baronówny, nie młody, nie miły, czynił wrażenie człowieka zużytego i znudzonego, któremu chodziło tylko o przekarmienie się wygodne. Z Mangoldem był bez ceremonii, nie tając, iż mu łaskę uczynił, żeniąc się z córką i wymagając nieustannych ofiar za to... Piękna Elsa chodziła blada, smutna, milcząca, dźwigając swe szczęście z rezygnacyą obojętną... Wyprawiono ją z mężem i kuzynką na południe...
W Wólce kapitan, choć pracą się krzepił, nie bardzo był szczęśliwy... Starzał i smutniał, na sercu mu leżał los córki, która Żabickiego widocznie odrzucała, nikogo innego wybrać nie mogła i upierała się zostać starą panną. Wesołe jéj dawniéj usposobienie zmieniło się w łagodny smutek... Dla ojca tylko starała się okazywać twarz weselszą. Książki, muzyka, ogródek, trochę gospodarstwa, pomagały jéj do spędzenia chwil jednostajnie płynących... Od wyjazdu Zdzisława dawne wesele znikło... Nie mówiła wprawdzie o nim nigdy... ale ojciec czuł, że z myśli jéj nie wychodził... Najmilszém zajęciem było gospodarstwo w Suszy. Do niéj, jak się zdaje, przywiązywała nadzieję powrotu... Lecz lata, lata całe upływały w próżném oczekiwaniu... Twarzyczka Stasi kwitła wprawdzie świeżą jeszcze młodością, ale to były ostatki wiosny, a w oczach, co się tak dawniéj śmiały, mieszkał jakiś smutek spokojny, nieuleczony, wiekuisty...
Oprócz Żabickiego nie zbywało jéj na starających się w sąsiedztwie — nie ośmieliła jednak nikogo i przyjmowała wszystkich tak chłodno, a w razie natarczywości tak szydersko, że się w końcu usuwali. Kapitan cierpiał, lecz milczał. Rzucił słówko czasem, zamykano mu uściskiem usta. Nie chciał dziecku czynić gwałtu...
Wieczorami przypominał niekiedy, że jest starym, że sieroctwo dla kobiety ciężkie jest do znoszenia, że lata płyną nieubłagane... ale Stasia odkładała na późniéj postanowienie o sobie. Nie mogło to ujść uwagi kapitana, że ilekroć mowa była o Zdzisławie, a przypuszczenia czyniono uwłaczające mu, Stasia z gorączką niemal ujmowała się za niego...
Naostatek, wyczerpawszy środki wszelkie, Porowski wpadł na myśl, że siedząc tak na wsi, ciągle w jedném obracając się kółku, nic się spodziewać nie można — postanowił odbyć dalszą podróż do krewnych, w nadziei, iż los może jaką szczęśliwą nastręczyć znajomość.
Przeprowadziwszy korespondencyę z familią, w pięć już lat po wyjeździe Zdzisława, razem z córką wybrał się do Warszawy. Stasia sądząc, że to ojcu uczyni przyjemność, zgodziła się na podróż chętnie. W wigilię wyjazdu, pobiegła tylko do Suszy jeszcze, aby się pożegnać z ogródkiem i wydać rozporządzenia tyczące się utrzymania jego — powróciła z oczyma czerwonemi, ale twarzą uśmiechniętą, i pojechali.
Rodzina kapitana, jego stryjeczni, zamożna szlachta z Sandomierskiego, zjechała się z nim w Warszawie. Po długich latach niewidzenia była to uroczystość familijna, dla któréj tłumnie się wszyscy zebrali. Ztąd po kilkotygodniowym pobycie, który miał Stasię ożywić i zabawić, projektowano udać się na wieś i tam znowu czas jakiś przepędzić. Stryjeczny kapitana, pan Hilary, niegdyś także wojskowy, człowiek towarzyski, gaduła, kobieciarz, lubiący towarzystwo, żona jego podobnego mężowskiemu temperamentu, dwie córki dorosłe, rumiane, żwawe, syn agronom wielkich nadziei, siostra pana Hilarego, Amelia, wdowa po majętnym obywatelu z córką i synem, chłopakiem dwudziestoletnim, który miał artystyczne usposobienie i wybierał się zostać malarzem, a tymczasem długie włosy nosił i kapelusz kalabryjski, składali towarzystwo. Wszystko to stanęło razem w jednym hotelu, z mocném postanowieniem spędzenia czasu w Warszawie jak najweseléj, jak najbujniéj.
Stasia znalazła się wśród tego śmiejącego się grona, ożywionego, roztrzepanego z początku ogłuszona i onieśmielona niém, lecz trochę jéj dawnego wesela wróciło z potrzeby, bo wśród nich smutnym być było niepodobna. Pan Hilary nie dopuszczał twarzy pochmurnéj; żartował ze wszystkiego... Pani Amelia Wronkowska siliła się już dla niego, i dla dzieci być także w dobrym humorze...
Zaraz pierwszych dni rozpoczęto wycieczki, co dzień jeżdżąc gdzieindziéj, co wieczór bywając w teatrze i po wiejsku ucztując od rana do nocy.
Agronom młody i artysta wyszukiwali coraz nowych miejsc i pretekstów do zabawy, coraz osobliwszych rozrywek. Męczące to było, ale na nudy czasu nie zostawiało. Co rano przy śniadaniu układał się program, jeden z młodzieńców delegowany był do przygotowań, potém najmowano powozy i cała gromadka jechała na widowisko, na przejażdżkę, na oglądanie miasta i okolicy, pilnując, ażeby głodu nie cierpieć... Po teatrze nawet zwykle oczekiwała jeszcze wieczerza, która się długo w noc przeciągała.
Rankami, jeśli panie chciały trochę w domu zostać, lub biegały za sprawunkami same, pan Hilary, który od lat wielu znał Warszawę, jak swoją kieszeń, brał kapitana, czasem syna i siostrzeńca i prowadził na śniadanie do Stępkowskiego, które niekiedy przeciągało się do wieczoru. Naówczas delegowano młodzieńca którego do dam, dla towarzyszenia im, a reszta panów przy flaszce bawiła się nieskończonemi opowiadaniami. Pan Hilary miał tu mnóstwo dobrych znajomych, których téż chętnie spraszał, byle którego najrzał i mógł pociągnąć.
Jednego ranka zasiedli tak właśnie nad śniadaniem zadysponowaném przez amfitryona i złożoném z samych delikatesów, gdy z drugiego pokoiku obok dały się słyszeć huczne głosy biesiadujących już gości wcześniejszych.
Wesoło tam snadź było i nie troszczono się wcale o sąsiadów, bo mówiono i wykrzykiwano tak, że całą rozmowę przeze drzwi słyszeć było można. Nagle kapitan ucha nadstawił i brwi namarszczył...
— Co ci to, braciszku? — zapytał Hilary.
— Zdaje mi się głos znajomy — ale to nie może być! — odparł kapitan...
Ucichli przysłuchując się.
Porowski ustami i nosem kręcił.
— Co u licha?
— Jeśli chcesz, nic łatwiejszego, jak zajrzeć... we drzwiach u góry szyby szklanne i nie zasłonione prawie... Zobacz.
Zawahał się kapitan trochę, ale poszedł, spojrzał i aż się cofnął.
— A co? — zawołał brat.
Porowski nie odpowiadając nic, oko przyłożył, patrzał długo i odszedł blady i zmieszany.
Dochodzące głosy i śpiewy oznajmywały aż nadto wesołe towarzystwo.
— Chcesz kogo znajomego poprosić — szepnął Hilary: — zmiłuj się, nie rób ceremonii, wezwiemy go tutaj...
Kapitan strzepnął rękami, ale począł chodzić bardzo niespokojny. W twarzy jego malowało się niewypowiedziane wzruszenie. Chodził, dumał, wreszcie dobył biletu wizytowego i na nim kilka słów napisawszy, posłał do drugiego pokoju przez sługę. Sam stanął w oknie i patrzał... pan Hilary także przechyliwszy się nad jego ramieniem.
Naprzeciwko okna właśnie siedział młody człowiek, blady, mizerny, z oczyma zapadłemi, z miną tragiczną, w postawie jakby pozował do Manfreda. Długie włosy rozrzucone spadały mu na ramiona. Suknie miał porozpinane, zbrukane, stary ubiór wykwintny, bez smaku, a zaniedbany i zniszczony.
Gdy kelner przyniósł mu kartkę, popatrzał na nią — i spytał:
— Co to jest?
Potém przeczytał ją, zerwał się i zawołał:
— Gdzie ten pan?
Kelner na drzwi wskazał. Młodzieniec wahać się zdawał, towarzysze spoglądali nań wpół się śmiejąc, na pół zdziwieni...
— Co to jest? gdzież to myślisz od nas uciekać? hej! nie puścimy... musisz nam dotrzymać placu...
Trzymając wciąż bilet w ręku, interpelowany stał, oglądał się, myślał... nareszcie ochrypłym nieco głosem rzekł:
— Szanowni koledzy raczą mi dać urlop na pół godziny...
Wszyscy z krzesła się ruszyli, chwytając za ramiona i ręce i opierając się, a wstrzymując idącego...
— Słowo honoru artysty, że powrócisz?
— Ale wrócę i to nie długo...
Puszczono go... przejrzał się w źwierciedle uśmiechając smutnie, poprawił sukni pomiętéj i zawołał na sługę:
— Dokąd?
Ten wskazał drzwi.
Kapitan z bratem odstąpili prędko... Na próg wszedł szybkim krokiem... Zdzisław...
Tak, on to był — niestety! — lecz niepodobny do siebie, temi pięciu latami zestarzały, jak gdyby przeżył ich dziesięć... zbiedzony, ubrany licho i brudno. Twarz i postawa straciły ten wdzięk i szlachetność, jakiemi się dawniéj odznaczały... znać było podniecenie razem i wyczerpanie, gorączkę i bezsilność, jakieś naprężenie i zużycie...
Obejrzał się wchodząc i zobaczywszy Porowskiego pobladł, podał mu rękę w milczeniu, zakłopotany...
— A — pana kapitana! — zawołał — ot to osobliwsze spotkanie. Słowo daję, u Stępkowskiego nigdybym się był nie spodziewał... Cóż pan tu robisz?
— A hrabia?
— Tst! żadnego tytułu! ani nazwiska! — cicho i szybko począł Zdzisław — nazywam się Edgar Szmata, jestem artystą dramatycznym... i dosyć...
Kapitan ręce załamał.
— Wy! dramatycznym artystą? na miłość Bożą! wy?...
— Ale tu nie czas o tém mówić, towarzysze się mnie domagają... Radbym z panem kapitanem pomówić na osobności... Pan tu sam?
— Jestem z córką... dla odwiedzenia familii...
Zdzisław się zapłonił i spuścił oczy...
— A! a! — wybąknął krótko — z familią pan...
— Przyjdź do nas, zaklinam... proszę! — porywając gwałtownie ręce Zdzisława począł kapitan — mam konieczność widzenia się z wami...
— Tak! tak! tylko — nie dzisiaj — odparł artysta — ja dziś wieczorem gram...
— Gdzie? w wielkim teatrze — spytał kapitan...
Edgar rozśmiał się na cały głos.
— A! a! a! — krzyknął — zapewne! ho! ho! do tego szczęścia nie rychło dojdę lub nigdy... Grywam w małych teatrzykach ogródkowych, a choć mi pewny talent przyznają... moja gra klasyczną nie jest... i do sceny wielkiéj wcale się nie przydała...
Zdzisław był widocznie po śniadaniu, widział to kapitan z twarzy, ruchów, głosu i humoru. Upadek tego człowieka, którego kochał, ściskał mu serce. Nie chciał, aby dłużéj przy panu Hilarym występował, szepnął mu numer swojego mieszkania, a nie będąc pewien, czy go nie zapomni, szybko dopisał na bilecie, który mu wcisnął do kieszeni...
— Zatém do jutra — rano...
— Tak — niezawodnie! — odparł artysta, podając rękę i wymykając się co prędzéj...
W przyległym pokoju z wnijściem jego znowu się hałas rozpoczął... kapitan padł na siedzenie, jak przybity...
— Cóż to za jeden? kto? co? — począł dopytywać pan Hilary.
Kapitan ręką tylko poruszał, nie chcąc nic odpowiadać, i w smutném usposobieniu zasiadł do śniadania.
— Kochany Hilary — rzekł razem zwracając się do syna jego i siostrzana — proszę was o tém spotkaniu ani słowa... ani słowa...
Nie dobrze rozumiejąc dla czego miało ono być tajemnicą, posłuszni kuzynkowie zwrócili się całkiem do śniadania. Kapitan milczący nie dał się wcale rozweselić. Chwilami sam do siebie pomrukiwał:
— Niepojęta rzecz!
Program tego dnia właśnie na wieczór przeznaczał widowisko w jednym z teatrów. — Między innemi zapowiedziane były: „Odludki i poeta“... Kapitan instynktowo się uląkł czegoś i chciał zmienić widowisko, ale kobiety mocno przy niém obstawały... Panna Stanisława szczególniéj żądna była teatru, który ją żywo zajmował. Porowski Pana Boga po cichu prosił, ażeby się nie spotkali na scenie z p. Edgarem Szmatą.
Rad nie rad pojechał z innymi. Miejsca nie bardzo były zajęte, usiedli więc całą gromadą na pierwszych. Maleńka scena tuż była przed nimi...
Pierwsza sztuczka tłumaczona z francuskiego uśmieszyła wielce towarzystwo, grana była wcale dobrze i powszechnie się podobała. Po niéj szły „Odludki i poeta“...
Kapitan siedział przy córce... Trwożył się w początkach niezmiernie, lecz gdy pierwsze Lever du rideau, przeszło szczęśliwie, powiedział sobie, iż teatrzyków jest kilka i trzebaby było chyba prawdziwego nieszczęścia, ażeby się koniecznie spotkać mieli tu ze Zdzisławem, o którym córce ani wspomniał...
Tylko co się sztuka rozpoczęła i poeta wyszedł na scenę, gdy pomimo pewnéj zmiany umyślnéj w rysach twarzy, kapitan poznał w nim hrabiego. Spojrzał na córkę... Dźwięk jego głosu posłyszawszy, Stasia porwała się z siedzenia, załamała ręce, ojciec ją pochwycił co prędzéj i ścisnął silnie jéj dłoń, tém tylko powstrzymawszy wykrzyk, który się już z piersi dobywał. Była blada jak marmur i drżała... Kapitan nie puszczał jéj ręki...
— Stasiu, — szepnął — na miłość bożą!...
Poeta powiódł oczyma po widzach, zatrzymał je na Stasi, jakby mimowolnie, głos mu zadrżał, lecz w tymże momencie odzyskał przytomność i począł z wielkiém przejęciem swą rolę...
Stasia siedziała wpół martwa, bez oddechu, drżąca, zesłabła, a kuzynka siedząca przy niéj, spojrzawszy przestraszona zapytała, czy się nie czuje chorą i czyby wyjść nie chciała...
— A! nie — nie — szepnęła zaledwie dosłyszanym głosem — pozwólcie mi słuchać...
Łzy się puściły z jéj oczu...
Porowski niespokojny bardzo, patrzał ciągle na nią i szeptał:
— Stasiu... nie zwracajmy uwagi na siebie... miéj siłę... miéj męztwo!
Nie rychło się na nie zebrać mogła kapitanówna; przecież zwyciężyła wzruszenie, słuchała...
Hrabia grał poetę z niezaprzeczonym talentem i znakomitém wykończeniem... Na scenie odzyskiwał swą powierzchowność szlachetną, swój głos melodyjny i pełny wyrazu... Dla Stasi było to nowe przeobrażenie człowieka, który teraz wydał się jéj może sympatyczniejszym jeszcze. Budził w niéj zajęcie i litość. Serce jéj biło, wilżyły się oczy, zazdrościła artystce miluchnéj, która z nim grała.
To jedno z arcydzieł Fredry przeszło w mgnieniu oka... Kurtyna zapadła wśród oklasków... Stasia odetchnęła, ręką powiodła po czole i obracając się ku ojcu, spytała:
— Byłże to sen? ojcze.
— Dziecko moje! była to smutna rzeczywistość! Muszę ci się przyznać: ja go dziś z rana już widziałem, ale w daleko przykrzejszéj roli... Nie mamy się co łudzić — to człowiek zgubiony...
— Jakto! ojcze, dla czego? dla tego, że poszedłszy za powołaniem, które czuł w sobie, został znakomitym artystą?
— A! nie dla tego — odparł kapitan — lecz — zobaczysz go po dniu, jakim jest i dosyć ci będzie jednego spojrzenia, kilku słów, aby o nim sądzić...
Porowskiemu łza się zakręciła...
— Będzież on u nas? zobaczymy go? — zawołała Stasia chwytając rękę ojca — tatku! ja cie błagam, uczyń to dla mnie — niech go widzę...
— Bądź spokojna — proszę cię — bądź spokojna... nie mówmy o tem... Kurtyna się podnosi, coś innego grać mają, słuchajmy...
Ostatnia komedyjka była przekładem z niemieckiego, hrabia w niéj nie występował. Stasia się uspokoiła, ale nie wiedziała co grano, ani ją to obchodziło — cała była w sobie. Zdawało się jéj, że kędyś za kulisami migała postać znajoma...
Towarzystwo jéj miejskie miało pozostać dłużéj w ogródku i udać się na wieczerzę — Stasia szepnęła ojcu, że pragnęłaby jechać do domu. Jedna z kuzynek ofiarowała się towarzyszyć, lecz Stasia uścisnęła ją prosząc, ażeby została i wyśliznęła się niepostrzeżona. Ruch jednak, jaki wstając i przechodząc zrobiła sobą, musiał zwrócić czyjąś uwagę, bo gdy z ojcem wyszła do bramy, szukając powozu, zobaczyła w mroku Zdzisława, który zdawał się tam czekać na nich...
Inny był teraz niż na teatrze... zmienił nie tylko suknię, ale twarz i postać całą... smutny był i pokorny.
— Panie Zdzisławie! — zawołała Stasia wyciągając doń ręce — o mój Boże! co się stało? co się z panem stało?
I łzy jéj mowę przerwały. Kapitanowi zdawało się po namyśle, iż lepiéj może uczyni, nagą a smutną rzeczywistość stawiać od razu przed oczyma córki i nie da już wyobraźni tkać na tém tle marzeń niewczesnych...
— Jedź hrabio z nami — odezwał się — będziemy sami, wieczór spędzimy razem... tyle mamy do mówienia...
Zdzisław się zawahał chwilę.
— Jedź pan — powtórzyła Stasia — proszę...
I ujęła go za rękę...
Powóz właśnie zachodził, siedli więc razem. Przez drogę nie mówili słowa... Na wschody drżącą córkę ojciec poprowadził... Poszła na chwilę do swojego pokoju zrzucić kapelusz i mantyllę, hrabia pozostał w saloniku i rzucił się na pierwsze krzesło, jakie znalazł...
Kapitan wpatrywał się w niego milczący... Straszny był, a mimo pewnéj elegancyi w ubraniu, czuć w nim było ubóztwo — włosy tylko po grze snadź mu fryzyer teatralny ułożył... Reszta stroju przypominała garderobę sceniczną i zdawała się zapożyczoną z jakiéjś roli kochanka...
Stasia weszła, spiesząc się widocznie i zbliżyła się, by go powitać. Łzy miała w oczach.
— Hrabio! — zawołał kapitan — powiedz, zmiłuj się, jakże do tego przyjść mogło?... Czyż się godziło?
Zdzisław uśmiechnął się z jakimś wyrazem niemal cynicznym...
— Cóż pan chcesz, panie kapitanie? — rzekł — alboż ja wiem, jak do tego przyszło?... Wyjechawszy z Suszy... wszak to z górą pięć lat temu, albo raczéj sto lat... szukałem zajęcia... nie mogłem go znaleźć... Środki się wyczerpywały... Byłem, zmieniwszy imię, guwernerem przy chłopcach, ale to chleb nie dla mnie... wytrwać nie mogłem... Włóczyłem się po bruku bez zajęcia, żyłem trochę z przepisywania... próbowałem przy kupcu pracować w sklepie — i to nie poszło... Okradziono mnie!...
— Czemużeś się do nas nie zgłosił?
— O jałmużnę! — odparł Zdzisław — wiem, że tam ta nędzna Susza długi hrabiowskie płacić musiała, a jam hrabią być przestał i jak prosty człek, chciałem sam na chleb zarobić. Smutna rzecz! nie było go dla mnie... Do ręcznéj pracy siły nie miałem, do umysłowéj trzeba było wprawy i nauki...
Przychodziło niemal do tego, żem o tém przemyśliwał, czy lżéj od zaczadzenia się umiera, czy od cyankali... Jeszcze raz musiałem nauczycielskiego kosztować chleba, boć po francuzku przynajmniéj uczyć mogłem, jak mi się zdawało. Trafiłem na takie miejsce, gdziem ani panu ani pani nie potrafił być znośnym.
Westchnął Zdzisław.
— A no! przywlokłem się znowu na bruk... Jadąc, w drodze spotkałem kilku artystów, zrobiła się znajomość. Ja dawniéj dobrze deklamowałem Fredrę... umiałem coś z Przyjaciół, trochę z Odludków, parę scen z Geldhaba... Przy wieczerzy żartując, począłem się z tém popisywać... Znaleziono, że z biedy mógłbym się zdać do jakiego teatru — dla zapchania próżni... Nie myślałem wcale o tém... aż w ostateczności... Buty były podarte, suknie nie całe, jeść nie wiedziałem co będę jutro... Tak się rozpoczęła z nędzy moja teatralna karyera... bez natchnienia, bez zamiłowania — z musu...
— O mój Boże! — odezwała się Stasia — czyż się godziło zapominać o przyjaciołach?...
— Nie sądź pani tak źle o mnie — mówił Zdzisław — myślałem często o was i o Suszy, alem sobie dał słowo o własnéj sile się wygrzebać... chciałem go dotrzymać... Śmiech szyderski pana Sebastyana brzmiał mi w uszach... Im mniéj mi się udawało, tém uparciéj, zajadléj trzymałem się postanowienia... Tyle ludzi ratuje się przecie, dla czegóż jabym tego nie potrafił? Nie czułem się słabszym, ani głupszym od nich...
Kapitan z zaciśnionemi wargami go słuchał, Stasia nie chcąc pokazać, że jéj się ciągle na łzy zbierało...
— Moi znajomi z podróży — dobre chłopcy, bez butów jak ja, ale z sercami... zaprowadzili mnie do dyrektora... Zdaje się, że nie talent, bo z tym mi się nawet popisywać nie dano, ale pewna powierzchowność przyzwoita zyskała mi jego współczucie. Dano mi nadzieję nadziei... Zacząłem się przyspasabiać do roli kochanka...
Zdzisław się rozśmiał...
— Wyobrażałem sobie, że scena potrzebuje jaskrawości i pierwsze próby musiały zakrawać na karykaturę. Było to na prowincyi: przesada uszła za zapał, ogień za genialność, dwie stare panny zemdlały... posypały się oklaski, jam się w duszy śmiał, ale dyrektor mi oświadczył, że jeśli go słuchać zechcę, mogę wyjść na artystę. Nareszcie miałem cel w życiu — coś, co do jakiegoś tak zwanego zawodu było podobne... Uczułem, że się całém sercem wziąć do tego potrzeba, zacząłem czytać i myśleć...
Któż wie? może nauką zastąpię kiedy brak talentu... bo go w sobie nie czuje...
— Mylisz się pan — przerwała Stasia — masz talent, lecz przystałoż wam, wam na deskach teatralnych szukać przyszłości?...
— Gdy innéj znaleźć nie mogę — odparł Zdzisław — dla czegóż nie?... Hrabia Samoborski umarł, z jego popiołów narodził się Edgar Szmata... pogrzebałem Zdzisia... a! i lepiéj mi z tém...
Wstał i zaczął się przechadzać niespokojny... odwrócił się nagle do Stasi.
— A pani? czy ją mam powitać jako szczęśliwą żonę mojego dawnego nauczyciela i przyjaciela Żabickiego?
— Ba! żebyć! — począł kapitan — ale do téj pory ani mu odmówić, ani go przyjąć odwagi nie miała...
— I jestem starą panną Stanisławą, która rutkę myśli siać... już chyba do śmierci... dodała Stasia ze smutnym uśmiechem. Dajcie mi panowie oba pokój... a mówmy o hrabi...
— Hrabiego nie ma na świecie! — przerwał gwałtownie Zdzisław z udaną wesołością — znać go nie chcę. Był mi ciężarem, kulą u szyi, sromotnym szyldem upadku... Ja dziś jestem zupełnie wolny...
— I... począł przysiadając się do Stasi — i — wie pani co? — kocham mój zawód — gdybym miał troszeczkę więcéj chleba... byłbym prawie szczęśliwy — jak Hamlet...
Z goryczą jakąś i szyderstwem spojrzał na kapitanównę...
— Nie musicie jednak tak bardzo być głodni, dodał kapitan — jeśli sobie pozwalacie takich jak dzisiaj... śniadanek...
— Ach! — rozśmiał się Zdzisław — to wchodzi w program naszego życia — głód i zbytek... talent się inaczéj nie rozbudza, tylko takiemi drastycznemi stymulansami! Gdy się ma trochę grosza, rozsypuje się go, aby ducha rozpowić, upoić i dać mu skrzydła. Nędza i rozpusta... inaczéj nie może być...
— Ale to samobójstwo! — przerwała Stasia...
— Proszę pani — zawołał Zdzisław — geniusz, talent, natchnienie, zapał, wszystko to zużywa człowieka — są to płomienie, co palą... a nam potrzeba tyle ognia, że do niego oliwy dolewać musimy i palimy się na stosie ofiarnym... dla tego, aby przez chwilę drgnęło, słowem, krzykiem, jękiem naszym tknięte serce czyjeś! Widzowie są antropofagi...
Ruszył ramionami.
Stasia zauważała w milczeniu, że ruchy miał już aktorskie, gwałtowne, dramatyczne, i że nawyknienie do sceny po za nią działało. Nie był to Zdzisław dawny...
Smutna spuściła główkę... nie śmiała się odezwać, nie poznając w nim swojego ideału... Kapitan stał, patrzał i nie mógł przemówić. Oboje oni byli pod naciskiem najprzykrzejszego wrażenia.
Zdziś chodził po pokoju... nieco rozgorączkowany...
— Nawet nas pan nie pytasz o Suszę, o znajomych i przyjaciół — cicho z wymówką rzekła Stasia.
— Umyślnie milczę — chce zapomnieć — odparł Zdziś...
Pamięć to największe nieszczęście człowieka, gdy wrócić do przeszłości nie może...
— Dla czego? — zapytał kapitan.
— Bo — przeszłość nigdy nie wraca! — zawołał Zdzisław. Ja nie potrafiłbym już być hrabią Zdzisławem, zrosłem się z tą skórą Edgara Szmaty.
— Fe! takie brzydkie nazwisko — wtrąciła Stasia.
Un nom de guerre! — rozśmiał się Zdziś — które może kiedyś być sławne, jeżeli życia stanie... Może kiedy zagrać potrafię moją rolę idealną, mojego bohatera Szekspirowskiego... mojego ukochanego Hamleta... ale dziś to dla mnie są niedostępne wyżyny, ku którym oczu nie śmiem podnieść. Muszę grać role tych kochanków, co się żenią, lub zabijają z miłości w piątym akcie... dla takich pań, które ani kochać już nie potrafią, ani być kochanemi nie mogą...
— A! to okropne! — przerwała zrywając się Stasia i podbiegając ku niemu... Sztuka! panowie to nazywacie sztuką!... to Baal, któremu ludzi trzeba na ofiary... Grać miłość — to świętokradztwo... upijać się zemstą na zimno, to fałsz — mówić czego się nie czuje...
— Przepraszam panią — oparł się Zdziś — potrzeba czuć i zmusić się do prawdziwego czucia — w tém leży zadanie sztuki...
— Nie jesteście więc już ludźmi... bo zużywacie się na role... Możeż serce, co się upaja fałszem, bić kiedy na prawdę?
— Tém lepiéj pani! niech bije dla złudzeń... nigdy dla rzeczywistości, niech z różem i bielidłem schodzi z twarzy rumieniec, bladość, a z serca uczucie... reszta życia staje się obojętną... i człowiek — szczęśliwym...
— Hrabia to szczęściem nazywasz?
— Pani, hrabia umarł! — powtórzył Zdziś głośno — przed panią stoi Edgar Szmata, biedny artysta... którym pogardzasz...
— Nad którym się lituję...
— I którego z tego upadku wydźwignąć musimy! — dodał kapitan... Dosyć tych wszystkich niedorzeczności — dosyć... panie Zdzisławie... Mówmy o Suszy...
— Zatykam uszy! — przerwał Zdziś. — Rym przyszedł mimowolnie — zaręczam. Słuchać nie będę. Susza należy do was, do panny Stanisławy.
— Chyba pan odgadłeś, żem ją już sobie przywłaszczyła — zawołała żywo kapitanówna... Sadzę tam, sieję, gospodaruję — i gdybyś pan wiedział, jak tam ślicznie, miło, cicho, dobrze... a! pojechałbyś z nami.
— Aby mi jutro w oknie zabrzmiał głos garbusa, urągający się mojéj bezsilności i próżniactwu. A! nie! nigdy! nigdy! Wierz mi pani, że los, mądry ów los, to co my zowiemy przypadkiem, rzucił mnie na jedyną przeznaczoną drogę, po któréj chodzić mogę... Nic innegobym nie potrafił... tu choć złym artystą być mogę, ale — artystą... I to coś znaczy...
Chwilkę pomilczał...
— To nic — zawołał napróżno oczekując słowa z ust Stasi lub kapitana, którzy się odezwać nie śmieli — to nic spotkanie dzisiejsze... miałem daleko tragiczniejsze... w roku przeszłym... Grałem rolę trzpiota... niestety! bardzo źle, wszyscy mi to przyznali... Byłem trochę — monté, po kilku kieliszkach wina, w których było pewnie więcéj spirytusu, niż soku winogronowego... Wśród śmiechu poczciwéj publiczności, patrzę... w pierwszym rzędzie, jak dziś... głowa Meduzy...
— Co? kto? — przerwała Stasia...
— A! żona moja! Herminia... blada jak marmur, a przy niéj żółty, znędzniały dobry ten przyjaciel, co mnie od niéj raczył uwolnić. Był — moment, żem sądził, iż jak Lotowa żona w słup soli (ale gorzkiéj) się obrócę... Potrzebowałem całéj siły, aby do roli „Otella“ nie przejść ze skromnego jakiegoś Monsieur Paul. Nie spojrzałem już na nich więcéj, grałem wściekle. Gdym po spuszczeniu kurtyny pobiegł do otworu w niéj, już ani Meduzy, ani Alfa nie było... Wynieśli się wśród aktu...
Ton, z jakim to mówił, boleśnie odbijał się w sercu Stasi...
— Mówisz pan ciągle, że jesteś prawie szczęśliwy... ale w każdym wyrazie, w głosie tyle jest goryczy!
— Co w sercu... tam niewyczerpana jéj kopalnia, jak soli w Wieliczce — dodał Zdziś — tylko gorycz te cukruję dla drugich szyderstwem...
— Aby się jeszcze dotkliwszą wydawała — szepnęła Stasia...
— Pozwólcież mi dokończyć — odezwał się kapitan. — Susza jest czysta, długi popłacone... u mnie leżą już dwa tysiące rubli, należących do was...
Zdzisław drgnął...
— To nie może być! — zawołał.
— Daję wam słowo wojskowego — potwierdził kapitan... — mogę i muszę wam je wypłacić...
— Może one nie są potrzebne... odebrawszy je, dałbym obiad i śniadanie dla kolegów... a potém... artysta potrzebuje być ubogim... to go do pracy budzi!...
Nie kuście mnie — nie kuście...
— Panie Zdzisławie — odezwała się Stasia, chwytając go za rękę — ja się czuje w obowiązku was kusić... Czyż serce wam nie bije do tego kątka? czyż się wam cisza wsi i spokój nie śmieją!... Czyż nie lepiéj chodzić za pługiem, niż sztuki pokazywać przed ludźmi, co ich nawet ocenić nie umieją...
— Ale ja na wsi umarłbym już z ciszy, zadławił się spokojem, oszalał z ziewania... skonał z nudów...
— Jakto! a ludzie... my... wasi starzy przyjaciele... a grób matki? a pamięć jéj?...
Zdzisławowi ręce opadły nagle, głowa zwisła na piersi, zmienił się wyraz twarzy...
— Pani — pani jesteś okrutna... Wspomniałaś to imię, którego moje usta dziś wymówić nie mają prawa... W serceś mnie pani zraniła!
I zakrył sobie oczy...
— Panie Zdzisławie — przerwał kapitan — opamiętaj się, oprzytomniéj... daj się przekonać... mówmy seryo...
Hrabia padł na krzesło milcząc i głowę wsparł na dłoni.
— Mów pan — zawołał — wiem co powiesz. — Czynię zakałę imieniowi? Naszego imienia jam ostatni... Imię zrzuciłem... jestem biednym włóczęgą... Gorączką żyć się nauczyłem... To było przeznaczenie moje zawsze... aktorem musiałem być... Ożenienie było rolą przybraną... Komedya zmieniła się na dramat, jam dramat na tragedyę przerobił — pchał mnie los na deski... na nich znalazłem przytułek. Czuje, że nie mam siły i wątku na długo — dajcie mi skończyć... to nie potrwa...
W tém Stasia pochwyciła go za rękę.
— Panie Zdzisławie — na pamięć matki! wracaj z nami! błagam cię... powracaj... Zobaczysz, życie znośném się stanie, spoczniesz, przejednasz się z niém...
Głos ten drżący, poruszony przemówił do niego, podniósł dłoń jéj do ust.
— Pani byłaś i jesteś jak anioł dobra... alem ja starań waszych nie wart... nie wart przyjaźni... a poprawić się nie potrafię. Jestem biedny... incurable... Z sobą przyniosę wam troskę, ból, niepokój...
— A bez was tęsknica! — zawołała zapominając się Stasia — czyż pan sądzisz, że nam, cośmy go kochali, tak łatwo przestać jak wam!
— A pani myślisz, że ja kochać nie umiem i przestałem? — zawołał Zdzisław uśmiechając się gorzko — ale czasem największym dowodem miłości jest, gdy się odpycha... tych, których się kocha... Zadżumiony musi precz od siebie odpędzać najdroższych, a do piersi cisnąć wrogów tylko... Jam zadżumiony, panno Stanisławo...
Kapitan, który stał i słuchał — skinął na córkę i szepnął po cichu:
— Stasiu — daj mu pokój!
— Nie — oparła się kapitanówna, któréj twarz pałała... Gdy kto tonie, nie godzi się ręki nie podać, nie rzucić się za nim... nie ratować choćby z niebezpieczeństwem... Pan nie jesteś ani chrześcianinem, ani panem siebie, wami owładł szał chorobliwy... oczy macie zasłonione... Idziecie do przepaści...
— Bo chcę tego! — rzekł zimno Zdzisław... tak jest — idę i wiem dokąd idę, szukam tego brzegu, z którego skoczę lub stoczę się na dno, bo mi życie obrzydło...
— Chociażeś go zaledwie skosztował!... zawołało śmiało dziewczę...
— Dosyć jest kropli trucizny, aby zatruć całe naczynie... ona jest we mnie, jam struty! Nie dziwujcie się, że chcę końca, że z szałem i pośpiechem do niego lecę...
Stasia z rękami załamanemi stanęła milcząca, patrzała nań moment, lecz ojciec ją chwycił i niemal gwałtem posadził opodal...
— Dosyć tych scen... rzekł zimno i widocznie gniewny — dosyć. Stasia się niepotrzebnie unosi... a hrabia — powinieneś mieć swą wolę... I z najlepszemi chęciami cofnąć się trzeba, gdy nie są zrozumiane...
Zdzisław potarł czoło i wstał.
Jak pijany poszedł machinalnie szukać kapelusza...
— Przebaczcie mi państwo — a! przebaczcie proszę... z biednym jak ja szaleńcem... nikt nie dojdzie sprawy... to darmo...
Ścisnął rękę kapitana...
— Idziesz pan? — spytał Porowski...
Stasia, która jak pogrążona w myślach siedziała, wstała i posunęła się ku niemu...
— Przepraszam pana — rzekła — ale daj mi pan słowo, że się zobaczymy jeszcze...
— Jutro rano — dorzucił Porowski — wszak tak...
— Ale po cóż? — zapytał Zdzisław — żebym wam przyniósł z sobą zmartwienie?...
— Ja potrzebuję mówić z wami — koniecznie — odezwał się kapitan. — Na Suszy gospodarować dłużéj nie chcę i nie mogę... Róbcie z nią co się wam podoba...
— To ją sprzedajcie — rzekł z rodzajem niecierpliwości Zdzisław — tak — sprzedajcie za co chcecie... Pieniądze mi odeszlecie... Nie wiem... założę gdzieś teatrzyk na prowincyi i stracę je...
Ramionami ruszył...
— Ale na własnym teatrze zagram raz Hamleta...
— Weźmiecie mnie na Ofelię — smutnie się uśmiechając odezwała się Stasia.
— Nie — bobym nie mógł pani mówić tak przykrych wyrazów, jakie mi rola dyktuje — anibym dopuścił Poloniuszowi powiedzieć jéj tego, co mówić powinien... Pani nie jesteś na Ofelię stworzona, ale na szczęśliwą istotę...
— Tak... na starą pannę, hodującą kanarki — dodała Stasia wzdychając...
— Żabicki jest bardzo poczciwy i dobry człowiek... człowiek, na którego ramieniu śmiało oprzeć się można...
— Mam ojcowskie — prędko zawołała Stasia — na którém jeszcze śmieléj oparta szłam i idę.
To mówiąc przytuliła się do ojca, który ją uścisnął. Zamilkli. Zdzisław począł się żegnać.
— Do jutra więc.
— Do jutra — razem zawołali ojciec i córka...
— Tak — do jutra — powtórzył Zdzisław i wyszedł.
Stasia drugiemi drzwiami, nie chcąc sama z ojcem pozostać, wybiegła do swego pokoju...
Gdy reszta towarzystwa wróciła po wieczerzy w bardzo dobrych humorach i przyszła się dowiadywać o kapitana i o Stasię, — ona już z bólem głowy była w łóżku, a Porowski chodził smutny, zadumany i nieusposobiony wcale do gwaru wesołego, który familia z sobą przyniosła...
Uciszyło się więc prędko w domu. Nazajutrz ze śniadaniem oczekiwano Zdzisława w mieszkaniu kapitana... Nadszedł, trochę późno, blady, z ustami przekrzywionemi jakimś śmiechem niezdrowym. Stasia nie wyszła prędko... Korzystał z tego kapitan, aby po męzku, poważnie, surowo przemówić do niego...
— Panie Zdzisławie — myśmy ci życzliwi... na pamięć matki i imienia waszego zaklinam cię, rzuć to niezdrowe rzemiosło... masz jeszcze życie przed sobą...
— Jakże pan chcesz? Przeszło lat trzy chodzę w tych pętach... wrosły mi w ciało... nawykłem... Jest mi tak dobrze, jak tylko nieszczęśliwemu być może...
— Hrabia potrzebujesz fizycznie i moralnie kuracyi; masz pieniądze do rozporządzenia — bierz je — wyjedz do Włoch, strać... ale wróć ostyglejszym i poważniejszym...
To mówiąc zamiast argumentów dalszych dokończył uściskiem...
— Panie Zdzisławie, dla nas, dla przyjaciół to uczyń...
— A! kapitanie drogi, gdybym wiedział gdzie Leta płynie, gdybym się mógł napić z niéj wody... gdybym nowym odrodzić się potrafił człowiekiem... ale to niepodobieństwo... niepodobieństwo — nie mówmy o tém...
— Spróbuj do nas przyjechać — oderwij się na czas jakiś...
— Ja! tam! u was! jabym się śmiał pokazać! histryon na téj ziemi, po któréj stopy matki mojj chodziły... na wstyd jéj... nie! nigdy!
Wstrząsnął się...
— Nie zrywajże z nami — niech wiemy o tobie przynajmniéj, któż wié — może się coś odmienić — coś stać... co wasz upór pokona...
Wśród téj rozmowy weszła Stasia, ubrana młodo, świeżo, może z myślą przypomnienia mu lat dawnych... Zobaczywszy ją we drzwiach, Zdzisław ku niéj pospieszył... zarumienił się... pochwycił jéj rękę...
— A! jak mi pani Wólkę i Samobory przypomniałaś! — zawołał. — Złote czasy niebieskich migdałów! Pani jeszcze jesteś tąż samą śliczną panną Stanisławą, a ja — widzi pani, co się stało ze mną.
W istocie po dniu wyglądał dziwnie zestarzały, pomarszczony przed czasem, schorowany i blady...
— Pan się zamęczasz dobrowolnie...
Podawano śniadanie... kapitan nalał wódki kieliszeczek.
— Pijesz? — zapytał.
— Pije — ale większym! — rozśmiał się cynicznie Zdzisław. — Nie ma nic dziwnego: my musimy z kapitału żyć... choćby się prędko wyczerpał... Na każdą rolę wychodzi tyle ognia...
I wychylił pół szklanki wódki...
Stasia wzdrygnęła się ze wstrętu, kapitan głową potrząsł...
— Jeść ja nie potrzebuję tyle — wesoło począł artysta — jedzenie obciąża człowieka...
— A napój zabija.
— Powoli — dodał Zdziś — ale — cóż tam! myśmy nie tacy rachmistrze, ażeby się bardzo liczyć z jutrem. Byle dzisiaj!
Wszystko to było niewymownie przykre i rozczarowujące. Cynizm, z jakim się popisywał Zdzisław, nieledwie dozwalał wnosić, że to czynił umyślnie... Kapitan nie był może nierad temu, bo się spodziewał, że tem Stasię od siebie odstręczy.
— Bawimy tu jeszcze parę tygodni — odezwał się Porowski — spodziewam się, że się będziemy widywali.
Stasia była tego dnia daleko ostyglejszą i umiarkowańszą w mowie, przesiedziała cały czas smutnie, odzywając się ledwie po słówku.
Zaraz po śniadaniu pogadawszy żartobliwie o sobie, o teatrze, o ludziach, unikając poufalszéj rozmowy, Zdzisław pod pozorem zajęcia się oddalił. Na Stasi i na jéj ojcu obie rozmowy najsmutniejsze uczyniły wrażenie. Oczekiwano go potém dni kilka, nie pokazał się. Kapitan, który umyślnie parę tysięcy rubli pożyczył, aby mu je oddać, bo chciał się ich pozbyć co prędzéj — niecierpliwił się coraz bardziéj. Na Stasi widać było cierpienie. Reszta rodziny, o niczém nie wiedząc, przypisywała to chorobie.
Po kilku dniach Stasia zażądała od ojca, aby pójść znowu na ten teatrzyk do ogródka... Oburzył się kapitan.
— Dajże mi pokój, jeszcze zrobisz jaką scenę z tym twoim faworytem, bo — powiem ci szczerze — chyba się w nim kochasz...
Panna Stanisława zapłoniła się.
— Nie — tatku — rzekła po namyśle — nie kocham się w nim — ale go kocham. To prawda — i żal mi serdecznie biednego!
— Mnie go też żal niezmierny — rzekł kapitan — ale kto się sam ratować nie chce, tego nic nie poratuje.
Z wielką umiejętnością Stasia nie wydając się ze swą tajemnicą, wyrobiła na familii, aby wieczór spędzić w teatrzyku. Agronom, który się już trochę kochać zaczynał w kuzynce, poleciał wcześnie zapewnić miejsca...
Grano melodramat z francuskiego, coś nakształt marnotrawnego syna odnowionego, w którym główna rola przypadała chłopcowi hulace, płochemu, dobrego serca, którego poczciwa miłość dźwiga z upadku i na lepszą wprowadza drogę. „Marnotrawnego“ grał pan Edgar Szmata. Zdaje się, że nim wyszedł na scenę, musiał Stasię i kapitana upatrzyć, bo unikał spojrzenia w tę stronę... Melodramat obsadzony był nieciekawie, gdyż mnóstwo doń osób wchodziło, a siły teatrzyku nie były wystarczające. Hrabia tylko płacił za wszystkich i rolę swą z tak wielkiém uczuciem i prawdą przedstawił, że słuchaczów wszystkich uniósł swym talentem, ogniem i sztuką w odcieniowaniu charakteru. Stasia płakała... Gniewała się nań, że obrał ten zawód, ale musiała przyznać w duszy, iż był doń chyba stworzony...
Kapitan chustką jawnie ocierał płynące łzy i szepnął kilka razy:
— Co to za aktor!
Wywołano pana Edgara po ostatnim akcie, smutnie poklasnęła mu Stasia i kapitan, ku którym się teraz obrócił i ukłonił im z widoczna chęcią, aby to do siebie zastosowali.
Smutny to był tryumf — niestety! — wychodzili z teatrzyku przyjaciele młodego artysty, jak z pogrzebu, nie mówiąc do siebie słowa. Kapitan się nieco ociągał, sądząc, że Zdzisław może się im ukaże... Przeczuwając to wziął był nawet z sobą owe dwa tysiące, które mu chciał oddać w tém przekonaniu, że one mu może lepszą myśl poddadzą i jeśliby go jakie zobowiązania wstrzymywały, wyzwolą. On i Stasia stali w bramie, a kapitan w końcu poprosił sługę, aby im pana Edgara wywołał. Za chwilkę zjawił się artysta, jeszcze cały grą rozgrzany i w codziennym stroju dosyć zaniedbanym...
— Grałeś pan tak, żeśmy płakali wszyscy — zawołała Stasia zobaczywszy go — jesteś wielkim artystą, ale niedobrym człowiekiem...
Kapitan pochwycił go za rękę, aby mu nie uciekł.
— Tak — rzekł — płakaliśmy i smuciliśmy się, bo demon sztuki cię pochwycił za serce i już ono do niego należy. Z tém wszystkiém — pan Edgar Szmata niech zabierze com winien z Suszy hrabiemu i niech sobie z tém robi co chce.
To mówiąc, wsunął mu paczkę asygnat w ręce...
Zdzisławowi chciało się ją cofnąć, ale Porowski miał twarz gniewną.
— Przecież mi prezentu nie myślisz z nich robić — co u kaduka?... Wyrzuć sobie na ulicę, kiedy chcesz...
Musiał więc przyjąć zarumieniwszy się hrabia i wkrótce potém, nie dając się wstrzymać ani zaprosić, pożegnał Porowskich... Spodziewano się go nazajutrz — nie przyszedł; przysłał tylko przepyszny bukiet Stasi, który ona na stół rzuciła...
Nie było go trzy dni... czwartego zjawił się trochę porządniéj ubrany, ale blady i wymęczony więcéj niż dni poprzednich. Znać było na nim przebyte orgie, do których się też przyznał.
Ruszył kapitan ramionami.
— Więc pieniądze już poszły z wiwatami? — spytał.
— Nie — rzekł Zdzisław — zostało mi aż nadto do odbycia artystycznéj podróży. Poświęciwszy się zawodowi temu, chcę się uczyć, widzieć, studyować... ruszam więc do Paryża, Wiednia, do Włoch nawet... i powrócę skończonym...
Ostatniego wyrazu nie dopowiedział, uśmiech dziwny skrzywił mu usta.
— Panie Zdzisławie — rzekła Stasia — więc nic — nic go nie potrafi nawrócić — wstrzymać?...
Ruszył ramionami.
— Wreszcie nie mam dokąd — rzekł. — Stworzyłem sobie cel... pójdę daléj.
Dziewczęciu łzy stały w oczach, ale zamilkła, ojciec dał jéj znak surowy...
Hrabia tego dnia mówił wiele, udawał wesołego, żartował sam z siebie, zachwalał cygańskie życie... starał się okazać większym łajdakiem, niż był...
Godzinę tak ich wymęczywszy, pożegnał wreszcie powiadając, że tegoż dnia wyjeżdża... Pochwycił za rękę Stasię i ucałował ją ze wzruszeniem; kapitana uściskał raz i drugi i jakby wyrywając się im, gwałtem uciekł...
— Bądźcie zdrowi! — rzekł w progu — na tym lub na tamtym świecie do zobaczenia!
I drzwi się za nim zamknęły...
I jeszcze pięć lat upłynęło bez wieści o zaginionym. Kapitan był zmuszony razem z kanonikiem i synem prezesa, bo stary Mohyła już nie żył, wzywać przez gazety hrabiego. Stało się bowiem, czego nikt przewidzieć nie mógł — garbus rozgniewawszy się na ekonoma, rażony apopleksyą zmarł, nie mając czasu zrobić testamentu, cała więc jego majętność i ta, którą odebrał hrabinie, prawem spadku przechodziła na Zdzisława...
Nikt się może tém tak nie uradował, jak pani Wilelmska... Natychmiast wezwano spadkobiercę do powrotu, lecz przez rok drukowano odezwę w gazetach napróżno — zmienione imię nie dozwalało nikomu się domyślić prawdziwego nazwiska, a artysta snadź żadnego dziennika nie brał do ręki...
Kapitan jeździł umyślnie do Warszawy i uprosił artystów o wyszukanie Edgara Szmaty, lecz od lat kilku znikł był bez wieści. Nikt o nim nie wiedział.
Stasia chodziła czarno, bo była przekonana, że umarł, chociaż kapitan dowodził, iż w takim razie urzędowąby mieli wiadomość.
Mógł zginąć gdzieś w podróży — w dalekim kraju, do którego fantazya, ubóztwo, rozpacz zapędziły...
Jednego dnia jesieni późnéj nad wieczór, kapitanówma, która zawsze gospodarzyła w Suszy i chodziła tam na przechadzki do kwiatków... stała już w bramie mając do Wólki powracać, gdy na drodze ukazał się przechodzień, rodzaj żebraka, rzadko trafiającego się na prowincyi, coś pośredniego między dziadem a rzemieślnikiem wędrownym, z węzełkiem na plecach, kijem w ręku, w kapeluszu pogiętym, opalonego, odartego. Wincenty, który do bramy jéj towarzyszył, zobaczywszy nadchodzącego, przestrzegł pannę Stanisławę, aby się zatrzymała...
— Niechno panienka poczeka — jakiś włóczęga trzeba to odprawić — licho wie co to się teraz snuje po drogach... Żeby się tylko na noc nie wpraszał... bo to może złodziéj...
Domawiał tych słów, gdy podróżny doszedł do bramy i poruszył ją ręką, chcąc otworzyć, ale mu sił nie stało... parę razy popchnął napróżno... podniósł oczy, jakby szukając kogoś i zobaczył Stasię stojącą w czarnéj sukni... a przy niéj siwego Wincentego...
Kapitanówna była o kilka kroków... I ona się ciekawie przypatrywała podróżnemu, którego twarz opalona, zbrukana zdawała się jéj kogoś znajomego przypominać... Ręka jego wsparta na wrotkach opadła, on się zachwiał i zsunął się na ziemie... Wincenty zobaczywszy, że pada, pospieszył ku niemu, podbiegła i Stasia, ale już on chwyciwszy za kół od płotu, powstał na nogi... Oczyma wodził po zbliżających się...
W téj chwili kapitanówna krzyknęła poznając w nim Zdzisława...
— Zdzisław! — zawołała.
Wincenty dobijał się do bramy...
Przybyły zdjął powoli kapelusz... z wypełzłéj głowy...
— Marnotrawny syn przybywa! — odezwał się głosem osłabłym z jakimś śmiechem dziwnym — ale nie na ucztę do rodzicielskiego domu... tylko — aby umrzeć na swych śmieciach...
Stasia stała przy nim i wpatrywała się w twarz straszliwie wyniszczoną i zestarzałą.
— Mój Boże! co się z wami działo!... po całym święcie szukaliśmy was...
— Tak — a ja uciekałem od samego siebie, nie mogłem ujść... i oto dopiero teraz...
Kaszel gwałtowny przerwał mu mowę, tak, że się oprzeć musiał na wrotkach, aby nie paść z konwulsyjnych wysiłków... Wincenty i Stasia wzięli go pod ręce... Wprawdzie wyrywać się chciał, przymuszając do śmiechu, lecz w końcu stał się posłusznym...
Zaprowadzono go do domku...
— Czekał na was — rzekła Stasia — tak jak ja... Jam tu gospodarowała... ale na cóż to dziś się wszystko zdało wam, gdy macie znowu Samobory?...
Zdzisław drgnął.
— Jakto? — zawołał — ja? w Samoborach?
— Pan Sebastyan zmarł bez testamentu, szukano was po całym świecie...
— A! w porę mi przychodzi spadek — rozśmiał się gorzko — gdy już wszystko skończone...
— Cicho! chodźmy, odpocznij pan... Jesteś chory...
Zdzisław tak był osłabiony, że go na ławce w ganku posadzić musiano... Stasia szepnęła natychmiast, aby posłano po ojca... Sama pospieszyła obmyślić przyjęcie...
— A! jak tu miło i ładnie — zawołał Zdzisław, przyglądając się domkowi, gankom purpurowym bluszczem okrytym i trawnikom, na których kwitły ostatnie jesienne dzieci... — Jak tu miło! mój Boże...
— Tyle lat to czekało na was — szepnęła Stasia — drzewa i my postarzeliśmy, wyglądając powrotu... Jam już o nim zwątpiła...
— Moja dobra, anielska panno Stanisławo — przerwał żywo Zdzisław — mogłaś pani jednego być pewną, że ja do was umrzeć powrócę... Ja was jednych kochałem... ale sobą truć waszego szczęścia nie chciałem... Dopiero w ostatniéj chwili egoizmu kropla ostatnia przygnała mnie tu... Czegom się dotknął w życiu... to mi się rozsypało w rękach... żal mi was było...
Zamilkli.
Kapitanówna płakała po cichu, ale zagadywała wesoło...
— Pan tak osłabłeś w drodze... tu was powietrze odżywi...
— Nic już podobno oddać mi życia nie może — rzekł Zdzisław — ale z wami je dokończę... ostatni akt tragedyi...
I rozśmiał się szydersko...
Nie chcąc dopuścić, aby mówił o sobie, kapitanówna wprowadziła go do zupełnie przerobionego domku, którego poznać nie było można... Jéj to myślą było zetrzeć z niego zbyt żywe wspomnienia przeszłości... Zdzisław oglądał się i dziwił, pytać nie śmiejąc. Domek wewnątrz zdawał się czekać na niego... Tylko kobiece serce mogło przez długie lata wytrwać cierpliwie w tém pożyciu z widmem ukochanego, spodziewając się jego powrotu... Zdzisław chodził milczący i znajdując wszystko tak gotowe na swe przyjęcie, w końcu poruszony rzucił się do nóg Stasi, chwytając ją za ręce, dziękując bez słów... bo przemówić nie mógł. Kaszel pochwycił go za piersi i biedne dziewczę musiało go podtrzymać, prosząc, by się uspokoił...
Kapitan, który z trochę podstarzałym księdzem kanonikiem grał w Wólce maryasza, oczekując powrotu córki — zdziwiony niezmiernie poselstwem od niéj — natychmiast bryczkę kazał zaprządz i razem z nim przyjechał. Przez drogę ledwie do siebie mogli przemówić... Gdy wózek zaturkotał przed gankiem, Zdzisław chciał się z krzesła porwać na spotkanie gościa, ale sił mu zabrakło...
Oba przybywający osłupiali stanęli na widok biednego włóczęgi...
Na twarzy jego wypisana była już — śmierć... Uśmiechał się do nich wyciągając ręce, głosu mu brakło, jak siły...
— Ledwiem dociągnął do Suszy! — rzekł z wysiłkiem i dobył uśmiechając się z kieszeni podartéj kamizelki kilkanaście groszy.
— To były — ostatnie — rzekł. — Trzy dni już idę pieszo, bo za wóz nie było czém płacić, a... na wozie trzęskim kaszel się powiększał i krew rzucała... Nocy już takie zimne! — dodał.
Łzy wszystkim w oczach stały...
— Ależ od lat niemal dwóch po wszystkich dziennikach, wzywano was do objęcia Samoborów...
— Któż dzienniki czyta? — rozśmiał się Zdzisław — przynajmniéj nie ja...
— Gdzieżeś był hrabia? — zapytał kanonik.
— Ja? ale po całym świecie... trochę w Anglii, w Niemczech trochę... nie wiem... poplątało mi się... Grywałem w różnych językach, dopóki grywać mogłem... Najlepiéj mi się powodziło we Francyi... ale w Marsylii pchnięto mnie nożem po włosku... musiałem długo leżeć w szpitalu... Są miłościwe dusze...
Westchnął nie chcąc dokończyć...
— Po co to wspominać! — dodał odpocząwszy, dziś to wszystko snem, a ja dziedzicem Samoborów?... a to śmiesznie! to doprawdy bardzo śmiesznie...
Nadewszystko zdawał się potrzebować spoczynku. Stasia w domu rozgospodarowawszy wszystko, podała mu rękę, żegnając go.
— Jadę do Wólki — odezwała się — pan idź i odpocznij — ale jutro wpraszam się do pilnowania chorego na pannę miłosierną. Od tego mi się pan nie wymówisz... dopóki zupełnie zdrów nie będziesz.
Ścisnęła go za rękę i nie czekając odpowiedzi wybiegła.
Kanonik z kapitanem poprowadzili go do łóżka... Dawał z sobą robić co kazali, śmiał się i radował wszystkiemu... Położono go do snu... Ksiądz Starski końmi Porowskiego ruszył do miasteczka po lekarza, kapitan pozostał...
Noc przeszła spokojnie... Nazajutrz rano w miejsce starego lekarza, przybył zastępujący go Żabicki, który od kilku lat praktykował w okolicy. Zdzisław zbudził się późno... otwarto okiennice — poznając starego przyjaciela wyciągnął ręce ku niemu...
— Jak się masz?
— A! hrabio kochany — czyżem ja się tak was widzieć spodziewał?
— A ja? czym się tak spodziewał wam po latach tylu przedstawić. Mój Żabicki — nie praw morałów temu, co wpadł w studnię... Za późno...
Doktór wziąwszy rękę do uścisku, zatrzymał ją badając puls, i nic nie mówiąc, puścił po chwili.
Spojrzeli na siebie...
— Prawda, że wyglądam okropnie... jak na dziedzica Samoborów? — zapytał Zdzisław — bo na wędrownego artystę — w samą miarę... Postaraj się uczynić mnie presentable. W tłomoczku łachmany... dwie peruki i stary surdut... o koszuli wątpię... ostatniéj prać już nie było warto... rzuciłem ją na drodze...
Po krótkiéj rozmowie, posławszy Wincentego do Zdzisława, aby mu się odziać dopomógł, Żabicki wyszedł odetchnąć na ganek... Zastał tu już czarno ubraną, jak zawsze, Stasię z koszyczkiem w ręku... Patrzała mu w oczy badając.
— A cóż? nasz chory?
— Chory — powtórzył Żabicki — nie wiem czy mu lekarz pomoże, ja się nie podejmuję... Niech jedzie nad Elbę... do Egiptu... tam gdzie powietrze i Bóg leczą...
Kapitanówna ręce załamała...
— Doktorze, tyś zawsze był i jesteś pessymistą...
— To natura lekarza — ale... nie mówmy o tém... Wyprawcie go na południe, jesień w naszym klimacie nie dobra... Tymczasem spokoju... ciszy, wytchnienia...
Nie odpowiadając nic i nie pytając więcéj, Stasia weszła do domku, aby w nim grać rolę klucznicy, jak powiadała, a rzeczywiście gospodyni. Zdzisław nareszcie wyszedł... z pomocą Wincentego, jakkolwiek przyodziany. Nie miał jednak innych sukni nad te, jakie się znalazły w tłomoczku, bielizny pożyczyć musiano... wyglądał więc biednie i obudzał tém większa litość...
Po dniu mogli się wszyscy przekonać, spojrzawszy nań, iż pierwsze wrażenie dnia wczorajszego było rzeczywistością... Ani mrok wieczoru, ani znużenie podróżą, nie zmniejszyły wynędznienia twarzy i dziś trupio bladéj, wychudłéj, pomarszczonéj... Namiętności sztuczne i prawdziwe pofałdowały młode jeszcze oblicze, jak burza fałduje fale. Za najmniejszém wzruszeniem drgały w nim wszystkie fibry, poruszały się muskuły... a oczy nabierały chorobliwego blasku... Głowa była wypełzła i łysa... Coś rozpaczliwego znamionowało ruchy i mowę, któréj Zdziś nadawał cechę ironiczną. Szydził ze wszystkiego i temi żartami pokrywał co czuł wewnątrz. Śmiech był maską, którą się zasłaniał od ludzi.
Na wieść o przybyciu zaginionego dziedzica Samoborów, pierwszego zaraz dnia zbiegli się starzy znajomi. Przybyła pani Wilelmska z mężem, wrócił kanonik, przyjechał syn prezesa z siostrą. Żabicki w progu wszystkim mówił ze swym despotycznym doktorskim tonem: — „Proszę jak najmniéj mówić, nie męczyć go i nie zbyt często nawiedzać. Potrzebuje spoczynku. Osób kilka razem być nie powinno“.
Zastosowano się po części do dyspozycji lekarza — lecz ciekawość była tak podbudzona, że każdy chciał pomówić choć chwilkę, i wszyscy się zawiedli, gdyż od Zdzisława nikt się nic nie mógł dowiedzieć. Żartami ich zbywał... Stasia gospodarzyła tego dnia do wieczoru, oddaliła się do Wólki i zapowiedziała powrót swój na dzień jutrzejszy...
W pierwszym tygodniu, choć zdrowie Zdzisława polepszyło się nieco, nie łudząc się tém Żabicki, powtórzył, że należy wyprawić chorego do Egiptu lub do Włoch. Mówił to jemu samemu, ale Zdziś go zbył śmiechem, kapitanowi, nareszcie Stasi, która najwięcéj mocy nad nim miała.
— Dajcie mi pokój — odparł hrabia na nalegania — rad jestem, żem powrócił, a chcecie się już mnie pozbywać... nie pojadę... Co ma się stać, stanie!
Po kilku przypuszczonych szturmach próżnych, gdy chłody grozić zaczynały, kapitanówna przy ojcu, będąc sama tylko ze Zdzisławem, zaczęła go jeszcze raz zaklinać, aby słuchał rady lekarza i prośby przyjaciół...
— Moja panno Stanisławo — zawołał Zdziś — nie wypędzajcie mnie ztąd! Ja was tak proszę...
— Zdrowie przedewszystkiém — odezwał się Porowski...
— Zaklinam pana...
Zamyślił się długo hrabia... wstał powoli z fotelu i podszedł do panny Stanisławy...
— Dobrze — odezwał się, wyciągając ku niéj rękę wychudłą — ale pod jednym warunkiem...
— Cóż to takiego?
— Jeśli pani z tym szczątkiem człowieka zechcesz jeszcze los podzielić... i przebyć dni ostatnie... Panno Stanisławo, jam panią kochał zawsze, nie chciałem czynić nieszczęśliwą... Dziś... jeśli nią będziesz, to nie długo, a mnie dni życia ozłocisz ostatnie. Kapitanie — proszę ciebie — przemów za mną... Pojadę razem z żoną, lub — zostanę tu pod opieką siostry miłosierdzia...
Stasia spuściła głowę... ale obie ręce wyciągnęła ku niemu...
— Serce dawno miałeś — weź rękę... i wesprzéj się na niéj — rzekła cicho.
Tak ze łzami w kilku słowach odbyły się zaręczyny dwojga ludzi, dawno sobie przeznaczonych, łączących się bez życia nadziei...
Nie miał jéj Zdzisław... Stasia może się nią łudziła tylko... zamienili pierścionki... kapitan pobłogosławił.
— Kanonik niech nam da ślub za indultem... a potém, droga Stasiu, weź mnie gdzie chcesz. Z tobą mi wszędzie będzie dobrze...
Żabicki, który przybył wieczorem, dowiedział się w progu od kapitana o odbytych zaręczynach i syknął.
— W samą porę! — zawołał — on się tém dobije tylko... a panna Stanisława przecierpi... Jako człowiek i jako lekarz nie mogę się z tego cieszyć, ani pochwalić!
Wytłomaczono sobie ten protest Żabickiego jego stałem przywiązaniem do kapitanówny... Zdzisławowi zresztą nikt się nie chciał sprzeciwiać, a doktór pomruczawszy, nazżymawszy się — zamilkł.
W dziesięć dni potém, ksiądz kanonik Starski pobłogosławił nowożeńców parze w saloniku w Suszy, w obecności doktora i kapitana. Ślub odbył się w sukniach podróżnych, powozy stały przed gankiem i w kilka godzin potém dworek stał pusty, a kapitan w Wólce w oknie stojąc, łzy ocierał i szeptał modlitwę...
We trzy miesiące z San Remo przyszedł list z czarną pieczęcią...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.