Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/429

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

leść wyrytą na twarzy, milczał, nie śmiejąc go zaczepić słowem...
Na gościńcu spotkali kilku ludzi, którzy poznawszy dawnego panicza, popodnosili czapki i witali go z czułością, jakiéj się nie śmiał spodziewać... Dawny stary woźnica hrabiny szedł w łapciach z siekierą na plecach, w siermiędze. Zdziś zobaczywszy Nikitę, prosił, aby się zatrzymano, i wysiadł do niego... On mu to niegdyś siodłał i przejeżdżał wierzchowca i na przejażdżki towarzyszył. Ze łzami Nikita rzucił się go po rękach całować.
— Panicz nasz! zawołał...
Zdziś był poruszony.
— Mój Nikito — rzekł, — dziś ani już panicz, ani wasz... obcy człowiek, który pamięta, żeście dlań dobrzy byli. Jak się macie?
— A cóż? rzekł Nikita — gospodarzę w chacie, we dworze nie jestem potrzebny... tam bronowłokami jeżdżą, a fornal powozi...
Popatrzał na Zdzisława i pokiwał głową.
— Zmieniłem się i ja — ale i panicz też... co robić. U nas tu słychać, że będziecie kiedyś w Suszy mieszkali... daj Boże... ja się tam do was na służbę przywlokę...
— Mój Nikito — nie będę miał z czego na Suszy koni i ludzi trzymać; ale mnie choć nawiedzicie....
Rozpłakał się stary...