Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/430

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bogu się podobało, rzekł — wola jego święta... ale i my, cośmy za państwa żyli w Samoborach, teraz na nie patrzeć nie możemy. Ja dwór obchodzę, bo mi się patrząc chce płakać...
Zdziś chciał po staremu obdarzyć Nikitę, ten potrząsł głową i odmówił. Tak się rozstali.
Z bijącém sercem zajechał hrabia przed dwór w Wólce... Okno było we dworku otwarte, a pierwsza głowa, która z niego wyjrzała, była Żabickiego... Nic przykrzejszego dla Zdzisława być nie mogło... Wtém na ganku z rozstawionemi szeroko rękami, we włóczkowéj swéj czapeczce na głowie, zjawił się kapitan, a za nim biegła Stasia zarumieniona, którą powoli doganiał zamyślony Żabicki.
Zdzisław zapomniał przeszłości berlińskiéj, i jakby wczoraj opuścił Porowskich, a nawet Żabickiego, począł się witać widocznie rozradowany ich widokiem. Najmniejszéj tu nie znajdował zmiany, ani w poczciwych twarzach wieśniaków, ani w obejściu ich z sobą — taż sama uprzejmość witała go w progu. Żabicki jakby nic między nimi nie zaszło, podał mu dłoń rozchmurzony i widocznie rad, iż go tu widział. Wszyscy razem z dodatkiem Jeremiego zaczęli mówić, pytać, śmiać się, słowa się krzyżowały i mieszały... Stasia podskakiwała jak ptaszę, parę razy plasnąwszy w rączki...
— Oto mi gość! mówił kapitan: pytałem Żabickiego właśnie, nic mi o hrabi powiedzieć nie