Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/425

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

trafiało, ażeby kto o nim pamiętał. Co kilkanaście miesięcy zapalały się sadze, puszczano gęś ofiarną, Kazanowski strzelał w komin, lano wodę i na tém się kończyło... Na jaki rok można było spać spokojnie. Nie było co zresztą oglądać. Młynek w lecie odpoczywał. Po za olszynką łąka, a za nią pola widać było i lasy w głębi... Dwór Kazanowskiego wyglądał tak mizernie, jak zabudowania. Chłopiec był bosy i w zgrzebnéj koszuli; z oficynki wysunęła się postać płci żeńskiéj zasmolona, z czarną od sadzy chustą na głowie, potém stary o kiju pasiecznik, nareszcie dziewczynka blada i piegowata... Chłopiec, który oprowadzał, mówić umiał; reszta obawiając się zapewne badań, na widok przybyłych żywo się cofała pod opiekuńczy dach kuchenki...
Jeremi domyślił się przykrego wrażenia, jakiego Zdziś doznać musiał i rzekł wesoło:
— Wziąć taką pustynię a stworzyć z niéj raj... to prawdziwa przyjemność. Wszystko do zrobienia... to dopiero miło!
I zaczął się śmiać. W téj chwili coś zahuczało przed dworkiem, Kazanowski nadjeżdżał na kozackiém siodle i chudym koniu. Chłop był zdrów, silny, z nosem czerwonym, w siwéj sukmance... Skoczył raźno z wierzchowca i puścił go do stajni, a sam ku Jeremiemu pośpieszył, nie poznawszy Zdzisława.
— Przebacz panie podsędku dobrodzieju —