Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

teraźniejsze czasy niebezpieczniejszéj choroby. Kochana ludzkość przeżyła wiek młodości i poezyi, przyszła do rozumu i szuka chleba...
— Szkoda, żeśmy się za innych czasów nie rodzili — zawołał Roszek.
— Nie mieliśmy wyboru — mówił Majak — lecz, na prawdę, cóż obrać myśli pan Samoborski?...
A po chwilce dodał:
— Czy pan z Wołynia? tam w Samoborach są bardzo majętni tego nazwiska.
— Tam ja właśnie byłem — odparł Zdziś z lekkim ukłonem, — dobra te nam zabrano...
— Jakto? całe?
— Został mi tłomoczek, z którym tu przybyłem, i — nadzieja... rzekł Zdziś nieco żywo i patetycznie...
— Ale ba — odezwał się Majak — zostało panu wychowanie jakie odebrałeś, a które téż liczyć się powinno za kapitał...
— Czy i pan z Wołynia jesteś? spytał Zdziś.
— Nie — alem tam bywał — szybko odpowiedział Majak...
Wśród rozmowy otworzyły się drzwi do drugiego pokoju, groom w białych rękawiczkach stał w progu. Widać było stolik bardzo elegancko przygotowany do herbaty. Majak westchnął.
— Coś to mi na akademicki traktament nie wygląda — odezwał się — nadto suto i wytwornie,