Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/503

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kały, lecz ta iskra, co żeni wzroki, co łączy dusze, co dwie istoty wiąże — nie strzelała z oczu czarnych Herminii. Patrzała śmiało, możnaby powiedzieć obojętnie i zimno. Tak samo zupełnie spoglądała długo się wpatrując w narzeczonego... a wzrok jéj zmuszał Zdzisia upokorzonego do spuszczania oczu...
Alf szeptał coś skrycie, cicho, jak modlitwę przed ołtarzem — ona mu odpowiadała z wolna, rozważnie, głośno — obojętnie... Rozmowa między trojgiem rozbijała się jak niesworny wicherek, który wiruje przed burzą coraz w przeciwnym wiejąc kierunku.
— Pani w tym wieńcu dębowym przypominasz mi, mówił Alf — mylę się — wyobrażasz jakąś kapłankę...
— Teatralną chyba — bo gdzieżeś pan mógł widzieć inną? spytała Herminia.
— Na obrazie jakimś! nie wiem — tegom pewien, szeptał Alf, że żaden obraz w świecie nie mógł być nawet cieniem, odblaskiem téj piękności...
Minia pokazała w uśmiechu sznurek białych ząbków...
— Nuż kto posłyszy — odezwała się, — obwinią pana ludzie, że przyjacielowi narzeczoną chcesz pochlebstwy odmówić... Niech pan nie zapomina, że mnie teraz nie wolno słuchać, a panu mówić takich — grzeczności...
— Pani nielitościwie urągasz się ze mnie.