Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

winieneś, jak skoro jest nadzieja odzyskania majątku...
Zdzisław spojrzał na nią zdziwiony.
— Jakto, pani? upokorzyć się przed człowiekiem, który był przyczyną śmierci najdroższéj matki mojéj?
Kobieta głową potrząsać zaczęła dziwnie, jakby wahając się co ma powiedzieć.
— Tak — to prawda — szepnęła — juściż uczynisz co serce podyktuje, ale jeśli tam zgody chcą, a majątek oddaćby byli gotowi... wszak to była pańska fortuna...
Zdzisław spuścił głowę smutnie i zmilczał, Alf powrócił donosząc, że oprócz wódek i araku mało co można było dostać w restauracyi...
— Ale Zdziś tu pewnie ma znajomych, przyjaciół, jutro da nam rady...
Godzina była spóźniona bardzo, Alf wszakże i matka jego tyle mieli do opowiadania, iż o śnie i spoczynku ani pomyśleć było można. Nad wszelki wyraz zmieszany i zakłopotany Zdzisław, słuchał, odpowiadał pół-słowami, i nie wiedział co począć z nimi i z sobą.
Wiedział, jakie wrażenie uczyni w sąsiedztwie przyjazd tych państwa, ile zrodzi domysłów i jak dziwnie tłómaczony być może. Obawiał się, aby i niechęć Żabickiego tym razem mimowolnie nie wybuchnęła... Nigdy jeszcze w przykrzejszém nie czuł się położeniu... Chciał coś na to poradzić