Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/398

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kochany hrabio, rzekł, ja jestem gbur, ale ludzie mówią, żem niezły człowiek. Pozwólcie mi z wami być szczerym, wiele o was dobrego słyszałem od kolegi Żabickiego i życzę wam po bratersku...
Głos Majaka był nieco zmieniony i poważniejszy niż zwykle.
— Wpadliście w tę Kapuę Robert’ów, w któréj całą energię możecie utracić i popaść w niewolę. Nie przeczę, że dla młodzieńca początkującego przyjaźń takiéj miłéj i pięknéj kobieciny rzeczą jest bardzo powabną, ale to człowieka zmiękcza, zużywa, niszczy... Alf dobry chłopiec, nie przeczę, ale on ma kawałek chleba i gotową przyszłość, a wy sami przyznajecie, że na nią pracować musicie.
Zdziś słuchał dosyć cierpliwie.
— Wdzięczen panu jestem za szczerość i radę, rzekł, ale ja w tym stosunku, który potrzebom mojego serca odpowiada, nie widzę niebezpieczeństwa. Panowie go może sobie tłómaczycie fałszywie...
Majak się rozśmiał.
— Ale, ale! zawołał, fałszywie! mów sobie co chcesz... to w oczy skacze... Im prędzéj tém lepiéj, kajdany te złote trzeba pokruszyć...
Zdziś milczał, Majak mu rękę położył, na kolanach.