nie żądam od niego nic, oprócz tego, byśmy sobie obcymi pozostali.
Kanonik słuchał wcale się nie zdając zrażonym kategoryczną odmową.
— Mylisz się, szanowny hrabio, mówiąc, iż żadne prawo do życia i stosunków ze stryjem cię nie zmusza. Pisanego prawa nie ma na to, rzecz pewna, ale tradycye wieków, szczególniéj szlacheckie, głowę rodziny szanować każą — nie wchodząc w jéj postępowanie i winy.
— Wymagania te mają granice — zawołał Zdzisław.
— I nie zażąda też nikt od hrabiego, ażebyś z nimi żył, ale pewny rodzaj poszanowania mu się należy.
— Nawet po tém wszystkiém co uczynił z nami? szydersko zapytał Zdzisław.
— Nawet po tém; hrabia masz piękną rolę do odegrania, powiedziałbym heroiczną... jego daleko przykrzejsza...
— Daruj księże kanoniku — ja żadnéj, nawet najpiękniejszéj odegrać nie czuję się zdolnym. Jestem słaby może — przyznaję się do tego, ale kłamaćbym nie potrafił.
Ksiądz Starski ujął go za rękę...
— Hrabio! rzekł cicho — a gdyby biedna, nieszczęśliwa kobieta, strwożona w sercu i sumieniu śmiercią swych dzieci, tonąca we łzach, zrozpaczona tą karą bożą — błagała cię o to...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/450
Wygląd
Ta strona została skorygowana.