Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chowanie ich było prawie jednakowe, oba prześlicznie mówili po francuzku, oba muzykalni byli, lubili konie... a w obejściu się mieli ton i wykształcenie ludzi do salonu stworzonych. Zdziś zapoznając się z tym towarzyszem, był w początku przekonany, że posłyszy jakieś historyczne nazwisko.
Wszystko się to zdawało obiecywać, a szczególniéj ta aż do zniewiewieściałości wypieszczona pokoleniami krew, te śliczne rączki maleńkie, nogi arystokratyczne, głos pełny słodyczy, dystynkcya ruchów, — typ wielkiego rodu. Zdziwił się więc Zdziś niezmiernie, gdy późniéj z ust jego posłyszał nazwisko wyrzeczone po cichu, jakby ze wstydem, zupełnie nieznane, nic nie mówiące, do pseudonymu podobne: Alfonsa Roberta... Spytany o rodzinę, nowy znajomy, zagadał o czém inném, widocznie tłómaczyć się nie życząc... Spuszczał oczy i oblewał się rumieńcem, jakby mu to przykrość czyniło.
Była w tém tajemnica jakaś smutna, o którą przyzwoitość badać nie dozwalała. Pierwszego dnia spędzili z sobą godzin kilka, zbliżając się, badając i spoufalając z właściwą młodym pochopnością. Zdziś od razu, jak przed gospodarzem, tak przed panem Robertem wyspowiadał się ze swéj dramatycznéj przeszłości. Obaj nie mieli znajomych, obu było tęskno, przyrzekli z sobą nazajutrz zejść się znowu. Pan Alfons Robert zaprosił Zdzisia do siebie.
Znalazł go przyszedłszy, rano w mieszkaniu nie-