Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jest. Wyobraża sobie swoją rodzinę czémś tak wielkiém i dostojném, że... że...
Tu Zdziś umilkł.
— Stary głupiec! zawołała Laura. Kogoż on dla córki chce? zwaryował czy co?
Pani Robert’owa im w większy wpadała zapał, tém zwykła była rubaszniéj się wyrażać...
— Mów bo bez ogródki — chcę wiedzieć, powtórz mi jego słowa...
Zdzisław zarumienił się mocno, posłusznym być nie było sposobu, musiał skłamać i zaplątał to jakoś w ogólniki... ale niemniéj dobitnie wytłómaczył, że profesor nie wyda córki za nieszlachcica bez imienia...
Kilka wyrazów dosadnych bardzo wyrwało się z ust pięknéj kobiety, która ze zmarszczonemi brwiami, w tym stroju wieczornym z napół obnażonemi rękami, dziwnie się jeszcze piękną wydawała...
Zerwała się z kanapy, poczynając chodzić po pokoju żywo...
— Cóż? zaklął się? zaprzysiągł? czy to seryo? zawołała...
— Ale najuroczyściéj w świecie...
— Może i na to być sposób — rzekła po cichu. Ja dla mojego Alfa na wszystkom gotowa... a ty — Zdziś... pewna jestem, także, bo ty go kochasz jak ja...