Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bóg, który nas tak dotknął, może też choć tém nas pocieszy... da jéj siły...
Wszyscy milczeli, bo wszyscy mało bardzo mieli nadziei. Stasia się krzątała, patrząc z dala z litością siostry miłosierdzia na Zdzisława, którego twarz strasznie już była zmieniona. Piękny ten kwiatek tak długo pod szkłem chowany, za pierwszym powiewem ostrym, zdawał się więdnąć i niszczeć... Twarz miał zapadłą — oczy świecące gorączką, rumieniec młodości zastąpiły plamy rozpalone. Cały wieczór spędzili tak na urywanéj, cichéj rozmowie. Tu Zdziś się czuł, jak w domu, i w duszy nie mógł nie porównywać przyjęcia pod tą ubogą strzechą ze spotkaniem swém z Mangoldami. A jednak wspomnienie owych czarownych oczek Elsy goniło za nim jeszcze — i tu nawet.
Do północy mówili z prezesem, Zdziś zasnął potém snem kamiennym, ale do dnia się przebudził i zerwał, bo chciał natychmiast biedz do Samoborów, żeby predzéj matkę zobaczyć. Ponieważ najęte konie odeszły były, a kapitana prosić nie śmiał o nie, postanowił przez ogród wymknąć się pieszo. Ranek był pogodny i piękny jak za dni szczęśliwszych... ale Zdziś słońca nie widział i powietrza nie czuł w piersi... Już dobiegał do furtki, gdy posłyszał głos za sobą — Stasia go wołała z okna rozkazując, aby się wrócił na śniadanie.
— Chodź pan zaraz — rano jeszcze... Kawa gotowa, ojciec mój z nią czeka...