Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wydała mu się piękniejszą niż kiedy, i głos jéj słodszym — nie mógł się oprzeć, powrócił. Kapitana w istocie nie było, bo się oddalił do gospodarstwa, we dwoje więc zostali z gosposią, któréj szczebiotanie, nieco teraz umiarkowańsze, uspakajało dziwnie Zdzisława... Wróciło mu wiarę w człowieka i serce ludzkie. Był jéj wdzięczen za to tylko, że ją czuł dobrą i niezmienioną.
— A — pani, rzekł żegnając ją — pani nie wiesz, jakie mi wyświadczyłaś dobrodziejstwo.... Bałem się oszaleć, widząc do koła tak zmieniony świat i ludzi...
— Mnie pan nigdy nie znajdziesz inną — odparła Stasia skromnie — możesz nam zaufać — a! gdyby w naszéj było mocy!
I łzy zakręciły się jéj w oczach.
Zdzisław pochwycił rączkę drżącą.
— Przecież i nieszczęście się na coś zdało, rzekł cicho — dozwala ludzi ocenić... Przypomnij pani ten ostatni wieczór tłumny, wesoły, w którym wszyscy tak się nam oświadczali z przyjaźnią — a iluż dziś zostało?
— Ci — co się wcale nie oświadczali! dodała Stasia cicho...
Króciuchna ta rozmowa uzbroiła Zdzisława, wlała weń znowu trochę otuchy i wiary — pożegnał dziewczę uśmiechające mu się smutnie, i pobiegł znajomą ścieżyną do Samoborów... tą samą, którą Stasia z ojcem w przeddzień wieczoru pamiętnego,