Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mym ciągle wzrokiem patrzał na oddalający się powóz hrabiny.
— Panie prezesie, dobra panna Róża pyta... czy pan nie chory? może wódki kolońskéj... kropli...?
Prezez ręce tylko załamał, z oczu potoczyły mu się strumieniem łzy...
— Co panu takiego!
— Nieszczęście, okropne nieszczęście! wyjąknął stary... piorun! piorun!
Wilelmski stał osłupiały, nie mogąc zrozumieć, a téż i panna Róża widząc te ruchy rozpaczliwe, nadbiegła.
— Co to jest panu prezesowi?
Nie mógł już stary odpowiedzieć, rzucił się w głąb powozu i chustką zakrył sobie oczy. Ludzie otaczający przerażeni w milczeniu nań patrzali. Panna Róża śmielsza otworzyła drzwiczki powozu wołając:
— Cóż się stało? na miłość Boga! mów pan...
Stary dopiero głos kobiecy usłyszawszy, oprzytomniał, podniósł się, obejrzał i zebrawszy myśli odezwał głosem złamanym:
— Nie mogę mówić jeszcze co się stało — nie mogę, toby ją mogło zabić... Złóżcie to na moją chorobę...
Zbliżył się do ucha panny Róży, która na pół przechyliła się do powozu.
— Powiem tylko pani — nieszczęście wielkie,