Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— E! mruknął Huba — przysiągłbym, że pod Zahorodzie... a co? nie zgadłem?
— Nigdzieśmy nie byli!
— Żeby choć kominy zobaczyć! mówił Huba wzdychając. Chłopiec taki młody i już... ale to teraz wszystko wcześniéj dojrzewa i przejrzewa...
Uderzył się dłonią po ustach.
— A no — cicho! po co to już mówić!..
— Bo nie ma o czém w istocie — dodał profesor. Zdrożnego nic!! Że chłopak w jego wieku pomarzy trochę i powzdycha, to w naturze rzeczy...
— U nas w naturze było, że jeszcześmy o te czasy na kobiercu brali! dodał Huba — i wara było po księżycu wzdychać... Po co ma serce mięknąć zawczasu, kiedy tu stalowego potrzeba, żelaznego... kamiennego...
I znowu wedle zwyczaju po ustach się uderzył.
— Cicho! cicho! tfu...
W porę skończył, bo szelest się dał słyszeć za chatą, i śmiech, i głos kobiecy, wesoły młody. Wszyscy się obrócili w tę stronę... O kilka kroków stało dziewczę z niemłodym już mężczyzną.
Oboje oni dziwnie się mogli wydać w pańskim tym ogrodzie, bo wcale nie pańską powierzchowność mieli. Szlachcic był w kapeluszu słomianym i ubraniu letniém bardzo prostém, można go było wziąć za ekonoma; dzieweczka co z nim szła, z różową twarzyczką, z figlarnemi oczkami, wesoła, malutka, zwinna; ubrana była po wiejsku, ale z wielkim