Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

on się pomiarkował, żałuje i chce krzywdę popełnioną wynagrodzić...
— Krzywda jest niewynagrodzona! — zawołał Zdziś zrywając się — ja o tém słuchać nie chcę i nie mogę! To mnie oburza! Chce nas poniżyć i spodlić! tego nie dokaże. My od niego nic nie potrzebujemy... nic...
Mohyła potarł głowę i zamilkł; młody hrabia rozgorączkowany po pokoiku się rzucał.
— Proszę kochanego prezesa — rzekł po chwili, błagam, nie wspominajcie mi o tém więcéj. Słyszeć nawet nie chcę i nie mogę. Między nami a tym człowiekiem nie ma nic wspólnego. Zabrał, zagrabił co chciał, wydziedziczył nas, wyrzucił... rzecz skończona.
Prezes zwiesił głowę, ręce ścisnął i milczał... ale siedział smutny.
— To trudno, mruknął — kiedy dobréj rady słuchać nie chcecie!! Ja na waszém miejscu, zamiast wszystko dumnie odrzucać, starałbym się zbliżyć do tego człowieka. Okazuje się, że jest tam jeszcze jakieś uczucie, przez które do serca trafić można.
Zdziś ręką machnął i w okno zaczął patrzeć, przez uszanowanie dla starego nie chciał odpowiadać nawet. Prezes nie nalegał więcéj, ale miał nadzieję, że gdy pierwsze oburzenie przejdzie, gdy się Zdziś namyśli, zastanowi nad stanem matki, ostygnie, łatwiejszym być może.