Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy potém z kaplicy wychodzić poczęto, wszyscy szli milczący i poważnie, nabożeństwo nastroiło ich ducha ku myślom wielkim a świętym...
Całe podwórze zalegały gromady z wiosek należących do dóbr Samoborskich, ze starszyzną na czele niosące wiejskie podarki i życzenia młodemu panu. Przy każdéj stał wybrany orator, który przemawiał krótko tym językiem ludu prostym, wyrazistym, serdecznym, który nigdy nie mówi nic bez myśli, a jeśli mu jéj zabraknie, bierze ją z podań odwiecznych, aby oddźwiękła raz jeszcze i na długo brzmiała w pamięci dzieci. Hrabina ze Zdzisiem szła od gromady do gromady, dziękując, prosząc o miłość dla syna, przemawiając i witając znajomych. Huknęli ludzie podnosząc czapki do góry, na cześć młodego panicza, życząc mu ojcowskiego serca i szczęścia... Wszystko to było poruszające i majestatyczne przy swéj prostocie, a przypominało inne wieki, patryarchalny byt znikły, z którego formy tylko pozostały. Jeszcze się w nich chwilowo odzywało serce, co te węzły niegdyś spajało... Przyjęcie gromad trwało dobrą godzinę, bo potrzeba było pomówić z niemi, i poczciwém słowem zapłacić ich uprzejmość dobrowolną.
W pałacu tymczasem wszystko było w niezmiernym ruchu i przygotowaniach... Podawano śniadania dla jednych, dla późniejszych gości gotowano ucztę, przystrajano salony, panna Róża w czarnéj sukni jedwabnéj z różą we włosach na cześć mło-