Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zmierzchało już dobrze, gdy czterma końmi zaprzężona stara karetka, pamiętająca może jeszcze Danglowskie czasy, przywiozła przed ganek pałacowy pana prezesa Myhyłę...
Był to opiekun hrabiny, opiekun hrabiego, opiekun majętności i interesów Samoborskich — najpoczciwszy w świecie człowiek, który się do niczego nie mieszał, znany w obywatelstwie z zacności charakteru, z prawości i bezinteresowności, pośrednik we wszystkich sprawach zawikłanych, kompromisarz powszechny. Prezes Mohyła cieszył się szacunkiem a czcią całego obywatelstwa. Złoty był człowiek jedném słowem... nie miał nieprzyjaciela i wielką miłością a sercem często zwyciężał tam, gdzie wszelka inna siła skruszona została. Orężem jego było to serce... ale jedynym. Tam gdzie przebiegłości, bystrości, strategii potrzeba było, prezes na nic się nie przydał. Oszukiwał go kto chciał; oszukany, prędko zapomniawszy urazy, jednał się z nieprzyjacielem, gotów będąc nawet nazwać go bardzo — statecznym człowiekiem. Samo wejrzenie na czcigodnego starca serca mu jednało: pogodne, poczciwe, szerokie oblicze, choć wcale niepiękne, jaśniało serdecznością: oczy nader do łez skłonne wypukłe miał, niebieskie i zmęczone; szerokie wargi tak były nawykłe do uśmiechu, jak źrenice do płaczu, i nigdy się z niemi nie posprzeczały, choć łzom uśmiech, a weselu łzy towarzyszyły. Nosił się prezes po francuzku, choć