Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Coś zamruczawszy garbus poszedł...
Dawny proboszcz, dziś żyjący dobrowolnie jak pustelnik, miał tylko małą i ubogą niby celkę klasztorną. Znać w niéj było tę myśl urządzenia mniszego schronienia, na wzór najbiedniejszych po klasztorach surowéj reguły...
Tapczanik zasłany cienkim siennikiem z jedną kołderką wełnianą — tuż przy nim klęcznik z trupią głową, krucyfiksem i mnóstwem obrazków... dwa stołki drewniane, dzbanek u drzwi, na półce kilka książek — więcéj nie było nic. Starzec stołek podsunął, sam u drzwi święconéj wody wziąwszy z kropielnicy...
— Siadajcie — rzekł uprzejmie — spoczniéjcie...
Garbus się rozglądał do koła...
Starzec w wytartéj sutannie, rzuciwszy czapkę na łóżko, przysunął sobie stołek drugi bliżéj gościa, patrzał nań, niby czekając czy pierwszy nie pocznie rozmowy... Pan Sebastyan jeszcze przejęty gniewem do słowa przyjść nie umiał... Pięści ogromne stulone trzymał na kolanach i patrzał w okno.
— Wszak pan jesteś Sebastyan Samoborski? łagodnie spytał staruszek.
— Tak jest... ponuro rzekł garbaty...
— Mnie sobie nie możesz przypomnieć, boś był mały... ja dziś dziewięćdziesiąty trzeci rok z łaski bożéj liczę. Kiedyście dziećmi byli, jam na