Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie grożę — lituję się.
Garbaty ręką zamachnął w powietrzu, brwi rozrosłe namarszczył... miał coś odpowiedzieć, gdy chłopak na progu się pokazał.
— No, a co tam?
— Ludzi kupa koło Borucha... strasznie wrzeszczą...
— A co im tam...
— Albo ja wiem! — ino krzyczą, a rękami machają.
Stary spojrzał na gościa...
— Wiesz asindziéj co? — lepiéj tu koniom kazać przyjść i po za miasteczkiem do domu...
Skinął nie pytając już na chłopca.
— Konie z wozem z Samoborów żeby na plebanię zaszły... a no — żywo...
— Ale jabym żony chciał doczekać!
— Lepiéj nie czekając jedźcie — ona i sama tam trafi, ludzie drogę pokażą.
— Mój ojcze — wstając zawołał garbaty — a to gdybym raz temu tałałajstwu ustąpił, nie dadzą mi na świat wyjrzeć, będę jak w więzieniu siedział...
— Ono to prawda — odpowiedział staruszek, — ale na to rady nie ma. Wy bez litości jesteście nad rodziną, a ludzie bez miłosierdzia nad wami. Cóż tu na to począć? sami zważcie. Ja wam mówiłem, iż życie dla was w Samoborach niemiłe będzie.