Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bądźże łaskaw — ab ovo, jak rzeczy szły i do czego doszły — przerwał Porowski — niezmierniem ciekawy, bo coś niecoś słyszałem, ale dokładnie nie umiem nic, a widząc jak tu w świętym spokoju wszystko sobie idzie niezmąconym trybem, skłonny jestem sądzić, że ludzie chyba przesadzają. Nie jużby téż ci, których to najżywiéj obchodzi, najobojętniéj na to patrzeć mieli!
— Czasem się to trafia — odparł sędzia — są takie natury szczęśliwe, co niebezpieczeństw nie widzą, i to im strapień przedwczesnych oszczędza... Ale wróćmy do góry...
Musimy najprzód pójść do góry aż do dziadka i babki hrabiego Zdzisława, który oto w téj chwili kontredansa skacze z tym rajskim ptaszkiem Mangoldówną... Dziad, pan wojewoda, miał dwóch synów, ojca hr. Zdzisława, któremu było imię Aureli, i drugiego Sebastyana młodszego, garbatego i niemiłego obojgu rodzicom. Matka tam, wojewodzina, znacznie od męża młodsza, réj wodziła w domu... przez jéj oczy mąż patrzał. Aureli, już pono w kolebce starosta, był ukochanym, był jedynym... Gdy się Sebastyanek urodził, już matka go nie lubiła za to, że faworytowi miał i serca i majątku część odebrać.
Wzmogła się ta niechęć, gdy dziecię za oczy dane na mamki i niańki, okazało się ułomne, może z ich winy, i bardzo brzydkie. Matka na nie patrzeć nie mogła.