Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

teraz zostawszy sam, czuł się bezsilnym i bezradnym. Gdyby się nie wstydził, na łzyby mu się zbierało. Szczęściem niewielka do Wólki odległość wprędce przebieżona została. Na turkot zajeżdżającej bryczki, jakby przeczuciem wiedziona wybiegła Stasia, i wzruszone obie rączki wyciągnęła z okrzykiem przybywającemu Zdzisławowi, który je milcząc ucałował. Był to niemal pierwszy czulszy wyraz miłosierdzia nad jego dolą, który serce jego poruszył do głębi. Wiodąc go za sobą, Stasia weszła do saloniku, w którym prezes i kapitan siedzieli z grobowemi myślami. Na widok Zdzisława Mohyle łatwe łzy puściły się z oczu, począł go łkając obejmować i ściskać...
Kapitan był smutny, ale znać na nim było męztwo. Stasia stała z boku drżącą w milczeniu.
Nierychło zebrali się na rozmowę cichą. Zdziś opowiedział im przybycie swe i wyrok doktora, który do jutra wprowadzenie go odłożył, co wszyscy pochwalali.
— Panie kapitanie, dodał, pozwól, bym z p. prezesem przenocował; w Samoborach miejsca dla mnie nie znaleziono...
Porowski szybko oświadczył, że u niego się ono znajdzie, i ścisnął rękę Zdzisława, który znużony padł w krzesło...
— A! prezesie, zawołał — widok pałacu niegdyś naszego nie może mi wyjść z myśli, ten człowiek