Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jaka wścieklicę?
— Co bo mnie ojcze rozumieć nie chcesz! Jakże u was noga czyja postać ma, kiedy ta... to... zwierzę tu chodzi... ten garbus!!
— Czy to będzie lepiéj — odezwał się staruszek spokojnie — gdy go wszyscy odstąpią?
— Jużciż tego wart...
— A poprawić się nie może? zapytał stary.
Prezes w ręce napuchłe uderzył i począł się śmiać.
— Jeszcze tego nie stało, żebyć takiego człowieka, to zwierzę dzikie nawykłe pożerać co spotka i pastwić się nad ofiarą — myślał nawrócić!
Stary stał nieporuszony...
— Dzieją się i cuda — rzekł krótko... I z założonemi rękami począł chodzić po pokoju... Stanął potém naprzeciw prezesa i powoli rzekł:
— A gdybym ja go nakłonił do ładodniejszego obejścia z rodziną, do dobrowolnego wydzielenia jakiejś części dla hrabiny i jéj syna...
— On im koszuli nie chciał dać! — krzyknął prezes, a JMość dobrodziéj chorujesz na tę imaginacyę... A to już chyba zdziecinnienie!
Uniósł się prezes, czego zaraz pożałował i począł przepraszać...
— Daruj mi, ojcze...
Całował go po rękach...
— Ale, Bóg widzi, nie gniewam się, śmiejąc się rzekł stary... Zdziecinnieć a do niewinności dzie-