Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

podziękowawszy uprzejmie oświadczył, że spiżarni, nie ma i nic nie potrzebuje.
Odjechały więc z powrotem do Samoborów, a garbaty nie rzekł słowa, odbierając je. Tego samego dnia jednak kazał zaprządz i do miasteczka na probostwo do starego ruszył.
Siedział tam godzinę dobrą i słychać było rozmowę z jednéj strony żywą, z drugiéj wielce spokojną — która się łagodnie i z cicha skończyła...
Garbaty, który nigdzie nie bywał, i od którego wszyscy się odwracali, unikając z nim stosunków, nie szukał ich wcale w sąsiedztwie. Do jednego tylko starego księdza kiedy niekiedy dojeżdżał. Dowiedział się o tém prezez, a że miał na sercu żal do tego, jak go nazywał, zwierzęcia, nie mógł staremu emerytowi przebaczyć, iż się z nim wdawał.
W niedzielę którąś po nabożeństwie, zaszedł na plebanię, i to nie do proboszcza, ale do księdza emeryta, lub jak go inni zwali, do pustelnika.
Znalazł go właśnie po mszy świętéj, odmawiającego u siebie na brewiarzu modlitwy, musiał więc poczekać, aż je dokończył i wstał.
— Dawnośmy się nie widzieli — panie prezesie — rzekł staruszek... nie łaskawiście na mnie...
— E! e! — nie mogąc długo nic na sercu nosić zawołał Mohyła — przyznam się, że do JMości dobrodzieja i zajść bo niebezpieczno.
— A toż dla czego?
— Nuż tu człowiek jaką wścieklicę zastanie.