Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nek letni pogodny choć skwarny, obiecywał dzień piękny. W kapliczce dzwoniono na nabożeństwo... Kanonik już przybył sam celebrować, co żyło we dworze ciągnęło do kaplicy, któréj ołtarz cały był osławiony kwiatami, a światło rzęsiste płonęło na nim... Ze dworków, ze wsi kto żył, kto mógł spieszył do kaplicy na nabożeństwo...
Hrabina Julia zajęła miejce przy swoim klęczniku cała w bieli, w kapeluszu białym, odmłodzona, jaśniejąca szczęściem, a łzy mająca ciągle na oczach... Przy niéj zasiadł prezes i wcześniéj przybyłych osób kilka z sąsiedztwa...
Zdziś na pamiątkę minionych dni sam raz jeszcze służył do mszy kanonikowi... co matkę do łez pobudziło... Wyszła msza święta w białym ze złotem ornacie... odezwał się organek na chórze i z wielkiém ducha wzniesieniem rozpoczęło się nabożeństwo. Czuli się wszyscy rozczuleni, wzruszeni, a gdy po mszy zaśpiewano „Święty Boże“ i „Przed oczy“... rozległy się głosy daleko w podwórzu i ogrodu... Kanonik patynę dał do pocałowania matce, synowi, prezesowi, znaczniejszym osobom bliżéj stojącym, a potém wedle życzenia hrabiny, uroczyście na podróż życia błogosławił młodzieńcowi. Matka rozpłakała się tuląc oczy w chustkę... wielu łzy stanęły na powiekach... bo każdy czuł, jak straszną zagadką jest ta życia podróż, choćby pod najszczęśliwszemi rozpoczęta wróżbami.