Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Żabicki się skłonił.
— Siebie i mnie pani skompromitujesz, tańcuję po łacinie...
— To nic nie szkodzi...
— Stasiu! dokazujesz bardzo — odezwał się ojciec, który w czasie rozmowy patrzał z zajęciem na szczebioczącą dzieweczkę...
— Tatku kochany — jestem tak przyzwoita... a że trzpiot... taką mnie pan Bóg stworzył! Opłakuję to, ale się poprawić nie potrafię...
Ojciec ją pocałował.
Huba z dala patrzał i lice mu się téż rozchmurzało powoli... Śliczne dziewczę przyniosło z sobą wesele, jak kwiaty woń niosą.
— Nie pozostaje więc nam nic zgoła więcéj, tylko złożywszy panom dzięki i życzenia dobréj nocy, nazad przez pola do domu, aby się przygotować na uroczystość jutrzejszą... dodała Stasia... Tatku, proszę o rękę, będę podporą twojéj starości...
Dobranoc! dobranoc! dobranoc! — Szlachcic się kłaniał — i za chwilę znikli w głębi ogrodu. Huba długo patrzał za nimi.
— To mi mospanie dzieweczka... odezwał się — to nie Margoldówna! to czysta nasza, panie, szlachcianka, do tańca i do różańca! Aż miło!
Machnął ręką coś mrucząc jeszcze, i powoli poszedł ścieżyną...


∗             ∗