Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

glądał niepocześnie... Jednakże czytając go, profesorowi lice się rozjaśniło, usta uśmiechnęły, w oczach nawet wilgoć pewna się ukazała, która za łzy w podobnych razach uchodzić zwykła.
— Poczciwa, zacna, godna osoba! zawołał chowając list do lewéj kieszeni w okolice serdeczne... Kiedy ty jedziesz mój Żabisiu, żebym wiedział?... Możebyśmy pojechali razem. Bądź co bądź, verbum nobile, osoba ze wszech miar godna szacunku... Ktoby to był tak hrabinę wiernie do zgonu pielęgnował, kiedy tam już żadnéj sperandy nie było? pytam się, kto?
Żabicki stanął coraz bardziéj zdziwiony.
— Gdzie mieszkasz? dołożył gorąco Wilelmski — na pół kosztu jadąc, zawsze dla obu korzystniéj i — bezpieczniéj.
Postanowiono więc jechać razem, choć młody profesor nie mógł dobrze zrozumieć, jakim cudownym sposobem panna Róża zaschłe serce swojego narzeczonego poruszyć mogła...
Rzecz ta wyjaśniła się późniéj dopiero, w podróży, gdy rozczulony Wilelmski wygadał się z tém, iż w liście panna Róża przyznała mu się do posiadania w gotówce przęsło stu tysięcy złotych. Osoba więc była istotnie ze wszech miar godna szacunku. Wilemski roztkliwiał się mówiąc o niéj, a pierwotną swą obojętność tłómaczył tém tylko, iż nie śmiał jéj ofiarować podziału przyszłości, którą za zbyt jeszcze niepewną uważał. Teraz roz-