Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie zgadnę. Mówiono mi, żeś pan dostał śliczne cztery koniki...
— A! co mi tam po nich!
— I mnóztwo różnych prezentów...
— Nie to wszystko... nie!
— To już chyba nie zgadnę j’y rènonce.
— Oto — dodał ciszéj Zdziś — żem mógł choć przez chwilę podać jéj rękę i z nią iść razem... Uważam to za przepowiednię.
Nic nie mówiąc dziewczę mu w oczy spojrzało jakoś chłodno...
— A gdybyś pani szczęśliwego chciała uczynić najszczęśliwszym — mówił Zdzisław — tobyś może także na pamiątkę dnia tego obdarzyła... choćby jednym pączkiem róży... pani...
— Chcesz pan? spytała Elsa, rączką odrywając od sukni żądany pączek...
— Błagam — proszę... zachowam go na zawsze...
Elsa z uśmiechem podała mu nieznacznie ów pączek róży, który — niestety! był pączkiem robionym w Paryżu i mistrzowsko przedstawiał — ową istotę, która się żywa różą nazywa.
Zdziś prędko schował go jak skarb najdroższy, pochwycił malutką rączkę i pocałował. Dziewczę patrzało nań z pewego rodzaju radością i pychą, ale bez uczucia... zdawało się nierozbudzoném niby, senném. Uśmiech jéj dziecinny nie był wesoły, spojrzenie nie miało wyrazu, przypominała