Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż to szkodzi, że się wyspowiadam? lżéj mi będzie na duszy...
Na plebanii nie było nikogo oprócz staruszka, który się przywlókł zaraz... Powitała go z radością wielką, a on znalazł ją tak ożywioną i na pozór silną, że się tém pocieszył i rozweselił. Po odbytym obrzędzie, ksiądz prosił jeszcze o chwilkę rozmowy... Zdało mu się, że spełni dobry uczynek, gdy się do pojednania przyczyni. Z należnemi ostrożnościami oznajmił hrabinie o ofierze pana Sebastyana i odrzuceniu jéj przez Zdzisława, którego ani potępiał, ani chwalił.
Hrabina się zamyśliła głęboko.
— Mój ojcze, rzekła — Zdziś jest teraz głową rodziny i sam całą ją stanowi... do niego należy sądzić co ma uczynić, aby wyszedł choć ubogim, ale czystym z téj próby, jaką się Bogu dotknąć nas podobało. On miał słuszność, mój ojcze — my tego nie powinniśmy przyjąć, nie możemy...
Albo nas dotknęła krzywda, którą znieść należy, nie mogąc się jéj obronić; lub ponosimy karę za winę czyjąś, i od niéj nie chcemy się wyswobadzać. Jałmużny Samoborski nie przyjmie, dobrodziejstwa od tego, co mu odebrał wszystko, nie potrzebuje; Bóg opatrzy przyszłość.
Łza pociekła jéj z oczu...
— Nie mówmy o tém więcéj — dodała — Zdziś