Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W chwilę po nim wymknął się i Zdziś, jak gdyby zrozumiał uczucie, które spowodowało go do wyjścia... Szukał go w ganku i zbiegł ze wschodków za nim, postrzegłszy siedzącego na ławce pod lipami.
Zapalenie cygara, które w pałacu nie bywało dozwolone, służyło mu za pretekst... Z wyciągniętą cygarniczką zbliżył się do Żabickiego...
— Cóżeś to tak samotności zapragnął? zapytał.
— Lękam się zawsze z czém niewłaściwém odezwać — rzekł spokojnie Żabicki; — nie umiem nigdy mowy zastosować do wymagań osób i miejsca.
— Mnie się zdaje, że to największa zaleta... odparł Zdziś z uśmiechem. Słyszymy tak nieustanne potakiwania unissono, że w końcu ochotę nawet do rozmowy odbiera... Z wami, kochany panie, ja przynajmniéj najlepiéj mówić lubię, bo się zawsze czegoś nauczę, o czémś dowiem, i myśli mojéj nową pokażesz drogę...
— Właśnie mi to mają tu za złe, że wam kochany hrabio, zakazane i fałszywe wskazują ścieszki, gdy wasby chciano utorowanym gościńcem prowadzić — mówił Żabicki z pewną goryczą. I na cóż wam to? Dla was zawcześnie wyznaczony kierunek, cel, czas pochodu — wszystko; dla was życie nie powinno mieć tych niespodzianek, w których my sobie musimy szukać wyjścia i wybicia się na światło... Po cóż w istocie niepokoić wasz umysł, gdy może ukołysany prześnić życie marzeniem? Co