Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja was znam, — hrabina chora nie chora, dyabeł wam uwierzy; chcecie siedzieć, aby ztąd powyciągać co można. Rozumiem ja to — ale moi ludzie pilnują...
Bez odpowiedzi, drżący, milcząc szedł Zdzisław, za sobą wciąż słysząc kroki i głos ten szyderski, nielitościwy rozlegający się dziko... Zawracało mu się w głowie. Uczucia, jakie ten człowiek rozbudzał w nim, nigdy się jeszcze w duszy nie zrodziły przedtém. Zdzisław nie miał ani powodu, ani usposobienia do gniewu. Te pierwociny paliły go jak płomień, darły mu wnętrzności — nie poznawał siebie... Staranie pielęgnowany i strzeżony dorósł do męzkiego wieku nie skosztowawszy cierpkich owoców tego stanu ducha... Z szatańską zaciętością stary zdając się odgadywać położenie Zdzisława, jego męczarnię — zmagał się, aby ją powiększyć...
— Więc mi się co prędzéj ztąd wynosić — kończył garbus... Każę wam nad głowami dach rąbać, bo ja tego waszego pałacu nie zcierpię. Kamienia na kamieniu nie zostawię, zburzę, solą posypię, zniszczę.
Zdzisław milczał, zdawało się to powiększać jego wściekłość.
— Pieścili się tu na cudzém, na wydartém, rozkoszowali panowie hrabiowie? Zkąd wasze hrabstwo?? Kto was hrabiami porobił?... I to wam odbiorę... nie ścierpię. Sprzedacie się za ten tytuł... tego wam nie zostawię do frymark. Dowiodę w he-