Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ciły go za szyję, krzyk dziki, dziwny wyrwał się z piersi:
— Zdziś! Zdziś!
— To ja, mamo, to ja! szeptał rozpłakany...
— A! to ty! gdzie ja jestem? co się stało? poczęła słabym głosem, przychodząc do przytomności hrabina...
Doktor i panna Róża zbliżyli się żywo, prosząc, ażeby się nie męczyła... Przestała mówić, ale ręką pochwyciła syna i nie puszczała go od siebie... Chwila tak spłynęła w milczeniu uroczystém. Zmiana, którą wywarło wrażenie, zdawała się doktorowi szczęśliwą; zalcał spokój, zakazał wszelkiego o wypadkach wspomnienia...
Kilka razy słabym głosem zapytała hrabina o przeszłość, któréj sobie przypomnieć nie mogła. Doktor prosił jéj, ażeby była spokojną; panna Róża zapewniła, że nic nie zaszło i że tylko pani była chorą.
Przyniesiono trochę bulionu, którego zaledwie szkosztować mogła chora... trzymając tak rękę Zdzisia usunęła wprędce... Sen nie trwał nad minut kilka, pokrzepiona nim otwarła oczy, aby patrzeć na syna znowu...
Nadzieja polepszenia, ocalenia nawet wstąpiła w serca. Szło tylko o to, ażeby przygotowana do wyjazdu, sił do niego nabrać mogła. Lekarz, panna Róża, wszyscy widzieli konieczność wyprowadzenia się z Samoborów. Łatwym do tego pozorem być