Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jego — zdziwił się nie pomału starowina, widząc go o téj godzinie u siebie.
Pan Sebastyan także chmurny był, i co mu się nie trafiało — zafrasowany.
— Przejeżdżając wstąpiłem do jegomości— odezwał się. Cóż to, spoczywacie po pogrzebie wspaniałym?? a wspaniały był, słyszę...
— Nie mógł być skromniejszy, mój dobrodzieju, odpowiedział ksiądz, który dokończywszy swego śledzia z chlebem, ocierał właśnie usta; — Pan Bóg tylko uczynił go pamiętnym i uroczystym, bo się nań tysiące ludu zebrały...
— Ja to rozumiem, śmiejąc się zawołał garbaty — nie tyle to dla nieboszczki jak dla mnie żywego zrobili, aby mi pokazać, jak mnie nienawidzą!!
— Co acindziejowi w głowie? co w głowie? począł ksiądz z oburzeniem: kto tu dziś o waszmości pomyślał? Pochlebiasz sobie zbytecznie... Kara Pana Boga z ludźmi takimi!!
Garbaty się nasrożył.
— Cóż oni tu tak osobliwszego okolicy wyświadczyli? zkąd taka rozczulająca wdzięczność? dodał. — Mów sobie ojcze, co chcesz, a ja co wiem to wiem.
Staruszek usiadł nic nie mówiąc.
— A cóż z moim darem? hę? to pewnie odłożone na późniéj, ale tymczasem psy na mnie