Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

farą. Raz rozpoczęta koléj na tém się skończyć nie mogła, więc Mangolda, sąsiada łaskawego, płci pięknéj, szanownego obywatelstwa, aż do — kochajmy się... Butelki szampana pękały jedna po drugiéj, ale było go przysposobionego tyle ile osób — więc nie mogło zabraknąć — piwnica przytém gotowa była z sukursem pospieszyć.
Pootwierano okna, bo wieczór po burzy był znowu cudowny, powietrze stało się świeżém i wonném... Mało kto już jadł, ale gwar i szczęk szkła napełniały salę, tak, że często muzyki słychać nie było... Dla tego tylko, że wszystko na świecie skończyć się musi — obiad w ostatku jakimś toastem mglistym dopełniony dobiegł do końca... Zagrano poloneza, pary pociągnęły się nazad ku salonom, ale nie w tym już porządku jak szły do obiadu... Większa swoboda panowała w chodzie, który się porozrywał i rozproszył. Jedni wybiegli na ganki i galerye, drudzy na ścieżki osychające ogrodu...
Zdziś szczęśliwie bardzo dopadł rączki pięknéj baronówny, aby ją odprowadzić na miejsce. Znać było po nim jaką do tego przywiązywał wagę, a po niéj, że o tém doskonale wiedziała i że trochę była tém dumna.
— Wie pani co mnie dziś najszczęśliwszym uczyniło? spytał po cichu.
— Nie zgadnę — szepnęła Elsa — doprawdy