Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mruknął kapitan, to go za gardło schwycę i cisnę o ścianę...
Ogromna wspaniała sień najprzód zwróciła uwagę garbusa... podniósł głowę do sufitu.... i cmokał: — Pfiu! Pfiu! co to za browar będzie!! Otworzył drzwi przypatrując się kryształowéj klamce, i wszedł do wielkiéj sali... W pustym gmachu stąpanie jego i odgłos chodu rozlegał się hałaśliwie... Spojrzał na obrazy, na kandelabry, dotknął ręką obicia na krzesłach, mrucząc coś sam do siebie pod nosem. Drzwi otwarte na obie strony ku sali jadalnéj z portretami i do mniejszego saloniku poprzedzającego gabinet hrabiny, zmusiły go wstrzymać się i rozmyślać w jakim pójdzie kierunku.
Zwrócił się po namyśle w lewo do jadalni, i z ciekawością, któréj obronić się nie mógł, stanął przyglądać się portretom familijnym.... Twarz mu się namarszczyła, jakby w duchu rozmawiał z niemi i czynił im wyrzuty... Portret brata i hrabiny, w całym blasku piękności dwudziestoletniéj ściągnął jego uwagę, zatrzymał się przed niemi dłużéj, a potém spojrzał na siebie i swoją siermięgę. Uśmiech wykrzywił mu usta. Zdjęte na prędce z bufetu srebra, których nie zdążono wynieść, leżały tu razem z ogromnym kobiercem, w który je na prędce zrzucono. Stos półmisków, waz, lichtarzy walał się tak, powywracanemi świecąc bokami... Garbus schylił się i podjął lichtarz, przypatrując mu się jakby chciał rozpoznać, czy istotnie był