Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wieczór zszedł milcząco i smutnie; rozeszli się wszyscy jakby pod groźbą klęsk nowych.
Zdzisław chciał spocząć tylko do świtu i powracać znowu do matki, która spytać o niego mogła. Położył się więc nierozebrany w pokoju prezesa i tak usnął na godzin kilka. Pierwszy brzask go obudził. Tym razem nikogo nie spotkawszy, bo wszyscy spali jeszcze, udało mu się wynikać z gościnnego dworku tą samą drogą co wczora...
Domek Huby był zamknięty i opieczętowany, gdyż pogrzeb się już odbył... W parku słysząc siekiery i nie chcąc patrzeć na barbarzyńskie zniszczenie, Zdzisław obszedł do koła. Musiał w ten sposób przechodzić przez folwark, gdzie właśnie około toków gromadzili się ludzie do roboty. Widok młodego panicza, który był ulubieńcem wieśniaków, natychmiast ściągnął ich na drogę. Poczęli go witać z tém współczuciem pełném godności, jakie nasi wieśniacy zachować umieją, gdy ich serce przemówi. Zdzisław zatrzymał się chwilę, chcąc odpłacić dobrém słowem, gdy z przeciwnéj strony ukazał się biegnący z kijem w ręku, w sukmanie, długich butach i czapce baraniéj garbus, którego łatwo domyślił się z opisu Zdzisław.
Chcąc uniknąć spotkania z nim, pożegnał prędko ludzi i zboczył w stronę... Garbus zdawał się go przeciwnie szukać, i zdala, już, domyśliwszy się téż, iskrzącemi, szyderskiemi mierzył oczyma. Wymknęła mu się jedna ofiara, hrabina, którą