Światło, które zagasło/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Światło, które zagasło
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Ilustrator okładka: E. Czerper
Tytuł orygin. The Light That Failed
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


RUDYARD KIPLING
ŚWIATŁO
KTÓRE ZAGASŁO
POWIEŚĆ
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE


<R. WEGNER>
PRZEKŁAD AUTORYZOWANY
JÓZEFA BIRKENMAJERA
OKŁADKĘ RYSOWAŁ E. CZERPER
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
DRUKARNIA CONCORDIA, POZNAŃ
PRINTED IN POLAND
BIBLJOTEKA
LAUREATÓW NOBLA
TOM 61.
RUDYARD KIPLING
ŚWIATŁO, KTÓRE ZAGASŁO





KIPLING i „ŚWIATŁO“.

Rok 1891, w którym ukazała się powieść „The Light that failed,“ jest ważną datą w życiu i twórczości Kiplinga. Niedługo przedtem zdobył on sobie nareszcie — po kilku latach niedoceniania i niezrozumienia — rozgłos i uznanie wśród publiczności angielskiej, został — jak to się zwykło mawiać — przez nią odkryty. Myśl o tym rozgłosie niewątpliwie bardzo go wówczas zaprzątała, skoro stała się jednym z głównych motywów rzeczonej powieści.
Miał wtedy Kipling dwudziesty siódmy rok życia, a więc mniejwięcej tyle, ile mógł mieć Dick Heldar w chwili, gdy po swych artystycznych studjach, po włóczęgach i awanturach, wrócił nakoniec do Anglji, by rozpocząć pracę zakrojoną na większe rozmiary i o znacznie większych ambicjach. Włóczęgi te były odbiciem studjów artystycznych i podróży samego autora, który wszak jako „literacki inspektor generalny“ (taki mu nadawano żartobliwy przydomek), zwiedził był całe imperjum brytyjskie, ba, i kraje inne, jak Amerykę i Japonję. Dzisiejsi młodzi poeci, którzy za ostatni krzyk mody, postępowości, swych tęsknot, a pono i genjuszu poetyckiego, uważają „Podróż do Bombaju“ winni ze smutkiem raz wreszcie się przekonać, że nie powiedzieli nic nowego, ani oryginalnego; kilkadziesiąt lat temu wyprzedził ich w tem późniejszy autor „Kima," który niedość, że obaczył Bombaj już w chwili urodzenia (1865 r.), ale ponadto zczasem został niezrównanym — po dziś dzień nieprześcignionym — piewcą egzotyzmu i podróżnictwa.
Refleksami tych egzotycznych podróży — budzących w sercu Kiplinga takąż nostalgję, jaka się zbudziła w sercu Dicka na głos sygnałów „Barralonga“ — znaczyły się nietylko wcześniejsze opowieści, jak „Under the Deodars“ lub „The Phantom Rikshaw,“ ale przedewszystkiem fejletony dziennikarskie — nieco zbliżone do Sienkiewiczowskich „Listów z podróży“ — wydane później razem (1900) w jednym zbiorze p. t. „From Sea to Sea.“[1] Albowiem od 19-go roku życia przez dość długi czas poświęcał się Kipling publicystyce — stąd to tak świetnie umiał przedstawiać zarówno zakulisowe stosuneczki prasy, jako też dolę i niedolę dziennikarzy. Jedno i drugie spotykamy i w powieści niniejszej: w chytrych kalkulacjach „Syndykatu“ oraz w szczerych poufałościach „braci po piórze“; w bractwie tem zaś wyraziście rysują się dwie postaci: szlachetnego Torpenhowa i komicznego Nilghai.
Główny bohater powieści, Dick Heldar, choć wiąże się dość ściśle z gronem korespondentów wojennych, sam nie jest dziennikarzem — atoli i tutaj Kipling nie wyszedł, że tak powiem, poza obręb swych specjalności. Ten wielki poeta obdarzony był przecie jednocześnie oryginalnym i wybitnym talentem malarskim, a przynajmniej rysowniczym — o czem świadczą choćby jego świetne ilustracje do przemiłej książki (1902) „Just so Stories for little Children[2].
Wspomniałem, że rok 1891 miał być dla Kiplinga — jak dla Dicka Heldara po powrocie do Anglji — erą nowych dzieł, na większą zakrojonych miarę, dzieł o głębszem założeniu i rozleglejszej treści.
Tak się też stało istotnie. — Zwracano niejednokrotnie uwagę na to, że najwięksi powieściopisarze (u nas Sienkiewicz, Reymont, Żeromski) zaczynali swą działalność pisarską zazwyczaj od form drobniejszych, a więc od noweli, nierzadko zaś od wierszy: z tych dwu rodzajów literackich pierwszy wdrażał ich do spoistego konstruowania fabuły, drugi do melodyjności lub precyzyjności słowa. Powiedzieć to należy i o Kiplingu, tylko dodać trzeba że pisarz ten do dni sędziwych nie wziął rozbratu ani z nowelą, ani z wierszami; wszak jeszcze w wydanym niedawno jego tomie „Debits and Credits” (1927) spotykamy wśród „prozy“ szereg poezyj, między innemi rzekome przekłady... piątej (!!) księgi „Pieśni“ Horacjusza[3]; zbiorki nowel („Mine Own People“ 1891, „Many Inventions“ 1893), oraz poezyj (wśród nich świetne ballady koszarowe — „Barrack-Room Ballads“ 1892, „The Seven Seas 1896, „Five Nations”’, 1906) ukazywały się i po wspomnianej dacie. Ponadto wierszami — bądź w postaci motta, bądź przelotnej cytaty, bądź okolicznościowej śpiewki czy rzekomego przysłowia — usiał Kipling wszystkie niemal swe dzieła, co można stwierdzić, choćby w tekście niniejszej powieści. Atoli na pierwsze lata twórczości przypada u Kiplinga — poza działalnością publicystyczną — wyłącznie uprawa poezyj („Departmental Ditties,“ 1886, tak oryginalne treścią) i nowelistyki („Plain Tales from the Hills”, 1887, „Soldiers Three“). Rok 1891 rozpoczyna się utworem dłuższym, powieścią; jest to właśnie, jak mówiliśmy, „The Light that failed” „Światło, które zagasło. Odtąd już lista dzieł Kiplinga raz wraz obejmuje tytuły powieści. Wymienimy tu najpierw słynne dwie „Księgi Dżungli“ — pierwsza wydana w roku 1894, druga w r. 1895 — genjalne i najwięcej czytane dzieło Kiplinga, mające dotychczas 230 tysięcy egzemplarzy nakładu w języku angielskim oraz tłumaczone na wszystkie języki świata (polski przekład w 5 i 15 tomie B. L. N.); dzieło to jednak — ze względu na wtrącone luźne opowiadania — możnaby w pewnej mierze poczytać raczej za zbiór nowel. Dalej idą „Captains Courageous“ 1897 (wkrótce wyjdzie przekład polski), „Stalky & Co.“ 1899 (wydane w 19-ym numerze B. L. N.), „Kim“’ 1901, (nr. 46 B. L. N.) itd.[4] Mógłby więc w r. 1891 Kipling powiedzieć o sobie słowami naszego wieszcza, że mu się bania z poezją nad głową rozbiła. Przyszły laureat nagrody Nobla miał wówczas w duszy nietylko dumę z uzyskanej już sławy, ale i świadomość, że potrafi cały świat zadziwić wielkiemi dziełami, tworzącemi się właśnie lub mającemi dopiero powstać. Jednakże pyszałkiem Kipling nigdy nie był, nie kusił „zazdrości bogów.“ Zmysł moralizatorski, który nieraz będzie przychodził do głosu w jego powieściach (w „Kapitanach“ najsilniej) kazał mu raz po raz przestrzegać Dicka przed grzechem pychy; przestrogi te, przechodząc od łagodnych do coraz mocniejszych, wyrażają się najpierw pijackim frasunkiem Binata, potem ojcowskiemi, niemal upomnieniami Torpenhowa i drwinami Nilghaiego, potem zakamieniałą nieczułością Maisie, wreszcie — co dla każdego wielce bolesne, lecz dla malarza najokropniejsze — utratą wzroku...
To stopniowanie przestróg wobec ludzkiej „hybris“, a wreszcie i sam rodzaj katastrofy, mocno przypomina wstrząsającą arcytragedję grecką — Sofoklesowego „Króla Edypa.“ Ale obok tej tragedji starożytnej można w czasie lektury „Światła“ mieć mimowoli w pamięci niemniej wstrząsającą tragedję nowożytną. Mówię o „Upiorach“ Ibsena.
Podobieństwo zasadniczego motywu obu dzieł jest uderzające. Jak u Kiplinga Dick Heldar, tak u Ibsena Oswald Allen jest młodym malarzem, rokującym wielkie nadzieje — niestety, tak jeden jak i drugi nagle w przededniu największych triumfów staje się całkowicie niezdolnym do wszelkiej pracy twórczej. Jak Dick, tak i Oswald zrazu nie zdaje sobie sprawy ze swej choroby i bagatelizuje ją — aż dopiero z ust lekarza dowiaduje się strasznej prawdy: „Dostałem silnego bólu głowy, zwłaszcza za ciemieniem; (mówi w Il-gim akcie dramatu) bolało to, jakby mi ktoś głowę ściskał w żelaznem imadle... Początkowo wziąłem to za zwykły ból głowy, na który cierpiałem od lat dziecinnych... Niebawem jednak przekonałem się, że się mylę. Nie mogłem myśleć o jakiemkolwiek zajęciu. Miałem właśnie rozpocząć nowy, wielki obraz... ale byłem jak sparaliżowany... czułem się zupełnie bezsilny... niezdolny do stworzenia sobie jasnego pojęcia o czemkolwiek. W głowie mi kotłowało... przed oczyma kręciło się wszystko... Cierpiałem strasznie. Wezwałem lekarza... i on mi powiedział wszystko bez osłonek“...
Znana jest powszechnie ta scena, której urywek przytoczyłem umyślnie, by unaocznić wspomniane podobieństwo. Czy więc mamy do czynienia — u Kiplinga — ze świadomą lub podświadomą reminescencją? Być może. W czasie, gdy Kipling dopiero zdobywał sobie uznanie, cały świat rozbrzmiewał sławą wielkiego Norwega, a „Upiory“ właśnie odbywały pochód triumfalny po wszystkich niemal scenach europejskich; niepodobna, by autor „Światła“ nie miał się z niemi zetknąć. Może nawet trafne byłoby przypuszczenie, że umyślnie wybrał temat pokrewny, by rywalizować — choć w innym rodzaju literackim — ze sławnym i głośnym pisarzem. Czy tak było, czy inaczej, w każdym razie dopuszczalne jest chyba — nie dla jakichś celów filologicznych, ale dla lepszego uwypuklenia cech twórczych Kiplinga — porównanie dzieł obu.
Różnią się one przedewszystkiem winą dramatyczną; Oswald cierpi nie z winy własnej, ale za grzechy rodziców, natomiast Dick sam w znacznej części jest odpowiedzialny za to, co go wkońcu spotkało. Oba te założenia idą — tu i tam — ściśle w parze z charakterami bohaterów. Oswald jest naturą miękką, czułą, w każdym razie mało stanowczą; natomiast Dick jedynie wobec Maisie staje się potulny, a pozatem cechuje go temperament energiczny, żywiołowy, bujny, nierzadko brutalny, wprost dziki czasami; w każdym razie widzimy w nim zawsze człowieka żywego, o fizjognomji wyrazistej, czego o Oswaldzie powiedzieć nie można. Bohater dramatu Ibsena to naogół tylko obdarzona ciałem idea, bez żadnych cech osobniczych — boć zresztą Ibsenowi pewno nawet o to nie chodziło, by stwarzać jakiś typ indywidualny; sławmy okrzyk bólu, tak zawsze elektryzujący słuchaczów w teatrze: „Zgubiony jestem bez ratunku... na całe życie... wszystkie piękne i potężne dzieła, któremi świat zadziwić miałem... nie mnie o nich marzyć... nie mnie myśleć“ — sławny ten okrzyk, powtarzam, wydziera się poprostu z piersi bolejącego człowieka, obojętne, czy zwie się on Oswald, czy inaczej, choćby nawet Henryk Ibsen, bo to właściwie on sam, autor, własnemi słowami swojemi, pełnemi silnego patosu, sugeruje słuchaczom odczuwaną przez nich litość i trwogę. Inaczej u Kiplinga, któremu słynny „horror of self-expresssion“ nie pozwala na tego rodzaju subjektywne traktowanie przedmiotu. Widząc zachowanie się Dicka tuż przed oślepnięciem, a zwłaszcza już po utracie wzroku, zdajemy sobie dość jasno sprawę, że w ten sposób do swego bólu i do klęski nie może się odnosić nikt inny, tylko on sam, Dick Heldar; po eksperymencie głodówkowym stać go było na szalone wymysły podczas malowania „Melancholji,“ a warjacka eskapada przedśmiertna do Sudanu jest zgoła naturalną niejako konkluzją wszystkich dążeń i postępków jego życia.
Tak więc — ku wielkiemu zgorszeniu tych malkontentów-krytyków, którzy pomawiali „Światło“ o brak „pogłębienia psychologicznego“ — gotów jestem twierdzić, że w zestawieniu z „Upiorami“ właśnie na punkcie ujęcia psychologicznego ma dzieło Kiplinga, wolne od retorycznego patosu, nawet z tego patosu niekiedy podrwiwające, stanowczą przewagę. Dodam wreszcie, że co w treści dramatu Ibsena jest piękną i efektowną cyzelaturą, to Kipling pogłębia twardym i ostrym rylcem istotnego przeżycia. Kipling miał już w dzieciństwie wzrok osłabiony; przekonać się o tem można choćby z powieści „Stalky & Co,“ gdzie niejednokrotnie w sposób humorystyczno-dosadny wspomniane są okulary, „zdobiące“’ nos Kiplingowego sobowtóra, Beetle’a. Podróże i uporczywa praca jeszcze bardziej wzrok ten nadwyrężyły, to też był czas, gdy autor „Światła“ mógł istotnie mieć na tym punkcie poważniejsze obawy. Polskiemu czytelnikowi, znającemu dzieje swej literatury, może się rzucić w oczy przypadkowa analogja z genezą postaci Orcia w „Nieboskiej komedji“ Krasińskiego...
Ostatnią, przedśmiertną wyprawę Dicka nazwałem „zgoła naturalną niejako konkluzją wszystkich dążności i postępków jego życia“. Zdanie to muszę podkreślić ze względu na pewien fakt dość osobliwy. Oto pewna część wydań angielskich niniejszej powieści[5] ma zakończenie odmienne, zgoła banalne, a mało uzasadnione: Maisie w poczuciu swej winy sprowadza się w dom Dicka i zostaje jego żoną... Uczynił to Kipling na żądanie publiczności, nawykłej do konwencjonalnego zakończenia powieści:

„W waszych miłosnych romansach,
Gdy się młodzi pobiorą, kończy trubadur piosenkę...
Tylko dodaje, że żyli długo i byli szczęśliwi.“

Słowem, autor „Światła“ postąpił tak, jak był postąpił Dick Heldar, gdy obraz żołnierza, pełnego dzikości bojowej i temperamentu, „ucywilizował“ i wyglansował celem dogodzenia gustom publiczności. Ale jak Dicka przywiodło do upamiętania kopnięcie i rozdarcie obrazu przez Torpenhowa, tak samo i Kiplinga sprowadziły zpowrotem na właściwą drogę głosy rozsądniejszej krytyki, a przedewszystkiem zdrowy rozsądek i gust własny. Obecny przekład opiera się na oryginalnym tekście „nieprzefasonowanym,“ co zresztą stwierdza lapidarna przedmowa autora.
Jeden jednakże wzgląd zdawał się przemawiać za słusznością wspomnianej przeróbki: — osoba Maisie. Wielu czytelników i krytyków uznało za rzecz niepodobną do prawdy, by ta „szara myszka,“ jak Kipling nazywa Maisie, ta szara myszka, gryząca okruchy jadła i życia, albo wytrwałe skrobiąca (szpachtlą) swe obrazy, mogła stać się Harpją czy Meduzą, przynoszącą zgubę silnej naturze Dicka, i żeby ta kobieta wogóle mogła aż do tego stopnia być bezlitosną, by nie wzruszyć się katuszą bliskiego jej człowieka, a przytem jej dobroczyńcy... Przecież w cudnej bajce Fedrusa właśnie szara myszka wywdzięcza się ryczącemu z bólu lwu pustynnemu, darząc go życiem i wolnością... Wszystko to być może... jednakże podobno psychologiczną właściwością myszki jest raczej uciekać do nory nietylko na ryk lwa, ale nawet na odgłos cichego stąpania mniej strasznych zwierząt... Nie wiem, czy było winą Maisie, że pomimo pedagogicznych sposobów pani Jennett — nie była myszką oswojoną i wytresowaną... Nie będę się też zastanawiał nad tem, czy Maisie miała żywy prototyp w rzeczywistości; napewno zajmie się tem kiedyś (o ile nie zajął się dotychczas) jakiś Hoesick angielski.
Wiele jeszcze szczegółów powieści zasługiwałoby na omówienie. Tak np. możnaby rzec parę słów o tak często przez Kiplinga poruszeniem zagadnieniu: stosunku wychowania w latach dziecięcych do postępowania w latach dojrzalszych. Na dokładniejsze zajęcie się tem zagadnieniem będzie wszakże miejsce raczej w przedmowie do przekładu „Kapitanów,“ więc narazie rozwijać tej sprawy nie będę. Pozostaje mi do powiedzenia parę słów o przekładzie. Daleki jestem od przechwałki (mam w pamięci owe przestrogi, jakie znaczyły karjerę artystyczną Dicka Heldara!) jednakże w imię miłości mej dla twórczości Kiplinga i w imię ścisłości informatorskiej stwierdzić muszę, że daję oto w ręce czytelników pierwszy wogóle przekład polski niniejszej powieści. Ci, którzy przede mną spolszczyć ją usiłowali, okazywali wprost furjacką pasję znęcania się nad — i tak już zbolałym do ostateczności — Dickiem Heldarem; jak ci ludzie „znali“ angielszczyznę, dowodem chociażby fakt, że już sam tytuł tłumaczyli w sposób najdziwaczniejszy i najniedorzeczniejszy, np. „Światło z oddali,“ „Zwodne światło,“ „Błędne światło“ itp. Oczywiście „błędne“ i „zwodne“ było tu nie „światło,“ lecz właśnie nieoświecenie tych oprawców, którzy niedość, że przez niezrozumienie poszczególnych wyrazów lub składni fałszowali hurtownie tekst utworu, ale ponadto do krańca ostatniej nędzy zubożali jego fabułę, opuszczając bez skrupułu całe zdania i ustępy, ba nawet całe stronice, które im się wydały „trudne“; że na tem traciła wartość utworu, a nawet zdrowy sens, to nie obchodziło ani ich samych, ani (niestety!) polskich czytelników, ba, nawet niektórych krytyków, którzy na podstawie tych parodyj jeszcze niezbyt dawno wygłaszali czasami apodyktyczne sądy... o dziele oryginalnem. Do reguły (i to niemal we wszystkich „przedwojennych“ i „wojennych“ tłumaczeniach Kiplinga) należało usuwanie wierszy, które u Kiplinga stanowią nietylko ozdobę, ale część integralną powieści. Jak np. można rozumieć „The Light that failed“, gdy się z tekstu usunie pieśni żeglarskie, a nadewszystko urywki „The City of Dreadful Night“[6]jest dla mnie rzeczą niepojętą.

J. B.


DEDYKACJA.

Jeżeli mnie powieszą na najwyższej górze,
Matulu moja, o matulu moja!
Wiem w czyich oczach jeszcze na miłość zasłużę.
Matulu moja, o matulu moja!

Jeżeli mnie utopią w najgłębszej mórz toni,
Matulu moja, o matulu moja!
Wiem czyja słona łezka i tam mnie dogoni,
Matulu moja, o matulu moja!

Jeśli będę potępion na ciele i duszy,
Wiem, czyj pacierz mnie zbawi i niebiosa wzruszy.
Matulu moja, o matulu moja!



PRZEDMOWA

Oto jest powieść o Świetle, które zagasło — tak jak była pierwotnie obmyślana przez pisarza.

RUDYARD KIPLING.
ROZDZIAŁ I.

Gdy burza minęła, my dalejże w radę
I wszystko ułożym jak z płatka:
Więc ja, moi drodzy, zostałem w stodole,
Bo miałem dopiero trzy latka,
A Tadzik chciał pobiec pod tęczy podnóże
Pięć lat miał i nie był już chłystkiem...
I tak, moi mili, się wszystko zaczęło
I tak było dalej z tem wszystkiem.
(Powiastki o dużej stodole).


Jak sądzisz, coby zrobiła ona, gdyby nas tu przyłapała? Wiesz, że nam tego mieć nie wolno, — mówiła Maisie.
— Wybiłaby mnie, a ciebie za karę zamknęłaby w sypialni — odrzekł bez namysłu Dick. — Czy dostałaś naboje?
— Tak, mam je w kieszeni, ale okropnie mi tam chrobocą. Czy kulki rewolwerowe mogą same wystrzelić?
— Nie wiem. Jeżeli się boisz, weź ode mnie rewolwer, a naboje ja poniosę.
— Ja się nie boję.
To rzekłszy, Maisie ruszyła naprzód raźnym krokiem, trzymając rękę w kieszeni i zadarłszy nos do góry. Dick szedł za nią, niosąc mały rewolwer iglicowy.
Dzieci niedawno zrobiły odkrycie, że życie ich byłoby nieznośne bez ćwiczenia się w strzelaniu. Po wielu namysłach, po odmówieniu sobie wielu przyjemności, Dick zdołał zaoszczędzić siedem szylingów i sześć pensów — tyle, ile wynosiła cena lichego rewolweru belgijskiej konstrukcji. Maisic mogła złożyć do wspólnej kasy jedynie pół korony na zakupienie setki nabojów.
— Ty umiesz lepiej ode mnie oszczędzać, Dicku, — tłumaczyła; — ja lubię jeść łakocie, a ty za niemi nie przepadasz. Zresztą takie rzeczy należą do chłopców.
Dick nieco zrzędził na takie postawienie sprawy, jednakże poszedł i zrobił zakupy — których wartość zamierzały dzieci natychmiast wypróbować. Posługiwanie się bronią nie wchodziło w zakres ich codziennych zajęć, jako iż zabraniała im tego surowo ich opiekunka, niewłaściwie uważana za zastępczynię matki tych dwojga sierotek. Dick był pod jej opieką już od lat sześciu, w ciągu których ona miała pokaźny dochód z renty sierocej rzekomo przeznaczanej na jego przyodziewek, a ponadto, poczęści od niechcenia, a poczęści przez wrodzoną skłonność do udręki (była bowiem od iluś-tam lat wdową, zabiegającą o powtórne wydanie się za mąż) przytłaczała jego młode barki niemałem brzemieniem codziennych uprzykrzeń. Tam, gdzie chłopak oczekiwał miłości, ona darzyła go najpierw odrazą, a następnie nienawiścią. Tam, gdzie on, w miarę dorastania, chciał znaleźć odrobinę przychylności, darzyła go naigrawaniem. Wszystkie godziny, ile ich tylko zbywało od robienia porządków w małem mieszkanku, poświęcała tak zwanej „edukacji“ Dicka Heldara. W tym względzie pomocą jej była religja — religja jej własnego pomysłu, wysmażona z pilnego rozczytywania się w Piśmie świętem. W chwilach, gdy nie miała powodu do osobistego niezadowolenia z Dicka, kładła mu w uszy, że winien pamiętać o ciężkim rachunku ze Stwórcą; stąd to Dick nauczył się nienawidzić Boga, jak nienawidził pani Jennett — a takie usposobienie nie działa zdrowo na duszę młokosa. Niewiedzieć skąd przyszło jej do głowy uważać go za beznadziejnego kłamczucha; odkąd obawa dotkliwej kary popchnęła go po raz pierwszy do powiedzenia nieprawdy, chłopak, rzecz zrozumiała, stał się kłamcą, ale bardzo powściągliwym i zamkniętym w sobie który nigdy nie pozwolił sobie bez potrzeby nawet na najmniejszą bujdę, a nigdy też nie zawahał się nawet przed najczarniejszem łgarstwem, jeżeli był to jedyny sposób, który mógł nieco ulżyć jego doli. Owo obchodzenie się z nim nauczyło go przynajmniej umiejętności samotnego życia; umiejętność ta przydała mu się, gdy zaczął uczęszczać do szkół publicznych i gdy koledzy wyśmiewali się z jego ubranka, które było uszyte z lichego materjału i bardzo połatane. W czasie wakacyj powracał pod kształcącą opiekę pani Jennett, ażeby zaś węzły karności nie osłabły w zetknięciu się ze światem, zazwyczaj za lada sposobnością dostawał wskórę, jeszcze nim zabawił dwadzieścia cztery godzin pod dachem swej opiekunki.
Jesienią któregoś roku otrzymał towarzyszkę niedoli długowłosą drobinę o szarych oczętach, tak zamkniętą w sobie, jak on sam; snuła się cichuśko dokoła domu, przez kilka pierwszych tygodni rozmawiała jedynie z kozłem, który był najlepszym na ziemi jej przyjacielem i przebywał w ogrodzie za domem. Pani Jennett miała jej za złe owo przestawanie z kozłem, dowodząc, iż jest to zwierzę niechrześcijańskie — co chyba było prawdą.
— W takim razie — mówiła drobina, z wielkim namysłem dobierając słowa, — napiszę do moich prawnych opiekunów i opowiem im, że pani jest bardzo złą kobietą. Amomma jest mój, mój, mój!
Pani Jennett ruszyła w stronę sieni, gdzie znajdowały się jakieś tam parasole i laski, oparte na stojaku. Drobina w równej mierze, jak i Dick, rozumiała, co to oznacza.
— Dostawałam i dawniej wskórę — odezwała się, wciąż tym samym, niewrażliwym głosem; — bili mnie gorzej, niżby pani potrafiła mnie obić. Ale jeżeli mnie pani uderzy, napiszę do mych prawnych opiekunów i opowiem im, że pani za mało daje mi jeść. Ja się pani nie boję.
Pani Jennett nie poszła do sieni, a drobina, upewniwszy się po chwili, że niebezpieczeństwo już zażegnane, poszła wypłakać się gorzko na szyi Amommy.
Dick dowiedział się, że dziewczynka nazywa się Maisie; zrazu głęboko jej niedowierzał, gdyż obawiał się, że może go ona pozbawić nawet tej niewielkiej swobody działania, jaką mu tu zostawiono. Jednakże drobinka nie myślała go krępować, cowięcej, nie była pochopna do żadnej serdeczności, póki Dick sam nie podjął pierwszych kroków. Na długo przed upływem wakacyj całe pasmo kar wspólnie wycierpianych zbliżyło dzieci wzajemnie do siebie — choćby przez to, że zmuszone były działać ręka w rękę, obmyślając różne krętactwa mające zamydlić oczy pani Jennett. Gdy Dick wracał do szkoły, Maisie szepnęła doń:
— Teraz zostanę samiuteńka i własnym sprytem będę musiała radzić o sobie, ale — (tu śmiało skinęła głową) — dam ja sobie radę! Obiecałeś mi przysłać słomkową obróżkę dla Amommy. Przyślij że ją prędko.
W tydzień później zapytywała listownie o tę obróżkę i była wielce niezadowolona, gdy dowiedziała się, że wykonanie tejże zabierze sporo czasu. Gdy nakoniec Dick przesłał podarek, ona zapomniała podziękować zań chłopakowi.
Od onego dnia przeszły już niejedne wakacje, a Dick wyrósł na smukłego dryblasa, który w większej mierze niż wprzódy uświadamiał sobie smutny stan swej odzieży. Pani Jennett ani na chwilę nie wypuszczała go ze swej czułej opieki atoli najzwyklejsze, — ot! — chłosta w szkole publicznej (Dick brał cięgi po trzy razy na miesiąc) przejmowała go pogardą dla sił opiekunki.
— Ona mi nic nie zrobi, — tłumaczył Maisie, która go podżegała do buntu, — a gdy już mnie wytłucze, bywa łagodniejsza dla ciebie.
Dick wałęsał się teraz po całych dniach, nieskrępowany na ciele i duszą dziki, o czem mieli sposobność się przekonać młodzi koledzy szkolni, bo ilekroć dał się unieść rozochoceniu, znęcał się nad nimi podstępnie, a z rozmysłem. To samo rozochocenie nieraz wiodło go do próby dokuczenia Maisie, ale dziewczynka nie dawała się skrzywdzić.
— Przecie oboje jesteśmy nieszczęśliwi — mawiała. — Na cóż pogarszać jeszcze sprawę? Znajdźmy sobie jakie zajęcie i zapomnijmy o tem co było.
Owocem tych poszukiwań był rewolwer. Atoli bawić się nim można było jedynie na najbardziej błotnistym cyplu wybrzeża, zdala od budek pływackich i grobel, a poniżej trawiastych stoków Fort Keeling. Przypływ wdzierał się tu nieraz na dwie mile w głąb lądu, a wielobarwne ławice namułu, prażone słońcem, tchnęły ohydną wonią zwiędłych charszczów[7]. Było już dobrze popołudniu, gdy Dick i Maisie przybyli na ono miejsce; Amomma cierpliwie dreptał za nimi.
— U — uch! — rzekła Maisie, wciągając nosem powietrze. — Co za okropna woń bije od tego morza! Nie lubię tego...
— Ty nigdy nie lubisz niczego, co nie dogadza wszystkim twym kaprysom — rzekł Dick opryskliwie. — Daj mi naboje, a spróbuję strzelać pierwszy. Jak daleko niesie taki mały rewolwer?
— O, na pół mili! — odpowiedziała Maisie skwapliwie. — A w każdym razie wywołuje okropny hałas. Bądź ostrożny z temi nabojami; nie podobają mi się te karbowane obsadki na ich krawędzi. Dicku, bądź ostrożny!
— E, nic strasznego. Wiem, jak się ładuje. Palnę do tamtego słupka na wodzie.
Wypalił. Amomma, spłoszony hukiem, odbiegł w bok, pobekując. Kulka wyrzuciła w górę rozbryzg mułu na prawo od filarów, osnutych zielskiem wodnem.
— Bije w górę i znosi w prawo. Teraz ty spróbuj, Maisie. Pamiętaj, że nabity jest wkoło bębenka.
Maisie wzięła rewolwer i wyszła ostrożne na skraj namuliska, ścisnąwszy silnie ręką kolbę, a wykrzywiwszy usta i lewe oko. Dick usiadł na czubku ławicy i śmiał się do rozpuku. Amomma powracał, zachowując wszelkie środki ostrożności. Był już przyzwyczajony do osobliwych przygód w czasie swych popołudniowych przechadzek, przeto znalazłszy pudełko z kulami, zostawione bez opieki, począł nosem gmerać w jego zawartości. Maisie wystrzeliła, lecz nie mogła dostrzec, gdzie poszła kula.
— Zdaje mi się, że trafiła w słup, — rzekła, przysłaniając oczy dłonią i patrząc na toń morską, na której nigdzie nie widać było okrętu.
— Wiem napewno, że trafiła w dzwoniącą buję[8] koło Marazion! — rzekł Dick, zanosząc się od śmiechu. — Celuj niżej i bardziej w lewo, a może uda ci się trafić. Ach, patrz na Amommę! on nam zjada naboje!
Maisie obróciła się, trzymając rewolwer w dłoni, i obaczyła Amommę uciekającego już, co sił, przed kamieniami, któremi prażył go Dick. Dla kozła niema w świecie nijakiej świętości. Amomma dobrze karmiony i pieszczony przez swą panią, całkiem naturalną rzeczy koleją połknął dwa jeszcze niewystrzelone naboje rewolwerowe. Maisie podbiegła, aby upewnić się, czy Dick nie omylił się w rachunku.
— Tak, zjadł dwa naboje.
— Okropna bestyjka! One gotowe jeszcze zderzyć się w jego bebechach i wybuchną, a wtedy będzie miał się zpyszna.... Dicku.... ach, czy cię zabiłam.
Rewolwer, to rzecz zdradziecka w rękach istot nieletnich. Maisie nie potrafiła wyjaśnić, jak to się stało — ale naraz kłąb gryzącego dymu odgrodził ją od Dicka, a ona była w tej chwili całkiem pewna, że kuła rewolwerowa ugodziła w twarz chłopaka. Potem usłyszała, że Dick coś bełkoce, więc padła przy nim na kolana, wołając:
— Dicku, czy jesteś raniony? co? powiedz! Ja nie umyślnie...
— Pewnie, że nie umyślnie, — odrzekł Dick, wydobywając się z dymu i obcierając sobie policzek. — Ale omało co mnie nie oślepiłaś. Ależ ten proch strasznie mnie poparzył!
Maluchna centka szarego ołowiu na jednym z kamieni wskazywała, gdzie ugodziła kulka. Maisie zaczęła zcicha popłakiwać.
— Cichaj, — ozwał się Dick, skacząc na równe nogi i otrząsając się. — Nie jestem wcale zraniony!
— No tak, ale ja ciebie o mało co nie zabiłam — żachnęła się Maisie, a kąciki jej ust ściągnęły się boleśnie. — A cóżbym wtedy uczyniła?
— Poszłabyś do domu i powiedziałabyś pani Jennett! — odrzekł Dick, szczerząc w uśmiechu zęby na samą tę myśl; po chwili jednak złagodniał i dodał: — Proszę cię, nie zaprzątaj sobie tem głowy. Zresztą tracimy czas napróżno. Trzeba już wracać na herbatę. Wezmę jeszcze na chwilę rewolwer.
Maisie zbierało się na płacz przy lada zachęcie, jednakże od łez powstrzymywała ją obojętność Dicka, mimo że i jemu trzęsła się ręka, gdy podnosił rewolwer. Legło więc biedne dziewczyniątko na piaskowym wydmuchu, dysząc ciężko, gdy tymczasem Dick nieprzerwanie bombardował kół podwodny.
— Nakoniec trafiłem! — zawołał, gdy przygarść wodnych porostów oderwała się i odpadła od drzewa.
— Dajno, niech teraz ja spróbuję! — ozwała się Maisie rozkazująco. — Czuję się już całkiem dobrze.
Strzelali tak naprzemian, aż mały, wykoszlawiony rewolwer zdawał się prawie rozlatywać w drzazgi, natomiast Amomma, odegnany precz — albowiem w każdej chwili mógł być rozsadzony wybuchem — skubał sobie opodal trawkę i dziwował się, czemu w niego rzucają kamieniami. Następnie dzieci znalazły sobie belkę, pływającą w bajorku u podnóża nadmorskiego stoku Fort Keeling, i usiadły pospołu przed tym nowym celem.
— Na przyszłe wakacje — mówił Dick, gdy całkiem już roztrzęsiony rewolwer kopał go niemiłosiernie w rękę, — kupimy sobie inny rewolwer... o skupionym ogniu... taki niesie dalej.
— Dla mnie już nie będzie przyszłych wakacyj — rzekła Maisie. — Do tego czasu ja już stąd odjadę.
— Dokąd?
— Sama nie wiem. Moi prawni opiekunowie napisali do p. Jennett, że mam być oddana gdzieś na wychowanie... może do Francji... sama nie nie wiem dokąd, ale rada będę stąd się wydostać.
— Mnie to wcale nie raduje. Juści zostanę tutaj sam, jak palec. Słuchajno, Maisie, czy ty naprawdę myślisz odjechać? A więc obecne wakacje będą ostatnie, przez które dano mi ciebie jeszcze widzieć... Za tydzień powrócę znów do szkoły... Chciałbym...
Młoda krew zrumieniła ponsowo jego policzki. Maisie zajęła się zrywaniem pęków trawy i strącaniem ich ze zbocza, na żółty mak morski, który sam przez się, jakby od niechcenia, kiwał się w stronę bezkrawędnych płaskich żuław oraz mlecznobiałego morza ciągnącego się poza obrębem tychże.
— Jabym pragnęła, — rzekła po chwili, — żebym mogła znów kiedyś zobaczyć się z tobą na czas pewien. Czy ty również tego pragniesz?
— Tak, ale byłoby lepiej, gdybyś... gdybyś... strzeliła tam prosto... poniżej tego słupa.
Maisie przez chwilę spoglądała nań szeroko otwartemi oczyma. Byłże to ten chłopak, który nieledwie dziesięć dni temu przystrajał rogi Amommy wycinankami z papieru i włóczył tego brodacza, na ludzkie urągowisko, po ludnych i uczęszczanych drogach?. Potem opuściła oczy: — nie, to nie był już ten sam chłopak...
— Bądźże rozsądny! — rzekła tonem karcącym, poczem bystro rozejrzawszy się w sytuacji, uderzyła z innej strony. — Jakiś ty samolubny! Pomyśl sobie tylko, jakie byłoby moje uczucie, gdyby ta okropna broń cię zabiła. Już i tak jestem dość nieszczęśliwa.
— Czemu? czy dlatego, że rozstaniesz się z p. Jennett?
— Nie.
— A więc że pożegnasz się ze mną?
Przez dłuższy czas nie było odpowiedzi. Dick nie ośmielał się spoglądać na nią. Czuł, choć sam sobie z tego nie zdawał sprawy, czem były dla niego cztery lata ostatnie; odczuwał to tem dotkliwiej, że nie potrafił uczuć swych ubrać w słowa.
— Nie wiem, — odrzekła ona. — Zdaje mi się, że tak.
— Maisie, ty powinnas wiedzieć. Ja nie bawię się w przypuszczenia.
— Chodźmy do domu — odrzekła Maisie miękko.
Ale Dick ani myślał się cofać.
— Nie umiem wyrazić wszystkiego należycie — tłumaczył się, — i okropnie mi przykro, żem cię kiedyś wyczubił... gdy ci poszło o tego Amommę. Teraz to rzecz całkiem inna, Maisie, chyba sama to widzisz? A mogłaś mi wtedy powiedzieć, że odjeżdżasz, zamiast zostawiać mnie własnym domysłom.
— Nie domyśliłeś się, wiec ja ci to powiedziałam. Ach, Dicku, jest-że tu czem się martwić?
— Pewnie, że nie... ale spędziliśmy tyle, tyle lat razem, a nie wiedziałem, że to mnie tak bardzo obchodzi...
— Nie wierzę, by cię to miało kiedykolwiek obchodzić...
— Nie, nie obchodziło, ale teraz mię obchodzi... ogromnie mnie obchodzi. Maisie, — chlipnął, — Maisie, moja kochana, powiedz mi, proszę, że i ciebie to obchodzi...
— Obchodzi, naprawdę obchodzi... ale to na nic się nie przyda.
— Dlaczego?
— Bo odjadę...
— Tak, ale zanim odjedziesz, może dasz mi obietnicę, że będziesz myślała... Powiedz tylko... czy będziesz?
Wyraz: „kochana“ o wiele łatwiej przybiegł mu na usta za drugim razem niż za pierwszym. W życiu Dicka, zarówno domowem jak i szkolnem, niewiele trafiało się słów pieszczotliwych — musiał je tedy wynajdywać sam własnym instynktem. Pochwycił małą rączynkę, usmoloną kopciem, wychodzącym z lufy rewolwera.
— Obiecuję — rzekła Maisie uroczyście; — ale ile mnie to dotyczy, nie potrzeba nawet i obietnic.
— A czy cię to dotyczy?
Po raz pierwszy w ciągu ostatnich kilku minut spotkały się źrenice ich dwojga i przemówiły w imieniu tych, którzy nie byli biegli w wymowie...
— Ach, Dicku, nie rób tego! proszę cię, nie rób tego! Było to całkiem na miejscu, gdyśmy sobie mówili dzień dobry... ale teraz to zgoła co innego!
Amomma patrzył na nich z oddali. Widywał-ci on nieraz, jak jego państwo kłócili się z sobą, ale nigdy jeszcze dotychczas nie zdarzyło mu się widzieć — wymiany pocałunków... Żółty mak morski więcej rozumiał się na rzeczy i kiwał głową potakująco. Sam przez się pocałunek był niezbyt udatny, ale ponieważ był to pierwszy pocałunek, inny od wszelkich jakie kiedykolwiek wymieniali między sobą gwoli wymaganiom powinności, przeto otwarł przed nimi nowe światy — a wszystkie tak wspaniałe, iż oboje wznieśli się ponad myśl o jakimkolwiek świecie, zwłaszcza o tym, na którym nie można obejść się bez podwieczorku... tylko siedzieli cichutko, trzymając się wzajem za ręce i nie mówiąc do siebie ni słowa.
— Teraz już nie zapomnisz, — rzekł nakoniec Dick. W tej chwili na policzkach swych odczuwał coś, co piekło go bardziej, niż oparzelizna od prochu strzelniczego.
— I takbym nie zapomniała! — odrzekła Maisie.
Spojrzeli sobie w oczy i każde z nich spostrzegło, że swobodne jeszcze przed godziną przestawanie ich z sobą zmieniło się obecnie w jakiś dziw i tajemnicę, której nie mogli zrozumieć. Słońce zaczęło zachodzić, a nocny wiatr tłukł się w szuwarach pobrzeżnych.
Okropnie się spóźnimy na herbatę — odezwała się Maisie. — Wracajmy do domu.
— Najpierw wystrzelajmy resztę nabojów, — rzekł Dick i pomógł Maisie zejść ze stoków warowni ku morzu... choć na dobrą sprawę dziewczynka mogła doskonale odbyć tę drogę całym pędem. Z tąż powagą i Maisie ujęła jego zabrudzoną rękę. Dick pochylił się niezgrabnie; Maisie wyrwała rączkę z jego uścisku, a Dick zarumienił się.
— Ależ ładną masz rączkę! — odezwał się.
— Phii! — odparła Maisie z lekkim śmieszkiem zadowolonej próżnostki. Stanęła tuż obok Dicka, gdy ten poraz ostatni nabił rewolwer i strzelał ponad powierzchnię wody, mając w myślach nieuświadomione poczucie, iż broni Maisie od wszelkich nieszczęść na ziemi. Jakaś kałuża na grzęzawisku chwytała ostatnie promienie słońca, zamieniając się w jaskrawo-czerwony krążek. Blask ten przez chwilę skupił na sobie uwagę Dicka, a gdy chłopak podnosił rewolwer, owładnęło nim ponownie uczucie jakiegoś cudu — iż oto stał koło Maisie, która przyrzekła mu myśleć o nim długo, nieskończenie długo, aż po ów dzień, gdy...
Zapęd wzmagającego się wichru cisnął mu w twarz długie, czarne włosy dziewczynki, właśnie w chwili, gdy ta stała kogo niego, trzymając dłoń na jego ramieniu i wabiąc Amommę przydomkiem „miłego zwierzątka“. Na jedno mgnienie znalazł się w pomroczy — pomroczy, co smagała mu oblicze. Kulka, gwiżdżąc, pomknęła het na morskie pustoszę.
— Zmarnowałem cel — rzekł, potrząsając głową. — Już niema więcej nabojów; będziemy musieli drałować do domu.
Jednakże nie pobiegli. Szli powolutku, wziąwszy się pod ramię. Nic ich to zgoła nie obchodziło, czy puszczony w trąbę Amomma z dwoma ostremi nabojami w brzuchu rozpękł się już, czy też szedł koło nich... albowiem już objęli w spadku wielki majątek i szafowali nią — wedle umiejętności, na jaką stać było ich młodociane lata.
— A ja będę... — podjął Dick śmiało, ale zaraz przerwał: — Sam jeszcze nie wiem, czem będę. Zdaje mi się, że nie podołam żadnemu egzaminowi. Za to umiem robić bycze karykatury nauczycieli. Ho-ho!
— Zostań więc artystą — rzekła Maisie. — Zawsze się wyśmiewasz z moich prób rysunkowych, ale tobie zawsze rysunek się uda.
— Nigdy nie będę się śmiał z niczego, co czynisz — odpowiedział chłopak. — Będę artystą i jeszcze się czegoś dorobię.
— Czy to prawda, że artystom zawsze brak pieniędzy?
— Mam zapisanych sto dwadzieścia funtów rocznie. Opiekunowie mówią mi, że je dostanę, gdy będę pełnoletni. Na początek to wystarczy.
— O, ja to jestem bogata! — rzekła Maisie. — Mam dostawać trzysta funtów rocznie, gdy będę miała lat dwadzieścia jeden. Dlatego to pani Jennett jest łaskawsza dla mnie niż dla ciebie. Mimo to pragnęłabym mieć kogoś, kto należałby do mnie... tak jak ojciec lub matka.
— Należysz do mnie na zawsze, na zawsze! — rzekł Dick.
— Tak, należymy do siebie... na zawsze. To tak miło.
Przytuliła do siebie jego ramię. Życzliwy mrok krył ich oboje, przeto, gdy stanęli przed drzwiami domu, Dick mogąc dojrzeć jedynie zarys buziaka Maisie wraz z długiemi rzęsami, przysłaniającemu szare oczęta, nabrał odwagi i wykrztusił z siebie słowa, nad któremi przemyśliwał już od dwóch godzin.
— I... ja cię... kocham, Maisie, — ozwał się szeptem, co, zdało się chłopcu, rozległ się gromko po całym świecie... po tym świecie, na którego podbój miał Dick wyruszyć jutro lub pojutrze.
Ze względu na poszanowanie dyscypliny nie można opowiedzieć tej sceny, gdy pani Jennett napadła na swego wychowanka, najpierw za haniebne spóźnienie, a powtóre za bawienie się zakazaną bronią, która omal nie pozbawiła go życia.
— Bawiłem się tą pukawką, a ona sama wystrzeliła — wyznawał Dick, gdy nie dało się już ukryć policzka pocentkowanego śladami prochu, — ale jeżeli pani myśli mnie obić, to się pani bardzo myli; odtąd już mnie pani nigdy ani nie tknie! Proszę usiąść i podać mi herbatę; przynajmniej na tem niech nas pani nie oszachruje!
Pani Jennett rozwarła szeroko usta i posiniała na twarzy. Maisie nic nie mówiła, tylko oczyma dodawała Dickowi otuchy, on zaś zachowywał się okropnie przez cały ów wieczór. Pani Jennett groziła mu rychłym sądem Bożym i pójściem do piekła, ale Dick przechadzał się po raju i nie zważał na jej słowa. Dopiero, gdy miał udać się na spoczynek, pani Jennett ochłonęła i zacięła się w sobie. Powiedziała Maisie „dobranoc,“ ale tylko na odległość i nie podnosząc oczu na dziewczynkę.
— Jeżeli niej jesteś dżentelmenem, mógłbyś przynajmniej starać się zachowywać, jak dżentelmen — ozwała się ze wzgardą do chłopca. — Znowu się dziś pokłóciłeś z Maisie.
Słowa te oznaczały, że nie dopełniono zwykłego obrzędu pocałowania się na dobranoc. Maisie, blada po same usta, nadstawiła policzek, przybierając minkę doskonale obojętną; Dick cmoknął ją przykładnie i zaczerwieniwszy się, jak żar w piecu, wyszedł z pokoju dudniącym krokiem. Tej nocy miał sen okropny. Wydało mu się, że zdobył cały świat i zamknąwszy go w nabojnicę, przyniósł Maisie, ale ona kopnęła nogą ten podarek i zamiast powiedzieć „dziękuję,“ zawołała:
— Gdzie jest słomiana obróżka, którą obiecałeś mi zrobić dla Amommy? Ach, jaki z ciebie samolub!

∗             ∗


ROZDZIAŁ II.

Wtem zagrały raźnie trąby, więc my lance wdół!
Hej, aż pod sam Kandahar jazdy wąż się snuł —
Dwójka za dwójką, dwójka za dwójką; wszyscy jadą współ!
Tarararai tararai
Hej, aż pod sam Kandahar jazdy wąż się snuł.
(Ballady koszarowe)

Nie gniewam, się na czytelników angielskich, ale pragnąłbym, żebyśmy ich tu mieli choć parę tysięcy rozsypanych pomiędzy temi skałami. Oj, wówczas nie kwapiliby się nabywać wydania porannego swej gazety! Czy potrafiłbyś wyobrazić sobie „przyzwoitych obywateli“... miłośników sprawiedliwości, stałych czytelników, ojców rodziny i resztę tem podobnej zbieraniny... skwarzących się na tym gorącym żwirze?
— I do tego mających błękitną zasłonę nad głowami, a ubranie w strzępach! Czy kto z was posiada igłę? Dostałem kawałek worka od cukru.
— Jeżeli mi dasz sześć cali kwadratowych tego materjału, pożyczę ci szydła. Zdarłem sobie na nic oba kolana.
— Czemu nie sześć akrów kwadratowych, kiedyś taki pazerny? Ale pożycz mi igły, a zobaczę, co mi się uda wyczynić z tej krajki. Zdaje mi się, że to, co mam, nie wystarczy na osłonięcie mego królewskiego ciała przed podmuchem zimnego wiatru. Cóż ty tam znów, Dicku, smarujesz w tym swoim wiecznotrwałym szkicowniku?
— Rysuję naszego specjalnego korespondenta, naprawiającego swą garderobę — odrzekł Dick z powagą, gdy jego towarzysz zrzucił z siebie podarte rozpaczliwie rajtuzy i czworobocznym płatkiem zgrzebnego płótna jął łatać ich przestrzeń najbardziej odkrywającą swe wnętrze. Biedak chrząkał niepocieszenie, w miarę jak zwiększał się bezmiar próżni...
— Och, te worki od cukru, a niechże ich nie znam! Hej, ty tam, przewoźniku! pożycz-no mi wszystkich żagli ze swego statku!
Fezem przystrojona głowa wychynęła z nad burtnic, przedzieliła się na dwie równe połówki w jarzącym uśmiechu i znów opadła wdół. Właściciel potarganych spodni, odziany jedynie w norfolcki żakiet i szarą koszulę flanelową, powrócił znów do swej partackiej łataniny, gdy tymczasem Dick śmiał się do rozpuku nad szkicem.
Może ze dwadzieścia statków wielorybniczych stało przy brzegu, zarywszy nosami w ławicę piaskową, która roiła się od żołnierzy sześciu korpusów angielskich, — ci kąpali się lub prali bieliznę. Stos różnych zwojów, pak intendenckich, worków z cukrem, skrzyń z mąką i amunicją wskazywał, gdzie jeden ze statków wielorybniczych był zmuszony corychlej wyładować swą zawartość; jakiś cieśla pułkowy klął na cały głos, usiłując zgoła niedostateczną ilością cyny zalepić wypalone słońcem szczeliny statku.
— Najpierw nam prysnął ten parszywy ster, — burczał niewiedzieć do kogo, — następnie maszt hrymnął, a potem, gdy już ta łódź psiawiara na nic innego zdobyć się nie mogła, rozwarła się, jako ten zmyślny chiński lotus!
— Ta sama historja z memi spodniami... kimkolwiek jesteś, mój człecze, — ozwał się łatacz, nie podnosząc oczu. — Dicku, zadaję sobie pytanie, kiedy obaczymy znów jakiś przyzwoity sklep.
Nikt na to nie odpowiadał — conajwyżej nieustanny, gniewny pomruk wody nilowej, pędzącej dokoła załomu ścian bazaltowych i pieniącej się na porohu skalnym o jakie pół mili w górę rzeki. Wydawało się, jak gdyby nawał burego wartu chciał znieść białych ludzi z powrotem do ich krainy. Nie dający się opisać cuch nilowego błota, roznoszący się w powietrzu, zapowiadał iż woda opada i że przebycie kilku następnych mil będzie rzeczą niełatwą dla statków wielorybniczych. Pustynia dochodziła niemal do porzecza, gdzie wśród szarych, czerwonych i czarnych kopczyków rozłożył się obozem oddział wielbłądów. Żaden z ludzi tu obecnych nie ważył się ani na jeden dzień tracić łączności ze statkami, wlokącemi się żółwim krokiem; wiele tygodni już przeszło, odkąd nie zaznano walki, zato Nil ani razu przez cały ten czas nie miał nad nimi litości. Urwisko szło za urwiskiem, skała za skałą, a ostrów za ostrowem, aż nakoniec prości żołnierze zdawna już zatracili wszelkie poczucie kierunku, niemal i rachubę czasu. Posuwali się kędyś, sami nie wiedząc poco; kazano im coś czynić, sami nie wiedzieli co. Przed nimi ciągnął się Nil, a hen gdzieś na jego końcu, w mieście zwanem Chartum, znajdował się niejaki Gordon, walczący w obronie własnego życia. Kolumny wojsk angielskich znajdowały się na pustyni, czy na jednej z wielu pustyń; szły takie kolumny i wzdłuż rzeki; jeszcze więcej kolumn oczekiwało załadowania do statków stojących na rzece; świeże posiłki czekały koło Assiut i Assuanu; wymysły i pogłoski przebiegały szmat beznadziejnego lądu od Suakinu do Szóstej Katarakty, jednakże przypuszczano powszechnie, że musi być jakiś wódz, kierujący ogólnym planem tylu poruszeń. Powinnością kolumny rzecznej, o którą w tym wypadku chodzi, było: nie oddalać się od statków wielorybniczych płynących po wodzie, wystrzegać się tratowania zbóż wieśniaczych, gdy drużyny robocze linami rzuconemi z pośrodka rzeki holowały rząd statków, — wysypiać się i najadać się ile tylko wlezie, a nadewszystko wdzierać się bez zwłoki w samą paszczę wrzącego i spienionego Nilu.
Wraz z żołnierzami pocili się i znoili także i koresspondenci dzienników, a trzeba dodać, że niewiele więcej od swych towarzyszy wiedzieli, co się święci. Atoli było rzeczą ze wszech miar nieodzowną, żeby hen tam w Anglji poczciwi ludkowie mogli przy śniadaniu zabawiać się, niepokoić lub zaciekawiać wieścią, czy Gordon żyje lub zginął, albo czy połowa wojsk angielskich została w puch rozbita na piaskach pustynnych. Kampanja sudańska była wielce malownicza i nadawała się do żywego przedstawienia w słowach. Od czasu do czasu jakiemuś „specjalnemu“ udało się zginąć — co nie było bynajmniej klęską dla gazety, korzystającej z jego usług — częściej zaś dorywczy charakter walki pozwalał na niezwykłe wyprawy, o których warto było słać do ojczyzny telegraficzną wiadomość, po osiemnaście pensów od słowa. Było takich korespondentów niemało przy różnych korpusach i kolumnach, począwszy od weteranów, którzy w r. 1882, gdy Arabi Pasza ogłosił się królem, szli w ślad za konnicą obejmującą w posiadanie Kair, a następnie otrzymali chrzest ogniowy koło Suakinu, gdy co noc wycinano straże, a zarośla jeżyły się od włóczni: — a skończywszy na najmłodszych, których pchnięto do roboty przy telegrafie, by zastąpili lepszych od siebie kolegów, zabitych lub okaleczonych.
Pomiędzy starszymi — tymi, którzy znali wszystkie fortele i kruczki zawiłych urządzeń pocztowych, cenę najlichszego, najnędzniejszego egipskiego chabeta wystawionego na sprzedaż w Kairze lub Aleksandrji, którzy umieli sobie pozyskać względy urzędnika telegrafu lub złagodzić pyszałkowatą szorstkość świeżo upieczonego oficera sztabowego, gdy dostarczanie komunikatów prasowych doznawało utrudnień — był ów człowiek we flanelowej koszuli, czarnobrewy Torpenhow. Był on w tej kampanji przedstawicielem Centralnego Syndykatu Południowego, jak był nim dawniej w czasie wojny egipskiej i w innych jeszcze okolicznościach. Syndykat nie bardzo się troszczył o ścisłość opisu ataków; dostarczając obroku duchowego szaremu tłumowi, wymagał jedynie barwności i obfitości szczegółów. Albowiem w Anglji większa bywa radość z jednego piechura, który łamiąc subordynację występuje z szeregu, by ratować towarzysza broni, aniżeli z dwudziestu generałów, którzy wyłysieli w służbie, zaharowując się doniosłemi zadaniami transportu i dostaw wojskowych.
W Suakinie spotkał młodego faceta, co siedział na skraju świeżo opuszczonej reduty, niewiele co większej od pudła do kapeluszy, i szkicował leżącą na żwirze równiny kupę zwłok ludzkich, poszarpanych granatami.
— Poco pan się tu wybrał? — zagadnął go Torpenhow.
Pozdrowienie korespondenta nie różni się od słów, jakiemi przywita cię komiwojażer, napotkany w drodze.
— Przyjechałem na własną rękę — odrzekł młodzieniec, nie podnosząc oczu. — Nie masz pan tytoniu?
Torpenhow czekał, aż szkic będzie ukończony, a gdy już przyjrzał się rysunkowi, zapytał:
— Co pan tu porabia?
— Nic. Wybuchły rozruchy, więc przyjechałem.
— Masz pan dość zimnej krwi, by budować reduty... — rzekł Torpenhow i nuże brać na spytki nowego znajomego. — Czy pan zawsze tak rysuje?
Młody człowiek wyciągnął parę innych szkiców.
— Przejażdżka na chińskim statku wiozącym nierogaciznę — mówił sentencjonalnie, pokazując jeden rysunek po drugim. — Pomocnik szypra zasztyletowany przez chińskiego kupca. Dżonka przy brzegu opodal Hakodate. Mulnik somalski biorący chłostę. Raca wybuchająca nad obozem w Berberze. Arabski dhow (statek z niewolnikami), ścigany dokoła zatoki Tajurrah. Zabity żołnierz, leżący w księżycowej poświacie koło Suakinu... gardło mu poderżnęli fuzzi (wojownicy sudańscy).
— Hm! — ozwał się Torpenhow, — nie powiem, żebym przepadał za Wereszczaginem i jemu podobnymi, ale są gusta i guściki. Czy pan teraz czem się zajmujesz
— Nie. Ja się tu zabawiam.
Torpenhow powiódł wzrokiem po rozpaczliwej pustce okolicy.
— Dalibóg, dziwne pojęcia masz pan o zabawie. Czy zarobił pan co na tem?
— Tyle, iż jakoś potrafię wyżyć. Słuchajno pan, czy chcesz mnie zwerbować do batalistyki?
Ja nie, ale mój syndykat to, zdaje się, i owszem. Pan umie niebylejako rysować, a przypuszczam, że niezbyt mu zależy na wynagrodzeniu?
— Narazie nie. Chciałbym najpierw mieć jakąś sposobność popisu.
Torpenhow znów przyjrzał się szkicom i skinął głową.
— Tak, ma pan rację, że należy chwytać pierwszą sposobność, jaka się nadarza.
To rzekłszy, popędził, co koń wyskoczy, przedarł się przez Bramę Dwu Okrętów Wojennych, z głośnym tętentem przeleciał gościniec wiodący do miasta i zatelegrafował do syndykatu:
— Znalazłem tu malarza. Dobry i tani. Czy go przyjąć? Będzie ilustrował tekst.
Człowiek, siedzący na reducie, wymachiwał nogami i mruczał:
— Wiedziałem, że prędzej czy później nadejdzie sposobność. Jak Boga kocham, będą musieli się napocić, gdy wyjdę cało z tej fatygi.
Wieczorem Torpenhow mógł już oznajmić nowemu swemu przyjacielowi, że Centralna Ajencja Południowa zgodziła się przyjąć go na próbę, wypłacając mu pensję zgóry za trzy miesiące.
— A mimochodem zapytam, jak pańska godność? — dodał wkońcu.
— Heldar. A czy dają mi wolną rękę?
— Przyjęto pana na chybił-trafił. Pan winieneś dowieść trafności ich wyboru. Najlepiej, jeżeli pan będzie się mnie trzymał. Wybieram się wgłąb kraju wraz z kolumną wojska i uczynię dla pana, co tylko w mej mocy. Daj mi pan kilka szkiców, tu narysowanych, a ja je poślę, gdzie należy.
A sam do siebie w duchu mówił:
— Jest to chyba najlepsza umowa, jaką kiedykolwiek zawarła Centralna Ajencja Południowa! I tak mają mnie tu za psie pieniądze.
Tak doszło do tego, że po nabyciu pewnego zapasu koniny oraz po załatwieniu interesów natury finansowej lub politycznej Dick wyzwolił się w Sławetnym i Nowym Cechu korespondentów wojennych, którzy wszyscy posiadają niezaprzeczone prawo pracować, ile wlezie, i dostawać za to tyle, ile spodoba się Opatrzności lub ich zwierzchnikom; do tych przymiotów, o ile członek cechu był coś wart, dołączały się z czasem i inne, jak zdolność gładkiej wymowy (której, gdy chodzi o jadło lub łoże, oprzeć się nie zdoła ani mężczyzna, ani kobieta) jak oko koniarza, spryt kuchty, krzepkość buhaja, strawność strusiego żołądka i niewyczerpana umiejętność przystosowywania się do wszelkich okoliczności. Atoli wielu z tych ludzi umiera, zanim osiągną ten stopień doskonałości, a dawni mistrze tego cechu, bawiąc w Europie, ukazują się przeważnie w przyzwoitem ubraniu, tak, że ich sława ukryta jest oczom tłumu.
Dick szedł za Torpenhowem, gdziekolwiek raczyła go zaprowadzić fantazja tegoż ostatniego. Wspólnemi siłami udało się im dokonać niejednego dzieła, z którego mogli mniej więcej być zadowoleni. Wiedli, bądź co bądź, niełatwy tryb życia, który skłonił ich obu do bardzo ścisłego zżycia się z sobą, gdyż jadali z jednej misy, dzielili się manierką wody, a nadewszystko — co ich najsilniej wiązało — wysyłali razem pocztę. Dick, nie kto inny, był tym frantem, który upoił gorzałką telegrafistę w palmowej szopie za Drugą Kataraktą; gdy urzędnik rozkosznie powalił się na ziemię, wtedy on dostał w swe ręce kilka z trudem zdobytych „wyłącznych“ informacyj, wysyłanych przez zaufanego korespondenta konkurencyjnego syndykatu, sporządził staranny odpis i cały ten plon zaniósł Torpenhowowi; ten pochwalił bardzo jego fortel i na podstawie szumnej gadaniny swego rywala wypracował przepyszny artykuł, pełen żywych opisów. Nie kto inny tylko Torpenhow... ale opowiadanie o ich przygodach, przeżytych bądź razem, bądź z osobna, od Philae aż do dzikich pustkowi Herawi i Muelli, mogłoby zapełnić wiele ksiąg. Nieraz, wciśnięci w czworobok wojska, zażyli śmiertelnego strachu, by nie zostali postrzeleni przez zbyt rozgorączkowanych żołnierzy; to znowu ucierali się z jucznemi wielbłądami w brzasku mroźnego poranku; kiedyindziej wśród oślepiającego skwaru słonecznego wlekli się w milczeniu na małych, niezmordowanych konikach egipskich; innym zaś razem brnęli po mieliznach Nilu, skoro statek wielorybniczy, na którym znaleźli chwilowy przytułek, uderzył w podwodną skałę i strzaskał sobie połowę desek w swojem dnie.
Obecnie siedzieli na ławicy piaskowej, a łodzie wielorybnicze dowoziły ostatek kolumny.
— Tak! — rzekł Torpenhow, kładąc ostatnie, niezdarne ściegi na swej nazbyt długo zaniedbywanej odzieży, — fajny to był interes!
— Łata, czy kampanja? — zapytał Dick. — Nie zachwycam się ani jedną, ani drugą.
— Chciałbyś pewnie, żeby Eurylas wydostał się nad Trzecią Kataraktę? he? i żeby działa wagi osiemdziesięciu jeden ton stały koło Jakdul? No, co się mnie tyczy, jestem całkiem zadowolony ze swych spodni.
I obrócił się wokoło z wielką powagą, wystawiając się, niby klown na widok publiczny.
— Prześliczne! Zwłaszcza te litery na worku. G. B. T. Governement Bullock Train.[9] Ten worek jest rodem z Indyj.
— Nie! To początkowe litery mego nazwiska: Gilbert Belling Torpenhow. Umyślnie ukradłem tę płachtę. Ale cóż to u licha wyrabiają te oddziały wielbłądziarzy?
To mówiąc, Torpenhow przysłonił oczy i jął się przyglądać usianemu krzewami żwirowisku.
Rozległ się przeraźliwy głos trąby, grającej na trwogę, a ludzie, znajdujący się na wydmie, co sił popędzili do broni i rynsztunków.
— „Żołnierze pizańscy, zaskoczeni podczas kąpieli“ — zauważył Dick spokojnie. — Czy przypominasz sobie ten obraz Michała Anioła? każdy początkujący malarz musi rzecz tę kopjować... Te krzaki roją się od wrogów.
Korpus jazdy wielbłądziej, rozłożony na wydmie, jął wrzaskiem przyzywać ku sobie piechotę, a chrapliwy krzyk w dole rzeki oznajmiał, że reszta kolumny zwietrzyła grozę położenia i śpieszyła wziąć udział w boju. Jak pod tchnieniem wiatru rozchwieje się odrazu tafla spokojnej wody, tak teraz w jednej chwili zmąciły się granie usiane głazami i krzewami uwieńczone wzgórki — i zaroiły się od zbrojnych ludzi. Na szczęście ludziom tym przyszło do głowy stać przez czas jakiś w oddaleniu, pokrzykiwać i radośnie gestykulować. Jeden z nich nawet jął się wywnętrzać w długiem przemówieniu. Oddziały wielbłądników nie dawały ognia; rade były, iż dano im chwilę wytchnienia, zanim zdoła się uformować jaki taki czworobok. Ludzie z ławicy piaskowej biegiem przyłączyli się do nich. Statki, które, znajdując się na odległość krzyku ludzkiego, wlokły się wgórę rzeki, osadzono na najbliższej snadziźnie i wypróżniono z załogi, z wyjątkiem chorych i paru ludzi pozostawionych dla ich opieki. Arabski mówca zaniechał swych wykrzykników, a jego towarzysze zawyli.
— Coś mi oni wyglądają na ludzi Mahdiego, — rzekł Torpenhow, wpierając się łokciami w ciżbę czworoboku; — ale ileż tysięcy ich tu się nazłaziło! Gminy okoliczne, ile mi wiadomo, nie są względem nas wrogo usposobione.
— Zatem Mahdi zdobył chyba jakieś miasto — rzekł Dick, — i rozpuścił tę czeredę wyjących djabłów, by nas tu zjedli w kaszy. Bądź pan łaskaw pożyczyć nam lornetki.
— Nasi wywiadowcy powinni byli nam o tem donieść. Dostaliśmy się w pułapkę — mówił jakiś porucznik.
— Czyż ci wielbłądziarze nigdy nie rozpoczną strzelaniny? Dalej żywo, chłopcy!
Nie potrzeba było rozkazu. Ludzie, zziajani okrutnie, sami z własnego popędu cisnęli się ku bokom czworokąta, bo mieli powód przypuszczać, że kto pozostanie na wewnątrz w chwili rozpoczęcia walki, ten z całą pewnością zginie w sposób wielce niemiły. Małe stupięćdziesięciofuntowe działka, należące do korpusu wielbłądziego, a umieszczone w jednym z narożników czworoboku, zaczęły grać, jednocześnie sam czworobok wysunął się naprzód prawem skrzydłem, aby opanować szczyt pobliskiego wzniesienia. Wszyscy wielokrotnie przedtem brali udział w podobnych walkach, więc w całej tej zabawie nie było dla nich nic nowego: zawsze ta sama dusząca i skwarna ciżba formacji bojowej, woń kurzu i skóry, ten sam nagły rozpęd nieprzyjaciół, to samo uderzenie w najsłabszą stronę czworoboku, parę minut rozpaczliwej utarczki, potem zaś głucha cisza pustyni, przerywana jedynie wrzaskami tych, za którymi w pogoń puściła się garstka konnicy. Zobojętnieli już na to wszystko. Działka odzywały się od czasu do czasu, a czworobok posuwał się ociężale wśród kwękania wielbłądów. Naraz spadła na nich nawała trzech tysięcy łudzi, którzy nie nauczyli się z książek, iż dla wojsk w zwartym szyku jest rzeczą nie możliwą iść do ataku przeciwko odtylcowej broni palnej. Kilka odosobnionych wystrzałów było zapowiedzią zbliżania się napastników; na czele jechało nieco konnych, ale główną siłę stanowiła naga masa ludzka, oszalała wściekłością, a zbrojna jedynie włócznią i pałaszem. Instynkt pustyni, będącej stale widownią różnych wojen, mówił im, że prawe skrzydło czworoboku jest najsłabsze — albowiem zaczęli usuwać się z frontu. Armatki uderzyły w przechodzących, na chwilę czyniąc pośrodku nich wyłomy, wielce podobne do owych szybko zamykających się alej w kantuaryjskim chmielniku, oglądanych z okien pędzącego pociągu; jednocześnie piechota, wyczekawszy odpowiedniej chwili, plunęła ogniem i jęła kłaść ich pokotem. Żadne z wojsk świata cywilizowanego nie wytrzymałoby tego piekła, przez jakie oni przechodzili; żywi wyskakiwali w górę, by wymknąć się konającym, którzy chwytali ich za pięty, ranni klęli i, zataczając się, parli przed siebie, aż nareszcie wszystko to spadło — strumieniem czarnym, jak woda przelewająca się przez młyńską zastawę — wprost na prawe skrzydło czworoboku. Wówczas linja wojsk, osędziałych od pyłu, oraz błękitnawe, pustynne niebo nad głowami zatarły się w nadciągających kłębach kurzawy, zasię małe kamyczki na rozpalonej ziemi i wysuszone na próchno strzępki krzewów stawały się przedmiotem niezwykłego zainteresowania, gdyż zapomocą nich oceniano uciążliwość bądź cofania się, bądź posuwania się naprzód — odruchowo mierząc wzrokiem a następnie przebywając drogę do obranego kamyka lub gałązki. Nie było mowy o jakiemkolwiek zgodnem działaniu. Wiedziano, że wróg mógł się pokusić o to, by jednocześnie napaść na czworobok ze wszystkich czterech stron; więc rzeczą broniących się, było miażdżyć to, co było przed nimi, dźgać bagnetem w plecy tych, którzy przeszli ponad nimi, a umierając zwalić z nóg zabójcę, ażeby można mu było roztrzaskać łeb mściwą kolbą karabina. Dick z Torpenhowem i jakimś młodym lekarzem czekał spokojnie, póki zawziętość walki nie stała się niemożliwą do wytrzymania. Aż do chwili odparcia ataku nie było co marzyć o zajęciu się rannymi, przeto ruszyli we trzech ostrożnie w stronę najbardziej zagrożoną. Naraz skądciś wszczęło się nowe zamieszanie, rozległ się urywany chrzęst włóczni, bodących ciała ludzkie, a w środek szeregw wdarł się jakiś jeździec na czele trzydziestu lub czterdziestu innych, co pchali się za nim, wrzeszcząc i rąbiąc. Prawe skrzydło czworoboku zwarło się poza nimi, a z innych stron wysłano posiłki. Ranni, którzy wiedzieli, że pozostało im jedynie parę godzin życia, chwytali wrogów za nogi i obalali ich na ziemię, lub dowlókłszy się do porzuconego karabina, strzelali na ślepo w wir walki, szalejący pośrodku czworoboku. Dick zdawał sobie sprawę z tego, że ktoś ciął go potężnie przez kark, że sam wypalił z rewolweru w jakąś czarną, bryzgami piany pokrytą gębę, która w jednej chwili straciła wszelkie podobieństwo do twarzy ludzkiej, oraz, że Torpenhow wpadł pod jakiegoś Araba, którego usiłował był chwycić pod orzydle, i toczył się po ziemi wraz ze swym brańcem, chcąc wymacać mu ślepia. Doktór prał bagnetem na chybił-trafił, a jakiś żołnierz bez kąska strzelał z za ramienia Dicka, tak iż lecące ziarnka prochu drasnęły temuż policzek. Instynktem wiedziony Dick zwrócił się w stronę Torpenhowa. Przedstawiciel Centralnego Syndykatu Południowego zrzucił już z siebie przeciwnika i powstał, obcierając o spodnie wielki palec swej ręki. Arab, podniósłszy obie ręce do czoła, wrzasnął na cały głos, poczem porwał włócznię i rzucił się na Torpenhowa, który nabierał tchu pod osłoną rewolweru Dicka. Dick strzelił dwukrotnie, a napastnik padł bezwładnie na ziemię; jego twarz, zadarta wgórę, była pozbawiona jednego oka. Strzelanina poczęła się zdwajać, ale mieszały się z nią okrzyki radości; utarczka słabła, nieprzyjaciele już pierzchali. Jeżeli środek czworoboku wyglądał jak rzeźnia, to dalsza część pobojowiska nie różniła się od jatek. Dick rzucił się naprzód pomiędzy oszalałych ludzi. Niedobitki nieprzyjaciół cofały się, a nieliczna — bardzo nieliczna — konnica angielska tratowała maruderów.
Poza zwaliskiem martwych ciał, na kikucie krzewu, leżała szeroka, zbryzgana krwią, włócznia arabska, porzucona w odwrocie, a poza nią zasię bezgraniczne, ciemne rozłogi pustyni. Słońce odbijało się w stali, zamieniając ją w krążek niesamowitej czerwieni. Ktoś przemawiał z za pleców Dicka:
— A idźże sobie precz, bydlę!
Dick podniósł rewolwer i wycelował go w stronę pustyni. Oko jego zatrzymało się na czerwonej plamie w oddali; wrzawa, panująca wokoło, zdawała się cichnąć i przechodzić w odległy szmer, podobny szmerowi spokojnego morza... Oto był rewolwer i to czerwone światło... i czyjś głos, coś tam odżegnywający precz od siebie... zupełnie jak było już i kiedyś — może w przeszłem życiu. Dick czekał, co stanie się następnie. Coś jakby mu trzasło w głębi głowy i na chwilę znalazł się w ciemności — ciemności co kłuła dotkliwie. Strzelił na chybił-trafił przed siebie; kula pomknęła kędyś w putynię, a on mruknął:
— Chybiłem... zmarnowałem kulę. Już niema więcej nabojów. Trzeba biegiem wracać do domu.
Przyłożył rękę do czoła; gdy ją odjął, była zlana krwią.
— Hej stary, trochę szpetnie cię pomacano! — rzekł Torpenhow. — Jestem ci coś-niecoś obowiązany za tę robotę. Dziękuję ci z całego serca! Powstań! Słowo daję... nie możesz przecie tu zasłabnąć!
Dick upadł, jak drewno w ramiona Torpenhowa i coś tam mamrotał o celowaniu wdół na lewo. Potem osunął się na ziemię i zamilknął. Torpenhow zaciągnął go do doktora i, usiadłszy, zaczął opracowywać sprawozdanie o całej przygodzie, nazwanej przezeń „krwawą bitwą, w której odznaczył się nasz oręż“ itd.
Przez całą ową noc, gdy wojska obozowały koło statków wielorybniczych, jakowaś czarna postać pląsała w jasnem świetle księżycowem na ławicy piaskowej i wykrzykiwała, że Chartum, przeklęte Chartum, już wymarło... wymarło... wymarło... że dwa parowce rozbiły się na skałach nilowych poza miastem, a z ich załogi żywa dusza nie pozostała... a Chartum wymarło — wymarło — wymarło!
Lecz Torpenhow nie zwracał na to uwagi. Czuwał nad Dickiem, który wołał głośno w stronę nieuciszonego Nilu, wzywając Maisie — i wciąż jeno Maisie!...
— Widziałże kto takie dziwy! — mówił Torpenhow, poprawiając na nim kołdrę. — Oto mężczyzna, człek chyba z krwi i kości, a wciąż wspomina imię jednej tylko kobiety. A przecież widziałem i ja niemało ludzi majaczących w gorączce. Dicku, naści trochę tej lury.
— Dziękuję Ci, Maisie, odezwał się Dick.

∗             ∗


ROZDZIAŁ III.

Więc myśli, że znów po morzu pohula,
Znów Z łotrzykami na łów się wybierze,
Osmali brodę hiszpańskiego króla,
Capnie jakiegoś tłustego księżula
I sprzeda go w Algierze...
(Obrazek holenderski)

Kampanja sudańska, jakoteż choroba Dicka, spowodowana rozbiciem głowy, zakończyła się i załagodziła już od paru miesięcy. Centralny Syndykat Południowy wypłacił Dickowi pewną sumę a conto wykonanej roboty, przyczem nie omieszkano go zapewnić, że jego prace „niezupełnie odpowiadają ich wymogom“. Dick cisnął list do Nilu pod Kairem, odebrał pieniądze przekazem w samem mieście, a wreszcie na dworcu pożegnał się serdecznie z Torpenhowem.
— Chcę teraz nieco posiedzieć spokojnie i wypocząć — mówił Torpenhow. — Nie wiem jeszcze, gdzie zamieszkam w Londynie, ale jeżeli Bóg pozwoli nam jeszcze się spotkać, to się spotkamy. Czy myślisz tu zostać i czekać na jaką nową burdę? Nie będziesz miał po temu sposobności, dopóki południowy Sudan nie będzie znów zajęty przez nasze wojska. Zakarbuj to sobie w pamięci. Do widzenia! Życzę ci wszystkiego najlepszego. Wracaj, gdy ci zabraknie pieniędzy, a podaj mi swój adres.
Dick zbijał bąki po Kairze, Aleksandrji, Izmailji, Port-Saidzie — zwłaszcza po Port Saidzie. W wielu stronach świata zdarzają się bezeceństwa, a zdrożności wszędzie, jednakże sam cymes wszelkich bezeceństw i zdrożności całego świata znaleść można w Port Saidzie. Przez ośrodek tego piekła piaskami obrzeżonego, kędy miraże, jak dzień długi, migocą nad Słonemi Jeziorami, przesunie się — jeżeli tylko zaczekać — większość mężczyzn i kobiet, z jakiemi poznaliście się w ciągu życia na tej ziemi. Dick urządził tu sobie tryb życia raczej huczny niż przyzwoity. Wieczory spędzał na nadbrzeżu, wstępował na pokład wielu okrętów i widywał się z mnóstwem przyjaciół. Bywały tu nadobne Angielki, z któremi wiódł niezbyt uczone rozmowy na werandzie hotelowej; bywali tu, wiecznie załatani, korespondenci wojenni, szyprowie kontraktowych statków, używanych do przewozu wojska podczas kampanji, całe dziesiątki oficerów czynnej służby, oraz inni, parający się mniej zaszczytnemi rzemiosłami. Mógł tu dowoli studjować wszystkie rasy Wschodu i Zachodu, mając i tę korzyść, że widywał swe modele w stanie silnego podniecenia po knajpach, szulerniach, tancbudach i gdzieindziej. Dla odświeżenia umysłu miało się tu prostą, jak strzelił, przesiecz Kanału, jarzący przestwór piasków, korowód okrętów i łódek oraz białe szpitale, w których leżeli żołnierze angielscy. Wszystko, cokolwiek zesłała mu Opatrzność, starał się nakreślić biało, czarno lub barwnie, a gdy zapas wrażeń się wyczerpał, wyruszał na poszukiwanie świeżego materjału. Było to czarujące zajęcie, ale i ono dobiegło końca wraz z jego pieniędzmi; nie było co mówić i o stu dwudziestu funtach, należących mu się tytułem rocznej renty, gdyż dawno wziął je zgóry, jako zaliczkę.
— Teraz przyjdzie mi chyba harować i przymierać głodem! — myślał sobie i już w duchu przyzwyczajał się zwolna do tego nowego losu, gdy od Torpenhowa, bawiącego w Anglji, nadszedł tajemniczy telegraf o następującem brzmieniu.
— Powracaj czemprędzej: nabrałeś rozgłosu. Przyjeżdżaj.
Szeroki uśmiech rozjaśnił jego oblicze.
— Tak prędko! To dobra nowina! — rzekł do siebie. To-ci będzie stypa dziś w nocy! Teraz się waży mój los. Doprawdy w samą porę mi to przyszło!
Złożył połowę swej mamony w ręce dobrych swych znajomych, państwa Binat i zamówił co najwspanialszy taniec zanzibarski. Monsieur Binat właśnie doznawał pijackich drgawek, zato Madame uśmiechała się życzliwie.
— Monsieur zapewne życzy sobie krzesła i zapewne Monsieur zechce szkicować? Monsieur dziwnie się zabawia.
Binat podniósł siną twarz z ponad tapczana, stojącego w drugim pokoju.
— Rozumiem! — jął wywodzić. — My tu wszyscy znamy Monsieur. Monsieur jest artystą, jak i ja nim niegdyś byłem...
Dick skinął głową.
— A wkońcu — rzekł Binat z powagą — Monsieur pójdzie żywcem do piekła, jak ja już do niego zaszedłem! — i roześmiał się.
— Pan też musi przyjść na tańce, — powiedział Dick, — będę pana potrzebował.
— Mojej gęby? Wiedziałem, że tak będzie. Mojej gęby! Mój Boże! jakże okropne jest moje poniżenie! Nie chcę! Zabierzcie go precz! To czart wcielony! Albo przynajmniej zażądaj od niego więcej, Celestynko! — i wspaniały Binat zaczął wierzgać nogami i krzyczeć.
— W Port Said wszystko się sprzedaje — rzecze Madame. — Jeżeli mąż mój przyjdzie, trzeba będzie za to dopłacić. Ot tylko... jak się nazywa... pół suwerena.
Dick zapłacił, ile od niego żądano. Z nastaniem nocy rozpoczął się szalony taniec w obmurowanem podwórku za domem Madame Binat. Sama pani w spłowiałych, niegdyś różowych, jedwabiach, które wciąż groziły opadnięciem z jej żółtych ramion, grała na fortepianie, brzęczącym jak rozbity garnek; pod melodję zachodniego walca, przy świetle lamp naftowych tańczyły zaciekle nagie dziewczęta zanzibarskie. Binat siedział na fotelu i wytrzeszczał oczy, nie rozpoznając niczego przed sobą, aż nakoniec wir tańca i brzęk rozklekotanego fortepianu podziałały na trunek, zastępujący krew w jego żyłach, i twarz pijaka zajaśniała. Dick wziął go brutalnie za podbródek i obrócił tę twarz do światła. Madame Binat obejrzała się poza siebie i wyszczerzyła w uśmiechu wszystkie zęby. Dick oparł się o ścianę i szkicował przez godzinę, póki lampy naftowe nie zaczęły kopcić i swędzić, a dziewczęta nie rzuciły się, dysząc, na twardo ubite klepisko. Wówczas Dick z trzaskiem zamknął szkicownik i ruszył ku wyjściu. Binat resztką sił starał się przytrzymać go za łokieć.
— Pokaż pan — zaskomlał. — I ja też kiedyś byłem artystą, tak, ja we własnej osobie!
Dick pokazał mu niewykończony szkic.
— Czy to ja? — wrzasnął Monsieur. — Pan chcesz zabrać to z sobą I pokazywać wszystkim, że to ja... Binat?
I dalejże jęczeć i płakać.
— Monsieur zapłacił za wszystko — ozwała się Madame. — Do miłego widzenia z panem!
Zamknęła się furta podwórza, a Dick pośpieszył piaszczystą ulicą do najbliższej jaskini gry, gdzie znano go jako częstego bywalca.
— Jeżeli szczęście dopisze, to dobra wróżba, jeżeli przegram, będę zmuszony tu pozostać.
Rozłożył pieniądze malowniczo na stole, zaledwie śmiejąc patrzeć na to, co czynił. Szczęście mu sprzyjało. Po trzech rozgrywkach wzbogacił się o dwadzieścia funtów i udał się do portu, gdzie niebawem pokumał się z kapitanem potrzaskanego parowca kupieckiego, który zawiózł go do Londynu, pozostawiając w kieszeni swego pasażera mniej funtów, niż ów sam się spodziewał.

∗             ∗

Zwiewna, szara mgła wisiała nad miastem, a na ulicach było porządnie zimno — albowiem było to lato angielskie.
— Ale-ci tu istna puszcza dziewicza... a niema wielkiej nadziei, by miało się rozjaśnić! — myślał Dick, wlokąc się na zachód od doków. — Cóż ja teraz pocznę?
Natłoczone kamienice nie dawały odpowiedzi. Dick przyjrzał się długim, bezświetlnym ulicom i przerażającemu rwetesowi miejskiego ruchu.
— Ach, wy nory królicze! — przemówił, zwracając się ku szeregowi wielce szanownych, napół wyłaniających się rezydencyj. — Czy wiecie, co was czeka w najbliższej przyszłości? Będziecie musiały dostarczać mi sługusów i pokojówek — (tu oblizał sobie wargi) — a nadewszystko skarbów królewskich. Narazie kupię sobie ubranie i buty, a wkrótce powrócę i stratuję was na miazgę.
Ruszył przed siebie stanowczym krokiem, aż jeden z jego trzewików rozpękł się po boku. Gdy Dick pochylił się, by przyjrzeć się dokładnie, jakiś człowiek pchnął go i wtrącił do rynsztoku.
— Dobrze, dobrze! — rzekł Dick. — Jeszcze się porachujemy. Później to ja będę cię potrącał.
Porządne ubranie i obuwie nie odznacza się taniością, przeto Dick wychodząc z ostatniego sklepu, w którym załatwiał swe sprawunki, miał tę pewność, że wprawdzie na pewien czas jest pięknie wystrojony, ale zato posiada wszystkiego zaledwie pięćdziesiąt szylingów przy duszy. Powrócił więc na jedną z ulic koło doków i zakwaterował się w pokoju, gdzie pościel na łóżku była prawie namacalnie znaczona na wypadek kradzieży i gdzie, jak się zdaje, nikt wogóle nie kładł się do łóżka. Gdy przysłano mu ubranie, poszedł szukać Centralnego Syndykatu Południowego, chcąc się dowiedzieć o adres Torpenhowa; prócz adresu podano tam Dickowi i wiadomość poufną, że należy mu się jeszcze nieco pieniędzy.
— Ile? — zapytał Dick takim tonem, jakgdyby zazwyczaj miewał do czynienia z miljonami.
— Mniejwięcej od trzydziestu do czterdziestu funtów. Jeżeli panu na nich zależy, moglibyśmy oczywiście wypłacić je natychmiast; zwykle jednak obliczamy należytości miesięcznie.
— Jeżeli pokażę po sobie, że mi czegoś potrzeba, jestem zgubiony, — rzekł Dick sam do siebie. — Wszystko co mi potrzeba, odbiorę później.
Poczem odezwał się głośno.
— Nie zależy mi na czasie; zresztą jadę na miesiąc na wieś. Proszę zaczekać de mego powrotu, a wtedy się tem zajmę.
— Ale sądzimy, panie Heldar, że pan nie zamierza zerwać łączności z nami?
Dick z zawodu trudnił się studjowaniem twarzy ludzkich, przeto bacznie przyjrzał się mówiącemu.
— Ten facet nosi się z jakimś zamiarem — powiedział sobie. — Nie przystąpię do żadnego interesu, póki się nie zobaczę z Torpenhowem. Tu się zanosi na coś ważnego.
Tak więc, nie czyniąc żadnych obietnic, powędrował zpowrotem do swej lichej pokoiczyny koło doków. Był to dzień siódmy miesiąca, a miesiąc ten (jak to Dick obliczył z przerażającą dokładnością) zawierał w sobie całe trzydzieści jeden dni.
Niełatwo to człowiekowi o katolickich gustach i zdrowym apetycie wyżyć dwadzieścia cztery dni, mając przy sobie ledwo pięćdziesiąt szylingów, a zgoła niewesoło bywa zaczynać tę próbę, gdy kto znajdzie się samiuteńki w zgoła obcym sobie Londynie. Dick płacił siedem szylingów tygodniowo za mieszkanie, co pozostawiało mu niespełna szyling dziennie na jedzenie i picie. Naturalnie pierwszym jego nabytkiem były przybory malarskie; boć też nazbyt długo bez nich się obywał. Po całodziennych poszukiwaniach i zestawieniach doszedł do wniosku, że parówki i duszone ziemniaki, po dwa pensy za talerz, były najlepszem pożywieniem. Jakoż parówki na śniadanie dwa lub trzy razy w tygodniu są wcale niezłe, ale już na drugie śniadanie, wraz z duszonemi ziemniakami, stają się nudne, a na obiad są wprost nieznośne. Pod koniec trzeciego dnia Dick obrzydził sobie parówki, więc wyszedłszy na miasto zastawił zegarek, by raczyć się baraniną, która nie jest tak tania jakby się zdawało, sądząc po kościach i sosie. Potem znów powrócił do parówek i duszonych ziemniaków. Potem ograniczył się wyłącznie do duszonych kartofli raz na dzień i zaczęły mu dokuczać boleści na wnątrzu. Wówczas zastawił kamizelkę i krawat i ze skruchą myślał o przetrwonionych niegdyś pieniądzach. Mało która rzecz bardziej zaprawia ludzi do sztuki, jak głodowe kolki w żołądku, przeto Dick podczas swych nielicznych wycieczek (niewiele dbał o ruch, gdyż budziło to w nim nienasycone pragnienia) spostrzegł, iż ludzkość dzieli się w jego oczach na dwie klasy: na tych, którzy wyglądali na to, jakoby mogli mu dać coś do jedzenia, i na tych, którzy wyglądali inaczej.
— Nigdy przedtem nie sądziłem, jakich nabędę wiadomości o twarzy ludzkiej — myślał w duchu; a jakgdyby w nagrodę za tę pokorę Opatrzność sprawiła, iż jakiś dorożkarz zostawił niedojedzoną pajdę chleba w wędliniarni, gdzie Dick pożywiał się owego wieczora. Dick porwał ten kęs skwapliwie (gotów był walczyć z całym światem o jego posiadanie) i rozradował się z całej duszy.
Nakoniec miesiąc jakoś tam się przetrajdał — Dick, prawie że biegnąc z niecierpliwości, poszedł odebrać swą należytość. Następnie poleciał co sił odszukać Torpenhowa; przybywszy do domu, wskazanego adresem, poczuł woń gotującego się mięsa, ciągnącą po wszystkich korytarzach pensjonatu. Torpenhow mieszkał na poddaszu; Dick wpadł, jak bomba, do pokoju, gdzie przywitał go uścisk, który omal nie połamał mu żeber. Torpenhow zaciągnął przyjaciela w stronę światła i jednym tchem jął mu opowiadać o dwudziestu najrozmaitszych rzeczach.
— Ale wyglądasz mi coś chudawo! — zakończył.
— Czy dostanę co jeść? — rzekł Dick, wodząc wzrokiem po pokoju.
— Za minutkę będę jadł śniadanie. Może parówek?
— Nie, nie! wszystko tylko nie parówki! Torp, toć ja tą koniną ratowałem się od głodu przez trzydzieści dni i trzydzieści nocy.
— Bój się Boga! cóż to za warjackie życie pędziłeś ostatniemi czasy?
Dick w bezładnej mowie opowiedział mu dzieje kuku ostatnich tygodni, poczem rozpiął surdut — pod spodem nie było kamizelki.
— Oj, dawała mi się bieda tęgo we znaki, dawała, alem się z niej jakoś wygrzebał!
— Niewiele masz oleju w głowie, ale uporu i wytrzymałości ci nie brak. Jedz teraz, potem będziesz mówił.
Dick rzucił się na szynkę i jajecznicę i opychał się, póki nie opchał się po same gardło. Torpenhow podał mu nabitą fajkę, a on zaciągnął się dymem, jak zaciągają się ludzie, którzy od trzech tygodni byli pozbawieni uczciwego tytoniu.
— Uf! — przemówił. — To ci bosko! A zatem?
— Czemu, na miłość boską, nie przyszedłeś do mnie?
— Nie mogłem; zanadto wiele jestem ci winien, mój stary. Zresztą miałem pewnego rodzaju przesąd, że to chwilowe przymieranie głodem... bo była to głodówka i to dotkliwa... przyniesie mi później większe szczęście. Teraz już się to wszystko skończyło i nikt z Syndykatu nie wie, jaką klepałem biedę. Ale do rzeczy. Jak się przedstawiają moje sprawy?
— Czy otrzymałeś mój telegram? Jesteś tu rozchwytywany!.. Ludziom ogromnie podobają się twoje kicze. Nie wiem, czemu tak jest, dość, że tak jest. Powiadają, że masz wielką świeżość kolorytu i nowy sposób rysowania. Poza tem, ponieważ są to przeważnie domorośli Anglicy, przeto utrzymują, że odznaczasz się wielką znajomością rzeczy, to jest swego fachu i przedmiotu. Ze sześć pism dobija się o ciebie; chcą cię ściągnąć na ilustratora książek.
Dick chrząknął urągliwie.
— Domagają się od ciebie, żebyś pokończył mniejsze kicze i sprzedawał handlarzom. Podobno myślą, że pieniądze, włożone w ciebie, przyniosą im zysk sowity. Na miły Bóg! któż potrafi wyjaśnić bezdenną głupotę publiczności?
— Są to ludzie nadzwyczaj rozsądni.
— Poddani kaprysom, chciałeś zapewne powiedzieć; ty zaś, tak się zdarzyło, jesteś przedmiotem ostatniego kaprysu tych, którzy się interesują tak zwaną Sztuką. W chwili obecnej jesteś wzorem, fenomenem i czem tylko żywnie być zapragniesz. Do niedawna byłem tu jedyną osobą, która wiedziała o tobie, i ja to najbardziej przydatnym ludziom pokazywałem szkice, jakie otrzymywałem był niekiedy od ciebie. Ci, dopytując się o ciebie w Centralnym Syndykacie Południowym, widocznie przyczynili się do do poparcia twej sprawy. Masz szczęście.
— Ha! widziałże kto nazywać to szczęściem! Nazywać to szczęściem, gdy człeka kopano i pędzono, jak psa, po całym świecie, aby cierpliwie czekał, aż ono nadejdzie! Dam ja im niedługo szczęście! ale wpierw chciałbym mieć jaką taką pracownię.
— Chodźno tu — rzekł Torpenhow, przechodząc na drugą stronę klatki schodowej. — Jest to, prawdę mówiąc, wielki strych, ale dla ciebie będzie w sam raz. Masz tu górne światło, czy północne, czy jak tam nazwiesz jakie okno, a ponadto mnóstwo miejsca, byś się miał gdzie roztarasować, tam zaś dalej jest sypialnia. Czegóż ci więcej potrzeba?
— Wystarczy, — odpowiedział Dick, rozglądając się po wielkim pokoju, który zajmował trzecią część poddasza w cherlawym pensjonacie, wznoszącym się nad Tamizą. Bladożółty blask słoneczny wlewał się przez okno w suficie, dobywając na jaw wielkie niechlujstwo tei kwatery. Trzy stopnie wiodły od drzwi do podestu, a stamtąd znowu trzy do pokoju Torpenhowa. Studnia klatki schodowej nurzała się w ciemności, przetykanej słabiuchnemi płomykami gazu, a w posępnej, dusznej atmosferze siedmiu pięter raz wraz rozbrzmiewały odgłosy rozmów ludzkich lub trzaskania drzwiami.
— Czy nie jest się tu skrępowanym? — zagadnął Dick ostrożnie. Był na tyle wyrzutkiem społeczeństwa, że umiał cenić wolność.
— Możesz robić, co ci się żywnie podoba; każdy tu ma własne klucze i nieograniczoną swobodę. Jesteśmy tu po większej części stałymi lokatorami. Nie poleciłbym tego lokalu Związkowi młodzieży Chrześcijańskiej[10], ale w ostateczności jakoś to ulezie. Wynająłem te pokoje dla ciebie... wówczas, gdym telegrafował.
— Zanadto jesteś uprzejmy, mój stary.
— Chyba nie zamierzałeś rozstać się ze mną? — to mówiąc, Torpenhow złożył rękę na ramieniu Dicka i obaj w milczącem a serdecznem zjednoczeniu jęli przechadzać się po pokoju, który odtąd zwać będziemy pracownią. Naraz posłyszeli stukanie do drzwi Torpenhowa.
— Pewno to jakiś drab, przychodzący do mnie na bibkę! — rzekł Torpenhow, podnosząc głos wesoło.
Do pokoju wszedł bynajmniej nie jakiś drab, lecz postawny, średniego wieku jegomość we fraku z satynowem wykładaniem. Wargi miał rozwarte i zbielałe, a pod oczyma głęboko obwisłe wory.
— Ma pietra, zauważył w duchu Dick, witając się z przybyłym, — ma tęgiego pietra. Puls mu tak bije, aż się biedakowi palce trzęsą.
Gość przedstawił się jako szef Centralnego Syndykatu Południowego i...
— ...jeden z najgorętszych wielbicieli pańskiej twórczości, panie Heldar. Imieniem syndykatu zapewniam pana, że jesteśmy panu wielce zobowiązani, a wierzę, że pan, panie Heldar, nie zapomni, iż w znacznej mierze przyczyniliśmy się do ujawnienia pańskiego talentu oczom publiczności.
I odsapnął, utrudzony wdzieraniem się po schodach na wysokość siedmiu pięter. Dick rzucił okiem na Torpenhowa, który na chwilę zmrużył lewą powiekę.
— Nie zapomnę, — odrzekł Dick, odruchowo sposobiąc się do obrony. — Panowie tak dobrze mi zapłacili, jak pan sam wie, że nie mógłbym tego zapomnieć. Ale przy sposobności, skoro tu osiadłem, chciałbym odebrać swoje szkice. Pewno macie ich tam państwo około stu pięćdziesięciu.
— To omył... to właśnie sprawa, którą chciałem omówić. Niestety nie możemy na to się zgodzić, panie Heldar. Wobec braku jakiejkolwiek określonej umowy szkice są, ma się rozumieć, naszą własnością.
— Czy słowa pańskie znaczą, że chcecie zachować je dla siebie?
— Tak; mamy nadzieję, że pan, panie Heldar, pomoże nam (stawiając przy tem własne warunki) urządzić małą wystawę, która poparta naszem nazwiskiem oraz wpływem, jakim, rzecz prosta, rozporządzamy w prasie, przyniesie panu korzyść materjalną. Szkice takie, jak pańskie...
— Należą do mnie. Zaangażowaliście mnie telegraficznie, płaciliście mi najpodlej, jakeście tylko mogli... Pan nie masz prawa zatrzymywać mych rysunków! Jak mi Bóg miły, człowiecze, one są wszystkiem, co posiadam na tym świecie!
Torpenhow wpatrywał się w twarz Dicka i pogwizdywał.
Dick jął się przechadzać tam i zpowrotem, rozmyślając. Zdawał sobie sprawę, iż cały skromny jego towar, pierwszy oręż w jego uzbrojeniu został zaraz z początkiem kampanji bezprawnie mu wydarty przez jakiegoś starszego pana (Dick nawet nie dosłyszał jego nazwiska), co powiadał, że jest przedstawicielem jakiegoś syndykatu, o który Dick dbał tyle, co pies o piątą nogę. Niesprawiedliwość tego postępku niebardzo go wzruszyła; zanadto często w innych, okolicznościach widywał przewagę przemocy, by miał roztkliwiać się nad moralnemi poglądami o tem co słuszne lub niesłuszne. W każdym razie z całą zażartością pożądał krwi jegomościa we fraku, a gdy znów jął przemawiać, głos jego brzmiał ową wymuszoną uprzejmością, która, jak Torpenhow dobrze wiedział, znamionowała rozpoczęcie boju.
— Proszę mi wybaczyć, szanowny panie, ale czy nie macie jakiego... jakiego młodszego pana, któryby mógł ze mną ułożyć tę sprawę?
— Mówię w imieniu syndykatu. Nie widzę powodu, by jakaś trzecia osoba miała...
— Zaraz pan zobaczy. Bądź pan łaskaw oddać mi moje szkice.
Jegomość pobladł i wlepił źrenice w Dicka, a potem w Torpenhowa, opierającego się o ścianę. Nie miewał jeszcze do czynienia z byłymi funkcjonarjuszami, którzy nakazywali mu, żeby był łaskaw to lub owo uczynić.
— Tak, jest to prawie wyrachowane złodziejstwo — ozwał się Torpenhow krytycznie; — ale boję się, bardzo się boję, że napadłeś na człowieka, który na to nie zasługuje. Bądź ostrożny, Dicku; pamiętaj, że to nie Sudan.
— Zważywszy, jaką przysługę wyświadczył panu Syndykat, przedstawiając światu pańskie nazwisko...
Nie była to uwaga szczęśliwa, gdyż przypomniała Dickowi parę lat włóczęgi, przeżytych w samotności, w walce i nieziszczonych pragnieniach. To wspomnienie pozostawało w rażącej sprzeczności z postacią beztroskiego jegomościa, który zamierzał cieszyć się owocem lat owych...
— Nie wiem doprawdy, co z panem uczynić — zaczął Dick z namysłem. — Ściśle rzecz biorąc, jesteś pan złodziejem i zasługujesz na to, by cię zbić na kwaśne jabłko, ale pan napewne umarłbyś od tego. Nie pragnę, byś pan umierał mi w tym pokoju, a zresztą w chwili wprowadzania się na nowe mieszkanie byłaby to dla mnie zła wróżba. Nie podnoś pan ręki do bicia; będzie to z pańskiej strony tylko niepotrzebną prowokacją!
Położył jedną rękę na ramieniu przybysza, a drugą przejechał po pękatej jego korpulencji, kryjącej się pod frakiem.
— Rany Boskie! — rzekł do Torpenhowa, — i ten siwy niedorajda, stary piernik, puszcza się na złodziejstwa! Widziałem raz, jak darto pasami czarną skórę z wielbłądnika w Esneh za to, że ukradł pół funta mokrych daktyli, a był ci to człek łykowaty jak biczysko; ale to-to, gdzie pomacasz, wszędzie miękkie... jak baba.
Mało jest rzeczy tak dotkliwie upokarzających, jak to, gdy się jest obmacywanym przez człowieka, który nie zamierza uderzyć. Szef Syndykatu zaczął ciężko dyszeć. Dick obszedł go wokoło, muskając go zlekka dłonią, jak kot trącający łapką puszysty dywanik. Następnie palcem wskazującym przesunął mu po sinych obrzękach pod oczyma i potrząsnął głową.
— Pan chciałeś mi ukraść moją własność... moją, moją, moją!... pan, który nie wiesz, kiedy pożegnasz się z tym światem! Pisz pan list do swego biura... wszak pan sam powiadasz, że jesteś szefem... i rozkaż, by na ręce Torpenhowa oddano moje szkice — wszystkie co do jednego. Zaczekaj pan chwilę... panu ręka się trzęsie. Teraz! — i rzucił mu notatnik kieszonkowy.
Liścik został napisany. Torpenhow wziął go i wyszedł, nie mówiąc ni słowa; tymczasem Dick wciąż, wkółko obchodził swego jeńca, jakby urzeczonego czarem, dając mu takie przestrogi, jakie uważał za najzbawienniejsze dla jego duszy. Gdy powrócił Torpenhow, dźwigając olbrzymią tekę, posłyszał, jak Dick, tonem niemal pojednawczym, przemawiał:
— No, mam nadzieję, że to będzie dla pana nauczkąa jeżeli będziesz mi pan przeszkadzał w pracy, zawracając głowę jakiemiś procesami o pobicie, to proszę mi wierzyć, że złapię pana i wytłukę, aż pan kitę odwalisz, bo już i tak pan długo nie pociągniesz. Wynocha i Imshi, Vootsak — fora ze dwora!
Jegomość wyszedł, chwiejąc się na nogach i spoglądając bezradnie. Dick odetchnął głęboko:
— Phu! cóż to za bezwstydna zgraja łupieżców! Pierwszą rzeczą, jaką spotyka biedny sierota, jest jawny rozbój, zgóry obmyślona kradzież! Pomyśleć sobie, jak wstrętnie czarną duszę miał ten człowiek! Czy szkice moje są w należytym porządku, Torp?
— Tak, jest ich wszystkich sto czterdzieści siedem. No, muszę ci powiedzieć, Dicku, że wziąłeś się dobrze do rzeczy.
— On mi się tu stawiał okoniem. Dla niego miało to jedynie wartość paru funtów, ale dla mnie był to cały majątek. Nie sądzę, by ten głupi funio miał mi wytaczać proces. Udzieliłem mu bezpłatnie kilku porad lekarskich co do jego cielesnych przypadłości. Wypadło mu to tanio w porównaniu z odrobiną strachu, jakim przypłacił owo zajście. No, a teraz przypatrzmy się moim kiczom!
W parę minut później Dick rozwalił się na podłodze i zagłębił się w tece, śmiejąc się z lubością, w miarę jak przewracał rysunki i rozmyślał o cenie, za jaką można je spieniężyć.
Było już dobrze popołudniu, gdy Torpenhow, odszedłszy ku drzwiom, zobaczył Dicka tańczącego dziką sarabandę pod oknem sufitowem.
— Rysowałem lepiej, niżem mógł przypuszczać, Torp, — odezwał się, nie przestając tańczyć. — Są bycze! byczissimo! Rozejdą się błyskawicznie! Urządzę sobie z nich wystawę na własnym mosiężnym haku. A ten brzuchacz chciał mi je dychnąć! Wiesz, teraz żałuję, żem go naprawdę nie wytłukł!
— Idź-no, idź, — odrzekł Torpenhow, — i proś Boga, żeby cię wybawił z grzechu zarozumiałości, co ci się pono nigdy nie przydarzy. Przynieś tu swoje manatki z tej nory, gdzieś się dotąd gnieździł, a spróbujemy jakoś przyzwoiciej urządzić tę budę.
— A wtedy... ach wtedy — rzekł Dick, wciąż jeszcze podskakując, — będziemy łupić naszych wrogów!

∗             ∗


ROZDZIAŁ IV.

 Czatował raz wilczaszek pod wieczór w zbóż łanie,
Gdy z ognisk dym wznosił się bury.
Wiedział, gdzie łania ściele swym młodym posłanie,
I ostrzył na zdobycz pazury...
Lecz księżyc kłęby dymów hen zniósł niespodzianie,
Więc wilczek, nad utratą wieczerzy się biesiąc,
Zbiegł, jak niepyszny, — szczekał na wschodzący miesiąc.
(W Seonee.)

No i jakże ci smakuje powodzenie? — zagadnął Torpenhow, w jakie trzy miesiące później. Dopiero parę chwil upłynęło, jak zawitał z powrotem do hotelu, po spędzeniu wakacyj na wsi.
— I owszem, — odparł Dick, siedząc przed sztalugami w pracowni i oblizując wargi. — Pragnę więcej... znacznie więcej. Lata chude przeminęły, a obecne tłuste czasy przypadają mi wielce do gustu.
— Bądź ostrożny, mój stary. Tą drogą możesz zajść do partactwa.
Torpenhow rozwalał się na leżaku, trzymając na piersi uśpionego foksterjerka, Dick zaś podmalowywał płótno. Podjum, draperja, stanowiąca tło, oraz manekin były tutaj jedynemi przedmiotami, mające mi określone przeznaczenie, a wznosiły się ponad rumowiskiem wszelakich rupieci, począwszy od manierek, zaszytych w pilśniowe pokrowce, rzemiennych pasów i godeł pułkowych, a skończywszy na niewielkim stosie znoszonych mundurów i na stojaku z najróżnorodniejszą bronią. Odciski zabłoconych stóp na podjum świadczyły, że przed chwilą wyszedł stąd jakiś wojskowy, służący za modela. Szklisty blask jesiennego słońca gasł już zwolna, a w kątach pracowni usadowiły się cienie.
— Tak, — mówił Dick, ważąc każde słowo, — lubię siłę, lubię żart, lubię hałas, ale nadewszystko lubię forsę. Nieomal lubię ludzi, którzy robią hałas i bulą pieniądze. Nieomal.. Ale jest to cudaczna zgraja... nad podziw cudaczna zgraja!
— W każdym razie nieźle odnosili się do ciebie. Musiała się opłacić ta, psa zdechłego nie warta, wystawa twoich kiczów. Czy wiesz, że gazety nazwały ją „Pokazem bezprawia“?
— Mniejsza z tem. Sprzedałem każdy skrawek płótna za tę cenę, jakiej żądałem; słowo daję, nie w czem innem chyba należy szukać przyczyny, ak tylko w tem, że uważano mnie za jakiegoś brukowego artystę-samouka. Jeszcze lepiejby mi zapłacono, gdybym swoje bazgroty wyczyniał na suknie, albo wyskrobywał je na kości wielbłądziej, zamiast posługiwać się tylko ołówkiem lub farbami. Doprawdy, pocieszna to hałastra — ci ludzie! Mało powiedzieć o nich, że są ograniczeni. Spotkałem kiedyś faceta, który mi trajlował, że to rzecz niemożliwa, by cienie na białym piasku mogły być niebieskie... to jest ultramarynowe... jakie są w istocie. Później dowiedziałem się, że poczciwiec przebywał — swojego czasu aż na wybrzeżu morskiem pod Brighton; ale znał się wybornie na sztuce, niechże go djabli wezmą! Dawał mi o niej do czytania różne dyrdymałki i radził mi udać się do szkół, bym nauczył się techniki. Ciekaw jestem, coby na to powiedział stary Kami.
— Kiedyżeś to był uczniem Kamiego, człowiecze niebywałe się zapowiadający?
— Studjowałem pod nim dwa lata w Paryżu. Nauczał wyłącznie jakimś magnetycznym urokiem osobistym. Powtarzał wciąż tylko: „Continuez, mes enfants““ i trzeba było z tego korzystać, ile kto potrafił. Miał boskie dotknięcie i znał się nieco na kolorycie. Zwyczajem Kamiego było brać koloryt z fantazji i głowę za to daję, że nie widywał nigdy przedmiotów w ich rodzimej postaci; zawsze sam je sobie wyroił — i było dobrze!
— Czy w Sudanie przypominały ci się niektóre z owych poglądów? — ozwał się Torpenhow, cedząc wyzywająco słowa przez zęby.
Dick skręcił się w miejscu.
— Daj spokój! To budzi we mnie chętkę, by znów tam wyruszyć. Jakież tam były kolory! Umbra, bursztyn, opal, bordeaux, kolor ceglasty i siarkowy... żółty, w tonie kakadu... na tle bronzowem... zaś pośrodku tego wszystkiego sterczy skała, czarna jak murzyn, a wokoło, jak fryz dekoracyjny, ciągnie się wianek wielbłądów w obrzeżu czystego, bladoturkusowego nieba...
Zaczął przechadzać się tam i z powrotem.
— A jednak (wiesz i ty coś niecoś o tem), jeżeli starasz się dać tym ludziom to, co otrzymałeś w darze od Boga, dostrajając się do ich pojętności i pracując wedle sił, jakich On ci użyczył...
— Co za skromność! Mów dalej.
—... Wówczas paru bezpłciowych chłystków, którzy nawet nigdy nie byli w Algierze, powie ci najpierw, że twoje obserwacje są przejęte z drugiej ręki, a powtóre, że to nie jest sztuka!
— Oto skutki tego, że na miesiąc wyrwałem się z miasta. Mój Dickusiu, pewno przechadzałeś się wśród sklepów z zabawkami i słuchałeś ludzkich plotek.
— Nie mogłem temu się oprzeć, — rzekł Dick ze skruchą. — Ciebie tu nie było, więc wieczory dłużyły mi się w samotności. Niepodobna przecie pracować bez przerwy.
— Za to można iść do knajpy i urżnąć się przyzwoicie.
— Pragnąłbym na to się zdobyć. Tymczasem spotykałem się wciąż z ludźmi jednego zawodu; ci powiadali, że są artystami... i wiem, że niektórzy z nich umieją rysować... jednakże nie chcieli zajmować się malarstwem. Częstowali mnie herbatą... herbatą o godzinie piątej popołudniu!... rozprawiając przy tem o sztuce i o stanie swych dusz. Jak gdyby kogo obchodziły ich dusze! Nigdy w życiu nie nasłuchałem się tyle o sztuce i tak mało jej nie widziałem, co w ciągu tych sześciu ostatnich miesięcy. Czy przypominasz sobie Cassavettiego, co pracował dla jakiejś ajencji kontynentalnej i szedł z kolumną wysłaną na pustynię? Zawsze wyglądał jak istna choinka wigilijna, obwieszona bawidełkami, gdy w pełnym rynsztunku wyjeżdżał w pole: z manierką, linewką, rewolwerem, teką, gospodynią, lornetką i Bóg wie, czem jeszcze. Miał zwyczaj szastać się wokoło z tem wszystkiem i pokazywać nam, jak to oni pracują; jednak zdaje mi się, że nie dokazał nigdy nic wielkiego, conajwyżej grandził komunikaty Nilghai’emu. Cóż ty na to?
— Stary poczciwiec Nilghai! Właśnie bawi w mieście, a utył jeszcze więcej. Powinien tu zajść dziś wieczorem. Widzę, widzę jasno, co się tu zmieniło. Powinieneś był zerwać z temi bzdurstwami. Było tego prawie... I coś mi się zdaje, że jeszcze ci to we łbie przewróci.
— Nie przewróci. Już mnie to nauczyło, co znaczy Sztuka... prześwięta Sztuka...
— Nauczyłeś się coś niecoś podczas mej nieobecności. Cóż to jest Sztuka?
— Daj im to, co znają... a gdy raz to uczynisz, czyń powtórnie.
To rzekłszy, Dick wyciągnął płótno, obrócone malowidłem ku ścianie.
— Oto przykład prawdziwej sztuki. Mają z tego zrobić odbitkę do tygodnika. Dałem temu nazwę: „Ostatni strzał.“ Przerobiłem to z małej akwareli, którą wymalowałem za El Maghrib. Otóż sprowadziłem sobie tutaj modela, okazałego strzelca, przynęciwszy go gorzałką; stuknąłem się z nim kieliszkiem raz, drugi i trzeci, aż udało mi się zen zrobić czerwonego na gębie, rozczochranego, rozwścieklonego oprycha, z kaskiem zadartym na czub głowy, ze śmiertelnym strachem żywo malującym się w źrenicach, oraz krwią broczącą z rany powyżej kostki. Nie był ładny, ale był w każdym calu żołnierzem i w każdym niemal ruchu przebijał się żywy człowiek.
— Powtórz to raz jeszcze, skromna dziecino!
Dick roześmiał się.
— No, przecież tylko tobie o tem mówię. Wymalowałem go, jakem tylko umiał najlepiej, pozwalając sobie na gładkość farb olejnych. Wówczas kierownik działu sztuki w tem zatraconem piśmie powiada mi, że prenumeratorom nie będzie się ten obraz podobał, gdyż jest brutalny, niewygładzony i zanadto gwałtowny w ujęciu... jako, że człowiek, rzecz oczywista, bywa łagodny, walcząc o własne życie... Oni pragnęliby czegoś spokojniejszego i nieco barwniejszego... Miałem ochotę sypnąć mu siarczyste kazanie, ale mówić do kierownika działu sztuki, to tyle co mówić do barana. Zabrałem z powrotem „Ostatni strzał“... i słuchaj, co z tego wynikło! Ubrałem mego wojaka w piękny czerwony mundur bez najmniejszej skazy. Oto sztuka! Wyglansowałem mu buty... przypatrzno się temu połyskowi na nosku! Oto sztuka! Wypucowałem mu karabin... karabiny zawsze bywają czyste na wojnie... bo tak kazała sztuka. Wyszorowałem mu hełm kredą... kreda jest stale używana w służbie frontowej i jest nieodłączna od sztuki. Ogoliłem mu brodę, umyłem ręce, a oblicze przystroiłem mu wyrazem sytego spokoju. W wyniku otrzymałem — szyld krawca wojskowego. Cena, dzięki Bogu, w dwójnasób większa niż za pierwszy kicz, za który chciano zapłacić dość przyzwoicie.
— I czy sądzisz, że będziesz się przyznawał do tego, jako do swego dzieła?
— A czemużby nie? Przecież ja je wykonałem. Wykonałem je sam, bez niczyjej pomocy, w interesie uświęconej, domorosłej Sztuki oraz Tygodnika Dickensona.
Torpenhow przez chwilę w milczeniu zaciągał się dymem; naraz z pośród skłębionych obłoków zabrzmiał wyrok:
— Gdybyś był, Dicku, banią nadętej zarozumiałości, tedybym na to nie zważał, ale własnym twoim malsztokiem wygnałbym cię do djabła; skoro jednak uprzytomnię sobie, czem jesteś dla mnie, i gdy stwierdzam, że do swej próżności dodajesz tuzinkową obrażliwość dwudziestoletniej pannicy, to zaczynam poważnie niepokoić się o ciebie... Ot naści!...
Zatrzeszczało płótno, rozprute na wylot wyrzuconą zamaszyście, obutą nogą Torpenhowa, a foxterier zeskoczył na ziemię, sądząc, że po pokoju harcują szczury.
— Jeżeli masz na języku jakie obelżywe słowo, wymów je natychmiast. Nie masz? W takim razie mówię dalej. Jesteś kiep, bo żaden syn człowieczy nie jest na tyle silny, by spoufalić się z publicznością, nawet choćby ona była (ale bynajmniej nie jest) wszystkiem, co o niej powiadasz.
— Ależ oni nie mają o tem bynajmniej lepszego pojęcia! Czego można wymagać od stworzeń wylęgłych i wychowanych w tem świetle? — to mówiąc, Dick wskazał na żółtawą mgłę londyńską. — Jeżeli pragną politury, trzeba im dawać politurę, dopóki za nią płacą. Oni są jedynie ludźmi... płci męskiej i żeńskiej. Ty zaś mówisz o nich, jakby byli bogami.
— Brzmi to bardzo pięknie, ale w tym wypadku niema to nic do rzeczy. Są to ludzie, dla których musisz pracować, czy chcesz, czy nie chcesz; oni są twymi panami. Nie daj się w błąd wprowadzać, Dicku, nie jesteś na tyle silny, ażeby ich sobie bagatelizować... lub, co ważniejsza, bagatelizować samego siebie. Co więcej... Do nogi, Binkie! ten czerwony bohomaz nigdzie nie odchodzi!.. Jeżeli nie będziesz na siebie porządnie uważał, podpadniesz pod klątwę książki czekowej, a jest to rzecz gorsza od śmierci. Upoisz się — już jesteś napół upojony — łatwością zdobycia pieniędzy. Dla tych pieniędzy i dla zadowolenia swej piekielnej próżności gotów jesteś rozmyślnie wyczyniać kiepskie dzieła. I tak wymalujesz niemało rzeczy kiepskich, sam nie wiedząc o tem. Jak ciebie kocham, Dicku, i jak wiem, że ty mnie kochasz, nie pozwolę ci za żadne skarby, byś miał sam sobie wyrządzać krzywdę. Takie jest moje postanowienie! A teraz mi nawymyślaj!
— Nie potrafię — odrzekł Dick. — Usiłowałem pobudzić się do gniewu, ale nie potrafię... tak strasznie jesteś mądry. Wyobrażam sobie, jaka to wrzawa się podniesie w Tygodniku Dickensona.
— Po kiegoż Dickensona chcesz pracować dla jakiegoś tam tygodnika? Jest to powolny upływ sił żywotnych.
— Przynosi mi to... nader pożądane dolary — rzekł Dick, trzymając ręce w kieszeniach.
Torpenhow przyglądał mu się z nieopisaną wzgardą:
— Ba, myślałem, że to mężczyzna! — odezwał się. — Tymczasem to jeszcze dziecko.
— Nie, bynajmniej — rzekł Dick, zawracając corychlej z drogi. — Nie zdajesz sobie sprawy, czem jest stały dochód dla człowieka, który nigdy nie miewał za wiele pieniędzy. Niema rzeczy, która byłaby mi dostateczną zapłatą za pewne radości mego życia. Naprzykład na tym chińskim statku z nierogacizną, gdyśmy się żywili tylko chlebem i marmoladą, gdyż Ho-Wang nie chciał niczem lepszem nas poczęstować, a wszystko to czuć było świniną — chińską świniną... Za to pracowałem, znoiłem się i przymierałem głodem po całych miesiącach, rysując gorliwie kreskę po kresce. Teraz zaś skórom się dorwał do zarobku, chcę skorzystać zeń jak najwięcej, dopóki mi szczęście sprzyja. Niech płacą — oni się na niczem nie rozumieją.
— Czego Wasza Królewska Mość raczy żądać? Nie możesz palić więcej, jak obecnie; do picia nie czujesz ochoty; obżerasz się wprost potwornie, a ubierasz się pociemku, wedle swego widzimisię. Nie chciałeś kupić konia, gdym ci to radził swojego czasu, bo mówiłeś, że może okuleć, a zresztą, gdy wychodzisz na ulicę, bierzesz dorożkę. Nie jesteś też na tyle głupi, by przypuszczać, że teatry i wszystkie żywe istoty, które możesz kupić tu wokoło, są Życiem. Do jakich doczesnych celów potrzeba ci jeszcze mamony?
— Mam jej poddostatkiem, niech się święci jej złote serce! — rzekł Dick. — Kręci się ona wciąż koło mnie. Opatrzność Boża zsyła mi orzechy, póki jeszcze mam zęby do ich zgryzienia. Jeszczem nie znalazł orzecha, który radbym zgryźć, ale ostrzę sobie wciąż zęby na niego. Może kiedyś puszczę się z tobą na włóczęgę po szerokim świecie.
— Po to, żeby oddawać się próżniactwu, żeby uniknąć ludzkiego natręctwa i rywalizacji z innymi? W ciągu tygodnia jużby nie można było ani odezwać się do ciebie. Zresztą jabym nie poszedł. Nie myślę ciągnąć zysków dla siebie kosztem duszy ludzkiej... albowiem musiałoby dojść do tego... Dicku, nie masz o co się kłócić. Jesteś dureń!
— Nie widzę tego. Kiedy byłem na owym chińskim statku z nierogacizną, nasz kapitan miał ogromną pewność, że uratuje około dwudziestu pięciu tysięcy prosiąt, nawiedzonych ciężką chorobą morską, aż tu nasz stary włóczykij-okręt rozcharatał się o dżonkę z drzewem. Otóż, biorąc za przykład te prosięta...
— E, do djabła z twojemi przykładami! Ilekroć pragnę nawrócić twoją duszę, ty zawsze wyjeżdżasz z jakąś całkiem nieprzystosowaną do tematu anegdotą ze swej mglistej przeszłości. Prosięta nie są publicznością angielską; pewność siebie na pełnem morzu nie jest równoznaczna z pewnością siebie na tem miejscu, gdzie jesteś obecnie, natomiast godność osobista na całym świecie pozostanie godnością osobistą. Wyjdź na przechadzkę i staraj się nabrać nieco szacunku własnego. A, słuchaj no, jeżeli Nilghai przyjdzie tu dziś wieczorem, to czy będę mógł mu pokazać twoją norę?
— Ma się rozumieć. Niedługo zapytasz, czy masz pukać do drzwi mego mieszkania.
To rzekłszy, Dick wyszedł, ażeby wśród gęstniejącej nagle mgły londyńskiej odbyć naradę z samym sobą.
W pół godziny po jego odejściu piął się w górę po schodach zasapany Nilghai. Był on najpoważniejszym, jako też i najokazalszym ze wszystkich korespondentów wojennych, a karjera jego w tym zawodzie sięgała jeszcze czasów wynalezienia iglicówki. Wyłączając jedynie jego kmotra Keneu, zwanego Wielkim Orłem Wojny, nie było nadeń lepszego mistrza cechu, a miał on zwyczaj zagajać wszelką rozmowę słowami, że z wiosną rozpoczną się niepokoje na Bałkanach. Torpenhow roześmiał się, widząc go wchodzącego do pokoju.
— Co tam rozruchy na Bałkanach! Te państewka zawsze się czubią. Czy słyszałeś o powodzeniu Dicka?
— Tak. Zdaje się, że go bardzo okrzyczano? Mam nadzieję, że mu przycierasz rogów, jak należy. Od czasu do czasu przyda mu się nieco upokorzenia.
— Przydałoby mu się. Zaczyna mi się chłopak poufalić z tem, co uważa za swą sławę.
— Już tak prędko!... Na Jowisza, to-ci zuchwałym frajer! Nie wiem, jak tam z tą jego sławą, ale runie nieborak z pieca na łeb, jeżeli będzie sobie pozwalał na coś podobnego.
— I ja mu tak mówiłem. Nie wydaje mi się, jakoby on temu wierzył.
— Takim ludziom nie przemówisz nigdy do przekonania, skoro raz już na wierzch wypłyną. Cóż to za rumowisko na podłodze?
— Próbka jego świeżej głupoty, — odrzekł Torpenhow, poczem złożył rozdarte brzegi płótna i pokazał Nilghai’emu wyelegantowane malowidło. Ów przyglądał się przez chwilę i poświstywał.
— Chromolitografja! — ozwał się, — tandetna chromolitografja, wysmarowana dla połysku margaryną! Cóż go opętało, ażeby wyczyniać coś podobnego? A jednak... jakże trafnie uchwycił ton, na który można nabrać publikę, która myśli butami, a łokciami czyta! Przemyślna bezczelność tej roboty jest dla niej niemal że usprawiedliwieniem; jednakże on nie powinien nadal iść w tym kierunku. Czyż nie dość już się chełpił i zadzierał nosa? Wiesz, że ci ludzie nie mają w niczem poczucia właściwej miary. Gdy trzymać się będzie swej maniery, nazwą go drugim Detaille’m i trzeciorzędnym Meissonierem. Taka strawa powoduje wzdęcie u młodego źrebaka.
— Zdaje mi się, że Dicka niebardzo to obchodzi. Z równą słusznością mógłbyś go nazwać wilczkiem lub lwiątkiem i oczekiwać, by przyjął komplement wzamian za kość goleniową. Dick złożył w banku swą duszę... pracuje dla zdobycia forsy.
— Przypuszczam, że odkąd porzucił pracę na froncie, nie zdaje sobie sprawy z tego, iż zobowiązania służbowe pozostały te same, a zmienili się tylko właściciele.
— Skądże ma o tem wiedzieć? On uważa, że jest sam sobie panem.
— Tak uważa? Wywiodę go z błędu, o ile tylko prasa jeszcze nie skapcaniała do reszty. Winienem to uczynić ze względu na jego własne dobro. Nie zawadzi przetrzepać go zlekka po skórze.
— Wytrzep-że mu ją więc umiejętnie. Radbym sam złupić zeń skórę, ale zanadto go pokochałem.
— Ja nie mam skrupułów. Swojego czasu w Kairze był on na tyle zuchwały, iż próbował odbić mi kobietę. Wyszło mi to z pamięci, ale teraz znów sobie przypomniałem.
— Więc on potrafił zapędzić ciebie w kozi róg?
— Zobaczysz, gdy będę miał z nim do czynienia. Ale koniec końców, co tu świecić bakę? Zostaw go w spokoju, a on, jeżeli ma w sobie odrobinę istotnego powołania, powróci do domu, bądź skuliwszy ogon pod siebie, bądź dumnie nim wymachując. Więcej treści zawiera tydzień życia, aniżeli żywy tygodnik. W każdym razie ja go obazgrzę. Obazgrzę go porządnie w Kataklizmie.
— Szczęść ci Boże! mnie jednak się wydaje, że trzeba nielada żelaznego drąga, żeby Dicka poruszyć. W nim jakby dusza się wypaliła, zanim myśmy się z nim spotkali. Jest on niezmiernie podejrzliwy i okropnie niesforny.
— To rzecz jego usposobienia — rzekł Nilghai. — Tak samo bywa z końmi. Jednego wytłuczesz, a będzie ci pracował, drugiego wytłuczesz, to ci będzie wierzgał, inny zaś, gdy go wytłuczesz, pójdzie sobie na spacer, włożywszy ręce w kieszenie.
— Tak właśnie postąpił Dick — rzekł Torpenhow. — Zaczekaj, aż on przyjdzie. Przez ten czas będziesz mógł już tutaj rozpocząć pisanie swej filipiki. Pokażę ci parę ostatnich i najgorszych malunków w jego pracowni.

∗             ∗

Dick, chcąc otrząsnąć się z przykrego nastroju, instynktownie podążył nad bieżącą wodę. Oparł się o obmurowanie bulwarów i zapatrzył się w Tamizę, przelewającą się z szelestem pod przęsłami mostu Westminsterskiego. Zrazu rozmyślał o radzie Torpenhowa, lecz niebawem zgubił wątek myśli, zająwszy się, wedle swego zwyczaju, obserwowaniem twarzy rojnie tłoczących się przechodniów. Niektórzy mieli w rysach wypisane znamię śmierci i Dick zdumiewał się, widząc śmiech na ich ustach. Inni, przeważnie otyli i niezgrabnie zbudowani, promienieli miłością, inni znowu byli całkowicie zaprzątnięci pracą, niejako z nią sprzężeni — jednakowoż z nich wszystkich (Dick wiedział o tem) można było coś wykrzesać. Biedak przynajmniej zgodzi się, by on go studjował, bogacz zaś zapłaci za rezultat jego studjów. W ten sposób wzrośnie dlań szacunek w świecie, oraz jego kapitał w banku. Tem-ci lepiej dla Dicka. Nacierpiał się wpierw różnej biedy; teraz będzie brał dziesięcinę z cudzych nieszczęść.
Mgła na chwilę rozwiała się, a słońce, niby krwawy opłatek, zajaśniało na wodzie. Dick przyglądał się tej plamie, dopokąd nie posłyszał, jak szmer fal, przebiegających pomiędzy filarami mostu, cichł i zamierał, niby poplusk morza w czasie odpływu. Jakaś panienka, napastowana uporczywie przez amanta, krzyknęła bez żenady:
— A idźże sobie precz, bydlę!
Podmuch tego samego wiatru, który rozproszył był mgłę, cisnął Dickowi w twarz kłąb czarnego dymu z parowczyka, stojącego na kotwicy u stóp bulwaru. Dick na chwilę został oślepiony, poczem okręcił się wkółko i znalazł się twarzą w twarz — wobec Maisie.
Nie mylił się. Lata przerobiły dziecko w kobietę, ale nie odmieniły jej ciemno-szarych oczu, wąskich szkarłatnych warg, ani też silnie zarysowanych ust i podbródka; nadto, ażeby już wszystko było po staremu, miała na sobie obcisłą, szarą sukienkę.
Ponieważ dusza ludzka jest ograniczona i bynajmniej nie podlega własnym rozkazom, przeto Dick, postąpiwszy naprzód, zawołał po sztubacku:
— Hallo!
A Maisie odpowiedziała:
— Dicku, to ty?
Wówczas pomimowoli, — zanim mózg, wyrwany już z rozmyślań o rachunkach kasowych, miał czas zapanować nad nerwami — każde tętno w ciele Dicka jęło pulsować zawzięcie, a w ustach zaschło mu podniebienie. Mgła znów się zwarła, a skroś niej twarz Maisie wydawała się perłowo-białą. Nie rzekli ani słowa — tylko Dick przystąpił do jej boku i oboje razem podeszli do obwałowania, tak wspaniale dotrzymując sobie kroku, jak niegdyś w czasie wycieczek popołudniowych na iłowiska. Naraz Dick, głosem nieco schrypniętym, przemówił:
— Co się stało z Amommą?
— Zdechł, Dicku. Nie od kulek, — z przejedzenia. Zawsze był żarłoczny. Czy to nie zabawne?
— Tak... Nie... Czy masz na myśli Amommę?
— Ta-ak... Nie... To właśnie... Skąd się tu wziąłeś?
— Stamtąd! — wskazał na wschód poprzez mgłę. — A ty?
— O, ja mieszkam na północy... na czarnej północy... tam, gdzie się park kończy. Mam wiele zajęcia.
— Czemże się zajmujesz?
— Bardzo dużo maluję. To cała moja robota.
— Jakto? co się stało? Miałaś przecie trzysta funtów rocznie.
— Mam je jeszcze. Oddaję się malarstwu; oto wszystko.
— Czy jesteś sama?
— Mieszka ze mną jedna panienka. Nie idź tak prędko, Dicku, mylisz krok.
— Więc i to zauważyłaś?
— Pewnie, że zauważyłam. Ty zawsze mylisz krok.
— To prawda. Bardzo mi przykro. Czy kształciłaś się w malarstwie?
— A jakże. Mówiłam ci, że to uczynię. Byłam najpierw w Slade, potem u Mertona w St. John’s Wood, w wielkiej pracowni, potem był groch z kapustą... to znaczy, przeszłam do galerji Narodowej... a teraz pracuję u Kamiego.
— Ależ Kami jest chyba w Paryżu?
— Nie. Ma pracownię i szkolę w Vitry-sur-Marne. Pracuję u niego w lecie, a zimą mieszkam w Londynie. Jestem gospodynią na własnych śmieciach.
— Czy wiele sprzedajesz?
— Od czasu do czasu, ale niezbyt często. Oto mój autobus, muszę dostać się do niego, bo inaczej stracę pół godziny. Do widzenia, Dicku.
— Do widzenia, Maisie. Czy nie powiesz mi, gdzie mieszkasz? Muszę się znów zobaczyć z tobą... i może będę mógł ci się przydać. Ja... ja sam też trochę pacykuję.
— Będę może jutro w parku, jeżeli nie będzie światła odpowiedniego do pracy. Przechadzam się tam i zpowrotem od Łuku Marmurowego; jest to mój spacerek. Ale rzecz oczywista, że zobaczę się z tobą.
Weszła do omnibusu i została pochłonięta mgłą.
— No... niechże mnie... biesy porwą! — wykrzyknął Dick i powrócił do hotelu.
Torpenhow i Nilghai znaleźli go siedzącego na schodach, wiodących ku drzwiom pracowni, i powtarzającego z ogromną powagą owo zdanie.
— Wezmą cię djabli z kretesem, gdy ja się z tobą porachuję — ozwał się Nilghai, wznosząc swe olbrzymie cielsko z poza ramion Torpenhowa i powiewając arkuszem ledwie że obeschłego rękopisu. — Dicku, wieść powszechna głosi, że cierpisz na rozdęcie głowy.
— Hallo, Nilghai! Już zpowrotem? Jakże się miewają Bałkany i inne pomniejsze Bałkanki? Jedna część twej twarzy jest, jak zwykle, nieprawidłowo zarysowana.
— Mniejsza o to. Dano mi zlecenie zrąbać cię w prasie, Torpenhow wzbrania się to uczynić, ze względu na fałszywie rozumianą delikatność. Przejrzałem malowidła w twej pracowni. Są one poprostu haniebne.
— Oho! więc to tak? Jeżeli myślisz, że potrafisz mnie zjechać, to się bardzo mylisz. Umiesz tylko opisywać, przyczem, żebyś miał się gdzie obrócić na papierze, potrzebujesz tyle miejsca, co okręt towarowy linji Indyjsko-orjentalnej. Ale mów dalej, byle prędko. Idę spać.
— Hm! Hm! Hm! Część pierwsza artykułu zajmuje się wyłącznie twojemi obrazami. A oto zakończenie: „Za pracę, wykonywaną wbrew wnętrznemu przeświadczeniu, za talent, zmarnowany na produkowaniu powszedniej lichoty, za trudy, łożone lekkomyślnie na powzięty zgóry cel zyskania sobie łatwego poklasku ze strony płochej, za modą goniącej publiczności“...
— Aha, to „Ostatni strzał“ w drugiem wydaniu. Mów dalej!
—... „publiczności, czeka go tylko jeden koniec: — zapomnienie, które wyprzedza ludzka cierpliwość, a pustym nagrobkiem okrywa wzgarda. Pan Heldar winien jeszcze uczynić wszystko, co w jego mocy, by się uchronić od losu, który mu zagraża.“
— Uu-o! u-uo! u-uo! u-uo! u-uo! — ozwał się Dick gburowato. — Jest to niezdarne zakończenie i tania sieczka gazeciarska, ale kryje ono w sobie całkowitą prawdę. Mimo to jednak, — tu skoczył na równe nogi i pochwycił rękopis, — ty porąbany, znieprawiony, potłuczony stary zawalidrogo! gdy tylko zaczyna się jakaś wojna, zaraz wysyłają ciebie, abyś nasycał bestjalską krwiożerczość ślepej i zwyrodniałej publiczności angielskiej. Ona teraz nie posiada aren cyrkowych, zato musi mieć specjalnych korespondentów. Jesteś opasłym gladjatorem, który występuje z zapadni cyrkowej i bajdurzy o tem, czemu się przyglądał. Stoisz akurat na tem poziomie, co sprężysty arcypasterz, uprzejma aktorka, pustoszący orkan lub... moja własna, miła osoba. I tobie się ubrdało uczyć mnie mojego rzemiosła! Nilghai, gdyby nie szkoda mi było fatygi, zamieściłbym w czterech pismach twoją karykaturę!
Nilghai skoczył jak oparzony. Rzecz podobna nie przyszła mu do głowy.
— A teraz zabiorę ci ten świstek i podrę go w kawałki... o tak! — i rękopis, cały w strzępkach, sfrunął z trzepotem w czarną studnię klatki schodowej.
— Idź do domu, Nilghai — rzekł Dick; — powróć na swoje samotne loże i zostaw mnie w spokoju! Mam ochotę wyspać się do jutra.
— Co znowu, jeszcze niema siódmej! — ozwał się ze zdumieniem Torpenhow.
— Może sobie być i druga po północy, nic mnie to nie obchodzi, — odrzekł Dick, cofając się ku drzwiom pracowni. — Muszę się zmagać z ciężkiem przesileniem i wcale nie chce mi się jeść kolacji.
Zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz.
— Co tu począć z takim człowiekiem? —. zagadnął Nilghai.
— Zostaw go w spokoju. Widzisz, że chłop ma fijoła.
O jedenastej zaczął się ktoś dobijać do drzwi pracowni.
— Czy Nilghai jest jeszcze u ciebie? — ozwał się głos od wewnątrz. — W takim razie powiedz mu, żeby wszystkie swe wyświechtane brednie streścił w jednym aforyzmie: „Tylko ludzie wolni są związani i tylko ludzie związani bywają wolni.“ Powiedz mu, Torp, że jest idjotą, a ja drugim.
— Dobrze! Wyleź i zjedz kolację. Palisz na czczo.
Nie było odpowiedzi.



ROZDZIAŁ V.

On rzecze: — „Mam-ci ja tysiąc mężów,
Co baczą na me każde skinienie!
Koło Tyne wieżyc dziewięciu panem
I trzech nad Tillem się mienię!“

Ona odpowie: „Twój tysiąc ludzi,
Twe zamki — w małej dla mnie są cenie!
Musisz pójść za mną i być gotowym
Na każde moje skinienie“.
(Pan Hoggie i wróżki).

Nazajutrz Torpenhow zastał Dicka pogrążonego w bezczynnej zadumie i w kłębach dymu tytoniowego.
— No, jakże się czujesz, warjacie?
— Nie wiem. Staram się właśnie to sobie uświadomić.
— Lepiej wziąłbyś się do jakiej pracy.
— Być może, ale mi się całkiem nie śpieszy. Zrobiłem odkrycie, Torp! W moim kosmosie zawiele miejsca zajmuje jaźń.
— Niezupełna to prawda! Czy to objawienie zawdzięczasz naukom moim, czy Nilghai’ego?
— Przyszło mi ni stąd ni zowąd, a zapisać je należy w zupełności na mój rachunek. Zawiele egoizmu... o, jeszcze jak zawiele! A teraz idę do roboty.
Przewrócił kilka niewykończonych szkiców, pobębnił palcami po świeżem płótnie, wyczyścił trzy pendzle, poszczuł Binkie’go na stojącego manekina, przetrząsnął z hałasem zbiór oręża i rynsztunków, a potem niespodzianie wyszedł z mieszkania, oznajmując, że dość się już napracował w dniu dzisiejszym.
— To wprost nieprzyzwoicie — rzekł Torpenhow, — i pierwszy to raz się zdarza, że Dick zmarnował jasny poranek. Może odkrył, że ma duszę lub temperament artystyczny, albo coś równie cennego. Oto skutki pozostawienia go samopas przez cały miesiąc. Może on gdzieś tam chadzał na jakieś wieczory. Muszę to zbadać.
Zadzwonił na starego, łysego zarządcę pensjonatu, którego nic nie zdołało nigdy przerazić ani zakłopotać.
— Panie Beeton, czy przez ten czas, gdy mnie nie było w mieście, p. Heldar stołował się poza domem?
— Przez cały ten czas ani razu nie ubierał się w strój wizytowy, łaskawy panie. Przeważnie jadał w domu, ale raz, czy dwa, powracając z teatru, przyprowadził z sobą na górę kilku niezwykle podochoconych młodych panów. O, byli też rozochoceni! Panowie tam na poddaszu nieraz wyrabiacie, co się wam podoba, ale zdaje mi się, panie łaskawy, że upuszczać laskę z piątego piętra na dół, a potem schodzić całą gromadą przez cztery piętra, ażeby ją podnieść, śpiewając przytem: „Przynieśno wódki, drogi Wilusiu“... i to nie raz i nie dwa, ale kilkadziesiąt razy... znaczy to nie mieć litości dla innych lokatorów. Zawsze powiadam: „Czyńcie tak, jak chcecie, by wam czyniono“. To moja zasada.
— Ma się rozumieć! Ma się rozumieć! Mam skrupuły, że poddasze nie jest najspokojniejszem ze wszystkich pięter w tym domu.
— Nie uskarżam się, panie łaskawy. Rozmówiłem się grzecznie z panem Heldarem, a on się roześmiał i dał mi lanszaft mojej połowicy, tak wyborny, kiej oleodruk. Nie jest-ci on tak utrafiony, jak na fotografji, ale powiadam zawsze: „Darowanemu koniowi nie zaglądaj w zęby.“ Stroju wizytowego pan Heldar całemi tygodniami nie miał na sobie.
— Wobec tego wszystko w porządku — rzekł do, siebie Torpenhow. — Bibki wychodzą ludziom na zdrowie, a Dick ma tęgą głowę... ale kiedy kobietki zaczną do niego robić oczka, wówczas nie ręczę za niego... Binkie, nie bądź nigdy człowiekiem, mała psino. Są to wstrętne bydlęta, które dopuszczają się okropnych niedorzeczności.
Dick skierował się w stronę północy, idąc naprzełaj przez park, atoli w myśli kroczył teraz wraz z Maisie po iłowatej płaskoci nadmorskiej, śmiał się głośno, przypominając sobie ów dzień, gdy przystroił frendzelkami papierowemi rogi Amommy, za co Maisie, blada od złości, uderzyła go kułakiem. Jakże długie wydawały się owe cztery lata, ponownie oglądane, i jakże ściśle osoba Maisie wiązała się z każdą ich godziną! Oto na morzu sroży się burza, a Maisie w szarej sukieńczynie stoi na wybrzeżu, odgarniając z przed oczu zmoknięte włoski i śmiejąc się z łodzi rybackiej, co pędem gna ku domowi; to znowu spieka słoneczna praży błotnistą wydmę, a Maisie urągliwie węszy noskiem, zadarłszy podbródek do góry; to znów Maisie ucieka przed wiatrem, który smaga pobrzeżne wiszary i miota piasek, niby śrót, dokoła jej uszu; kiedyindziej zaś Maisie, wielce spokojna i Bogu ducha winna, opowiada pani Jennett niestworzone historje, w czem Dick jej wtóruje mniej wyszukane mi krzywoprzysięstwami; jeszcze kiedyindziej, Maisie przeskakuje ostrożnie z kamyka na kamyk, zaciskając zęby i silnie dzierżąc w rękach pistolet; wreszcie, Maisie w szarej sukience siedzi na trawie pomiędzy wylotem działa a kiwającym się żółtym makiem nadmorskim... Obrazy, jeden po drugim, przesuwały się szybko przed jego oczyma, a ostatni przetrwał najdłużej. Dick czuł całkiem szczęśliwy pod wpływem jakiegoś błogiego spokoju, który był zarówno czemś nowem dla jego duszy, jako też czemś obcem jego przeżyciom. Ani mu przez głowę nie przeszło, że można było czas zapełnić czemkolwiek innem, jak tylko bezczynną przedpołudniową włóczęgą po parku.
— Teraz jest przepyszne światło do pracy — mówił, przypatrując się pobłażliwie swemu cieniowi. — Niejeden biedak powinien dziękować za to niebiosom. A oto Maisie.
Szła ku niemu od Łuku Marmurowego i mógł się przekonać, że żadna z właściwości jej chodu nie uległa zmianie. Było mu miło, że znalazł w niej jeszcze dawną Maisie, — możnaby powiedzieć — swą sąsiadkę z przyległego pokoju. Nie wymienili pomiędzy sobą żadnych pozdrowień, gdyż i dawniej nie było to ich zwyczajem.
— Cóż ty porabiasz poza pracownią o tej godzinie? — zagadnął Dick tonem człowieka, upoważnionego do zadawania pytań.
— Próżnuję. Nic, tylko próżnuję. Rozgniewał mnie jakiś tam podbródek, malowany przeze mnie, więc go wyskrobałam. Zostawiłam go potem na kupce palet i wyszłam z domu.
— Wiem, co to szpachtlowanie. Jakiż to miał być obraz?
— Głowa... ot taka z fantazji... nie udawała mi się wcale... okropna rzecz!
— Nie lubię zbytniego wyskrobywania, gdy maluję ciało ludzkie. Karnacja nabiera szorstkości w miarę obsychania malowidła.
— Nie będzie tego, gdy ktoś wyciera umiejętnie.
To mówiąc, Maisie jęła wymachiwać ręką, ażeby unaocznić swą metodę. Biały mankiecik obryzgany był farbą. Dick roześmiał się.
— Jesteś niechlujna jak zawsze.
— Tyczy się to chyba ciebie. Spójrz-no na swój własny mankiet.
— Dalibóg, na Jowisza! on jeszcze gorszy od twojego. Zdaje mi się, żeśmy się niewiele zmienili w czemkolwiek. Warto jednak sprawdzić.
Przyjrzał się Maisie krytycznem okiem. Blado-niebieska mgła dnia jesiennego wkradła się pomiędzy pnie drzew parkowych, tworząc tło, na którem rysowała się szara suknia Maisie, czarny, aksamitny beret ponad czarnemi włosami oraz stanowczy zarys jej twarzy.
— Nie, tu się nic nie zmieniło. Jak to dobrze! Czy pamiętasz, jakem przytrzasnął ci włosy wieczkiem walizki?
Maisie skinęła, mrużąc oczy, i obróciła się do Dicka całą twarzą.
— Zaczekaj chwilę, — rzekł on. — Usta ci nieco obwisły w kącikach. Któż to ci dokuczał, Maisie?
— Nikt inny, tylko ja sama. Zdaje się, że nigdy nie posunę się w robocie, mimo, że niemało łożę w nią wysiłków, a Karni powiada...
— „Continuez, mesdemoiselles. Continues toujours, mes enfants“! Za pozwoleniem, Karni jest przygnębiający.
— Tak, ma on taki właśnie sposób mówienia. Ostatniego lata mówił mi, że się poprawiłam i że tego roku pozwoli mi wystawiać.
— Chyba nie tutaj?
— Pewnie, że nie. W salonie.
— Wysoko latasz.
— Dość już długo biłam skrzydłami. Gdzie ty wystawiasz, Dicku?
— Nie wystawiam. Ja sprzedaję.
— Jakiż jest więc twój kierunek?
— Czyś nie słyszała? — Dickowi oczy szeroko się otwarły. Było-ż to rzeczą możliwą? Rozejrzał się wokoło, chcąc znaleźć jakiś sposób, by ją przekonać. Znajdowali się nieopodal Łuku Marmurowego. — Chodźno ze mną kawałek na ulicę Oxfordzka, to ci pokażę.
Przed sklepem z rycinami, dobrze znanym Dickowi, stała gromadka ludzi.
— Tam wewnątrz jest parę reprodukcyj moich obrazów — ozwał się, tłumiąc triumf w głosie. Jeszcze nigdy powodzenie nie miało dlań tak słodkiego smaku. — Widzisz, jakiego rodzaju rzeczy maluję. Czy ci się to podoba?
Maisie wpatrzyła się w dziki, skłębiony impet polowej baterji, przechodzącej do działania pod obstrzałem. Tuż poza Maisie stali w tłumie dwaj artylerzyści.
— To-ci pognali tego prawego licowego! — mówił jeden z nich. — Rwie z kopyta, aż się kurzy, ale dyć muszą zrównać się z innemu Ten woźnica lepiej powozi niż ty, Tomku. Przypatrz się, jak-ci on wymustrował swego konia.
— Numer 3-ci za najbliższem wstrząśnieniem oderwie się od jaszczyka, — brzmiała odpowiedź.
— Nie, nie oderwę się. Czy widzisz, jak stopa jego lawety jest mocno okuta żelazem? Wszystko tu na miejscu.
Dick przyglądał się twarzy Maisie, odąwszy się radością i podstępnym, nieopanowanym a prostaczym triumfem. Ją bardziej zaciekawiała gromadka widzów niż sam obraz; to pierwsze bardziej trafiało jej do zrozumienia.
— Tego pragnęłam! O, tego właśnie pragnęłam! — ozwała się nakoniec szeptem.
— To ja... wszystko ja! — rzekł Dick spokojnie. — Popatrz-no na ich twarze. Obraz przypadł im do gustu. Oni nie wiedzą, czemu to przypisać, że tak szeroko otwarli oczy i usta, ale ja wiem. Wiem mianowicie, że mój obraz jest dobry.
— Tak. Ja to widzę. O, jakże to trudno dojść do czegoś takiego!
— Tak, dojść!... istotnie! Musiałem iść w świat, by tego poszukiwać. I cóż sądzisz?
— Nazywam to powodzeniem. Powiedz mi, jakeś się tego dobił.
Powrócili do parku, a Dick jął rozwijać legendę swoich przygód i czynów, z całą chełpliwością młodego mężczyzny, rozmawiającego z kobietą. Od samego początku opowieści przez cały wątek wspomnień wciąż tylko migało: ja — ja — i ja — tak jak się migają słupy telegraficzne przed oczyma podróżnego. Maisie słuchała i kiwała głową; dzieje osamotnienia Dicka i jego borykania się z losem nie wzruszały jej ani na włosek. Na końcu każdego epizodu dodawał konkluzję:
To zaś dało mi pewne wyobrażenie o stosowaniu kolorów —... albo też światła, czy też czemkolwiek była rzecz owa, którą zamierzał był wytropić i zrozumieć. Wodził ją bez wytchnienia po połowie świata, a mówił tak, jak jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mu się mówić. W tym przypływie wezbranej egzaltacji ogarniało go bezmierne pożądanie, ażeby porwać tę dziewczynę, co kiwała główką i odzywała się: „Rozumiem; mów dalej“... — porwać ją i unieść hen z sobą, jako że była to Maisie... i jako że ona rozumiała... i jako że ona prawnie doń należała, a była kobietą upragnioną nad wszystkie kobiety. Nagle, ni stąd ni zowąd, przerwał opowiadanie.
— Tak to zdobyłem wszystko, czegom żądał, — dopowiedział — a musiałem o to walczyć niemało. Teraz ty opowiadaj.
Opowiadanie Maisie było niemal tak szare, jak jej sukienka. Zawierały się w niem lata cierpliwych, żmudnych mozołów, popartych jakąś dziką dumą, która nie dała się przełamać, chociaż handlarze obrazów stroili z niej drwiny, choć mgły odwlekały robotę, choć Karni był nieuprzejmy, niekiedy nawet i zjadliwy, a dziewczęta w innych pracowniach kłuły ją w oczy swą ogładą. Jaśniejszemu plamami w tej szarzyźnie wątku opowieści było przyjęcie tego lub owego obrazu na wystawę gdzieś w zapadłej prowincji, lecz całość zamknęła się — często już przedtem powtórzoną — śpiewką:
— Tak więc widzisz, Dicku, że mimo wytężonej pracy nie zdobyłam sobie powodzenia.
Wówczas litość przejęła serce Dicka. Zupełnie tak samo mówiła Maisie, gdy nie mogła trafić w groblę — na pół godziny przedtem, zanim go pocałowała. A było to jakby wczoraj.
— Nie martw się — odezwał się. — Powiem ci coś, byłeś mi tylko chciała uwierzyć. — Słowa płynęły same według własnego ładu i składu. — Cała ta rzecz, razem wzięta, nie jest warta jednego żółtego maku... tego co rósł, — taki wielki — nad morzem, koło fort Keeling.
Maisie nieco się zarumieniła.
— Dobrze ci tak mówić, ale tyś zdobywał powodzenie, a jam go nie miała.
— Pozwól więc, że ci coś powiem. Wiem, że zrozumiesz. Maisie, moja droga, brzmi to nieco niedorzecznie, ale te dziesięć lat wcale nie istniało, a ja znów jestem tu z powrotem. Doprawdy, jest zupełnie tak samo, jak wtedy. Czy tego nie widzisz? Ty jesteś teraz samotna i ja jestem samotny. Na cóż się martwić? Zamiast się trapić, pódź do mnie, moje kochanie.
Maisie końcem parasolki wierciła dołek w plasku; oboje usiedli na ławce parkowej.
— Rozumiem — wymówiła powoli. — Ale mam do wykonania pracę... i muszę ją wykonać.
— Wykonywaj ją więc ze mną, kochana. Nie będę ci przeszkadzał.
— Nie, nie potrafię. To moja praca... moja... moja... moja!... Przez całe życie byłam pozostawiona sama sobie i nie chcę należeć do nikogo, jak tylko do siebie samej. Przypominam sobie te dzieje tak samo jak i ty... ale to się nie liczy... Byliśmy wówczas małemi dziećmi i nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Dicku, nie bądź samolubem. Zdaje mi się, że widzę przed sobą drogę do małego sukcesu w roku następnym. Nie oddalaj się ode mnie.
— Przepraszam cię, kochana. Zawiniłem, przemawiając tak niedorzecznie. Nie mogę wymagać, byś wyrzekała się całego swego życia dlatego tylko, żem ja powrócił. Powrócę na swoje miejsce i zaczekam nieco.
— Ależ, Dicku, ja nie pragnę, abyś odchodził... kędyś precz... z widnokręgu... mego życia... teraz, gdy zaledwie powróciłeś.
— Jestem na twe rozkazy; daruj mi.
Jej małą, zafrasowaną twarzyczkę pożerał Dick oczyma, w których był wyraz triumfu, gdyż nie mogło mu się to w głowie pomieścić, by Maisie prędzej, czy później miała odmówić mu swej miłości — skoro on ją tak kochał.
— Jest to z mej strony niewłaściwe — mówiła Maisie, wolniej niż poprzednio; — jest to niewłaściwością i samolubstwem... ale, och, byłam tak samotna! Nie, ty nie rozumiesz. Teraz zobaczyłam cię znowu... jest to niedorzecznością, ale pragnę włączyć cię w krąg mego życia.
— Rzecz zrozumiała. Przecież należymy do siebie.
— Tak nie jest... ale tyś zawsze mnie rozumiał, a praca moja zawiera tak wiele spraw, w których, mógłbyś mi być pomocny. Znasz się na wielu rzeczach i na sposobach, jak czynić należy. Musisz się znać.
— Muszę... tak mniemam... chyba że nie znam sam siebie. Wobec tego przypuszczam, że nie zależy ci na tem, by stracić mnie zupełnie z oczu, i pragniesz, żebym ci dopomagał w pracy?
— Tak, ale pamiętaj, Dicku, że z tego nic nie wyjdzie. Oto, widzisz dlaczego czuję się tak samolubną. Niech wszystko pozostanie tak jak jest. Ja pragnę tylko twej pomocy.
— Będziesz ją miała. Ale zastanówmy się. Muszę wpierw zobaczyć twe obrazy, zbadać twoje szkice i dowiedzieć się o twoich tendencjach. Żebyś wiedziała, co gazety wypisują o moich tendencjach! Wówczas będę ci służył dobrą radą, a ty będziesz malowała, stosując się do niej. Czy nie tak, Maisie?
W oczach Dicka znów zajaśniał błysk niecnego triumfu.
— Bardzo to pięknie z twej strony... aż nazbyt pięknie. Bo ty pocieszasz się tem, co nigdy się nie stanie... i ja wiem o tem, a mimo to pragnę cię zatrzymać. Nie chciej mi później czynić wyrzutów.
— Do tej sprawy przystępuję z otwartemi oczyma. Zresztą królowa nie może wyrządzać krzywdy. To nie twoje samolubstwo wywiera na mnie takie wrażenie ale śmiałość, z jaką zamierzasz mną się posłużyć.
— Phi! Jesteś tylko Dick... i sprzedawca rycin.
— Doskonale! tem właśnie jestem. Ale Maisie, czy ty wierzysz, że cię kocham? Nie chcę, byś sobie zawracała głowę jakiemiś tam bredniami o uczuciach siostrzanych, czy braterskich.
Maisie spojrzała na chwilę wgórę i opuściła oczy.
— To rzecz niemądra, ale... wierzę. Pragnę, żebym mogła cię odprawie od siebie, zanim pogniewasz się na mnie. Ale... ale ta panna, co mieszka ze mną, ma rude włosy i jest impresjonistką, a nasze poglądy stale się różnią.
— Tak też jest i z naszemi poglądami, jak mi się zdaje. Mniejsza o to. Od dziś za trzy miesiące będziemy się oboje z tego śmiali.
Maisie potrząsnęła smutnie głową.
— Wiedziałam, że nie chcesz zrozumieć i że cię to tylko więcej zaboli, gdy się o tem przekonasz. Spójrz-no mi w twarz, Dicku, i powiedz, co widzisz.
Powstali i przez chwilę spoglądali sobie nawzajem w oblicza. Mgła gęstniała i tłumiła gwar uliczny Londynu poza sztachetami ogrodu. Dick przywołał całą, tak żmudnie zdobytą, znajomość twarzy ludzkich, ażeby ześrodkować ją na oczach, ustach i podbródku pod czarnym, aksamitnym beretem.
— To ta sama Maisie, a oto ten sam ja, co dawniej — odezwał się. — Oboje mamy wybredne zachcianki osobiste, a jedno z nas winno się przełamać. A teraz co do przyszłości. Muszę kiedy przyjść do ciebie i obejrzeć twoje obrazy... zdaje się, że najlepiej wtedy, gdy rudowłosej panienki nie będzie w domu.
— Niedziela jest dla mnie dniem najdogodniejszym. Musisz przychodzić w niedzielę. Mam mnóstwo takich rzeczy, które chcę omówić i zasięgnąć co do nich twej rady. A teraz muszę wracać do roboty.
— Postaraj się wybadać przed najbliższą niedzielą, kim ja jestem — rzucił Dick. — Nie wierz na słowo niczemu, com ci opowiedział. Do widzenia, kochanie, a niechże cię Bóg ma w swej opiece!...
Maisie umknęła wdal, jak mała szara myszka. Dick przyglądał się jej, póki nie znikła mu z oczu, ale nie słyszał, jak ona mówiła do siebie, bardzo trzeźwo:
— Jestem nędznicą... potworną, samolubną nędznicą. Ale to przecie Dick... A Dick to zrozumie.
Nikt jeszcze nie zdołał wyjaśnić, co właściwie się dzieje, gdy nieodparta siła natknie się na niewzruszony słup — pomimo że wielu ludzi nad tem myślało głęboko, tak jak myślał Dick w tej chwili. Próbował się upewnić, że w ciągu kilku tygodni Maisie da się samą jego obecnością i rozmową naprowadzić na lepszą drogę myślenia... Ale niebawem aż nazbyt wyraźnie przypominał sobie jej twarz i wszystko, co było na niej wypisane.
— Jeżeli znam się choć trochę na ludziach — mówił sobie, — to w tej twarzy wszystko można wyczytać prócz miłości. Powinienem był to sobie uświadomić... tego podbródka i tych ust nie można pozyskać za żadne skarby. Ale ona ma słuszność. Ona ma świadomość swych celów, i zamierza je osiągnąć. Co za bezczelność! Mną się posługiwać! Mną tylko jednym ze wszystkich ludzi na całym świecie! Ale, koniec końców, ona jest tylko Maisie! nic nie zdoła zmienić tego faktu... a dobrze żem się znów z nią obaczył. Sprawa ta widocznie już od lat całych fermentowała i klarowała się w mym mózgu. Ona będzie się mną posługiwała, jak ja posługiwałem się Binatem w Port Saidzie. Będzie to nieco przykre. Będę się z nią widywał co niedzielę — jak kawaler zalecający się do pokojówki. Ona niezawodnie będzie też do mnie zaglądała od czasu do czasu; a jednak... te usta nie wyglądają na uległe. Będę wciąż pożądał jej pocałunków, a będę musiał przyglądać się jej obrazom (nawet nie wiem, w jakim rodzaju ona maluje) i ględzić o sztuce... sztuce kobiecej! Przeto niech djabli wezmą wszelkie odmiany sztuki teraz, zawsze i na wieki wieków, amen! Kiedyś sztuka wyświadczyła mi dobrą przysługę a teraz staje mi na drodze... Powrócę do domu i zajmę się sztuką.
Gdy Dick był już w połowie drogi do pracowni, został rażony okropną myślą — podsunął mu ją widok jakiejś samotnej kobiety, której sylwetka rysowała się we mgle.
— Ona jest tu samiuteńka w Londynie, razem z jakąś rudowłosą impresjonistką, która pewno odznacza się strusią strawnością żołądka; większość ludzi rudowłosych tem się odznacza... Maisie to małe i żółciowe chuchro. One tam pewno odżywiają się tak, jak wszystkie kobiety samotne... obiad i kolacja o byle jakiej godzinie, a herbata przy każdym posiłku. Pamiętam, jak wyglądało to gromadne i bezładne życie, które zwykli wieść studenci w Paryżu. Ona każdej chwili może zapaść w chorobę, a ja nie będę mógł jej dopomóc. Fi — fi! to rzecz dziesięć razy gorsza, niż mieć żonę!
Torpenhow przybył o zmroku do pracowni i przyjrzał się Dickowi oczyma pełnemi onej surowej miłości, jaka wywiązuje się pomiędzy ludźmi, którzy wspólnie pchali taczkę żywota i sprzęgli się nawyknieniem, zażyłością i wzajemnem wtajemniczeniem w trudy swego zawodu, Jest to zacna miłość, więc mimo że dopuszcza — a nawet podnieca — zwady, przymówki i najbardziej opryskliwą szczerość, to jednak nie wygasa, ale owszem rośnie ustawicznie i zdoła przetrwać próbę wszelkiej rozłąki czy złego postępowania.
Dick, oddawszy w ręce Torpenhowa napełnioną fajkę, popadł w milczące zadumanie. Myślał o Maisie i o jej przypuszczalnych potrzebach. Było dlań rzeczą zgoła nową myśleć o kimkolwiek poza Torpenhowem, który i tak umiał myśleć o sobie. Oto więc Dick nakoniec znalazł upust dla onej równowagi swych finansów. Mógł teraz z barbarzyńską rozrzutnością przystrajać Maisie klejnotami — założyć gruby, złoty łańcuch na tę smukłą szyjkę, bransolety na te okrągluchne ramiona, a drogocenne pierścienie na jej ręce... na te chłodne, powściągliwe, nie opierścienione ręce, które on obejmował swojemi dłońmi. Była to myśl niedorzeczna, gdyż Maisie nie pozwoliłaby mu włożyć nawet jednej obrączki na jeden jej paluszek i wyśmiewałaby się ze złotych błyskotek. Lepiej byłoby siedzieć z nią spokojnie o szarej godzinie, opasawszy jej szyję i przytuliwszy do siebie jej twarzyczkę, jak przystało na męża i żonę...
Obuwie Torpenhowa jakoś dziwnie skrzypiało w ów wieczór, a jego donośny głos rozlegał się chrapliwie. Dick ściągnął brwi i mruknął brzydkie słowo... albowiem dotąd wszelkie swoje powodzenia uważał za rzecz sobie należną i jako częściowe wynagrodzenie za dawne niewygody, teraz zaś został w swym dumnym pochodzie zatrzymany przez kobietę, która wszystkie jego triumfy przyjmowała do wiadomości i nie okazała mu natychmiastowego zainteresowania.
— Dalibóg, mój stary, — odezwał się Torpenhow po kilku daremnych próbach nawiązania rozmowy, — chyba nie zraziłem cię niczem, com powiedział przed chwilą?
— Ty? Nie. Jakże mógłbyś mnie obrazić?
— Czy wątroba nie w porządku?
— Prawdziwie zdrowy człowiek nie wie, że posiada wątrobę. Jestem tylko... ot tak trochę zły na wszystko wogóle... Zdaje mi się... że to płynie z duszy.
— Prawdziwie zdrowy człowiek nie wie, że posiada duszę. Skądże ci przyszła ochota na tego rodzaju zbytki?
— Samo z siebie to przyszło. Jakiż to człowiek powiedział, że jesteśmy wszyscy wyspami, co krzykiem przesyłają sobie wzajem mylne wieści poprzez oceany niezrozumienia?
— Ktokolwiek to był, miał rację... z wyjątkiem tego co mówił a propos niezrozumienia. Nie przypuszczam, jakobyśmy się wzajemnie nie rozumieli.
Błękitnawy dym, odbiwszy się od powały, jął zwijać się w kłęby. Naraz Torpenhow podsunął przypuszczenie:
— Dicku, czy to aby nie kobieta?
— Idź-że do kata, jeżeli tu coś choćby zdaleka przypomina kobietę. Jeżeli jeszcze raz zaczniesz mi bajać ten sposób, wynajmę sobie pracownię o ścianach z czerwonej cegły, pełną biało malowanych sprzętów oraz begonij i petunij, poustawianych między doniczkowemi palmami (po 36 pensów), porozwieszam wszystkie swoje obrazy na pluszowych plastronach anilinowej barwy i będę do tej budy zapraszał każdą kobietę, która szczeka, burczy i jęczy o tem, co według jej podręczników nazywa się sztuką... Ty zaś Torpie, będziesz je przyjmował w tabaczkowym surducie aksamitnym, żółtych spodniach i pomarańczowym krawacie. Tobie w to graj!
— Zbyt marne widoki, Dicku. Pewien człek lepszy od ciebie, klnąc na czem świat stoi, wyrzekł się przepysznej sposobności. Tyś zaszedł ponoś za daleko, niemniej jaki on wówczas. Oczywiście nie moja to sprawa, niemniej pociechę mi sprawia myśl, że gdzieś tam na świecie szykuje się na ciebie straszna chłosta. Czy przyjdzie ona z nieba, czy z ziemi, tego nie wiem, ale nadejdzie niechybnie i nieco cię upokorzy. Oj, zdałyby ci się cięgi!
Dick zadrżał.
— Dobrze — ozwał się. Gdy ta oto wyspa się wyłoni z obszarów morza, pocznie ona wołać na ciebie.
— Będę nawiedzał ten zakątek i pomogę wyspie jeszcze lepiej się wyłaniać. Ale pleciemy androny. Chodź ze mną do teatru.

∗             ∗


ROZDZIAŁ VI.

 „Choćbyś wiódł hufiec z tysiąca ludzi,
Napróżno ściągasz koniowi wodze...
Zanim powiedziesz Królową Wróżek,
Serce zaboli cię srodze“.
On wraz z strzemiona wysadził nogę,
Wypuścił cugle — by ktoś go urzekł —
I był związany ręką i stopą
Z księżniczką krainy Wróżek.
(Pan Hoggie i Wróżki).

W kilka tygodni później, którejś nader mglistej niedzieli, Dick wracał przez park do swej pracowni. Oto jest widocznie — mówił sobie — owa chłosta, którą Torp miał na myśli. Boli mnie ona bardziej, niżem się spodziewał... ale królowa nie może postępować niesłusznie... Przytem ona ma z pewnością jakie takie pojęcie o rysowaniu.
Dopiero co odbył wizytę niedzielną u Maisie — stale pod strażą zielonych oczu rudowłosej impresjonistki, którą znienawidził z samego wejrzenia — i doznawał dotkliwego uczucia wstydu. Co niedzielę, wkładając na siebie najlepsze ubranie, udawał się do obskurnego domu na północ od parku — zrazu by zobaczyć obrazy Maisie, następnie, by je krytykować i udzielać rad, skoro przekonał się, że były to twory tego rodzaju, iż wyszłaby im na dobre jego rada. Co niedziela (a z każdemi odwiedzinami rosła jego miłość) był zmuszony przytłaczać i z drogi zawracać swe serce, co, usiadłszy mu na wargach, zachęcało go, by pocałował Maisie — a czyniło to niejeden raz i zawsze z wielką usilnością. Co nidziela rozsądek jego, przeważając nad sercem, ostrzegał go, że Maisie jest jeszcze nie do zdobycia i że najlepszą rzeczą będzie rozmawiać możliwie najpoważniej o tym fachu, który dla niej był wszystkiem na świecie. Tak więc z wyroków losu musiał znosić ciągłe katusze w tej pracowni, zbudowanej ponad wilgotnym ogrodem, na tyłach zmurszałego, zatęchłego pałacyku, gdzie nic nie było na właściwem miejscu i gdzie nikt nawet nigdy nie zaglądał... musiał cierpieć i przypatrywać się Maisie, krzątającej się koło filiżanek. Czuł wstręt do herbaty, ale ponieważ dawała mu ona możność zabawienia nieco dłużej w towarzystwie Maisie, przeto z nabożeństwem spijał tę lurę... zaś rudowłosa dziewoja siedziała na stosie rupieci i wlepiała weń oczy, nic nie mówiąc. Przyglądała mu się ustawicznie. Raz — i tylko raz jedyny — gdy impresjonistka opuściła pracownię, Maisie pokazała mu album, zawierający parę marnych wycinków z gazet prowincjonalnych; były to króciuchne i przelotne wzmianki o jej obrazach, posłanych na wystawy, urządzane kędyś po zapadłych zakątkach. Dick schylił się i ucałował powalany farbą jej paluszek, spoczywający na otwartej stronie.
— O moja droga, moja droga, — bąknął, — czy ty przywiązujesz wagę do tych szpargałów? Rzuć je do kosza.
— Nie wyrzucę, póki nie zdobędę czegoś lepszego! — odparła Maisie, zamykając książkę.
Wówczas Dick, nie żywiąc żadnych względów dla publiczności, natomiast wielki szacunek dla dziewczęcia, jął rozważnie jej wyłuszczać, że, celem zapewnienia jej większej ilości tych upragnionych wycinków, gotów jest wymalować obraz, który Maisie podpisałaby jako swój własny.
— E dzieciństwo! — odpowiedziała Maisie, — nie spodziewałam się tego po tobie. To musi być moje dzieło. Moje... moje... moje!
— Idź rysować medaljony dekoracyjne na domy bogatych piwowarów. W sam raz ciebie stać na to! — uniósł się Dick, zły i rozgoryczony.
— Stać mnie na lepsze rzeczy, niż medaljony, Dicku! brzmiała odpowiedź, której ton przypominał nieulękłe odezwania się szarookiej drobiny wobec pani Jennett. Dick byłby kornie się uniżył, gdyby ruda dziewoja nie wtargnęła w tej chwili do pokoju.
W następną niedzielę złożył u stóp Maisie mały prezent, w postaci ołówków, które potrafiły niemal same rysować, oraz farb, co do których trwałości miał niezbitą pewność, i z widoczną chęcią popisu jął przyglądać się robocie, będącej właśnie w toku. Robota ta wymagała, między innemi, wyłuszczenia zasad, jakie wyznawał. Włosy stanęłyby na głowie Torpenhowa, gdyby słyszał, z jaką potoczystością głosił Dick własną, swoistą, ewangelję sztuki.
Na miesiąc przedtem i sam Dick byłby zarówno zdumiony; jednakże taka była wola Maisie i jej upodobanie, przeto wydobywał z siebie słowa i wiązał je z sobą, ażeby udostępnić jej pojęciom wszelkie zagadnienia sztuki, — wszystkie owe: „dlaczego?“ i „na co?“ które dotąd ukrywały się przed nim samym. Nic trudnego tworzyć rzecz jakąś, jeżeli się tylko wie, jak ją tworzyć; ale objaśnić słowami swą metodę — to nielada kłopot.
— Mógłbym to naprawić, gdybym miał pendzel w ręce — mówił Dick z rozpaczą, przyglądając się modelowaniu podbródka, na który Maisie uskarżała się, że nie chce „wyglądać, jak ciało ludzkie“ (był to ten sam podbródek, który ona wydrapała szpachtlą) — ale wydaje mi się rzeczą prawie niemożliwą, bym mógł ciebie tego nauczyć. W twojem malowaniu znać dziwne jakieś pociągnięcia, przez swą ponurość przypominające szkołę holenderską, i to mi się podoba; jednakże zauważyłem, że jesteś słaba w rysunku. Używasz takich skrótów, jak gdybyś nigdy nie posługiwała się modelem, i przejęłaś się paszteciarską skłonnością Kamiego do rzucania cienia na ciało ludzkie. Ponadto, chociaż sama nie zdajesz sobie z tego sprawy, unikasz trudnej roboty. A możebyś tak, dajmy na to, poświęciła się przez pewien czas wyłącznie linji. Linja nie pozwala na zbywanie roboty tanim kosztem. Natomiast sprzyjają temu farby olejne, a trzy łokcie kwadratowe błyskotliwych kunsztownych draperyj, umieszczonych w rogu malowidła niekiedy zdoła podciągnąć rzecz kiepską... Wiem-ci ja coś o tem! To rzecz karygodna! Zajmij się czas jakiś linją, a wtedy będę mógł powiedzieć coś więcej o twych zdolnościach — jak zwykł był mawiać stary Karmi.
Maisie żachnęła się: ona nie dbała o czystość linji.
— Wiem o tem — rzekł Dick. — Chcesz malować te swoje fantazyjne głowy z pękiem kwiatów poniżej szyi, co ma na celu zasłonić kiepskie modelowanie.
Rudowłosa pannica roześmiała się zlekka.
— Pragniesz malować krajobrazy z bydłem, brnącem po kolana w trawie, celem zasłonięcia kiepskiego rysunku. Pragniesz stworzyć o wiele więcej, niż potrafisz. Masz poczucie koloru, ale brak ci formy. Koloryt jest darem talentu (odsuń go na bok i nie myśl już o nim), ale do kształtu możesz dojść tylko przez uporczywe ćwiczenie. Otóż te wszystkie twoje fantazyjne głowy (a niektóre z nich są bardzo udatne) zatrzymają cię w sam raz na tem miejscu, gdzie stoisz. Z linją zajść możesz albo naprzód, albo wstecz... i wykaże ona wszystkie twoje usterki.
— Ależ inni ludzie... — zaczęła Maisie.
— Nie zważaj na to, co czynią inni ludzie. Gdyby ich dusze były twoją duszą, to co innego. Pamiętaj, że twoja wygrana lub przegrana zależy od własnej twej pracy, a w tej walce daremną stratą czasu byłoby zaprzątać sobie głowę kim innym.
Dick przerwał, a w jego oczach znów pojawiła się tęsknota, którą dotychczas z taką stanowczością odganiał od siebie. Spojrzał na Maisie, a to spojrzenie zapytywało wyraźnie, niejako temi słowami:
— Nie był-że już czas puścić w trąbę wszystkie te zawiłe rady i malowidła, podając ręce Życiu i Miłości?
Maisie z takiem przejęciem przystała na nowy program nauki, że Dick niekiedy ledwo mógł się oprzeć chęci zabrania jej stąd i zaprowadzenia do najbliższego urzędu rejentalnego. W twarzy jej widać było bezwzględne poddanie się wypowiadanym przezeń słowom, ale i zupełną obojętność w stosunku do niewypowiedzianej tęsknicy, która mamiła i kułakowała jego duszę. Cieszył się powagą w tym domu — wprawdzie ta powaga była ograniczona krótkim terminem od godziny wpół do drugiej do siódmej, niemniej jednak była wielce widoczną przez cały czas swego trwania. Maisie nauczyła się nagabywać go w najrozmaitszych kwestjach, począwszy od najwłaściwszego sposobu pakowania obrazów, a skończywszy na czyszczeniu zadymionego komina. Rudowłosa pannica nigdy nie zasięgała jego rady w żadnej sprawie; z drugiej strony jednak nie miała nic przeciwko jego odwiedzinom i stale mu się przyglądała. Niebawem zrobił odkrył, że posiłek bywał w tem mieszkaniu coraz to o innej porze, a zawsze tylko naprędce przyrządzony i niewystarczający. Składał się głównie z herbaty, marynat i biszkoptów, jak to Dick z resztą przewidywał od samego początku. Prawdopodobnie dziewczęta robiły zakupy na wiele tygodni naprzód, ale żyły — korzystają z pomocy posługaczki — trybem tak dorywczym, jak młode kruki. Maisie większą część swego dochodu wydawała na modele, a jej towarzyszka przepadała za przyborami tak wykwintnemi, jak pospolitą była jej robota. Zbrojny w drogo okupioną wiedzę, wyniesioną z nad Stoczni, Dick przestrzegał Maisie, że taka głodówka pociągnie wkońcu za sobą mniejszą wydatność pracy, co jest rzeczą o wiele gorszą od śmierci. Maisie wzięła sobie do serca tę przestrogę i zaczęła więcej zważać na swoje jedzenie i picie. Gdy Dicka napadała ponownie markotność — co zdarzało się pospolicie podczas długich szarych godzin, zimowych — wówczas wspomnienie tego drobnego aktu poufałego zwierzchnictwa, w zestawieniu z przymusowem wygarnianiem popiołu z rusztów dymiącego kominka w saloniku, bolało go, jak razy bicza.
Wyobrażał sobie, że to wspomnienie będzie chyba szczytem jego udręczeń, aż tu pewnej niedzieli rudowłosa dziewoja oznajmiła, że chciałaby zrobić studjum głowy Dicka, przeto prosi go, żeby był łaskaw siedzieć spokojnie i (co już zgoła zakrawało na jakiś domyślnik) wpatrywać się w Maisie. Usiadł, bo nie wypadało odmawiać, i przez całe pół godziny rozmyślał o wszystkich ludziach, którymi w dawniejszych czasach posługiwał się do celów swego zawodu. Z największą wyrazistością przypominał sobie Binata... tego Binata, który niegdyś był artystą i gadał o swojem poniżeniu...
Był to najzwyczajniejszy, jednobarwny zarys głowy, ale i tak artystka zdołała w nim wyrazić — w duchu zgryźliwego szyderstwa — bezsłowne oczekiwanie, tęsknotę a nadewszystko beznadziejne oddanie się mężczyzny w niewolę kobiecą.
— Kupię to — rzekł Dick skwapliwie — za cenę, jakiej pani żąda.
— Cena moja jest zbyt wygórowana, jednakże przypuszczam, że pan będzie równie wdzięczny, jeżeli...
Nieobeschły jeszcze szkic wyfrunął z trzepotem z rąk dziewoi i upadł na tlejące zarzewie kominka. Gdy podniosła go za chwilę, był już beznadziejnie zaczerniony.
— O całkiem zniszczony! — ozwała się Maisie. — A ja go wcale nie widziałam. Czy był podobny?
— Dziękuję pani, — rzekł Dick szeptem do rudowłosej dziewicy i oddalił się pośpiesznie.
— Jak ten człowiek mnie nienawidzi! — wybuchnęła dziewica. — A jak on kocha ciebie, Maisie!
— Co za brednie!.. Wiem, że podobam się bardzo Dickowi, ale on ma swoją robotę, a ja swoją.
— Tak, ty mu się bardzo podobasz, a myślę, że on się, bądź co bądź, rozumie na niektórych zaletach Impresjonizmu. Czy tego nie widzisz, Maisie?
— Czy widzę? Co mam widzieć?
— Nic... wiem tylko, że gdyby na mnie jakiś mężczyzna zechciał tak patrzeć, jak on patrzy na ciebie, jabym!... sama nie wiem, cobym zrobiła. Ale on mnie nienawidzi. O, jak on mnie nienawidzi!
Nie miała zupełnej słuszności. Nienawiść Dicka została na parę chwil złagodzona wdzięcznością, poczem Dick na śmierć zapomniał o dziewicy. Pozostało mu tylko poczucie wstydu, które podsycał ustawicznie brnąc przez park mgłą zalany.
— W tych dniach będzie wybuch, — mówił z wściekłością. — Ale nie jest to winą Maisie; ona w swojem przekonaniu ma słuszność, całkowitą słuszność, a ja nie mogę czynić jej wyrzutów. Ten cały skweres ciągnie się bezmała przez trzy miesiące. Trzy miesiące!.. a dziesięć lat musiałem tłuc się po świecie celem wyrobienia sobie pojęcia, ot najprostszego pojęcia o mej pracy. To prawda; ale wówczas nie miałem szpilek, pinesek i szpachtli, któreby wbijano we mnie co niedziela. Ach, ty moje kochane maleństwo! jeżeli kiedy cię przełamię, to ktoś będzie miał się z pyszna!.. Nie, nie ona. Ja będę nadał w niej tak ślepo zakochany, jak obecnie. W dniu mego ślubu otruję tę rudą dziewczynę... to jakaś niesamowita jędza... a teraz, żeby pocieszyć się w obecnej biedzie, pójdę do Torpa.
Torpenhow ostatniemi czasy niejednokrotnie uważał za swój obowiązek prawić Dickowi kazania na temat grzechu lekkomyślności; w tych razach Dick słuchał i nie odpowiadał ani słowa. Przez te tygodnie, które zawierały się pomiędzy kilku pierwszemi niedzielami jego nauczania, brał się z całą zaciekłością do malowania, postanawiając sobie, że Maisie powinna przynajmniej poznać całą potęgę jego talentu. Potem nauczył Maisie, że nie powinna zwracać najmniejszej uwagi na jakiekolwiek dzieła, oprócz własnych, a Maisie aż nadto gorliwie go posłuchała; przyjmowała jego rady, ale nie zaciekawiały jej wcale jego malowidła.
— Twoje obrazy czuć krwią i tytoniem — wyraziła się pewnego razu. — Czy nie umiesz malować nic innego, jak tylko żołnierzy?
— Mógłbym namalować twoją głowę, i to tak, że wpadłabyś w podziw — myślał Dick, a było to, zanim rudowłosa panna postawiła go pod gilotyną; jednakże powiedział tylko: — Niestety!
I przez cały ów wieczór rozdzierał duszę Torpenhowa bluźnierstwami przeciwko sztuce.
Później — niepostrzeżenie i przeważnie wbrew własnej woli — zaczął coraz mniej zajmować się własną pracą. Nie zdobyłby się na to, by dla przypodobania się Maisie i dla pochlebienia własnej dumie — którą, jak mu się zdawało, tracił z każdą niedzielą — świadomie malować kiepskie błahostki, ale skoro Maisie nie zważała nawet na najlepsze jego dzieła, lepiej było nie robić nic, jak tylko czekać i znaczyć sobie czas między jedną niedzielą a drugą. Torpenhow był niezadowolony, że tyle tygodni przechodzi bezowocnie, a wreszcie jął go gromić — a było to jednej niedzieli, gdy Dick czuł się niesłychanie wyczerpany po trzygodzinnem zajadłem okiełznywaniu swych uczuć wobec Maisie. Wywiązała się ordynarna kłótnia, wskutek czego Torpenhow ustąpił z placu, by naradzić się z Nilghai’em, który właśnie przybył doń celem omówienia sytuacji politycznej na kontynencie.
— Więc już do cna się rozpróżniaczył? Taki niedbały i obraźliwy? — ozwał się Nilghai. — Niema się czem trapić! Nasz Dick pewno zadurzył się w jakiej kobiecie.
— Czyż mało w tem złego?
— E, co tam znowu! Być może, że ta kobieta na pewien czas oderwie go od pracy i potrzaska w kawałki jego robotę. Być może nawet, że pewnego pięknego poranku wedrze się ona tu na górę i zrobi scenę na schodach... kto ją tam wie! Ale póki Dick nie zacznie sam o tem mówić, najlepiej ty go nie ruszaj. Z takim paliwodą niełatwo dojść do ładu.
— Nie, wolałbym, żeby był bardziej zrównoważony. Ależ-ci to drab napastliwy, czupurny, a skory do obelgi!
— Zobaczysz, że zczasem ktoś wypędzi z niego te fochy. Powinien się przekonać, że nie wolno mu robić hałasu po całym świecie pudełkiem mokrych farb i kiepskim pendzlem. Ty ponoś masz słabość do niego?
— Gdybym mógł, przyjąłbym na siebie wszelką karę, jaka mu się należy; ale to najgorsza, że nawet brat rodzony nie potrafi ocalić tego, kto dobrowolnie nadstawia karku.
— Nie, jeszcze gorszą rzeczą jest to, że w tej wojnie niema żadnego zwolnienia ze służby. Dick musi odbyć przeszkolenie, jak i my wszyscy. A że się już zgadało o wojnie... otóż z wiosną będą rozruchy na Bałkanach.
— Te rozruchy już oddawna się zapowiadają. Zachodzę w głowę, czy zdołamy Dicka stąd wyciągnąć, gdy już one istotnie wybuchną?
W chwilę później do pokoju wszedł Dick, więc zwrócono się do niego z tem zapytaniem.
— Niezbyt mnie to nęci — odrzekł krótko. — Jest mi tu całkiem dobrze.
— Chyba nie bierzesz na serjo całej tej sieczki dziennikarskiej? — zagadnął go Nilghai. — Twoja wziętość przeminie jeszcze przed upływem sześciu miesięcy; publiczność otrzaska się z twoją manjerą i przejdzie do czegoś nowszego... a ty gdzie wówczas będziesz?
— Tu w Anglji.
— W Anglji?... Gdy możesz tworzyć parę porządnych dzieł, wyruszywszy z nami na pole walki? Niema sensu! Pójdę ja, pójdzie Keneu, będzie tam Torp, będzie Cassavetti, będzie nas tam cała gromada, będziemy mieli roboty, ile tylko wlezie, walk bez liku, a ty zyskasz sposobność zobaczenia rzeczy, które zapewnią ci rozgłos trzy razy większy od rozgłosu Wereszczagina.
— Uhm! — ozwał się Dick, pykając fajkę.
— Wolisz zostać tutaj i wyobrażać sobie, że cały świat z rozwartą gębą przygląda się twym malowidłom? Pomyśl tylko, ile to własnych zajęć i przyjemności mieści się w życiu przeciętnego człowieka. Gdy dwadzieścia tysięcy takich przeciętnych ludzi znajdzie czas pomiędzy jednym kęsem jadła a drugim, by niece podnieść wzrok i mruknąć parę słów o czyjemś tam dziele, które ich wcale nie interesuje, tedy czysty zysk z tego nazywa się rozgłosem, sławą lub powszechnem uznaniem, zależnie od gustu i kaprysu jegomościa, umiejącego jako tako czytać.
— Wiem o tem tak dobrze jak i ty. Chyba przyznasz mi nieco odrębności kolorytu?
— Bodajem wisiał, jeżeli ci go przyznam!
— Więc bodaj cię powieszono... I zresztą pewne zostaniesz powieszony — jako szpieg — przez rozwścieczonych Turków. Hej, ho! Jestem zmęczony, śmiertelnie zmęczony i głowę mam do niczego!
Rzucił się w krzesło i w chwilę później zachrapał snem twardym.
— Zły to znak! — rzekł Nilghai półgłosem.
Torpenhow wyjął fajkę z za pazuchy, gdzie właśnie zaczynała się tlić, i włożył poduszkę pod głowę.
— Nie możemy nic na to poradzić... nie możemy poradzić! — odezwał się. — To szalona pałka, ale lubię tego chłopaka. Oto jest blizna rany, którą otrzymał czasie tej charataniny w bojowym czworoboku.
— Nie dziwiłbym się, gdyby to uczyniło go nieco bzikowatym.
— Jabym się dziwił. Jest to bzik, ale wielce praktyczny.
Dick zaczął w tej chwili chrapać z wściekłością.
— Ech, doprawdy, żadna czułość nie może pozwolić na coś podobnego! Zbudź się, Dicku, i pójdź sobie spać gdzieindziej, jeżeli masz zamiar wszczynać takie hałasy!
— Zauważyłem, — mruknął Nilghai pod wąsem, — że ilekroć kocur spędzi całą noc na dachu, zazwyczaj sypia potem przez cały dzień. Jest to rzecz całkiem rozumiała.
Dick chwiejnym krokiem wyszedł z pokoju, trąc oczy i poziewując. W czasie nocnej bezsenności przyszedł mu do głowy pomysł tak prosty i świetny, że Dick zdziwił się, czemu już przedtem nie wpadł na coś podobnego. Była to niezmiernie podstępna intryga, polegająca na tem, by wytropić Maisie którego dnia powszedniego... podsunąć jej myśl wycieczki i zabrać ją koleją do Fort Keeling, na ten sam grunt, po którym stąpali oboje razem przed dziesięcioma laty.
— Z reguły — rozmawiał nazajutrz rano ze swoją namydloną twarzą, odbijającą się w lustrze, — nie jest rzeczą bezpieczną wkraczać ponownie na wydeptaną ścieżkę. Przypomina się szczegół za szczegółem... naraz wionie chłodny wiatr i człowieka ogarnia smutek. Ale tym razem jest to wyjątek od wszelkiej reguły... Pójdę natychmiast do Maisie.
Naszczęście nie zastał rudowłosej dziewczyny, bo właśnie wyszła do miasta na zakupy. Maisie, w bluzie poplamionej farbami, borykała się ze swem malowidłem. Nie ucieszyła się jego widokiem, gdyż odwiedziny w dzień powszedni były przekroczeniem układu; to też Dick musiał zebrać całą odwagę, by wytłumaczyć cel swego przybycia.
— Wiem, że w swą pracę wkładałaś nazbyt wiele wysiłku — wnioskował zwierzchniczym tonem. — Jeżeli tak potrwa dalej, to się zrujnujesz. Powinnaś stanowczo pojechać na wycieczkę.
— Dokąd? — zapytała Maisie posępnie. Stała już od dość dawna przed sztalugami i była bardzo zmęczona.
— Gdzie ci się tylko podoba. Jutro siadamy do pociągu i zobaczymy, gdzie się zatrzyma. Zjemy sobie gdzieś drugie śniadanie, a wieczorem odwiozę cię do domu.
— Jeżeli jutro będzie dobre światło do pracy, to zmarnuję dzień bezużytecznie! — to mowiąc, Maisie niezdecydowanie ważyła w ręce białą paletę z drzewa kasztanowego.
Dick zagryzł wargi, na które już cisnęło się przekleństwo. Nie nauczył się jeszcze wyrozumiałości w stosunku do dziewczęcia, dla którego nie było na świecie rzeczy ważniejszej nad własną robotę.
— O wiele więcej stracisz, moja droga, jeżeli będziesz wyzyskiwała każdą godzinę światła, nadającego się do pracy. Nadmierna praca jest jedynie zabójczą stratą czasu. Nie bądźże nierozsądna. Przyjdę do ciebie jutro rano, zaraz po śniadaniu.
— Ale chyba myślisz poprosić...
— Nie, nie mam zamiaru. Chcę zabrać tylko ciebie i nikogo więcej. Zresztą ona mnie nienawidzi, jak i ja ją nienawidzę. Jej nie będzie zależało na tej wycieczce. A więc jutro... i proś Boga, żebyśmy mieli piękną pogodę.
Dick wyszedł zachwycony, a w następstwie tego nie brał się wcale do roboty. Przemógł w sobie dziką chęć zamówienia specjalnego pociągu, ale kupił wielki szary płaszcz kangurowy, obramowany zbytkownem futrem z czarnej łasicy, a następnie wrócił do siebie, by obmyślić całą sprawę.
— Wyjeżdżam jutro z Dickiem na cały dzień — odezwała się Maisie do rudowłosej pannicy, gdy ta, porządnie zmęczona, wróciła do mieszkania, załatwiwszy potrzebne sprawunki na Edgware Road.
— Zasłużył na to. Ja tymczasem przez czas twojej nieobecności wyszoruję dokumentnie podłogę pracowni, która jest okropnie zabrudzona.
Maisie od wielu miesięcy nie zakosztowała wakacyj, więc z upragnieniem wyczekiwała małej rozrywki — choć nie obeszła się przy tem bez obaw.
— Niema człowieka milszego, jak Dick, póki mówi rozsądnie — myślała, — ale jestem pewna, że będzie błaznował i dokuczał mi, a jestem też przekonana, że nie potrafię powiedzieć mu nic takiego, co on chciałby usłyszeć. Gdyby i on był rozsądny, o wiele więcejby mi się podobał.
Radością napełniły się oczy Dicka, gdy zjawił się nazajutrz i obaczył Maisie w szarej zarzutce i w czarnym berecie, stojącą w przedpokoju. Dla takiego bóstwa właściwem tłem były chyba pałace marmurowe, a nie brudne ściany, malowane w deseń naśladujący słoje drzewne!.. Rudowłosa pannica wciągnęła ją na chwilę do pracowni i ucałowała pośpiesznie. Brwi Maisie podniosły się ze zdumienia na sam wierzch czoła — nie była przyzwyczajona do tego rodzaju objawów czułości.
— Pamiętaj o moim kapeluszu! — rzuciła, wychodząc pośpiesznie z pokoju i zbiegła po schodach do Dicka, czekającego przy kabrjolecie.
— Czy jest ci dość ciepło? Czy naprawdę nie chciałabyś jeszcze coś niecoś przekąsić na śniadanie? Okryj sobie kolana tym płaszczem.
— Dziękuję, czuję się doskonale. Dokądże to jedziemy, Dicku? Och, mógłbyś zaprzestać tego śpiewania. Ludzie sobie pomyślą, żeśmy poszaleli.
— Niech sobie myślą... jeżeli ten wysiłek myślenia ich nie zabije. Oni nie wiedzą, ktośmy tacy, a ja już z całą pewnością wcale o nich się nie troszczę. Słowo daję, Maisie, że wyglądasz rozkosznie!
Maisie zapatrzyła się wprost przed siebie i nic nie odpowiedziała. Ostry podmuch jasnego zimowego poranku ubarwił rumieńcem jej policzki. W górze, ponad ich głowami, przesuwały się żółtawe obłoki, rozpływające jeden po drugim pośród modrawego nieba, a wróble, sejmujące koło rynien i czatujące pod kołami dorożek, raz wraz zrywały się, zajadle świergocąc o nadchodzącej wiośnie.
— Na wsi musi być teraz ładna pogoda — rzekł Dick.
— Ale dokąd-że jedziemy?
— Bądź cierpliwa, to zobaczysz.
Zatrzymali się przed dworcem Wiktorji[11], a Dick poszedł po bilety. W niespełna pół minuty później, Maisie, siedzącej wygodnie przy piecu w poczekalni, przyszło na myśl, że o wiele przyjemniej byłoby posłać jakiego człowieka do kasy biletowej, niż samemu torować sobie łokciemi drogę pośród ciżby. Dick wsadził ją do wagonu pulmanowskiego — jedynie ze względu na panujące tam ciepło; ona z prawdziwem zgorszeniem patrzyła na ten jego wybryk, ale pociąg już ruszył, wydostając się zwolna poza obręb miasta.
— Chciałabym wiedzieć, dokąd jedziemy, — powtórzyła poraz dwudziesty. Dopiero pod koniec jazdy mignęła się jej przed oczyma nazwa znajomej stacji. Maisie była jak rażona błyskawicą.
— Ach Dicku, ty hultaju!
— No, myślałem, że rada będziesz odwiedzić znów to miejsce. Chyba nie byłaś tu już oddawna?
— Nie. Nigdy mi na tem nie zależało, żeby znowu zobaczyć panią Jennett, a jej wspomnienie jest jedyną rzeczą, jaką stąd wyniosłam.
— Niekoniecznie. Spójrz-no na chwilę. Tam ponad kartofliskiem widać wiatrak; jeszcze nie pobudowano tam letnisk; czy pamiętasz, jak zamknąłem cię na tej górze?
— Tak. Jak cię ona za to wybiła! Ja nigdy nie zdradziłam, że to była twoja sprawka.
— Ona się domyśliła. Ja wtedy wetknąłem laskę pod drzwi i powiedziałem ci, że zakopuję Amommę żywcem w ziemniakach, a tyś mi uwierzyła. Byłaś podówczas bardzo łatwowierna.
Śmiali się i, wychylając się za okno, spoglądali na okolicę, rozpoznawali dawne kopce graniczne i przywodzili wciąż nowe wspomnienia. Dick rozrzewnionem okiem wpatrywał się w giętki zarys policzka Maisie, znajdującego się tuż przy jego policzku i widział, jak pulsowała krew pod przejrzystym naskórkiem. Winszował sobie przebiegłości i przewidywał, że wieczór przyniesie mu wielką nagrodę.
Gdy pociąg stanął, wyszli z wagonu, by innemi, jak niegdyś, oczyma popatrzyć na stare miasteczko. Nasamprzód, ale tylko zdaleka, obejrzeli dom pani Jennett.
— Cobyś ty uczyniła, gdyby ona, dajmy na to, wyszła teraz z domu? — odezwał się Dick z udanym strachem.
— Wykrzywiłabym się jej.
— Pokaż-no, jak!... — rzekł Dick, wpadając w ton dziecinnej gawędy.
Maisie wykrzywiła buzię w stronę lichego domku, a Dick roześmiał się głośno.
— „Wstyd i hańba!“ — ozwała się Maisie, przedrzeźniając ton pani Jennett. — „Maisie, idź-no zaraz do domu i naucz się kolekty, ewangelji i epistoły na trzy następne niedziele. Tak mi się odpłacasz za wszystko, czegom cię nauczyła, i za to, że co niedziela dostajesz trzy dania na obiad! Dick zawsze prowadzi cię do złego. Dicku, jeżeli ne jesteś dżentelmenem, to przynajmniej...“
Zdanie nagle się urwało. Maisie przypomniała sobie, kiedy słowa te zostały zastosowane po raz ostatni.
— „Staraj się zachować, jak człek przyzwoity“ — wypalił Dick bez namysłu. — Doskonale. Zjemy drugie śniadanie i pójdziemy do Fort Keeling... chyba, że wolisz tam pojechać?
— Powinniśmy iść piechotą, ze względu na szacunek dla tego miejsca. Jakże niewiele tu się zmieniło!
Skierowali się w stronę morza; szli uliczkami, temi samiuteńkiemi, co niegdyś — co chwila ulegając wrażeniu, jakie na nich wywierał widok zdawna znajomych przedmiotów. Naraz znaleźli się przed cukiernią, dla której żywili wielki szacunek w owych czasach, gdy cała ich gotówka, razem wzięta, wynosiła niespełna szyling tygodniowo.
— Dicku, czy masz parę pensów? — odezwała się Maisie napół do siebie.
— Tylko trzy... a jeżeli myślisz, że dostaniesz dwa pensy, żeby sobie kupić cukierków miętowych, to się bardzo mylisz. Ona powiada, że cukierki miętowe nie są dla dziewczynek.
Znowu się roześmiali i znowu policzki Maisie okryły się rumieńcem, a w sercu Dicka zawrzała krew. Po obfitem drugiem śniadaniu poszli na wybrzeże, w stronę Fort Keeling, brnąc przez pusty, wiatrem sieczony, szmat lądu, którego ani myślał bezcześcić żaden budowniczy. Ciągnął tu z nad morza wiatr niezbyt silny, lecz tchnący ostrością zimy, i gwizdał im koło uszu.
— Maisie, — rzekł Dick, — koniuszek twego nosa zabarwia się już na błękit pruski w surowym tonie. Będę biegł z tobą na wyścigi, dokąd tylko zechcesz, i o co tylko zechcesz.
Ona rozejrzała się ostrożnie wokoło i, śmiejąc się, popędziła przed siebie z taką szybkością, na jaką pozwalała jej zarzutka. Wreszcie zabrakło jej tchu.
— Dawniej biegaliśmy całemi milami — westchnęła. — Trudno, byśmy teraz mieli tak biegać!
— Dawne czasy, moja droga. Co to znaczy roztyć się i wydelikacić w mieście! Gdy chciałem pochwycić cię za włosy, uciekałaś zazwyczaj trzy mile przede mną, drąc się jaknajpiskliwiej wniebogłosy. Winienem był sobie to zapamiętać, ponieważ te wrzaski miały na celu sprowadzenie pani Jennett z kijem w ręce i...
— Dicku, ja nigdy nie ściągnęłam umyślnie chłosty na ciebie!
— Nie, naprawdę nigdy tego nie uczyniłaś. O, litościwe niebiosa! Spójrz na morze!
— Ba, takie samo, jak zawsze! rzekła Maisie.

∗             ∗

Torpenhow zebrał wiadomości od p. Beetona, że Dick, przyzwoicie ubrany i wygolony, wyszedł z domu o wpół do dziewiątej rano, niosąc podróżny pled, przewieszony przez ramię. Koło południa wtoczył się Nilghai, przybywając na partyjkę szachów i wytworną pogawędkę.
— Zdarzyła się rzecz gorsza niż wszystko, com sobie wyobrażał, — rzekł Torpenhow.
— Och, pewno znów ten wiekuisty Dick coś zbroił! Tyle hałasu robisz o niego, co kokoszka o jedno kurczątko. Niech się wyszumi, jeżeli mniema, że mu to przyniesie rozrywkę! Możesz wytresować małego, nieowłosionego szczeniaka, ale nie uda ci się wytresować młodego mężczyzny. Tego zawsze ciągnie do kobiety.
— Tu idzie nie wogóle o kobietę. Chodzi o jedną tylko kobietę... i to o dziewczynę.
— Jakiż masz na to dowód?
— Dziś wstał raniuśko z łóżka, a o ósmej wyszedł z domu... wstawał w ciągu nocy... Czegoś podobnego, na Jowisza, nigdy nie zwykł czynić, chyba na wojnie... a i wtedy, jak pamiętam, trzeba go było wykopywać z pod wszystkich derek, gdy miała się rozpocząć bitwa pod El Maghrib... To mi się nie podoba.
— Dziwnie to wygląda... ale być może, że on zdecydował się nakoniec kupić konia. Może dlatego tak się zerwał z łóżka, co, nie zdaje ci się?
— Kupować wybrakowaną szkapę od wożenia wody! Gdyby zwęszył konia, nie omieszkałby nam tego powiedzieć! Tu w grę wchodzi dziewczyna.
— Nie bądź tak pewny. Może to tylko mężatka.
— Jeżeli tobie brak poczucia śmieszności, nie sądź, żeby Dick był w tym względzie podobny do ciebie. Któż to zrywa się o brzasku, by składać wizytę cudzej żonie? To musi być dziewczyna.
— Niechże więc sobie będzie dziewczyna. Może ona go nauczy, że w świecie istnieje jeszcze ktoś oprócz niego.
— Ona oderwie go od właściwego fachu... będzie mu czas zabierała... potem wyjdzie za niego i zaprzepaści na zawsze jego talent. Zanim zdołamy odwieść go od tego, on już będzie szanownym małżonkiem i... nigdy już nie pojedzie na daleką wyprawę.
— Wszystko to możliwe, ale chociażby do tego doszło, to ziemia nie zacznie kręcić się w inną stronę... Ho, ho! dałbym ja coś za to, by zobaczyć, jak to Dick stroi umizgi. Nie przejmuj się tem zbytnio. Niech Allah ma te sprawy w swej opiece... my tu możemy być jeno widzami... Ustaw pionki.

∗             ∗
Rudowłosa panna leżała w swym pokoju, wpatrując się w sufit. Stąpania przechodniów po bruku, tłumiące się w miarę odległości, rozlegały się, jak odgłos wielokrotnie powtórzonego całusa... co zlewał się w jeden przeciągły pocałunek. Ręce dziewczyny spoczywały po bokach jej ciała, od czasu do czasu rozwierając się, to znów zaciskając w dzikiej zawziętości.

Do drzwi zastukała posługaczka, zamierzając wyszorować podłogę pracowni.
— Przepraszam panienkę, ale do mycia podłóg są dwa, żeby nie powiedzieć trzy, gatunki mydła, to jest żółte, pstre i dezynfekcyjne. Więc akuratnie, zanim przytaszczyłam cebrzyk do sieni, wyśpekulowałam sobie, że może będzie najlepiej, gdy pójdę na górę i zapytam panienkę, jakiego gatunku mydła panienka sobie życzy do umycia podłogi. Żółte mydło, proszę panienki...
W tem przemówieniu nie było nic takiego, co dawałoby słuszny powód do rozpętania się nieopisanej wściekłości, która wyrzuciła rudowłosą dziewczynę na środek pokoju, każąc jej krzyczeć niemal na całe gardło:
— Czy sądzisz, że mnie to obchodzi, jakiego mydła użyjesz? Każdy gatunek się nada! byle jaki gatunek!
Kobiecina uciekła. Rudowłosa dziewczyna przyjrzała się na chwilę swemu odbiciu w lustrze — i zasłoniła twarz rękoma. Wydawało jej się, jak gdyby wygadała głośno jakąś bezwstydną tajemnicę.

∗             ∗


ROZDZIAŁ VII.

Dla mojej lubej nieraz róż narwe:
Miały szkarłatną lub białą barwą...
Ona nie chciała darów mych szczodrych:
Kazała, bym jej przyniósł — róż modrych.

Świata połową przeszedłem wzdłuż,
Szukając onych błękitnych róż;
Na zapytania ze stron mi wszech
Odpowiadały — drwiny i śmiech...

Może za grobem — w zaświatach hen! —
Ziści się kiedyś jej kaprys ten...
Me trudy były próżne, jałowe —
Niemasz, jak róże białe, ponsowe!...
(Błękitne róże).

Istotnie morze się nie zmieniło. Jego wody cicho kładły się po namulnych ławicach, a dzwoniąca buja[12] szczękała i chybotała się wmiarę przypływu. Na białym piasku pobrzeżnym dygotały i szeptem z sobą gwarzyły uschnięte badyle maków nadmorskich.
— Nie widzę starej grobli — ozwała się Maisie półgłosem.
— Bądź zadowolona, że choć tyle nam pozostało! Zdaje mi się, że od czasu, gdyśmy tu byli, w fortecy nie ustawiono ani jednej nowej armaty. Chodź, przypatrz się!
Podeszli do stoku wałów fortecznych i usiedli w kąciku, zasłonionym od wiatru, pod zaropiałą lufą czterdziestofuntowego działa.
— Gdybyż tujeszcze był Amomma! — ozwała się Maisie.
Przez długi czas oboje milczeli. Wreszcie Dick wziął za rękę Maisie i przemówił do niej po imieniu.
Ona potrząsnęła główką i wpatrzyła się hen w morze.
— Maisie, kochanie, czyż i to, co widzisz, w niczem nie zmieni twego usposobienia?
— Nie! — odparła przez zaciśnięte zęby. — Gdyby... gdyby tak było, powiedziałabym ci to sama... ale jest inaczej... Dicku, ach proszę cię, bądź rozsądny!
— Czy nie sądzisz, by kiedyś miało dojść do tego?
— Nie, jestem pewna, że do tego nie dojdzie.
— Czemu?
Maisie podparła ręką brodę i wpatrując się wciąż w morze, mówiła jakoś gorączkowo:
— Wiem doskonale, czego pragniesz, Dicku, ale dać ci tego nie mogę. Nie moja w tem wina... dalibóg, że nie... Gdybym czuła, że mogę zająć się czyjąś osobą... ale czuję, że niepodobna... Poprostu nie rozumiem, co to za uczucie.
— Czyż mam temu dawać wiarę, moja droga?
— Byłeś dla mnie zawsze bardzo dobry, mój Dicku; nie umiem ci się za to inaczej odwdzięczyć, tylko wyznając szczerą prawdę. Nie byłabym zdolna cię okłamywać. I tak już sobą pogardzam.
— I czemuż to?
— Ponieważ... ponieważ przyjmuję od ciebie wszystko, co mi dajesz, a sama nie daję ci nic wzamian za to. To bardzo samolubnie, bardzo brzydko z mej strony; ile razy o tem pomyślę, czuję wyrzuty sumienia.
— Zapamiętaj więc to sobie raz na zawsze, że sam odpowiadam za własne czyny, a jeżeli postępuję tak, nie inaczej, tedy ciebie za to ganić nie można. Nie powinnaś sobie nic wyrzucać, moje kochanie.
— Owszem, czuję wyrzuty, a każda rozmowa na ten temat bardziej je rozjątrza.
— Więc nie mów o tem.
— Jakże mam temu zapobiec? Ilekroć zostanę na chwilkę sam na sam z tobą, ty zawsze musisz o tem mówić.. a jeżeli nie mówisz, wyrażasz to samo spojrzeniem. Ty nie wiesz, jak niekiedy gardzę sama sobą.
— Na litość Boską! — żachnął się Dick, zrywając się! niemal na równe nogi. — Powiedz-że mi teraz prawdę, Maisie, choćbyś mi już jej nigdy nie miała powiedzieć! Czy ja... czy ten frasunek cię nie nudzi?
— Nie... bynajmniej.
— A czy powiedziałabyś mi, gdyby zaczęło Clę to nudzić?
— Sądzę, że dałabym ci to odczuć.
— Dziękuję ci. Byłoby źle, gdyby miało być inaczej. Ale musisz być wyrozumiałą dla zakochanego; taki człowiek zawsze bywa nudziarą. Chyba już kiedy miałaś sposobność o tem się przekonać?
Maisie uważała, że nie warto odpowiadać na to pytanie, wobec czego Dick był zniewolony je powtórzyć.
— Prawda, miewałam do czynienia i z innymi mężczyznami. Naprzykrzali mi się zawsze wtedy, gdy miałam najwięcej roboty, i chcieli, żebym przysłuchiwała się ich słowom.
— Czy słuchałaś?
— Z początku i owszem... oni zaś nie mogli zrozumieć, czemu mnie to nic a nic nie obchodzi. Zazwyczaj chwalili moje obrazy, a ja brałam te pochwały za dobrą, monetę. Szczyciłam się temi pochwałami i opowiadałam o nich Kamiemu... Raz (nigdy tego nie zapomnę), Kami wyśmiał mnie z tego powodu.
— Nie lubisz, by się z ciebie wyśmiewano? Prawda, Maisie?
— Nie znoszę tego. Ja nigdy nie smieję się z nikogo, chyba... chyba, że ktoś maluje nieudolnie. Dicku, powiedz mi rzetelnie, co sądzisz wogóle o moich obrazach... o każdym z moich obrazów, jaki oglądałeś.
— „Rzetelnie, rzetelnie i nadewszystko rzetelnie!“ —. przytoczył Dick czyjeś, bardzo już dawno zasłyszane słowa. — Powiedz mi, co o nich mówi Kami.
Maisie zawahała się.
— On... on powiada, że nie brak im uczucia.
— Jakże śmiesz tak mnie okłamywać? Pamiętaj, że byłem przez dwa lata uczniem Kamiego. Wiem doskonale, jak on zwykł się wyrażać.
— To nie kłamstwo.
— Zatem coś jeszcze gorszego, bo połowiczna prawda. Kami mówi ot tak, przechylając głowę na bok... o, w ten sposób... Il y a du sentiment, mais il n’y a pas de parti pris.
Powtarzając te słowa, wymawiał „r“ gardłowo, jak to Kami miał we zwyczaju.
— A jakże! akurat to samo mi mówił... I zaczynam przypuszczać, że miał słuszność.
— Pewnie że ją miał.
Zdaniem Dicka, dwie osoby na całym świecie nie mogły się mylić w żadnym ze swych słów ni uczynków. Jedną z nich — osobą rodzaju męskiego — był Kami.
— Teraz zaś ty mówisz to samo. Ach, jakże mnie to zniechęca!
— Bardzo mi przykro... ale wszak prosiłaś mnie, abym ci powiedział prawdę. Zresztą zanadto cię kocham, bym miał cię w błąd wprowadzać. Twoja robota jest tęga, czasami — nie zawsze — starannie wykończona... niekiedy nawet znać w niej talent, ale wogóle nie widzę szczególnej przyczyny, byś miała się nią zajmować. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie.
— Niema wogóle powodu, żeby cokolwiek działo się na świecie; wiesz o tem tak dobrze, jak i ja sama. Ja pragnę tylko sławy.
— Zatem dążysz do niej drogą niewłaściwą. Czyż Karmi nigdy ci tego nie mówił?
— Nie powołuj się wciąż na Kamiego. Chcę wiedzieć, co ty o mnie myślisz. A więc, primo, moje prace są kiepskie.
— Nigdy tego nie mówiłem, ani też nie miałem tego na myśli.
— Wobec tego są dyletanckie.
— Bynajmniej. Jesteś, moja droga, w każdym calu pracowitą kobietką i bardzo cię za to poważam.
— A czy zaocznie mnie nie wyśmiewasz?
— Nie, moja droga. Sama widzisz, że ciebie stawiam ponad wszystkich. Otul się tym płaszczem, bo zmarzniesz.
Maisie okutała się w miękkie skórki łasicze, odwracając nazewnątrz szare futro kangurowe.
— Jakże ono rozkoszne! — mówiła w zamyśleniu, trąc podbródek o gładką sierść kołnierza. — Cóż więc dalej? Dlaczego czynię niewłaściwie, starając się zdobyć odrobinę sławy?
— Dlatego właśnie, że się o nią starasz. Nie rozumiesz, najmilsza? Dobra robota nie ma nic wspólnego... nie jest związana z człowiekiem, który ją wykonywa. Bywa ona wlana w niego (lub w nią) z zewnątrz.
— Ale jakimże sposobem to uczucie...
— Zaczekaj jeszcze chwileczkę. My jedynie możemy uczyć, jak pracować, opanować materjał i nigdy niczego się nie lękać.
— Rozumiem.
— Wszystko inne przybywa z poza obrębu naszej istoty. Doskonale. Jeżeli z całym spokojem zasiadamy do pracy, chcąc odtworzyć nadarzone nam wrażenia, zdołamy (albo i nie zdołamy) wykonać jakąś rzecz niezgorszą. Zależy to po większej części od umiejętności posługiwania się środkami technicznemi. Lecz z chwilą, gdy zaczniemy myśleć o sławie i o wrażeniu, wywołanem przez nasze dzieła... gdy zaczniemy zerkać w stronę Galerji... tracimy talent, urok pendzla, słowem wszystko. Tyle przynajmniej wiem z doświadczenia. Ale ty, zamiast zachować spokój i całą mocą swego talentu oddać się pracy, trapisz się tem, czego nie można ani dopiąć, ani udaremnić w jednej chwili. Czy nie tak?
— Łatwo ci rozprawiać w ten sposób. Twoje prace podobają się ludziom. Czyż ty nigdy nie myślisz o Galerji?
— Aż nadto często; ale za każdym razem ponoszę karę, tracąc cząstkę talentu. Takie to proste, jak reguła trzech. Jeżeli poniżamy i zbywamy dzieła sztuki, wyzyskując je dla celów osobistych, tedy i nasza sztuka będzie nas poniżać... a ponieważ jesteśmy słabsi, więc poniesiemy klęskę.
— Ja nie traktuję lekko mej roboty. Wiesz, że jest mi ona wszystkiem.
— Ma się rozumieć... jednakowoż, świadomie czy nieświadomie, zawsze dwa pociągnięcia pendzla przeznaczasz dla siebie, a tylko jedno dla sztuki. To nie twoja wina, kochanie. Ja czynię to samo... i wiem, że to czynię. Większość szkół francuskich i wszystkie szkoły tutejsze wdrażają swoich uczniów do zarabiania na własną sławę, grając na ich próżności. Mnie mówiono, że cały świat interesuje się memi dziełami, a u Kami’ego wszyscy sobie mydlili oczy takiem bajdurzeniem, to też wierzyłem święcie, że moje pendzle powinny świat poruszyć i pchnąć go na nowe tory. Na Jowisza, wierzyłem temu istotnie! Gdy moją mizerną łepetę rozsadzał jakiś pomysł, którego nawet nie potrafiłbym urzeczywistnić, jako że miałem zamało wiedzy w mym fachu, zwykłem był biegać na wszystkie strony, dziwując się własnej wspaniałości i zamierzając cały świat wprawić w osłupienie.
— Ale chyba czasami ktoś na to się zdobędzie?
— Bardzo rzadko, jeżeli już zgóry nosi się ze złośliwemi zamiarami, moja droga. Zresztą nawet choćby mu się to udało, jest to przecie tylko taka ot błahostka: świat przecie tak ogromny i ani miljonowa jego część o nas się nie troszczy. Pójdź ze mną, Maisie, a pokażę ci choć zgrubsza, jaki to świat jest wielki. Nie można uniknąć pracy, zarówno jak i jedzenia... to samo przez się zrozumiałe... ale warto zobaczyć, po co się pracuje. Znam takie raje, do których radbym cię zabrać... wyspy rozsiane hen za równikiem. Dostrzec je można po wielotygodniowem przebijaniu się przez wodne przestwory, co z powodu swej głębokości mają toń czarną, a gładką, jak tafla czarnego marmuru... Człek przesiaduje wtedy, dzień za dniem, na marsie statku[13] widząc niemal z trwogą powstające słońce — tak bowiem bezludne są morskie roztocze.
— Kto się trwoży? — człowiek czy słońce?
— Oczywiście słońce. I słychać szmery w łonie morskiej topieli... i szmery ponad głową, w jasnem przeroczu niebios. Potem natrafisz na wyspę, ożywioną splotami wilgotnych storczyków podzwrotnikowych, które witają cię otwartemi pyszczkami... ledwie, że nie przemówią. A oto tam dalej siklawa spadająca z wysokości trzystu stóp, nito okruch zielonego szmaragdu oprawionego w srebro; nieprzeliczone roje dzikich pszczół uwijają się wśród skał, to znów słychać, jak pękate orzechy kokosowe spadają z drzew palmowych... Wówczas przywołujesz niewolnika, białego jak kość słoniowa, rozkazujesz zawiesić wlokący się żółty hamak, z frendzlami jak kaczany dojrzałej kukurydzy, wyciągasz się jak długi, przysłuchując się brzęczeniu pszczół i szumowi kaskady, dopóki nie zaśniesz...
— Czy tam można pracować?
— Bez wątpienia. Wszędzie coś robić trzeba. Rozwiesza się płótno na pniu palmy i pozwala się papugom krytykować malowidło. Gdy zaczną się czubić, ciśniesz w nie soczystym owocem, a ten rozbija się, jak bańka mydlana, obryzgując wszystko wokoło swym śmietankowym miękiszem. Znajdziesz tam setki miejsc czarownych. Wybierz się ze mną na ich zwiedzenie!
— Wcale mi się nie podoba owa miejscowość. Usposabia do lenistwa. Opowiedz co innego.
— A co powiesz o wielkiem, wymarłem mieście, zbudowanem z czerwonego piaskowca, gdzie kolczate, zielone aloesy rosną pomiędzy głazami, leżącemi w zapomnieniu na piaskach, żółtych jak plastry miodowe? Czterdziestu królów spoczywa tam snem wiekuistym... każdy w przepysznym grobowcu, a jeden grobowiec piękniejszy od drugiego. Przyglądasz się pałacom, ulicom, sklepom i cysternom, i mniemasz, że chyba tu muszą mieszkać ludzie... dopóki nie zobaczysz maluchnej, szarej wiewiórki, skrobiącej się po nosie na samym środku bezludnej targowicy, lub nie nadybiesz strojnego pawia, co pysznym krokiem wychodzi z rzeźbionych podwojów i roztacza pęki swych piór na tle marmurowego ołtarza, dzierganego w koronkę najdelikatniejszych deseni. Potem znów małpa — ot takie małe, czarne małpiątko — przechodzi przez główny plac, aby się napić wody ze zbiornika, głębokiego na czterdzieści stóp; zstępuje po klamrach aż do samego poziomu wody, a jakaś jej kumoszka trzyma ją za ogon, ażeby nie spadła.
— Czy to wszystko prawda?
— Byłem tam i widziałem na własne oczy. Potem, nadchodzi wieczór... mienią się światła, aż ci się wydaje, że znajdujesz się w głębi olbrzymiego opalu. Na chwilę przed zachodem słońca, punktualnie jak w zegarku, w bramę miejską wkracza z całą swą rodziną olbrzymi, szczeciasty dzik, obryzgując pianą potężne zębce. Wdrapujesz się na barki oślepłego i zczerniałego bożka kamiennego i spozierasz, jak ów knur obiera sobie jeden z pałaców za miejsce noclegu i wali się tam niby kłoda, wymachując ogonem. Później zrywa się nocny wiatr, piaski zaczynają się ruszać i słyszysz, jak pustynia, ciągnąca się poza obrębem murów miejskich, rozbrzmiewa pieśnią: „Już układam się do snu“... a wszędzie ściele się głucha ciemność, póki na niebo nie wzejdzie księżyc. Maisie, kochanie moje, pojedź ze mną i zobacz, jak świat naprawdę wygląda! Jest przepiękny, a jednocześnie przeokropny... ale ja nie dopuszczę, byś miała widzieć którąkolwiek z okropności... i żadne z nas nie będzie zaprzątać sobie życia obrazami, ani też niczem innem poza własną pracą i wzajemną miłością. Pójdź, a nauczę cię warzyć sangaree[14], wieszać hamaki... o, i mnóstwa innych, rzeczy; wtedy przekonasz się na własne oczy, co to koloryt, wspólnie docieczemy, co to jest miłość, a wtedy, być może, danem nam będzie tworzyć arcydzieła. Pójdź!
— Po co? — zapytała Maisie.
— Jakże można malować, jeżeli się nie widziało wszystkiego, lub chociażby tyle, ile można zobaczyć? A przy tem, najdroższa, ja cię kocham. Pójdź ze mną! Tutaj nie masz nic do roboty; nie jesteś związana z miejscem obecnego pobytu. Jesteś napoły cyganką... widać to z twej twarzy; ja zaś... mnie nie pozwala ustać spokojnie już sam zapach wodnych przestworów. Jedź ze mną za morze i bądźmy tam szczęśliwi!
Podniósł się i stanął w cieniu działa, wpatrując się w dziewczynę. Przykrótki przedwieczerz zimowy zbiegł rychło i zszargał ostatek swej poświetli. Ani się nie obejrzeli, a już księżyc, srebrząc się w mroźnem powietrzu, wschodził nad niezmąconą gładzią wód morskich. Długie, równoległe rysy, nabijane srebrem, wskazywały, gdzie zmarszczka wzbierającego przypływu odbija się od iłowych ławic. Wiatr ustał, wokoło panowała taka cichość, że było nawet słychać, jak — o kilkadziesiąt sążni opodal — jakieś oślisko chrupało zmarzniętą trawę. Kędyś z głębi księżycowej omży dochodziło jakieś ciche stukanie, podobne do stłumionych uderzeń bębna.
— Co to takiego? — zagadnęła Maisie pośpiesznie. — Brzmi to jak tętno serca. Skąd ten głos pochodzi?
Dick tak był nadąsany tem nagłem przerwaniem jego wywodów, że już nie porywał się na rozmowę, tylko siedział w milczeniu, łowiąc uchem ów odgłos. Maisie, siedząc pod lufą armatnią, przyglądała mu się nie bez pewnej obawy. Aż dotychczas pragnęła w duchu, ażeby nabrał rozsądku i przestał ją nudzić wrażeniami zamorskiemi, które niezbyt jej były zrozumiałe. W każdym razie nie była przygotowana na zmianę, jaka uwydatniała się w jego twarzy, w miarę jak się przysłuchiwał owemu dźwiękowi.
— To parowiec, — ozwał się Dick; — dwuśrubowy parowiec, sądząc po uderzeniu. Nie mogę go dostrzec, ale musi on tu stać gdzieś w pobliżu wybrzeża. Aha! — krzyknął, gdy skroś mgły przedarła się czerwona żagiew rakiety; — przystaje, ażeby dać sygnał, zanim wyjedzie z Kanału.
— Czy to statek rozbity? — zapytała Maisie, która siedziała jak na tureckiem kazaniu
Dick wlepiał oczy w morze.
— Rozbity? co za bzdury! On tylko daje znać o sobie. Czerwona raca na przodzie... teraz zaś zielone światło na rufie... i znowu dwie czerwone rakiety z pomostu oficerskiego.
— Co to znaczy?
— Jest to sygnał Linji Węzłowej, utrzymującej połączenie z Australją. — Zachodzę w głowę, jaki to może być parowiec.
Dick mówił to głosem zmienionym, jakby sam z sobą rozmawiał. Maisie nie była z tego zadowolona. Światłość księżycowa na chwilę rozdarła mgłę, padając na czarne boki długiego parowca, płynącego w południową stronę Kanału.
— Cztery maszty i cztery kominy... a zanurza się głęboko. Musi to być Barralong albo Bhutia. Nie, Bhutia ma dziób bardziej wydłużony. To Barralong... jedzie do Australji. Za tydzień ominie Krzyż Południowy... szczęśliwe, stare pudło!... o szczęśliwe stare pudło!
Patrzył z wytężoną uwagą i wdarł się na wierzchołek stoku fortecznego, ażeby lepiej móc widzieć, ale mgła znów zgęstniała na morzu, a łoskot śruby zaczął przycichać. Maisie, nieco nadąsana, zawołała na Dicka; powrócił, ale nie odrywał oczu od morza.
— Czy widziałaś kiedy nad swą głową pałający Krzyż Południa? — zapytał. — To przepyszne widowisko!
— Nie, — odrzekła węzłowato, — i bynajmniej do niego nie tęsknię. Jeżeli wydaje ci się on tak piękny, czemuż sam nie pojedziesz napawać się jego widokiem?
Wynurzyła twarzyczkę z pośród jedwabisto-czarnych skórek łasiczych na kołnierzu, a oczy jej zaskrzyły się jak djamenty. Szare futro kangurowe srebrzyło się w poświacie księżycowej nito osiędzieliną skrzepłego szronu.
— Na Jowisza! Maisie, tak opatulona wyglądasz jak małe bożyszcze pogańskie.
Wyraz jej oczu świadczył, że nie podobał się jej ten komplement.
— Niestety! — mówił dalej, — Krzyż Południowy nie wart jest widzenia, jeżeli go się ogląda samemu. Parowca już nie słychać.
— Dicku — odezwała się spokojnie, — dajmy na to, że zechciałabym teraz przyjść do ciebie... uspokójże się na chwilę... tak jak stoję, i tak tobą zajęta, jak w chwili obecnej...
— Chyba nie, jak bratem?.. Wtedy w Parku mówiłaś... że nie...
— Nigdy nie miałam brata. Dajmy na to, że powiedziałabym: „Weź mnie z sobą w owe kraje, a z czasem może istotnie obudzisz we mnie głębsze uczucie“... cóżbyś wtedy uczynił?
— Odesłałbym cię natychmiast dorożką, tam skąd przyszłaś. Nie, nie zrobiłbym tego; pozwoliłbym ci odejść pieszo. Ale tybyś tego nie zrobiła, ja zaś nie miałbym ochoty ryzykować. Warta jesteś, abym na ciebie poczekał dopóty, aż będziesz mogła przyjść do mnie bez żadnych zastrzeżeń.
— Czy święcie w to wierzysz?
— Coś mi się niewyraźnie zdaje, że wierzę. Czy nigdy podobne przypuszczenie nie przyszło ci do głowy?
— Ta-ak. Dlatego to czuję się taką niegodziwą.
— Gorszą niż zwykle?
— Nie wiesz wszystkiego, co myślę. Jest to, dalibóg, rzecz nazbyt okropna, bym mogła ci ją wyznać.
— Mniejsza o to. W każdym razie... obiecałaś mi mówić zawsze prawdę.
— Wielka to niewdzięczność z mej strony, ale... ale chociaż wiem, że mnie kochasz, i choć lubię z tobą przestawać, jednakże... jednakże poświęciłabym nawet ciebie, gdybym wzamian otrzymała to, czego pragnę.
— Kochane moje biedactwo! Znam ten stan duszy... nie prowadzi on do dobrego.
— Ty się na mnie nie gniewasz? Zważ, że gardzę sama sobą.
— Pewnie, że mnie to niezbyt pogłaskało... zresztą przeczuwałem to już dawniej... ale się nie gniewam. Żal mi ciebie. Wszak powinnaś była zachować choć odrobinę tego, co było w tobie dawniej, przed laty.
— Nie masz prawa być dla mnie względnym! Ja pragnę jedynie tego, na co pracowałam od tak dawna. Tobie to przypadło bez żadnych trudności, a mnie... mnie się wydaje, że tak być nie powinno.
— Cóż mogę na to poradzić? Oddałbym dziesięć lat życia, byle zdobyć ci to, czego pragniesz. Ale nie mogę ci dopomóc... nawet nie mogę dopomóc.
Z ust Maisie wyszedł szmer sprzeciwu. Dick mówił dalej:
— Z tego, co powiedziałaś przed chwilą, wnoszę, że złą drogą dążysz do sławy. Nie osiąga się jej przez poświęcanie innych... dawno już to sobie wyrozumowałem; trzeba poświęcić się samej, podporządkować swe życie, nie myśleć nigdy tylko o sobie i nigdy nie odczuwać zupełnego zadowolenia ze swej pracy, chyba na samym jej początku, gdy pomysł zaczyna przyjmować uchwytne kształty.
— Czyż wierzysz w to wszystko?
— Nie chodzi tu o to, czy ktoś wierzy lub nie wierzy. Takie jest już wyższe prawo, które możesz przyjąć lub odrzucić... wolna wola! Ja staram się mu ulegać... ale nie potrafię, wobec czego robota psuje mi się w rękach. Choćbyśmy mieli niewiem już jakie warunki, to i wtedy cztery piąte pracy każdego z nas (zakarbuj to sobie w pamięci!) — przypada na to robotę nieudałą; atoli pozostała cząstka sama przez się warta jest zachodów.
— Czy nieprzyjemnie jest zdobywać uznanie nawet za marną robotę?
— Aż nadto przyjemnie. Ale... Czy mogę ci coś opowiedzieć? Nie jest to wytworna powiastka, jednakże ty tak wyglądasz na mężczyznę, że rozmawiając z tobą, zapominam o twej kobiecości.
— Opowiadaj.
— Pewnego razu, gdy przebywałem w Sudanie, przechodziłem przez okolicę, w której niedawno przedtem toczyła się przez trzy dni zacięta walka. Leżało tam tysiąc dwustu zabitych, a nie mieliśmy czasu ich pogrzebać.
— Co za okropność!
— Pracowałem podówczas nad wielkim dwuarkuszowym szkicem i myślałem sobie, co też o tem pomyślą ludzie u nas w kraju. Widok tego pobojowiska dużo mne nauczył. Wyglądało jak zagon ohydnych, różnobarwnych surojadek i... nigdy przedtem nie widziałem, żeby ludzie taką masą wracali tam, skąd wzięli początek. Wtedy to zacząłem rozumieć, że ludzie — zarówno mężczyźni, jak kobiety — to tylko materjał do dzieła... i że wszystko, co mówią i czynią, jest zgoła niedorzeczne. Czy nie tak? Ściśle rzecz biorąc, z jednakową słusznością mogłabyś przykładać ucho do palety, aby posłyszeć, co ci farby twoje powiedzą.
— Dicku, ależ to wstrętne!
— Poczekaj chwilę. Powiedziałem: ściśle rzecz biorąc. Na nieszczęście, każdy musi być albo mężczyzną, albo kobietą.
— Cieszę się, że choć to przyznajesz.
— Nie przyznaję, gdy chodzi o ciebie. Ty nie jesteś kobietą. Ale pospolici ludzie, moja Maisie, muszą się zachowywać i pracować, jako tacy. To właśnie tak mnie złości.
To mówiąc, cisnął w stronę morza spory kamień.
— Wiem, — mówił dalej, — że nie powinienem dbać o to, co tam o mnie gderzą ludzie; widzę to naocznie, że marnuję swój dorobek twórczy, gdy słucham ich gadaniny; a jednak, bodaj to djabli wzięli: — (w tej chwili drugi kamień fyrgnął w stronę morza) — cóż na to poradzić, że mruczę, jak kot, gdy mnie pogłaskać z właściwej strony! Nawet, gdy z czyjegoś czoła wyczytam, że ów kiep łże bezczelnie, obwijając rzecz całą w powabne słówka, to jednak nawet te kłamstwa radują mnie, wychodząc tem samem na zgubę mojej twórczości.
— A gdy człek taki nie prawi pięknych słówek?
— Wtedy, najdroższa, — uśmiechnął się Dick, — zapominam, że jestem szafarzem owych darów, i radbym użyć grubego kijaszka, by temu facetowi napędzić nieco uznania i miłości dla mych dzieł. Ale jakież to upokarza jednakowoż przypuszczam, że choćby nawet ktoś był aniołem i malował ludzi z bardzo znacznej odległości, straciłby tyle w sztuce malarskiej, ileby zyskał w sztuce gruchotania ludziom kości.
Maisie roześmiała się, wyobraziwszy sobie Dicka jako anioła.
— Ale ty, zdaje się, myślisz, — przemówiła, — że wszelka wybredność jest szkodliwa dla twórczości.
— Nie jest to jeno moje widzimisię. To prawo... takie samo, jakie było u p. Jennett. Wszystko, co wybredne, przynosi pracy uszczerbek. Cieszę się, że tak jasno zdajesz sobie z tego sprawę.
— Nie podoba mi się ten pogląd.
— Ani mnie. Ale... otrzymałem nakaz: cóż mam robić? Czy czujesz się na siłach, aby bez niczyjej pomocy stawić czoło temu prawu?
— Zdaje mi się, że muszę tego dokazać.
— Pozwól, bym ci pomógł, moja droga. Podtrzymując się wzajemnie, ramię w ramię, będziemy się starali kroczyć prosto. Będziemy popełniać straszne omyłki, ale lepiej tak będzie nam obojgu razem, aniżeli iść chromym krokiem każdemu z osobna.
— Wątpię, czybyśmy się zgodzili ze sobą. Dwoje w jednym zawodzie... nie żyją z sobą w zgodzie!
— Jakżebym chciał napotkać owego człowieka, który sklecił to przysłowie! Żył on chyba w jaskini i pożywiał się surowem mięsem niedźwiedziem. Kazałbym mu strawić żeleźca własnych strzał. No i cóż?
— Byłabym tylko połowicznie twoją żoną. Zajmowałabym się i wywoływałabym hałas swą robotą, jak to czynię obecnie. Przez cztery dni w tygodniu niepodobna ze mną prowadzić rozmowy.
— Tak mówisz, jak gdyby prócz ciebie nikt na całym świecie nie parał się pendzlem. Czy przypuszczasz, że nieznane mi jest uczucie przygnębienia, troski i zawodu nieziszczonych pragnień? Jesteś szczęśliwa, że doznajesz go tylko przez cztery dni w tygodniu... Ale cóż to komu szkodzi?
— O, i bardzo nawet... jeżeliby to się skrupiało i na tobie.
— Tak, ale potrafiłbym uszanować twe uczucia. Kto inny możeby się na to nie zdobył... możeby cię wyśmiał. Ale niema o czem mówić. Skoro tak się zapatrujesz, widocznie nie kochasz mnie... jeszcze...
Przypływ niemal już zalał błotniste żuławy; ze dwadzieścia drobnych fal rozbiło się o wybrzeże, zanim Maisie zdobyła się na odpowiedź.
— Dicku, — odezwała się pomału, — wierzę niezbicie, że jesteś o całe niebo lepszy ode mnie.
— Zdaje się, że to niema nic do rzeczy... Ale z czegóż o tem wnosisz?
— Nie zdaję sobie z tego sprawy dokładnie... w każdym razie z tego, co mówiłeś o twórczości i o wszystkiem. Przytem jesteś taki cierpliwy. Tak, jesteś o wiele lepszy ode mnie.
Dick jął naprędce rozważać szarzyznę życia przeciętnego mężczyzny, a przegląd ten bynajmniej nie wzbudził w nim poczucia wyższości nad innymi. Podniósł do ust rąbek otulającego ją płaszcza.
— Dlaczego — mówiła Maisie, udając, że tego nie zauważyła, — dlaczego ty widzisz to, czego ja dojrzeć nie potrafię? Nie wierzę w to, w co ty wierzysz... ale wierzę, że ty masz słuszność.
— Gdybym cokolwiek widział, Bóg świadkiem, że widziałbym to jeno dla ciebie... a wiem też, że nie powiedziałbym o tem nikomu prócz ciebie. Przez chwilę dawało mi się, że uświadomisz sobie wszystko; ale pono nic nie wskórałem swą przemową. Gdybyś ty chciała mi dopomóc!... Dwoje nas tylko jest na tym świecie... wobec wszystkich celów... a przecież lubisz ze mną przestawać?
— To prawda. Nie wiem, czy zdołasz pojąć, jak bardzo jestem osamotniona!
— Zdaje mi się, że zdołam, najdroższa.
— Przed dwoma laty, gdym osiadła w tym małym domku, przechadzałam się często po ogródku, próbując się rozbeczeć. Ale nie umiem płakać. Czy ty umiesz?
— Dość dawne czasy, gdym tego próbował. I cóż to było powodem smutku? Czy przemęczenie?
— Nie wiem... ale nieraz mi się śniło, żem zwichnęła sobie życie... że zostałam bez grosza i umieram z głodu w Londynie. Myślałam o tem przez dzień cały i przejmowało mnie to lękiem... ach, jakimże lękiem!...
— Znam ten lęk. Jest on ze wszystkich najokropniejszy. Niekiedy nocą wybija mnie ze snu. Ty o nim wcale nie powinnaś wiedzieć.
— Skądże ty o nim wiesz?
— Mniejsza o to. Czy masz twoje trzysta funtów rocznej renty zabezpieczone?
— Są złożone w Banku Państwowym.
— Doskonale. Jeżeliby ktoś przyszedł do ciebie i raił lepszą lokatę — nawet gdybym ja sam do tego cię nakłaniał... nie daj się namówić. Nie podejmuj tego kapitału ani na chwilę i nie pożyczaj z niego nikomu ani pensa... nawet rudowłosej dziewczynie.
— Nie strofuj-że mnie w ten sposób! Nie wyglądam przecież na taką, co nie wie o Bożym świecie.
— Na ziemi nie brak ludzi, którzy zaprzedaliby duszę za trzysta funtów rocznego dochodu... Nie brak i kobiet, które przyjdą niby na pogawędkę i pożyczą od ciebie banknot pięciofuntowy, to znowu kiedyindziej dziesięć funtów. Trzymaj pieniądze, Maisie, bo w świecie niema rzeczy straszniejszej, jak nędza w Londynie. Dałaż mi się ona we znaki! Na Jowisza, jakiegoż to ona mnie napędziła strachu! A przecież człek niczego powinien się lękać.
Każdemu człowiekowi wrodzony jest i właściwy pewien lęk — jakaś szczególna groza, która, o ile ów człowiek jej nie zwalczy, prowadzi go niekiedy nawet do niemęskiego tchórzostwa. Doświadczenia z czasów nędzy i niedostatku wniknęły aż wgłąb duszy Dicka, a owo wspomnienie stało zawsze poza nim jako przestroga przed zbytniem zaufaniem w swe siły, starając się go upokorzyć, ilekroć zlatywali się kupcy celem nabycia jego obrazów. Jak Nilghai drżał mimowoli na widok zielonych, cichych wód jeziora lub młynówki, jak Torpenhow cofał się przed każdą białą bronią, która mogła kłuć lub siec, i brzydził się sam sobą z powodu tej bojaźliwości — tak Dick bał się nędzy, której zakosztował napół żartem raz w życiu. Jego brzemię było cięższe, niż owe ciężary, które przytłaczały jego towarzyszy.
Maisie przyglądała się jego twarzy, mieniącej się w blasku księżyca.
— Masz teraz sporo grosza — rzekła na pocieszenie.
— Nigdy nie będę miał go dosyć, — zaczął dobitnie z pewną złośliwością w głosie, poczem roześmiał się: — zawsze w rachunku brak mi będzie trzech pensów.
— Czemu trzech pensów?
— Pewnego razu niosłem jakiemuś jegomościowi walizkę, z dworca przy ul. Liverpool’skiej aż do mostu Dominikańskiego. Ugodziłem się z nim za sześć pensów... nie powinnaś się śmiać, było to naprawdę... a potrzebowałem okrutnie pieniędzy. Ten facet dał mi tylko trzy pensy... i nawet nie był natyle przyzwoity, żeby zapłacić srebrem. Choćbym zarobił nie wiem ile pieniędzy, nigdy nie daruję owych trzech należnych mi pensów.
Słowa takie dziwnie brzmiały w ustach człowieka, który dopiero co mówił górnolotnie o świętości sztuki. Ubodło to Maisie, która wolała być wynagradzaną poklaskiem, co — jej zdaniem — jako rzecz upragniona przez wszystkich, musiało być najstosowniejszą zapłatą. Sięgnęła do sakiewki i z powagą wydobyła trzypensowy pieniążek.
— Masz — rzekła. — Ja ci zapłacę, Dicku... i już nie martw się niepotrzebnie... niema czem. Czyś już zadowolony?
— Tak jest — odparł zgoła po człowieczemu ów apostoł wzniosłych umiejętności, biorąc monetę. — Jestem tysiąckrotnie wynagrodzony, wobec czego zamkniemy ów rachunek. Ten pieniądz zawieszę na łańcuszku od zegarka... a ty, Maisie, jesteś prawdziwym aniołem.
— Ścierpłam na całem ciele i trochę zmarzłam. Na miłość Boską! cały płaszcz ubielił się, a twoje wąsy takie! Nie myślałam, że jest aż tak zimno.
Cieniuchna warstwa białego szronu okrywała kołnierz i rękawy Dickowej zarzutki. I on też zapomniał o stanie temperatury. Uśmiali się oboje i śmiech ten przeciął ich poważne rozprawy.
Pobiegli w głąb lądu przez pustkowie, ażeby się rozgrzać; w czas jakiś odwrócili się, aby spojrzeć na powódź morskiego przypływu, skrzącą się od poświaty księżycowej, oraz na czarne cienie krzewów jałowcowych. Dla Dicka miłą niespodzianką było i to, że Maisie patrzyła na barwy takiemi samemi, jak on, oczyma... że w białej mgle dostrzegała ton niebieski, a fiolet w bladej szarzyźnie... podobnież i wszystko inne widziała, tak jak w istocie — nie w jednej barwie, ale w tysiącznych odcieniach. Światłość miesięczna wstąpiła w duszę Maisie, tak iż ona, zwykle zamknięta w sobie, rozkrochmaliła się i zaczęła gawędzić o sobie oraz o wszystkiem, co ją obchodziło... o mistrzu Kami, najmędrszym z nauczycieli, i o dziewczętach, które poznała w jego pracowni... o Polkach, które zapracowałyby się na śmierć, gdyby nie hamowano ich nadmiernej gorliwości... o Francuzkach, które bez ustanku opowiadają o sobie więcej, niż kiedykolwiek w życiu zdołałyby wykonać... o niechlujnych Angielkach, które beznadziejnie partolą robotę i nie mogą zrozumieć, że zamiłowanie nie zastąpi jeszcze talentu... o Amerykankach, których chrapliwe głosy, zakłócając ciszę skwarnego popołudnia, doprowadzają do ostateczności i tak już naprężone nerwy, podobnie, jak amerykańskie kolacje tych panien mogą każdego przyprawić o niestrawność... o hałaśliwych, rozwydrzonych Rosjankach, które plotą dziewczętom baje o upiorach, siejąc lęk i grozę... o głupawych Niemkach, które przybywają, aby nauczyć się jednego rodzaju, a wprawiwszy się w nim, odchodzą gdzieindziej i z tępą wytrwałością ustawicznie coś kopjują... Dick słuchał z zachwytem, dlatego że to mówiła Maisie. Znał to życie jeszcze z dawnych lat.
— Niewiele się zmieniło — odezwał się. — Czy zawsze tam kradną farby podczas śniadania?
— Nie kradną. To się nazywa ściąganiem. Ma się rozumieć, że tak bywa. Ja niewiele jeszcze mam na sumieniu... ściągam tylko ultramarynę... ale byli tacy, co ściągali nawet biel cynkową.
— Sam to nieraz robiłem. Nie da się temu zapobiec, gdy palety są pozawieszane. Każda farba jest wspólną własnością, skoro sama spłynie... nawet choćby się ją poruszyło kapką oleju. W ten sposób ludzie uczą się nie marnować swych tubek.
— Chciałabym ściągnąć parę twoich farb, Dicku. Może udałoby mi się wraz z niemi zdobyć i twoje powodzenie.
— Nie wolno mi być opryskliwym, ale mnie do tego bierze chętka. Klnę się całym światem, którego zwiedzenia wyrzekłaś się, mając po temu przepyszną sposobność... cóż znaczy powodzenie, niepowodzenie, a choćby i niebotyczne powodzenie, w porównaniu z..! Nie, nie chcę znów wszczynać tej kwestji. Czas już powracać do miasta.
— Przykro mi, Dicku, ale...
— Ty więcej dbasz o to wszystko, niż o mnie...
— Nie wiem. Nie zdaje mi się.
— Co mi dasz, jeżeli wskażę ci niezawodny środek na uzyskanie wszystkiego, czego ci potrzeba... na wywołanie rwetesu, wrzawy, intrygi i tak dalej? Czy obiecasz, że będziesz mi posłuszną?
— Ma się rozumieć.
— Przedewszystkiem, choćby ci się właśnie paliła w rękach robota, nie powinnaś nigdy zapominać o posiłku. W zeszłym tygodniu dwa razy zapomniałaś o drugiem śniadaniu — mówił Dick na chybił-trafił, wiedząc, z kim ma do czynienia.
— Nie... nie... tylko raz... doprawdy...
— I to też źle. Powtóre: nie powinnaś zamiast przyzwoitego obiadu pijać herbaty z sucharkami, co robisz zazwyczaj li tylko dlatego, że obiad wymaga zbyt wiele zachodów.
— Żartujesz sobie ze mnie!
— Jako żywo, nigdy, nie przemawiałem tak poważnie, jak w tej chwili. Ach, kochanie ty moje, kochanie, czyż w twej głowince nawet nie zaczęło świtać przypuszczenie, czem jesteś dla mnie? Wszystko na świecie sprzysięgło się, by ciebie przeziębić, przejechać, suchej nitki nie zostawić na ciebie, obedrzeć cię z pieniędzy, lub pozwolić ci umrzeć z przepracowania i niedojadania... a ja nawet nie mam prawa zatroszczyć się o ciebie! Ba! nie wiem nawet, czy jesteś na tyle rozsądna, ażeby ubierać się ciepło, gdy mróz panuje na dworze.
— Dicku, jesteś wprost niemożliwy w rozmowie... doprawdy! Jakże to, sądzisz, dawałam sobie radę, gdy ciebie tu nie było?
— Nie było mnie tutaj i nie wiedziałem. Ale teraz, gdym powrócił do kraju, oddałbym wszystko, co posiadam, byłem miał prawo nie wypuszczać cię z domu, gdy pada deszcz na ulicy.
— Czy oddałbyś nawet swoją sławę?
Tym razem Dick musiał stoczyć nie małą walkę z samym sobą, żeby powstrzymać się od złorzeczeń.
— Miała rację p. Jennett, gdy mawiała, że z tobą, Maisie, trzeba mieć świętą cierpliwość! Nazbyt długo zamykałaś się w obrębie szkół i zdaje ci się, że na ciebie wszyscy patrzą. W całym świecie znajdzie się conajwyżej tysiąc dwustu takich ludzi, co znają się na obrazach. Inni tylko udają, albo wcale się o nie nie troszczą. Przypomnij sobie, że widziałem tysiąc dwustu ludzi nieżywych, leżących jako bedłki. To, co stanowi nasz rozgłos, jest jedynie głosem maluczkiej garstki, znikomego ułamka ludzkości. Prawdziwy świat nie dba o partacką... nie dba o nic. Mówiąc między nami, każdy w świecie mężczyzna pewnoby się pokłócił ze swoją Maisie.
— Biedna Maisie!
— Biedny Dick!.. powiedziałbym raczej. Czy sądzisz, że gdy on walczy oto, co umiłował nad życie, chce mu się patrzeć na jakiś obraz? A choćby i nawet patrzył, gdyby patrzył i świat cały, a miijardy ludzi ruszyłyby z miejsc, śpiewając rozgłośne hymny ku mej czci i chwale, czyż oddaliłoby to ode mnie tę świadomość, że ty chodzisz za sprawunkami na Edgware Road w dzień dżdżysty, nie mając parasolki? A teraz pójdziemy na dworzec.
— Ale mówiłeś tam na wybrzeżu... — nalegała Maisie, przejęta niejaką obawą.
Dick głośno westchnął:
— Tak, wiem, co mówiłem. Moja twórczość jest dla mnie wszystkiem, co posiadam, czem jestem i czem spodziewam się zostać, a mniemam, że nauczyłem się prawideł, które nią kierują. Ale zachowałem jeszcze odrobinę szczątkowego humoru... chociaż tyś prawie wygnała go ze mnie. Potrafię tyle wymiarkować, że nie jest to jedyna rzecz, istniejąca na całym świecie. Postępuj wedle tego, co ci mówię, a nie wedle tego, co czynię.
Maisie starała się nie wkraczać w sporne dziedziny rozmowy, przeto w jaknajlepszych humorach powracali do Londynu. Gdy pociąg zatrzymał się u kresu podróży, Dick zmuszony był przerwać wymowną rozprawę na temat piękności jazdy konnej. Obiecywał Maisie, że kupi jej wierzchowca, jakiego jeszcze świat nie widział... postawi go, wraz z drugim rumakiem, w stajni, o jakie dwadzieścia mil od Londynu, a Maisie, jedynie ze względu na własne zdrowie, będzie wraz z nim, Dickiem, zażywała przejażdżki dwa lub trzy razy na tydzień.
— Niedorzeczny pomysł — odpowiedziała. — Byłoby to zgoła nieprzyzwoicie.
— Phi, czy w obecnej chwili znalazłabyś w całym Londynie choć jednego człowieka, któryby chciał lub ośmielił się łajać nas za to, co nam się podoba uczynić?
Maisie rzuciła okiem na latarnie, na mgły i na szalony ruch uliczny. Dick miał rację; atoli w jej pojęciu koniarstwo nie kojarzyło się ze sztuką.
— Bywasz czasem bardzo miły, ale częściej miewasz dziwne szusy. Nie mam zamiaru przyjmować wierzchowców od ciebie, ani też narażać cię dziś nocą na nakładanie sobie drogi. Zajdę sama do domu. Proszę cię tylko, byś mi przyrzekł rzecz jedną. Nie będziesz już myślał o tych trzech pensach, co? Pamiętaj, że już ci je wypłacono; nie pozwolę, byś miał się dąsać i tworzyć kiepskie dzieła z powodu takiej drobnostki. Możesz być tak wielki, że nie powinieneś się zniżać.
Odpłaciła mu wet za wet... Nie pozostało nic innego, jak wsadzić Maisie do kabrjoletu:
— Do widzenia — ozwała się poprostu. — Przyjdziesz w niedzielę. Piękny to był dzień, Dicku. Dlaczegóż tak zawsze być nie może?
— Dlatego, że miłość jest jak robota piórkiem: musisz iść wtył lub naprzód; nie wolno ci stanąć w miejscu. Kiedy już o tem mowa... ćwicz się nadal w robotach piórkowych. Dobranoc, Maisie... a przez wzgląd na mnie... przez wzgląd na wszystko... uważaj na siebie.
Ruszył piechotą w stronę domu, dumając. Dzień ubiegły nie ziścił wprawdzie nadziei Dicka, niemniej jednak — co starczyło chyba za wiele dni innych — zbliżył go do Maisie. Reszta miała być teraz tylko kwestją czasu, a nagroda warta była czekania... Dick odruchowo skręcił znowu w stronę rzeki.
— Jak to ona zrozumiała odrazu! — mówił sobie, wpatrując się w wodę. — Natychmiast wykryła, jaki to grzech najwięcej mnie kusi, i rozgrzeszyła mnie. Miły Boże, jak to ona zrozumiała! I ona mi powiada, ze jestem od niej lepszy! Lepszy od niej! — roześmiał się nad niedorzecznością tego powiedzenia. — Ciekaw jestem, czy dziewczęta domyślają się choć połowy dziejów naszego życia. Chyba nie, bo w razie przeciwnym... nie chciałyby za nas wychodzić.
Wyjął z kieszeni dar Maisie i przyglądał mu się uważnie, jak gdyby to była jakaś świętość oraz rękojmia świadomości szczęścia, które kiedyś doń zawita. Tymczasem jednak Maisie była samiutka w wielkim Londynie, nie mając nikogo, ktoby ją strzegł od niebezpieczeństwa — a niebezpieczeństw tych było bez liku w rojnym i tłocznym ostępie stolicy.
Dick w sposób iście pogański złożył losom ofiarę przebłagalną — rzucając w wodę srebrny pieniążek. Jeżeli miało spaść jakie nieszczęście, niechajże spada na niego, a Maisie pozostawi nietkniętą... ponieważ trzypensowy pieniążek był mu najdroższy ze wszystkiego, co posiadał. Była to wprawdzie drobna moneta — ale otrzymał ją od Maisie i rzucił w nurty Tamizy... Niechybnie można tem było losy przekupić...
Wrzucenie pieniądza w wodę oderwało niejako na chwilę myśl Dicka od Maisie. Oddalił się od mostu i, pogwizdując, ruszył do swego pensjonatu; po tej pierwszej próbie spędzenia całego dnia w towarzystwie kobiety, cniło mu się bardzo do pogawędki z mężczyznami i do papierosa. Pragnienie to wzmogło się w jego sercu, gdy przed jego wyobraźnią pojawiło się widziadło Barralonga, niefrasobliwie prującego morskie głębie i mknącego chyżo a swobodnie w stronę Krzyża Południowego...

∗             ∗


ROZDZIAŁ VIII.

Ci szaś dwaj, jak wam wspomniałem,
To druhowie Hiawathy:
Chibiabos rzępolista
I okrutny siłacz Kwasind.
(Hiawatha)

Torpenhow numerował ostatnie arkusze jakiegoś rękopisu; Nilghai, który przybył na partję szachów, a pozostał dla obgadania spraw taktycznych, odczytywał początek artykułu, raz po raz wtrącając złośliwe uwagi.
— Wszystko to przedstawione barwnie i obrazowo, — mówił, ale próżno w tem szukać głębszego ujęcia spraw politycznych w Europie wschodniej!
— W każdym razie jużem odwalił tę robotę... trzydzieści siedem, trzydzieści osiem... razem trzydzieści dziewięć kartek... co? Wyniesie to dwanaście do dwudziestu stronic najmylniejszych informacyj. Hej — ha!
Zagarnął cały rękopis i zaczął nucić pod nosem:

Baranki na sprzedaż! baranki! baranki!
Gdybym miał dosyć grosza na wszystkie zachcianki,
Nie krzyczałbym nigdy: Baranki na sprzedaż! baranki!

Do pokoju wszedł Dick, pewny siebie i nieco buńczuczny, ale jak najlepiej usposobiony względem całego świata.
— Powróciłeś nareszcie? — rzekł Torpenhow.
— Tak, mniej więcej. Cóżeście tu robili?
— Pracowaliśmy. Dicku, tak sobie poczynasz, jak gdybyś miał za sobą cały Bank Angielski. Przeszła już niedziela, przeszedł poniedziałek i wtorek, a tyś nie namalował ani kreski. To skandal!
— Poglądy coraz to się zmieniają i przechodzą, moi mili... zmieniają się i przechodzą, jak dymek z naszego tytoniu — odpowiedział, nabijając fajkę. — Zresztą — tu schylił się, wtykając zwinięty świstek papieru pomiędzy ruszty pieca, — Apollo nie zawsze napina swój... Dałbyś pokój tym ordynarnym żartom, Nilghai!
— Nacóż tu się bawić wygłaszaniem teoryj o bezpośredniem natchnieniu! — ozwał się Nilghai, podnosząc wielki, iście kowalski miech, służący do rozdmuchiwania żaru w piecu, i wieszając go we właściwem miejscu na ścianie. — Sądzimy, że smołka szewska i dratwa też się na coś przyda... Waruj!... tam gdzie siedzisz.
— Gdybyś nie był taki duży i tłusty, — rzekł Dick, oglądając się za jakim orężem, — tobym...
— Nie pozwolę na burdy w mym domu! rzekł Torpenhow. — Ostatnim razem porozbijaliście mi połowę mebli, rzucając poduszkami. Mógłbyś też być natyle przyzwoity, żeby przywitać się z Binkiem. Spójrz na niego.
Binkie zeskoczył z sofy i łasił się u kolan Dicka, drapiąc go po butach.
— Poczciwiec! — ozwał się Dick, podnosząc go i całując w czarną łatkę nad prawem okiem. — Jak się masz, Binks? Więc brzydki Nilghai wyforował cię z kanapy? Huzia na niego, panie Binkie!
Cisnął go na brzuch wygodnie rozwalonego tłuściocha, a Binkie udawał, że szarpie w kawałki ciało swej ofiary, póki go nie przytłukła poduszka z otomany; wówczas dopiero pies się uspokoił i zziajany pokazał język całemu towarzystwu.
— Binkie chodził dziś rano na spacer, zanim ty wstałeś z łóżka, Torp. Widziałem, jak się umizgał do rzeźnika na rogu właśnie, gdy spuszczano okiennice... zupełnie jak gdyby nie miał co jeść we własnym domu — mówił Dick.
— Binks, czy to prawda? — ozwał się Torpenhow surowo. Pies schował się znów za poduszkę i odwrócił się do obecnych swym białym, wypasionym grzbietem, okazując, że go nic a nic nie obchodzi ta rozmowa.
— Zastanawia mnie to, że i inny bezwstydny piesek chodził też na przechadzkę — wtrącił się Nilghai. — Cóż to cię tak wcześnie wyciągnęło z łóżka? Torp powiada, że pewno kupowałeś konia.
— Przecież on wie dobrze, że gdybym coś podobnego zamyślał na serjo, poszlibyśmy we trójkę. Nie... czułem się samotny i nieszczęśliwy, więc pojechałem nad morze, ażeby przyjrzeć się wielkiej wodzie i przejeżdżającym po niej okrętom.
— Gdzież to jeździłeś?
— Nad Kanał. Progly, czy Snigly... a może inaczej nazywała się ta miejscowość kąpielowa... zapomniałem jaką nosi nazwę, wiem tylko, że znajduje się o dwie godziny jazdy od Londynu i że koło niej przejeżdżają okręty.
— Czy widziałeś jaki znajomy okręt?
— Tylko Barralong, wyruszający do Australji, oraz statek zbożowy z Odessy, który właśnie wyładowywano. Dzień był mglisty, ale morze tchnęło ożywczym zapachem.
— I dlatego, żeby zobaczyć Barralong, wdziałeś najlepsze spodnie? zapytał Torpenhow, wskazując wspomnianą część odzieży.
— Nie posiadam innych... tylko te i te stare portki, które mam na sobie podczas malowania. Zresztą... chciałem uczcić morze.
— Czyż ono ci nie dawało spokoju? — zapytał Nilghai przebiegle.
— Szalałem za niem. Nie mówmy o tem. Żałuję, żem jeździł.
Torpenhow i Nilghai zamienili porozumiewawcze spojrzenie; tymczasem Dick, schyliwszy się, zaczął grzebać w stosie butów i drewnianych kopyt, leżących pod łóżkiem Torpenhowa.
— Te będą w sam raz — rzekł nakoniec, — nie powiem, żebym podzielał twój gust co do pantofli, ale wygoda to najważniejsza rzecz.
Obuł się w przedługie papucie indyjskie z łosiowej skóry i wyciągnął się, jak długi, na szezlongu.
— To moja ulubiona para: — ozwał się Torpenhow. — Właśnie chciałem je włożyć.
— Co za samolubstwo z twej strony! Ledwo zobaczyłeś, że na chwilę mam nieco wygody, już chcesz mi dokuczyć i przysporzyć mi ambarasu. Wyszukaj sobie inną parę.
— Całe szczęście, Torp, że Dick nie może nosić twego ubrania; żyjecie całkiem na sposób komunistyczny — zauważył Nilghai.
— Dick nie ma nigdy nic takiego, cobym mógł włożyć na siebie. Za to można żyć za jego pieniądze.
— A niechże cię! więc to ty baraszkowałeś w moich skrytkach? — żachnął się Dick. — Wczoraj położyłem suwerena na pudełku z tytoniem. Jakże możesz wymagać, ażebym prowadził porządnie rachunki, jeżeli ty...
Tu Nilghai zaczął się śmiać, a Torpenhow mu zawtórował.
— Wczoraj schował suwerena! Nietęgim jesteś finansistą. Przed miesiącem położyłeś mi piętaka. Pamiętasz? — rzekł Torpenhow.
— Ma się rozumieć.
— Czy przypominasz sobie, że w dziesięć dni później oddałem ci te pieniądze i żeś je włożył na dno pudełka z tytoniem?
— Na Jowisza, czyż to uczyniłem? Zdawało mi się, że pieniądze te znajdują się w jednem z moich pudełek z farbami.
— Zdawało ci się! Tydzień temu zaszedłem do twojej pracowni po tytoń... i znalazłem je.
— Cóżeś z niemi zrobił?
— Wziąłem Nilghai’ego do teatru i nakarmiłem go.
— Nie potrafiłbyś nakarmić Nilghai’ego, choćbyś miał i dwa razy tyle pieniędzy... a nawet gdybyś mu dał do zjedzenia całego wołu z wojskowych zapasów. No, przypuszczam, że prędzej, czy później i takbym znalazł te pieniądze. Co w tem śmiesznego?
— W niejednym względzie jesteś jeszcze zdumiewająco naiwny — rzekł Nilghai, śmiejąc się jeszcze wciąż na wspomnienie obiadu. — Mniejsza o to. Obaj pracowaliśmy bardzo ciężko, a trwoniliśmy tylko twoje lekko zapracowane dochody... nad czem niema co utyskiwać, gdyż jesteś poprostu próżniakiem...
— Bardzo miło usłyszeć coś podobnego... i to z ust człowieka, który roztył się na moim chlebie. Muszę sobie w najbliższym czasie odbić ten obiad. Możebyśmy poszli teraz do teatru.
— Włóżmy buty... ubierzmy się... i umyjmy?...co? — przemówił Nilghai nader ociężale.
— Cofam wniosek.
— A możebyśmy, dla odmiany... ot, tak dla niezwykłej rozmaitości... możebyśmy (zważ, iż mówię w liczbie mnogiej) wzięli się do węgla i płótna i podjęli na nowo robotę?
W tych słowach. Torpenhowa był wyraźny przytyk, ale Dick jeno skurczył palce u nóg, obutych w miękkie skórzane mokasyny.
— Cóż to za utrapiony gdera! Gdybym miał teraz na warsztacie jakie niewykończone figury, brakłoby mi modela; gdybym nawet miał model, to brak mi rozpylacza, a żadną miarą nie pozostawiłbym nieutrwalonego szkicu węglem przez noc całą; gdybym miał rozpylacz i dwadzieścia fotografij tła, nie potrafiłbym teraz wieczorem nic namalować. Nie jestem do tego nastrojony...
— Binkie, powiedz-no, psino, czy to nie leninszysko? — ozwał się Nilghai.
— Dobrze, dobrze, zaraz wam coś wypacykuję! — rzekł Dick, powstając żwawo z miejsca. — Przyniosę księgę Nungapunga i dodamy jeszcze jedną ilustrację do legendy o Nilghai’m.
— Czy nie zanadto mu się naprzykrzasz? — zapytał Nilghai, gdy Dick wyszedł z pokoju.
— Być może, ale wiem, na co jego talent potrafiłby się zdobyć, gdyby tylko miał ochotę. Wściekłość mnie porywa, gdy słyszę, jak go chwałą za dawne prace, skoro zdaję sobie sprawę, co on jeszcze stworzyć powinien. Obaj przecież oczekiwaliśmy, że...
— Tem większa szkoda... klnę się na Kismet i nasze własne moce! Istotnie, wiele po nim się spodziewałem.
— I ja też... ale teraz wiemy, żeśmy na kpów wyszli. Wytłucz mnie, jeżeli wiem, czego dokaże Dick, wziąwszy się znów do roboty. Dlatego to bywam dla niego tak ostry.
— Choćbyś nie wiem co czynił i mówił, to i tak będziesz się musiał z drogi usunąć (co jest rzeczą najzupełniej słuszną) przed jakąś dziewczyną...
— Zachodzę w głowę... Jak ci się zdaje, gdzie on się dziś włóczył?
— Był nad morzem. Czy nie widziałeś blasku w jego oczach, gdy o niem mówił? Jest niespokojny, jak jaskółka jesienią na odlocie.
— Tak, ale czy jeździł sam?
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi... w każdym razie już go zaczyna opanowywać gorączka podróży. Potrzeba mu nowych podniet i ruchu. Widać niemylne objawy. Naprzekór wszystkiemu, co mówiłeś poprzednio, on teraz czuje w sobie powołanie.
— To może dla niego być ratunkiem — rzekł Torpenhow.
— Być może... o ile ty chcesz przyjąć na siebie odpowiedzialność za jego ratowanie; ja osobiście nie lubię gmerać w czyjejś duszy.
Dick powrócił, niosąc wielki, w metalowe okucia ujęty szkicownik; Nilghai znał dobrze tę księgę i wcale za nią nie przepadał. W niej to Dick wolnym czasem rysował najrozmaitsze przygody, własne lub opowiedziane mu przez innych, a naniesione z całego świata. Najwięcej wszakże go pociągała szeroka korpulencja i szeroki tryb życia Nilghai’ego. Gdy niedopisywała mu rzeczywistość, uciekał się do najdzikszych zmyśleń i przedstawiał wprost niebywałe zdarzenia z życia Nilghai’ego: były tam jego małżeństwa z rozlicznemi księżniczkami afrykańskiemi, były zdrady na rzecz Mahdiego dla oczu pięknych Arabek, powodujące zagładę całych korpusów armji; było jego utatuowanie, wykonane przez zręcznych operatorów w Burmie; jego wywiad (nie bez obaw) z hersztem żółtych opryszków na krwią zbryzganym placu kaźni w Kantonie; a wreszcie przechodzenie jego duszy w ciała słoni, wielorybów i tukanów[15]. Tu i owdzie znajdował się rymowane opisy, pióra Torpenhowa, całość zaś była wielce osobliwem dziełem sztuki, gdyż Dick, mając na względzie tytuł książki oznaczający „nagość,“ uznał, że w takich czy owakich okolicznościach zawsze niewłaściwą byłoby rzeczą narysować Nilghai’ego w innym stroju, jak adamowym. Wskutek tego ostatni szkic, na którym ów cierpiętnik udawał się do ministerjum wojny, chcąc poprzeć swe roszczenia do medalu egipskiego, nie odznaczał się nazbyt wielką przyzwoitością.
Dick rozsiadł się przy biurku Torpenhowa i jął przewracać stronice.
— Miałby Blake pociechę z ciebie, Nilghai! — urągał. Z niektórych szkiców aż bije soczysta różowość twego ciała... poprostu wierzyć się nie chce, by coś podobnego można było spotkać w życiu. Oto „Nilghai, osaczony w kąpieli przez Mahdystów“... to oparte na rzeczywistem zdarzeniu, hę?
— O mały włos byłaby to ostatnia kąpiel w mem życiu, bezecny bazgraczu! Czy Binkie nie przeszedł jeszcze do legendy?
— Nie, mały Binkuś jeszcze nie zdziałał nic godnego pamięci... pominąwszy codzienne pałaszowanie żarcia oraz zagryzanie kotów. Przypatrz-no się! Tu jesteś jak święty z kościelnego witrażu. Djabelnie wystylizowane linje twojej anatomji; powinieneś być mi wdzięczny, że w ten sposób przekażę cię potomności. Za łlat pięćdziesiąt rysy twe dochowają się w rzadkich i wielce poszukiwanych odbitkach, po dziesięć gwinej sztuka. Cóż mam narysować tym razem? Czy domowy tryb życia Nilghai’ego?
— Nie prowadzę go wcale.
— Zatem bezdomny tryb życia Nilghai’ego. A jakże! Tłumny wiec wszystkich jego żon na Trafalgar Square. Zaraz się zrobi. Schodzą się ze wszystkich stron świata na wesele Nilghai’ego z angielską oblubienicą. Zrobię to sepją... doskonale się nada.
— Haniebna strata czasu! — ozwał się Torpenhow.
— Nie martw się; to wprawia rękę... zwłaszcza gdy się zacznie bez ołówka.
I z całą zawziętością zabrał się do pracy.
— Oto kolumna Nelsona. Nilghai będzie Się na nią wdrapywał.
— Daj mu tym razem jaki przyodziewek!
— Pewnie... dam mu welon i wianek z kwiatów pomarańczy, jako panu młodemu.
— Dalibóg, to kapitalne! — ozwał się Torpenhow, przyglądający się robocie, gdy Dick trzema machnięciami pendzla wywołał na powierzchnię papieru opasłe pleczyska i pełne wysiłku ramię, kurczowo obejmujące kamienny trzon kolumny.
— Wyobraź sobie, — mówił dalej Dick, — coby to było, gdybyśmy po parę takich obrazków wystawiali na widok publiczny, ilekroć Nilghai przekupi jakiego gryzipiórka, chcąc dać publiczności należyte wyobrażenie o moich obrazach.
— No, sam przyznasz, że zawsze ci się zwierzam, gdy dopuszczę się czegoś podobnego. Wiem, że nie potrafię cię zjechać tak, jak na to zasługujesz, wobec tego odstępuję komu innemu tę robotę... Naprzykład... młody Maclagan...
— Nie... nie... jeszcze pół minutki, mój stary... wyciągnij rękę na ciemne tło tapety... dąsaj się jeszcze i wymyślaj mi. Lewe ramię zanadto jest cofnięte, nie mogę go narysować... muszę, mówiąc dosłownie, zarzucić na nie zasłonę... Gdzie mój scyzoryk? No, i cóż ten Maclagan?
— Ano nic... dałem mu tylko zlecenie i główne pomysły, aby... aby ci porządnie kurtę skroił... ot tak dla zasady... za to, że nie tworzysz nic takiego, coby miało trwałą wartość.
Dick odrzucił wtył głowę i przymknął jedno oko, przesuwając ręką stronicę.
— Aha... Dlatego to ów młody dureń, zostawszy sam na sam z kałamarzem i z myślami, które uważał za własne, zaczął na mnie bryzgać jednem i drugiem po gazetach! Mógłbyś też nająć człowieka dorosłego do tej roboty, mój Nilghaju... No, Torp, jak ci się podoba ślubny welon?
— U licha! jak to się dzieje, że dość trzech kresek i dwóch wywijasów, ażeby tak ubrać całą postać? — ozwał się Torpenhow, dla którego metody Dicka miały zawsze urok nowości.
— Zależy wszystko od tego, gdzie umieścisz te kreski. Lepiejby było, gdyby Maclagan choć tyle znał się na własnym swym fachu.
— Czemuż więc nie użyjesz tych pierońskich sztrychów do tego, ażeby stworzyć dzieło o trwałej wartości? — nalegał Nilghai; prawdę mówiąc, był on niemało się natrudził, starając się dla Dicka pozyskać pióro młodego krytyka, który większość swego dnia roboczego poświęcał żmudnym rozważaniom zadań i celów jedynej (tak pisał) i niepodzielnej Sztuki.
— Poczekaj chwilkę... Namyślam się, jak mam uszykować pochód małżonek. Podobno żeniłeś się na prawo i na lewo, więc muszę naszkicować ołówkiem wszystkie te twoje połowice: Medyjki, Partjanki, Edomitki... Otóż, nie biorąc w rachubę słabych, szalonych i... i głupich usiłowań tych ludzi, którzy z całym rozmysłem zamierzają stworzyć, jak mówią, dzieło wiecznotrwałe, zadowalam się poczuciem, że, jak dotąd, wykonałem już najlepszą z mych prac i nic podobnego nie stworzę conajmniej przez czas jakiś... może przez całe lata... a może i nigdy.
— Co takiego! któraż z twych prac dotychczasowych jest ową najlepszą? — zapytał Torpenhow.
— Czy może ją sprzedałeś? — dorzucił Nilghai.
— O, nie! Niema jej tutaj, ani też jej nie sprzedałem. Co więcej, sprzedać ją byłoby niepodobieństwem, a zdaje mi się, że nikomu niewiadomo, gdzie ona teraz się znajduje. Z całą pewnością nie mógłbym... No, no... od północnej strony placu pojawia się coraz więcej małżonek. Patrzcie, z jakiem cnotliwem oburzeniem spoglądają na to lwy kamienne.
— Czy tak, czy owak, musisz nam odpowiedzieć na pytanie, — odezwał się Torpenhow, gdy Dick podniósł oczy z nad szkicownika.
— Przypomniało mi ją morze — odrzekł Dick powoli; — wolałbym, żeby mi nie przypominało. Rzecz ta ma wagę kilku tysięcy ton... chyba, że odrąbać ją żelaznem dłutem...
— Nie bądź-że kpem! Wobec nas nie potrzebujesz bawić się w udawania — oświadczył Nilghai.
— Nie jest to wcale udawanie. To fakt rzeczywisty. Pewnego razu trajdałem się z Limy do Aucklandu na wielkim, starym, pogruchotanym okręcie pasażerskim, zamienionym na statek towarowy i wynajętym jakiejś drugorzędnej firmie włoskiej... Było to hołotne, stare pudło... Dziennie wypalało się na niem piętnaście ton węgla, a uważaliśmy się za szczęśliwych, gdy udało się nam ujechać siedem węzłów na godzinę. Wówczas zatrzymywaliśmy się, chłodnem okiem ocenialiśmy sytuację i sprawdzali, czy szczelina w tramie okrętowym się nie rozszerza.
— Byłeś wówczas kuchcikiem, czy palaczem okrętowym?
— Miałem jeszcze dość forsy, więc byłem pasażerem, inaczej, jak przypuszczam, zostałbym kuchtą, — odpowiedział Dick z całą powagą, zająwszy się znów orszakiem rozgniewanych małżonek. — Byłem jedynym pasażerem do samej Limy, a statek był prawie że pusty... to jest, pełen szczurów, karaluchów i skorpjonów...
— Ale co to ma wspólnego ze wspomnianem malowidłem?
— Bądź jeszcze na chwilę cierpliwy. Okręt ten służył dawniej do przewozu pasażerów z Chin, a niższy jego pokład miał prycze dla dwu tysięcy warkoczowców. Gdy wyładowano ich wszystkich, okręt świecił pustką i można było dowoli włóczyć się z kąta w kąt. Światło tam wsączało się przez małe okienka... póki się ktoś nie przyzwyczaił, trudno mu było przy tem oświetleniu brać się do jakiejkolwiek roboty. Całemi tygodniami nie wiedziałem, co z sobą począć. Mapy okrętowe były w strzępach, a nasz szyper, bojąc się spotkania z burzą, nie miał odwagi płynąć na południe; czynił więc, co było w jego mocy, by przejeżdżać kolejno koło wszystkich Wysp Towarzyskich. Schodziłem wówczas na dolny pokład i malowałem swój obraz na deskach bakortu[16], gdzie tylko zdołałem najdalej dotrzeć. Było tam nieco farby brunatnej i trochę zielonej, jakiej używają do malowania łodzi, oraz nieco czarnej mazi do smarowania żelaznych trybów... nie miałem nic ponadto.
— Pasażerowie pewno myśleli, że masz bzika.
— Był tylko jeden pasażer, a raczej pasażerka, ale ona właśnie dała mi pomysł do obrazu.
— Jak wyglądała? — zapytał Torpenhow.
— Było w niej coś z mulatki, coś z Żydówki, coś z Kubanki... kobieta wcale przyzwoita. Nie umiała czytać, ani pisać, ani nawet nie rwała się do nauki, ale miała zwyczaj przychodzić i przyglądać się mojej robocie. Szyprowi to się nie podobało, ponieważ on to płacił jej koszta podróży, a od czasu do czasu służbowe obowiązki zmuszały go do przebywania na pomoście oficerskim.
— No, no! To musiało być pocieszne!
— Były to najmilsze chwile w mem życiu. Gdy morze było zbałwanione, nigdyśmy nie wiedzieli, czy w danej chwili fala podrzuci nas w górę, czy zepchnie w dół; za to, gdy panowała cisza, było nam jak w raju. Kobieta mieszała mi farby i paplała łamaną angielszczyzną, a kapitan co parę minut schodził na niższy pokład, gdyż rzekomo obawiał się, byśmy nie zaprószyli ognia. Tak więc, jak widzicie, mogliśmy każdej chwili być przyłapani na gorącym uczynku... ja zaś miałem wspaniały pomysł, który wykonywałem jedynie w trzech tonacjach barwy.
— Jakiż to był pomysł?
— Dwa wiersze Allana Poe’go:

Od duszy pięknej Annabel Lee
duszy mej nigdy nikt nie oddzieli:
Ani złe moce w bezdennej mórz głębi,
ani też sami niebiańscy anieli...

— Pomysł ten wyłonił się z morza... sam przez się. Malowałem ową walkę, jaka w głębi zielonej roztoczy staczano o nagą, krztuszącą się duszyczkę... a moja towarzyszka służyła mi za model zarówno do postaci szatanów i aniołów... morskich djabłów, morskich aniołów oraz napół już utopionej duszyczki pomiędzy jednymi i drugimi. Trudno to tak opowiedzieć, ale ilekroć na dolnym pokładzie było dobre oświetlenie, malowidło przedstawiało się pięknie i niesamowicie. Jego rozmiary wynosiły 7x14 stóp, wszystko wykonane w mieniących się kolorach.
— Czy wiele natchnień dawała ci ta kobieta? — zagadnął Torpenhow.
— Ogromnie dużo... i ona i to morze... W obrazie tym było mnóstwo błędów w rysunku... pamiętam, że dopuszczałem się wielu skrótów, ot tak, dla samej przyjemności, a skróty te wypadały nieraz potwornie... mimo wszystko jednak była to najlepsza praca, jaką wykonałem kiedykolwiek... Okręt ów, jak przypuszczam, pewno już się potrzaskał lub poszedł na dno. Fiu! Co to były za czasy!
— I ostatecznie cóż się stało?
— Wszystko się skończyło. Gdy opuszczałem statek, ładowano nań wełnę, ale nawet tragarze do samego końca nie splugawili mi mego dzieła. Jestem święcie przekonany, że oczy złych duchów rzucały uroki na biedny przesądny ludek.
— A kobieta?
— Ona też była jak urzeczona, gdy skończyłem malowidło. Zawsze się żegnała, zanim poszła go oglądać. Pomyśleć sobie: tylko trzy farby i znikąd nadziei, by można się było można zaopatrzyć w coś więcej... naokoło przestwór morski, na statku ustawiczne zalecanki... a nadewszystko ciągła obawa śmierci... O Boże!
Oderwał wzrok od szkicownika i wlepił oczy w znajdującą się przed nim połać pokoju.
— Czemuż teraz nie podejmiesz czegoś w tym rodzaju? — odezwał się Nilghai.
— Bo takich rzeczy niepodobna przywołać postem i modlitwą. Jeżeli znajdę statek przewozowy, Żydówkę kubańską, nowy pomysł i ten sam tryb życia, co niegdyś... to możebym na to się porwał.
— Tego wszystkiego tutaj nie znajdziesz — oświadczył Nilghai.
— Nie, nie znajdę! — powtórzył Dick, z trzaskiem zamykając szkicownik. — Ależ gorąco w tym pokoju, jak w piekarni! Skocz-no który otworzyć okno!
Wychylił głowę w gęstwę nocnej pomroki, wpatrując się w czarniejsze jeszcze mroki stolicy, rozłożonej tam nisko w dole. Pensjonat, który zamieszkiwali, położony był znacznie wyżej, niż inne domy i panował nad setką kominów sąsiedzkich... nad blaszanemi, pogiętemi „strażakami“ które, obracając się zwolna wokoło, miały niejakie podobieństwo do przyczajonych kocurów... oraz nad innemi dziwowiskami z nietynkowanej cegły lub cynku, osadzonemi na żelaznych wsporach i spiętemi zapomocą ankrów. Od północnej strony lśniły światła cyrku Piccadilly i Leicester Square, rzucając miedziany poblask na czarne dachy... Po stronie południowej widać było światła, ciągnące się rzędem wzdłuż Tamizy. Przez jeden z mostów kolejowych przetoczył się pociąg, a jego dudnienie na chwilę zagłuszyło stłumiony gwar uliczny. Nilghai spojrzał na zegarek i zwięźle przemówił:
— To nocny kurjer paryski. Mógłbyś się nim przejechać do samego Petersburga.
Dick wytknął z okna głowę i ramiona i patrzył hen za rzekę. Torpenhow stanął przy nim, Nilghai zaś z całym spokojem podszedł do fortepianu i odsłonił klawjaturę. Binkie rozciągnął się, ile tylko mógł, na kanapie, okazując że niełatwo będzie go stąd wykurzyć.
— Hej! — huknął Nilghai w stronę, gdzie było widać tylko dwie pary ramion, — czyście jeszcze nigdy nie oglądali tej miejscowości?
Na rzece rozległa się gwizdawka parowca, holującego galary ku przystani... w chwilę później wpadł do pokoju szmer przelewającej się fali przechodniów.
Torpenhow trącił Dicka łokciem.
— No i cóż powiesz, Dicku, o tej miejscowości? Dobrze w niej pohasać, ale źle popasać... hę?
Dick, podparłszy dłonią podbródek, i patrząc wciąż w ciemność przed sobą, odpowiedział słowami pewnego dość sławnego jenerała:
— Mój Boże, ileż to łupów w tem mieście!
Binkie poczuł, że tchnienie nocnego chłodu podrażniło mu nozdrza, przeto kichnął żałośnie.
— Zaziębimy jeszcze psinę — odezwał się Torpenhow, — cofnijmy się do pokoju!
Przestali już patrzeć za okno.
— Będziesz wkrótce pochowany, Dicku, na Kensal Green... chyba że zamkną go, jeszcze zanim zechce ci się tam przespacerować... będziesz pochowany o parę kroków od któregoś ze swych bliźnich, jego żony i dziatwy.
— Brońże mnie, Allahu! Wyfrunę stąd, zanim ów czas nadejdzie. Hej, panie Binkie, ustąpże nieco miejsca, żeby i człowiek miał gdzie wyciągnąć pedały.
To rzekłszy, Dick rzucił się na sofę i jął skubać aksamitne uszki Binkiego, poziewując jednocześnie na całe gardło.
— Pewno powiesz, że to pudło wydaje fałszywe dźwięki! — ozwał się Torpenhow do Nilghaja. — Przecież oprócz ciebie, nikt go nie tyka.
— Co za ordynarne kawały! — mruknął Dick. Nilghai przychodzi tylko wtedy, kiedy mnie niema w domu.
— No, bo ciebie nigdy niema w domu! Rycz, Nilghaju, niech-no i on posłucha:

Zdrad i mordów jest pełne Nilghajowe życie,
A jego pisma... wodą podlane obficie;
Ale głos nilgajowy, gdy tonami wzbiera,
Sprawia, iż nawet Mahdi z radością umiera!

zadeklamował Dick, przytaczając jeden z dopisków Torpenhowa na marginesie księgi Nungapunga. — Jak to nawołują łosie w Kanadzie, Nilghai?
Nilghai roześmiał się. Śpiew był jedyną cechą jego ogłady towarzyskiej, o czem miano sposobność przekonać się w niejednym namiocie prasowym kędyś w dalekich krajach.
— Co mam śpiewać? — zapytał, obracając się w fotelu.
— „Moll Roe in the Morning“ — podpowiadał Torpenhow, co mu ślina na język przyniosła.
— Nie! — żachnął się Dick.
Nilghai rozwarł oczy szeroko. Stara śpiewka, którą on (jeden z bardzo niewielu) umiał całą na pamięć, nie była piękna, ale Dick przysłuchiwał się jej wielokrotnie dawnemi czasy i nigdy się na nią nie dąsał. Bez żadnych przegrywek wpadł odrazu w ową górną nutę, która skupia i drżeniem przejmuje serca morskich włóczęgów:

Bywajcie nam zdrowe, hiszpańskie dziewoje!
Bywajcie nam zdrowe, dziewoje Hiszpanji!...

Dick obrócił się przejęty niepokojem... bo oto posłyszał, jak ostroga Barralonga pruje z szumem powierzchnię zielonawych mórz, dążąc kędyś ku Krzyżowi Południa. Naraz ozwał się chór:

Grzmij nam, pieśni, rozgłośnie ponad morskie rozścieże!
Grzmij nam, pieśni! angielskich marynarzy to śpiew!
Zanim sondę zapuścim na Kanale Angielskim —
Od Ushantu do Scilly jest czterdzieści pięć mil!...

— Trzydzieści pięć — trzydzieści pięć — wtrącił Dick tonem wyzywającym. Nie naruszaj tekstu Pisma świętego. Dalej, Nilghai.

Pierwszy kraj, gdzie zawinieni, jest przezwany Truposzem

— i tak śpiewali do samego końca z ogromnym zapałem.
— Byłaby to lepsza śpiewka, gdyby okręt żeglował w innym kierunku... naprzykład w stronę latarni morskiej w Ushant — ozwał się Nilghai.
— Tłukąc zawzięcie śmigami, jak opętany wiatrak — dorzucił Torpenhow. — Jeszcze nam co zaśpiewaj, Nilghai! Głos twój brzmi dziś dźwięcznie i rozgłośnie, jak dzwon morski.
— Zaśpiewaj nam „Pilota Gangesu“; śpiewałeś to w obozie w wigilję bitwy pod El Maghrib — rzekł Dick. — Nawiasem mówiąc, jestem też ciekaw, ilu z naszego zespołu śpiewaczego jeszcze żyje?
Torpenhow zamyślił się na chwilę.
— Na Jowisza! Zdaje mi się, że tylko wy dwaj i ja. Raynor, Pickery i Deenes... wszyscy na tamtym świecie... Vincent nabawił się czarnej ospy w Kairze, zawlekł ją tutaj i zmarł niebożę. Tak... tylko t y... i ja... i Nilghai.
— Hm!... A jednak ludzie, którzy obrazy swoje tworzyli zawsze jeno w ogrzanej pracowni, ufni pod opieką policji w bezpieczeństwo swego życia, powiadają, iż moje obrazy są najwidoczniej przejaskrawione w szczegółach.
Przecież kupują twoje obrazy, a nie twoje polisy ubezpieczeniowe, moja dziecino — rzekł Nilghai.
— Narażałem jedno, żeby zyskać drugie. Nie baw się w morały. Dalejże „Pilota!“ Gdzieżeś to wynalazł tę śpiewkę?
— Na jakimś nagrobku — odparł Nilghai. — Na nagrobku w dalekiej krainie. Dorobiłem do niej akompanjament z mnóstwem strun basowych.
— Ach, marność nad marnościami! Zaczynaj!
I Nilghai rozpoczął:

Podniosłem kotwicę, druhowie żeglarze,
już chyżej powierzam się fali,
już dałem rozkazy do drogi —
a wyście w przystani wciąż stali...
Nigdym w tak piękny poranek czerwcowy
na przestwór nie puszczał się wodny,
Nigdy nie miałem tak pięknych nadziei
ni duszy takiej swobodnej!

Hej, ramię w ramię, Joe, mój wiarusie!
klinem się wedrzeć w tę gawiedź!
Walić obuchem wiara!
lecz ostrzom nie dajcie okrwawieć!
Charnock krzyczy: „Hej-Joe, a nuże
w kij związać tego bramina!
Dla mnie ta blada wysmukła wdówka,
dla ciebie ta smagła dziewczyna!“

Młody Joe (już szósty masz krzyżyk)
czemuż tak ciemne masz lice?
Katie ma oczy łagodne, błękitne, —
któż zmętnił twoje źrenice?

Teraz śpiewali już wszyscy. Dick wtórował niskim basem, a w uszach grał mu huk morskiej wichury:

Huknęła palba... do mnie muszkiety!
Hej, wiara, stać w pogotowiu! —
zgłębiłem pierś Admirała Holendra
mą kulą — jak sondą z ołowiu...

Zgłębiam, zgłębiam toń gangesową,
prąd niesie mnie wartki i nagły;
Zwiąż mnie razem z Charnockiem,
tuż obok kochanki mej smagłej.
Katie, bądź zdrowa na wieki —
Holwellu, dank przyjmij szczery!
Ster wprost! Płyniemy w niebo
przez chłodne mielizny i wiry...

— Doprawdy, czemuż ta niedorzeczna bujda tak działa człowiekowi na nerwy? — odezwał się Dick, podnosząc Binkiego, co leżał mu u nóg, i przytulając go do piersi.
— Zależy, na kogo trafi! — rzekł Torpenhow.
— Chodzi tu o człowieka, który jeździł popatrzeć na morze — dociął Nilghai.
— Nie wiedziałem, że to mnie tak wzburzy.
— Zawsze tak powiadają mężczyźni, gdy pożegnają się z kobietą. Mimo to łatwiej pozbyć się trzech kobiet, aniżeli cząstki własnego życia i otoczenia.
— Ale kobieta może być... — zaczął Dick nieopatrznie.
— Cząstką czyjegoś życia — podchwycił Torpenhow. Nie, nie może. — (Tu twarz spochmurniała mu na chwilę).
— Będzie ci ona opowiadać, że pragnie być ci przychylną, dopomóc w pracy i w innych jeszcze sprawach, któremi mężczyzna, rzecz prosta, winien się sam zajmować. Potem będzie ci przysyłać po pięć liścików dziennie, nagabując cię po kiego licha nie tracisz czasu w jej towarzystwie...
— Nie baw się w uogólnienia! — sprzeciwił się Nilghai. — Zanim dojdzie do pięciu liścików na dzień, trzeba się porządnie nachodzić... i odpowiednio się zachować. Nie wdawaj się w takie sprawki, synalku!
— Nie powinienem był jeździć nad morze — odrzekł Dick, potrosze już pragnąc odmienić temat rozmowy; — a ty nie powinieneś był śpiewać.
— Morze nie posyła ci pięciu liścików na dzień! dogryzł mu Nilghai.
— Nie, ale okropnie mnie poderwało. Bodajbym nigdy się nie spotkał z tą zawziętą starą jędzą! Czemuż nie dano mi urodzić się, wychować i zemrzeć kędyś w głębi lądu?
— Widzicie go, jak bluźni swej pierwszej miłości! Czemuż to, na miłość Boską, nie chcesz słuchać tej czarnoksiężniczki? — zagadnął Torpenhow.
Zanim Dick zdążył odpowiedzieć, Nilghai jął się wydzierać przeraźliwym głosem, od którego zabrzęczały wszystkie szyby w pokoju. Była to pieśń o „Morskich Bywalcach“. Jak wiadomo, zaczyna się ona od słów:

Morze to stara baba-piekielnica...

— a następnie, przeleciawszy nawałą przez osiem wierszy, pełne bujnej choć prawdziwej treści, kończy się przyśpiewem, powolnym i przyciszonym, jak turkot korby kotwicznej w chwili, gdy statek markotnie podjeżdża ku rejdzie, poza którą, na twardym bruku nadbrzeża, snują się ludzie i pracują, w pocie czoła:

„O matki rodzone! czas w inną nam stronę!
Morze jest od was tkliwsze daleko;
Bo zew w nas się legnie — i w każdem gra ścięgnie!...“

Nilghai — z głupia frant — odśpiewał dwukrotnie tę zwrotkę, pragnąc, ażeby Dick ją usłyszał. Ale Dick czekał na pożegnanie mężów z żonami...

„O lube małżonki! nadszedł czas rozłąki!
Morze jest od was milsze daleko;
Niech każda łzę otrze! Bóg wam daj sny słodsze!..“
Bywalcy morza odrzeką...

Chrapliwe słowa rozbijały się w powietrzu, jak wrzawa fal, co siepały i obryzgiwały kadłub mizernego statku, płynącego z Limy, w owe czasy, gdy Dick rozcierał farby, smalił koperczaki, malował w półmroku anioły i djabły, wciąż wyczekując, rychło-li pomiędzy jego łopatkami znajdzie się nóż zapalczywego Włocha-kapitana. Gorączka podróży, istotniejsza od wielu dolegliwości, na jakich znają się doktorzy, ocknęła się w nim i srożyła się zajadle... i oto on, który na de wszystko kochał Maisie, teraz rwał się hen w świat szeroki! Pragnął jeszcze raz zakosztować dawnego, bujnego i gorączkowego trybu życia... pragnął pospołu ze swymi towarzyszami kląć, wywoływać burdy, grać w karty i szukać łatwych sukcesów miłosnych... pragnął pobyć na okręcie i znów obcować z morzem, czerpiąc w niem natchnienie do obrazów... pragnął pośród piasków pogawędzić z Binatem i patrzeć, jak żółta Tina przyrządza napoje... pragnął posłyszeć chrzęsty strzałów karabinowych i obaczyć przewalające się kłęby dymu, coraz to rozpraszające się i rzednące... aż wreszcie wyłaniają się z nich czarne, błyszczące twarze i powstaje istne piekło, w którem kto żyw bronić musi głowy na karku, gdyż pozostawiono go własnym siłom i godzą nań obnażonym orężem... Była to rzecz niemożliwa, zgoła niemożliwa, a jednak...

„O zmarli ojcowie na wiejskim kirkowie,
Morze jest od was starsze daleko; —
Lecz zieleniej będzie na cmentarnej grzędzie...“
Bywalcy morza odrzeką..

— Cóż tu stoi na przeszkodzie wyjazdowi w świat? przemówił Torpenhow, przerywając długą ciszę, jaka nastała po ukończeniu pieśni.
— Niedawno sam mówiłeś, Torp, że nie masz już ochoty tłuc się po świecie.
— Było to wiele miesięcy temu... zresztą opierałem się tylko temu, byś miał zbijać grosze na opędzenie kosztów podróży. Teraz trafiłeś w samo sedno. Ruszaj w świat, weź się do roboty i zdobywaj nowe wrażenia.
— Pozbądź się nieco sadła... okropnie się roztyłeś — mówił Nilghai, zrywając się z szezlongu i chwytając Dicka swą szeroką garścią tuż ponad żebra. — Miękki jak glina... aż porósł tłustością z przekarmienia. Trzeba się nieco rozruszać, Dicku!
— Jesteśmy jednakowo otyli, mój Nilghaja. Gdy ruszysz na najbliższą wyprawę, klapniesz na ziemię, przewrócisz gałami, rozdziawisz gębę i skonasz z apopleksji.
— Mniejsza o to. Ty pakuj się na okręt i... w drogę! Jedź znów do Limy, albo do Brazylji. W Ameryce północnej zawsze bywają zamieszki.
— Czy sądzisz, że potrzeba mi dopiero mówić, gdzie mam jechać? Świat przede mną otwarty; w tem tylko sęk, gdzie się zatrzymać. Ale ja zostanę tutaj, jakem to już wam powiedział.
— Zatem chcesz być pochowany na Kensal-Green i obrócić się w proch pospołu z innymi? — rzekł Torpenhow. — Czy myślisz o własnych interesach? Daj za wygraną i jedź. Masz dość pieniędzy, by podróżować jak król.
— Masz, Torp, doprawdy najdziwaczniejsze pojęcia o sposobach rozrywki. Wydaje mi się, że oto oglądam sam siebie, jadącego pierwszą klasą wygodnego statku pasażerskiego o pojemności sześciu tysięcy ton... że wypytuję się palacza, co to takiego wprawia w ruch maszynę i czy w kotłowni nie jest za gorąco. Hoho! Jeździłbym sobie, jak ostatni darmozjad, gdybym się kiedy jeszcze wybrał na morze... cóż, kiedy wcale o tem nie myślę! Ale pójdę na ustępstwa... i na początek urządzę sobie małą przejażdżkę.
— Bądź co bądź, i to coś znaczy. Dokądże to pojedziesz? — zaciekawił się Torpenhow. — Bardzoby ci się przydała taka przejażdżka, mój stary.
Nilghai zauważył, że Dick filuternie mruga powiekami, wobec czego sam postanowił nie mieszać się do rozmowy.
— Nasamprzód pójdę do stajni Rathraya, wynajmę konia i przejadę się na nim z wielką ostrożnością aż do Richmond Hill. Potem odprowadzę go stępa zpowrotem, ażeby — nie daj Boże — wierzchowiec się nie zziajał, bo miałbym wówczas wcieranie od Rathraya! Zrobię to jutro... by nabrać powietrza i wprawy.
Bach!
Dick ledwo zdążył podnieść w górę łokieć i zasłonić się przed poduszką, którą skwaszony Torpenhow cisnął mu w głowę.
— Tak, tak! powietrza i wprawy — przy wtórzył Nilghai, waląc się na Dicka całym ciężarem swej tuszy. — Zaraz tu będzie miał jedno i drugie. Torp, dawaj-no miech!
W tem miejscu pogadanka naraz się urwała, przechodząc w burdę, gdyż Dick ani nie myślał ust otworzyć, póki Nilghai silnym chwytem nie zatkał mu nosa, a i wtedy dość było kłopotu, zanim udało się nareszcie wtrynić przemocą dzióbek miecha pomiędzy zaciśnięte zęby. Zresztą, nawet mając usta tak zakneblowane, Dick czynił słabe wysiłki, by swoim wydechem oprzeć się prądowi wtłaczanego powietrza; policzki mu się wzdęły, a ustami raz wraz prychał rozgłośnie. Gdy napastnicy, osłabieni ciągłemi wybuchami śmiechu, ustali nieco w zapędzie, on jął tłuc ich po głowie puszystą poduszką porwaną ze sofy, aż rozdarła się wsypka i z jej wnętrza zaczęło rozlatywać się pierze na cały pokój. Binkie który ujął się za Torpenhowem, wpadł, jak ryba w więcierz w napół otwarty worek i usiłował się zeń wydostać tarzając się tam i sam po podłodze w gwałtownych podrzutach, niby jakiś zielony, drgający jeszcze owczy trawieniec; w czas jakiś potem, gdy dopiął swego i wyszedł z uwięzi, wzrokiem domagając się zadośćuczynienia, już trzej potentaci jego psiego świata wyczesywali sobie z czupryn pierze.
— Nie doznawa prorok czci w ojczyźnie swojej! ozwał się Dick żałośnie, otrzepując sobie kolana. — Nigdy już chyba portek nie oczyszczę z tego parszywego puchu.
— To wszystko dla twego dobra — rzekł Nilghai, — niemasz, jak ruch i powietrze.!
— Wszystko dla twego dobra — powtórzył Torpenhow, nie stosując tych słów bynajmniej do niedawnych błazeństw. — To cię nauczy oceniać rzeczy właściwą miarką i nie da ci się rozleniwiać w cieplarnianej atmosferze miejskiej. Dalibóg, że tak będzie, mój stary. Niemówiłbym tego, gdyby tonie było mojem przekonaniem. Cóż, kiedy ty wszystko w żart obracasz.
— Bóg mi świadkiem, że tego nie czynię — odparł Dick pospiesznie i z całą powagą. — Nie znasz mnie widocznie, skoro tak sądzisz.
— Ja tak nie sądzę — rzekł Nilghai.
— Jakże ludzie tacy, jak my, świadomi istotnych znaczeń życia i śmierci, mogą cokolwiek w żart obracać? Wiem, że jest to z naszej strony tylko udawanie, którem chcemy się ratować od upadania na duchu lub od innej ostateczności. Sądzisz, mój stary, że nie widzę, jak ty się stale troszczysz i niepokoisz o mnie, jak starasz się mnie nakłonić do poprawy? Czy przypuszczasz, że i sam o tem nie myślę? Ale nic mi nie poradzisz... nie poradzisz... nawet ty... Muszę tu działać sam, w odosobnieniu... i po swojemu.
— Słuchajcie ludzie! — zabrzmiał głos Nilghai’ego.
— Jakiegoż to szczegółu z legendy o Nilghaju nie namalowałem dotychczas w księdze Nungapunga? — mówił Dick do Torpenhowa, nieco zaskoczonego tak nagłym wypadem.
Otóż trzeba wiedzieć, że we wspomnianej księdze była jedna czysta stronica, przeznaczona na niewykonany jeszcze rysunek, którego treścią miał być najświetniejszy czyn rycerski w życiu Nilghaja: — kiedy to ów wiarus, natenczas jeszcze młody, zapomniał, iż ciało jego i gnaty stanowią własność jego chlebodawczyni-gazety, i popędził, co koń wyskoczy, po wypalonej słońcem oślizgłej trawie wślad za brygadą Bredowa... W dniu tym pamiętnym dzielni kawalerzyści, acz było im wiadomo, że mają przed sobą dwadzieścia bataljonów, rzucili się z brawurą na działobitnię Canroberta, aby przyjść z odsieczą strzepanemu 24 pułkowi piechoty niemieckiej, przyczynić się do rozstrzygnięcia losów bitwy pod Vionville i przekonać się (zanim ich niedobitki cofnęły się do Flavigny), że konnica potrafi napaść, skruszyć i przełamać niewzruszony mur piechoty. Ilekroć Nilghai zadumał się nad życiem, które mogło być piękniejsze, nad dochodem, który mógł być pokaźniejszy, i nad duszą, która mogłaby być bardziej świetlaną, zawsze pocieszał się myślą:
— Szarżowałem wraz z brygadą Bredowa pod Vionviile!...
I czuł się nieustraszonym wobec wszelkich pomniejszych potyczek, jakie lada dzień czekać go mogły...
— Wiem, wiem, — odrzekł z powagą na pytanie Dicka. — Zawsze rad byłem, żeś to pominął.
— Pominąłem, bo Nilghai kładł mi w uszy, czego się podówczas nauczyła armja niemiecka i jak Schmidt mustrował niemiecką konnicę. Nie umiem gadać po niemiecku. Jak to brzmi w ich języku? „Utrzymywać takt a musztra sama trzymać się będzie“. Muszę kierować się własną wytyczną, mój stary.
Tempo ist Richtung. Dobrze nauczyłeś się tłumaczenia — odpowiedział Nilghai. — On mówi prawdę, Torp; trzeba go puścić luzem.
— Może się mylę, i to bardzo mylę... ile tylko mylić się można. Muszę o tem osobiście się przekonać, podobnie jak wszystko winienem osobiście sam przemyśleć, ale nie będę sobie zawracał głowy niczyjemi radami. Boli mnie to wielce... bardziej nawet niż wam się zdaje... że jechać nie mogę... ale nie mogę, i kwita. Powinienem własnemi siłami wykonywać własne dzieła i prowadzić własny tryb życia, gdyż ponoszę odpowiedzialność za jedno i drugie. Nie myśl tylko, Torp, że to dla mnie zabawka. Mam-ci ja własne zapałki i siarkę, więc w razie czego potrafię sam się uskwarzyć w piekle, bez niczyjej pomocy.
Zapadła cisza, przykra i kłopotliwa; przerwał ją Torpenhow, odzywając się kusząco:
— Co mówił gubernator północnej Karoliny do gubernatora Karoliny południowej?
— Wspaniała uwaga. Zbyt długa już przerwa pomiędzy jednym kieliszkiem a drugim. Świadczy to, że stajesz się sensatem, mój Dicku — rzekł Nilghai.
— Wyzwoliłem swą duszę, mój czcigodny Binkie, napakowawszy mu w gębę pierza. — To mówiąc, Dick podniósł wciąż jeszcze oburzonego psiaka i potrząsnął nim pieszczotliwie. — Wpakowano cię do worka, mały Binkusiu, bez najmniejszej przyczyny i kazano ci biegać poomacku, a to zadrasnęło twoje młodociane uczucia. Niema czem się przejmować. Sic volo, sic iubeo, stat pro ratione voluntas, a nie kichaj na mnie zato, że mówię po łacinie. Dobranoc.
Wyszedł z pokoju.
— To była wyraźna przymówka do ciebie — zauważył Nilghai. — Mówiłem ci, że na nic się nie zda wtrącać się do jego spraw osobistych. To mu się nie podoba.
— Gdyby się nie podobało, jużby mnie zwymyślał. Nie mogę się w tem połapać. Opanowała go gorączka podróży, a mimo to nie chce wyjeżdżać. Coś mi się tylko zdaje, że pewnego pięknego dnia, gdy przyjdzie mu ochota do wyjazdu, nie będzie już mógł urzeczywistnić swego pragnienia, dorzucił Torpenhow.

∗             ∗

Dick, znalazłszy się w swoim pokoju, jedną tylko roztrząsał kwestję, a mianowicie: czy cały świat i wszystko na nim się znajduje, jako też płomienna żądza przygód i wrażeń, — czy wszystko to warte było jedynego trzypensowego pieniążka, wrzuconego do Tamizy?
— To tylko wrażenie wywołane widokiem morza... kiep jestem, żem sobie tem głowę zaprzątał — oświadczył wkońcu. — Ostatecznie w miodowym miesiącu urządzimy sobie taką podróż dokoła świata... i to bez zastrzeżeń. Ale... ale nie wiedziałem, że morze wywiera tak silny wpływ na człowieka. Nie zdawałem sobie z tego sprawy wówczas, gdym był z Maisie. To te przeklęte śpiewy tak na mnie podziałały. On znów tam zaczyna ryczeć.
Ale tym razem Nilghai śpiewał jedynie serenadę Herricka do Julji... Zanim pieśń przebrzmiała, Dick znów ukazał się na progu, wprawdzie niezupełnie odziany, ale zato w dobrem usposobieniu: był już spokojny i nie odżegnywał się od kieliszka.
Dąsy jego nadciągnęły i przeszły wespół z podnoszeniem się i opadaniem przypływu morskiego kolo Fort Keeling.

∗             ∗


ROZDZIAŁ IX.

„Jeżeli wziąszy zwyczajną glinę,
Zdołałem zlepić posąg bożyszcza
Z tej bryły ziemi dłońmi zręcznemi —
Większą to dla mnie cześć ziszcza.“

„Jeżeli wziąłeś zwyczajną glinę
I jeśliś przytem rąk nie oczyścił
Z ziemskiej zakały, — toś za zysk cały
Wstyd większy jedynie ziścił.“
(Dwaj garncarze.)

Przez resztę tygodnia Dick nic zgoła nie robił. Potem znów przyszła niedziela. Oczekiwał jej zawsze z tęsknotą i bojaźnią, ale odkąd rudowłosa pannica naszkicowała jego portret, obawa niemal zaczęła brać górę nad tęsknotą.
Przekonał się, że Maisie puściła całkiem w niepamięć jego rady co do wprawiania się w rysunku. Zaczęła znów partaczyć na dobre, nabiwszy sobie znów w głowę ćwieka jakąś „główką fantazyjną.“ Dick musiał użyć niemałego wysiłku, by opanować wzburzenie.
— I na cóż się przyda udzielanie rad? — rzekł uszczypliwie.
— Ależ to będzie obraz... prawdziwy obraz; jestem pewna, że Kami pozwoli mi wystawić go w Salonie. Czy masz co przeciwko temu?
— Chyba nie... ale nie zdążysz wykończyć go przed otwarciem wystawy.
Maisie zawahała się na chwilę, ba, nawet zrobiło się jej nieswojo.
— Właśnie dlatego wyjeżdżamy o miesiąc wcześniej do Francji. Tutaj naszkicuję pomysł, a wykończę go w pracowni Kamiego.
W Dicku serce zamarło; nieomal zaczął się zżymać na królową, która nie mogła się mylić.
— W sam raz, gdy mi się wydawało, że zdołałem nieco się posunąć w swych zamierzeniach, ona mi się wymyka, by uganiać za motylkami. Doprawdy można oszaleć!
Połajań tych niepodobna było wypowiedzieć głośno ze względu na obecność ryżej panny, przeto Dick jedynie wzrokiem przesyłał wysłowić się niedające wyrzuty.
— Bardzo mi przykro — przemówił, — zdaje mi się, że popełniasz omyłkę. Ale jaki jest pomysł tego obrazu?
— Zaczerpnęłam go z książki.
— Złe to, jak na początek. Książki nie powinny służyć za natchnienie do obrazów. I jakaż to...
— Oto ona — ozwała się za jego plecami rudowłosa panna. — Kiedyś czytałam Maisie urywek z „Grodu straszliwej nocy.“ Czy pan zna tę książkę?
— Troszkę. Żałuję tego, com powiedział. W tej książce nie brak dobrych obrazów. I cóż uderzyło jej fantazję?
— Opis Melancholji:

Jak u wielkiej orlicy, skrzydła jej się kładną,
Lecz ta ich okazałość nazbyt jest bezwładną,
By w królewskim, wyniosłym rozwinąć się locie...

— A oto dalej (Maisie, kochanie, podaj-no herbatę):

Czoło brzemienne myśli i rojeń udręką.
Pęk kluczy ma za pasem. Odzież wiejskiej baby,
Fałdziście karbowana, sztywna od krochmalu,
Niby gładka powierzchnia zimnego metalu.
Stopa ciężko obuta — zdepce przedmiot słaby.

w rozlazłym głosie czytającej nie znać było mniejszego nawet starania, by ukryć szyderstwo. Dick żachnął się.

— Ależ to już było raz opracowane przez pewnego artystę, którego zwano Dürerem. Jakiż jest dalszy wątek poematu?

Półczwarta wieku temu — i z okładem. —
Wyrosły zjawy jego dziwnej myśli.

To tak, jak gdyby ktoś starał się pisać na nowo Hamleta. Będzie to jeno strata czasu.
— Nie wcale nie! — mówiła Maisie, umyślnie z hałasem stawiając filiżanki, ażeby dodać sobie fanaberji. — Myślę, że temu podołam. Czy nie widzisz, jak piękne dzieło może powstać z tego tematu?
— Jakże u licha może ktoś stworzyć arcydzieło, gdy jeszcze nie zdobył należytej wprawy? Pomysł może mieć lada dureń, ale do wykonania czegokolwiek potrzeba wprawy... wprawy, biegłości i przekonania... nie wystarczy lecieć za pierwszą lepszą zachcianką! — powiedział Dick przez zęby.
— Nie rozumiesz — rzekła Maisie. — Ja sądzę, że potrafię to wykonać.
Znów poza Dickiem rozległ się głos pannicy:

Zawiedziona, pobita, wżdy rąk nie opuszcza;
Zbolała, z duszą chorą, temci więcej działa...
Nieujarzmiona wola siłę w niej poduszcza;
Iż mózg się zmudzi, ręce ochoty nie tracą,
I wszystkie jej zgryzoty są trudem i pracą...

Zdaje mi się, że Maisie zamierza w tym obrazie przedstawić samą siebie.
— ... Siedzącą na tronie z obrazów, nieprzyjętych na wystawę? Nie, nie zrobię tego, moja droga. Sam przez się pomysł wprost mnie oczarował. Oczywiście ty, JJ, s. Dicku, nie masz przekonania do fantazyjnych portretów.Tobie do gusta przypada tylko widok krwi i trupich piszczeli.
— W tych słowach brzmi całkiem wyraźne wyznanie. Jeżeli ty porywasz się na Melancholję, która poprostu będzie tylko głową strapionej kobiety, to ja potrafię wymalować jeszcze lepszą... i zrobię to. I cóż ty wiesz o Melancholji?
Dick najmocniej wierzył, że w tej oto chwili w duszy jego mieściły się trzy czwarte strapień całego świata.
— Była to kobieta — odpowiedziała Maisie — która cierpiała wiele... aż się przebrała miara jej cierpień... wówczas zaczęła śmiać się ze wszystkiego, co ją dręczyło... ja zaś uchwyciłam jej śmiech i poślę go do Salonu.
Rudowłosa dziewczyna powstała i, śmiejąc się, wyszła z pokoju.
Dick spojrzał na Maisie wzrokiem pełnym pokory i zwątpienia.
— Mniejsza o ten obraz — odezwał się. — Czy naprawdę zamierzasz wrócić do Kamiego o miesiąc wcześniej?
— Muszę... o ile mam wykończyć obraz.
— I czy to jedyne twoje pragnienie?
— Ma się rozumieć. Bądź-że rozsądny, Dicku.
— Nie starczy ci sił. Masz jedynie pomysły... pomysły oraz parę zdawkowych podniet. Doprawdy jest to dla mnie tajemnicą, jak zdołałaś przez dziesięć lat bez przerwy oddawać się tej niewdzięcznej pracy. Zatem naprawdę odjeżdżasz... o miesiąc wcześniej?
— Muszę wykończyć dzieło.
— Twoje dzieło... ba!... Nie, nie to miałem na myśli. Całkiem dobrze, moja droga. Oczywista, powinnaś wykonać swoje dzieło... a ja... zdaje mi się, że muszę się z tobą rozstać na cały tydzień.
— Nawet nie zostaniesz na herbacie?
— Nie, dziękuję. Czy pozwalasz mi odejść, moja droga? Nie jestem ci już na nic potrzebny, a ćwiczenie w rysunku już ci zbyteczne.
— Pragnęłabym, żebyś mógł pozostać, a wtedy moglibyśmy porozmawiać o mym obrazie. Jeżeli jeden tylko obraz pozyska wzięcie, tem samem powszechna uwaga zwróci się na inne. Wiem, że niektóre z mych dzieł są dobre i wartoby je ludziom pokazać. Ty zaś nie powinieneś być tak opryskliwy.
— Bardzo mi przykro! O Melancholji pomówimy w jedną z niedziel następnych. Jeszcze ich zostało cztery... tak, jedna, dwie, trzy, cztery... do twojego odjazdu. Do widzenia, Maisie.
Maisie stanęła przy oknie pracowni i zamyśliła się; niebawem powróciła rudowłosa dziewczyna, mając kąciki ust nieco przypudrowane.
— Dick odszedł — ozwała się Maisie, — w sam raz, gdy chciałam pomówić z nim o obrazie. Czyż to nie samolubstwo z jego strony?
Jej towarzyszka otworzyła usta, jak gdyby chcąc coś przemówić, lecz natychmiast je zamknęła i zabrała się nów do czytania „Miasta Strasznej Nocy“.
Dick tymczasem był już w parku i obchodził wciąż w kółko pewną drzewinę, którą od kilku już niedziel obrał był za powiernika. Klął głośno, a gdy się przekonał, że niedołęstwo mowy angielskiej tylko tamuje mu rozjuszenia, jął szukać ulgi w arabszczyźnie, która świetnie nadaje się do użytku strapionych. Był niezadowolony z nagrody za swoją wierną służbę; był niezadowolony z samego siebie... i wiele czasu upłynęło, zanim doszedł do dawnego wniosku, że „królowa mylić.. się nie może“.
— Partja przegrana! — mówił sobie; — nic nie poradzę wobec jej kaprysu. Ale w Port Saidzie, gdy się nam gra nie wiodła, mieliśmy zwyczaj podwajać stawki — i grać dalej. Ona porywa się na Melancholję! Niema na to ani talentu, ani znajomości przedmiotu, ani też wprawy... wystarczą jej dobre chęci... Cięży na niej klątwa Reubena. Nie będzie zajmowała się rysunkiem, gdyż to wymaga prawdziwej pracy... a mimo to silniejsza jest ode mnie... Pokażę jej, że lepiej niż ona potrafię wymalować Melancholję; ba, i to jej nie wzruszy. Ona powiada, że umiem malować tylko krew i piszczele. Nie chce mi się wierzyć, że w jej żyłach krew istotnie płynie. Jednakże ja ją kocham i muszę kochać nadal... a o ile zdołam upokorzyć jej niepowściągliwą próżność, uczynię wszystko, co w mej mocy. Namaluję Melancholję, która będzie naprawdę czemś podobnem do Melancholji... tej Melancholji „która żadnym rozumem nie bywa pojęta.“ Wezmę się do tego natychmiast, bodaj ją dja... niebo miało w swej opiece!
Uświadomił sobie jednak, że pomysł nie przyjdzie na zawołanie... i że niepodobna mu się opędzić od myśli o wyjeździe Maisie. W tydzień później, gdy mu pokazywała szkice do Melancholji, prawie nie zwrócił na nie uwagi. Niedziele mknęły chyżo jedna za drugą — i oto nadszedł czas, w którym nawet wszystkie kościelne dzwony Londynu nie zdołałyby przywołać Maisie, iżby wróciła do Dicka. Kilkakrotnie Dick coś tam Binkiemu prawił o „dwupłciowych mitręgach“, ale psina nasłuchała się już tylu wynurzeń Dicka i Torpenhowa, że nawet nie nadstawiła swych tulipanowych uszek.
Panny zezwoliły, by Dick zajął się wyprawieniem ich w drogę. Miały odjechać z Dover nocnym parowcem, a spodziewały się powrócić w sierpniu. Był to właśnie luty, więc Dick miał uczucie, iż nadużywano jego cierpliwości. Maisie tak się krzątała, ogołacając małe mieszkanko i pakując swe płótna, że nie miała czasu do namysłów. Dick pojechał do Dover i stracił tam cały dzień nad dręczącem rozmyślaniu o pewnej, dość dziwnej, możliwości: czy Maisie przed samem rozstaniem pozwoli mu na jednego całusa? Przychodziło mu na myśl, że mógłby przecie objąć ją silnem ramieniem i uprowadzić — wszak widywał, jak porywano kobiety w Sudanie południowym; ale Maisie nie dałaby się uprowadzić.Zwróciłaby nań swe siwe oczy i odezwałaby się do niego:
— Dicku, jakiż z ciebie samolub!
A wtedy opuściłaby go odwaga. Koniec końców, lepiej było prosić o tego całusa.
Nigdy widok Maisie nie kusił go tak do pocałunków, jak wtedy, gdy wysiadała z nocnego pociągu pocztowego na platformę przewiewnej przystani, ubrana w szary płaszcz nieprzemakalny i małą czapeczkę sukienną, używaną w podróży. Rudowłosa dziewczyna nie była tak powabna. Zielone jej oczy jakby wpadły głębiej, wargi miała spieczone. Dick dopatrzył przeniesienia bagaży na pokład, poczem podszedł do Maisie, stojącej w ciemności tuż koło pomostu. Pakunki pocztowe padały z łoskotem do składowni, a rudowłosa dziewczyna nie spuszczała ich z oka.
— Będziecie miały niemiłą jazdę — ozwał się Dick. — Wiatr wieje z boku... Sądzę, że wolno mi będzie pojechać do ciebie w odwiedziny?
— Nie, nie rób tego. Będę bardzo zajęta. Zresztą, gdybyś mi był w czem potrzebny, to cię zawezwę. Ale wpiszę do ciebie z Vitry sur Marne. Będę miała moc takich spraw, w których przydasz mi się swą radą. Och, Dicku, byłeś dla mnie tak dobry!... taki dobry!
— Dziękuję ci za to słowo, moja droga. Ale powiedz mi... czy nic się nie zmieniło?
— Nie umiem kłamać. Nie zmieniło się... w tym względzie... ale nie myśl, żem niewdzięczna...
— Do licha z wdzięcznością! rzucił Dick oschle w stronę kotłowni.
— Na cóż się trapić? Wiesz, że w obecnym stanie rzeczy zmarnowałabym twoje życie, a ty zwichnąłbyś moje. Czy pamiętasz, co mówiłeś tego dnia, kiedy byłeś taki nadąsany... tam w Parku?.. Jedno z nas musi się przełamać. Czy nie mógłbyś zaczekać, aż ten dzień nadejdzie?
— Nie, moja droga. Chcę cię mieć nieprzełamaną... oddaną całkowicie tylko mnie jednemu.
Maisie potrząsnęła główką.
— Mój biedny Dicku! cóż ci na to mogę powiedzieć?
— Nic nie mów. Czy dasz mi się pocałować?.. Tylko raz jeden, Maisie. Przysięgam, że nie będę się dopominał o więcej. Na to chyba możesz się zgodzić... a wtedy dopiero dam się przekonać, że darzysz mnie wdzięcznością.
Maisie nadstawiła policzek, a Dick pociemku odebrał swą zapłatę. Był to istotnie jeden tylko pocałunek, lecz ponieważ termin nie został określony, więc całus ten trwał długo, bardzo długo. Maisie wyrwała się z gniewem, Dick stanął opodal, zawstydzony i przejęty dziwnem oszołomieniem, rozlewającem się po całem ciele.
— Do widzenia, ukochana. Nie chciałem cię nabawiać strachu. Przepraszam... Tylko... chciałem ci powiedzieć... szanuj zdrowie i niech ci się wiedzie w malowaniu... zwłaszcza Melancholji. Ja też mam zamiar podjąć ten motyw. Przypomnij mnie pamięci Kamiego i uważaj na to, co pijesz. Wszędzie w małych miasteczkach woda bywa okropna, ale najgorsza we Francji. Pisuj do mnie, jeżeli ci czego potrzeba, i bywaj mi zdrowa. Pożegnaj ode mnie oną dziewoję... i.. czy wolno mi cię pocałować raz jeszcze?.. Nie?.. Masz najzupełniejszą rację. Do widzenia!
Czyjś krzyk, rozlegający się w tej chwili, dał mu do zrozumienia, że nie wolno wdzierać się na pochylnię bagażową. Gdy w chwilę później parowczyk zaczął odbijać, Dick dotarł już do bulwaru przystani i całe swe serce wysłał w pogoń za odjeżdżającym statkiem.
— Doprawdy nic... nic na całym świecie... nie dzieli nas od siebie... nic, oprócz jej uporu. Te parowce, jadące do Calais, są stanowczo za małe. Muszę namówić Torpenhowa, ażeby o tem napisał do dzienników... Oho, statek już śmiga przed siebie.
Maisie stała w miejscu, gdzie Dick ją pozostawił, naraz tuż koło siebie posłyszała sapiące pochrząkiwanie.
Rudowłosa dziewczyna wpatrywała się w nią oczyma, rozjarzonemi szyderczym błyskiem.
— On cię pocałował! — ozwała się. — Jakże mogłaś mu na to pozwolić, skoro on niczem nie jest dla ciebie? Jak śmiałaś przyjąć od niego pocałunek? Och, Maisie... pójdźmy do damskiego przedziału. Czuję się źle... bardzo źle.
— Przecież nie jesteśmy jeszcze na pełnem morzu. Zejdź do kajuty, moja droga, ja tu jeszcze pobędę. Nie lubię swędu maszyn... Biedny Dick! Należał mu się jeden... tylko jeden... Ale nie myślałam, że tak mnie tem przestraszy...
Dick powrócił do Londynu nazajutrz rano, w sam raz śniadanie, które zamówił telegraficznie. Ku swemu niezadowoleniu zastał w pracowni tylko puste talerze, przeto jął ryczeć na całe gardło, jak niedźwiedzie z bajki; wszedł Torpenhow, a minę miał wielce skruszoną.
— Pst! — odezwał się. — Nie wyprawiaj takich wrzasków. To ja ci zabrałem jedzenie. Chodź do mnie, a zobaczysz, dlaczegom to zrobił.
Dick stanął zdumiony na progu... albowiem na sofie Torpenhowa leżała, ciężko oddychając, uśpiona dziewczyna. Tani kapelusik marynarski, sukieńczyna w białe i niebieskie prążki, stosowniejsza na czerwiec niż na luty, upaćkana błotem na połach, żakiecik lamowany imitacją baranka i wyszargany w szwach naramiennych, parasolka za półtora szylinga, a zwłaszcza rozpaczliwy stan szewrowych bucików — wszystko to całkowicie wyjaśniało sytuację.
— Ech, powiadam ci, stary, to sprawa kiepska! Nie powinieneś sprowadzać tu takich osobników. Nie można się ustrzec kradzieży.
— Przyznaję ci, że nie wygląda to pięknie... ale posłuchaj, jak było.Właśnie wchodziłem do domu, zdążając na śniadanie, gdy ona zataczając się, wpadła do sieni. Początkowo sądziłem, że jest pijana... ale było to omdlenie. Nie mogłem jej pozostawić tak, jak leżała, więc przyniosłem ją tutaj i poczęstowałem twojem śniadaniem. Była wyczerpana głodem, więc ledwo zmiotła wszystko z talerza, natychmiast usnęła.
— Znam się nieco na tej słabości. Pewno żywiła się parówkami... tak przypuszczam. Torp, powinieneś był oddać ją w ręce policji za to, że pozwoliła sobie na omdlenie w tak zacnym domu. Biedna nieboga! Spojrzyj w jej twarz! Niema w niej łajdactwa ani za grosz.... tylko głupota... ociężała, bezmyślna, ułomna, bzdurna głupota. Głowę ma charakterystyczną. Czy widzisz, jak kości na policzkach i szczękach zaczęły już przeświecać przez skórę?
— Jeżeliż to bezlitosny barbarzyńca! Nie urągaj kobiecie, gdy upadła. Czy nie moglibyśmy jej przyjść z pomocą? Ona poprostu była wycieńczona głodem... prawie zwaliła mi się w ramiona, a gdy się dorwała do jedzenia, to żarła jak dzikie zwierzę. To okropne!
— Mogę dać jej pieniędzy, a ona z pewnością je przepije. Czy ten sen czasem nie potrwa na wieki wieków?
Dziewczyna rozwarła oczy i rzuciła na mężczyzn spojrzenie, w którem dziwnie kojarzyła się bezczelność i trwoga.
— No jakże? lepiej? — dopytywał się Torpenhow.
— Tak, dziękuję panu. Niewielubym znalazła ludzi tak dobrych, jak pan. Dziękuję.
— Kiedy porzuciłaś służbę? — zagadnął Dick, przyjrzawszy się jej pokaleczonym palcom.
— Skąd pan wie, że byłam w służbie? Tak jest, byłam służącą... dziewczyną do wszystkiego. To mi się nie podobało.
— A jak tam... czyś zadowolona, że jesteś sama sobie panią?
— Czy wyglądam na zadowoloną?
— Zdaje mi się, że nie. Przepraszam, jeszcze chwilkę. Czy nie byłabyś łaskawa obrócić się twarzą do okna?
Dziewczyna spełniła jego prośbę, a Dick jął z uwagą przyglądać się jej twarzy — tak uważnie, że aż uznała za stosowne ukryć się za plecami Torpenhowa.
— Właśnie to znajduję w jej oczach — mówił Dick, chodząc tam i zpowrotem po pokoju. — Wspaniałe oczy do mego obrazu... a oczy to, koniec końców, rzecz najważniejsza w każdym portrecie. Ta dziewka została mi z nieba zesłana, aby mi powetować... to, co mi zostało odebrane. Teraz, gdy ta tygodniowa mordęga spadłaa z ramion, mogę na serjo przystąpić do roboty. Najwyraźniej niebo mi ją zsyła. — Tak... Bądź tak dobra, podnieś nieco brodę.
— Powoli, stary, powoli. Już ją doprowadzasz do kołowacizny — wtrącił Torpenhow, widząc, jak dziewczyna drży na całem ciele.
— O, nie pozwól pan, by on mi urągał! Proszę, niech pan nie pozwoli, by mi urągano! Już i tak dziś okrutnie mnie poturbowano za to, żem zaczepiła mężczyznę. Niech pan nie pozwoli, żeby on na mnie tak spozierał! To-ci musi być zbereźnik!.. Ale niech mu pan nie pozwoli patrzeć tak na mnie! Och, kiedy on tak na mnie patrzy, to mi się zdaje, jak gdybym była nieubrana...
Zanadto nadszarpane były nerwy wtem wątłem ciele, by mogły dłużej wytrzymać to napięcie; dziewczyna rozbeczała się jak dziecko i zaczęła labiedzić. Dick otwarł przymknięte okno, a Torpenhow zatrzasnął drzwi.
— Toś ty taka! odezwał się Dick tonem łagodnym. Mój przyjaciel może zawołać policjanta, a ty możesz uciec temi drzwiami. Nikt nie chce ci wyrządzać krzywdy.
Dziewczyna łkała jeszcze spazmatycznie przez parę minut, poczem usiłowała skłonić się do śmiechu.
— Doprawdy, nic złego ci się nie stanie. A teraz posłuchaj mnie przez chwilkę cierpliwie. Jestem z zawodu tak zwanym artystą. Wiesz-że ty, czem zajmują się artyści?
— Coś tam gryzmolą czerwonym i czarnym atramentem na wekslach w kantorze.
— I z tem się zgodzę. Ja jeszcze nie dorosłem do gryzmolenia na wekslach. Takiemi rzeczami zajmują się członkowie Akademji. Chcę namalować twoją głowę.
— Po co?
— Bo jest ładna. Dlatego będziesz przychodziła trzy razy na tydzień, o godzinie jedenastej z rana, do tego pokoju — tam naprzeciwko — a ja będę ci dawał trzy suwereny, tygodniowo za to tylko, że będziesz siedziała cicho i dasz się malować. Masz tu suwerena na zadatek.
— Tak, za darmo? O, mój!...
Obracała pieniądz w palcach, poczem znów rozpłakała się bez powodu:
— I panowie się nie boją, że ich oszukam?
— Nie. Tylko brzydkie dziewczyny tak postępują.Zapamiętaj sobie dobrze naszą kamienicę. Ale prawda, jakże ci na imię?
— Jestem Bessie... Bessie... nazwisko pewno zbyteczne? Bessie Broke... Stone-broke, jeżeli panowie wolą[17]. A jakie są nazwiska panów? Choć w takich wypadkach... nikt nie podaje prawdziwego nazwiska.
Dick wzrokiem zasięgnął rady Torpenhowa.
— Ja nazywam się Heldar, a mój przyjaciel nosi nazwisko Torpenhow. Musisz przyjść tu koniecznie. Gdzie mieszkasz?
— Za rzeką... w jednym pokoju... za pięć szylingów sześć pensów tygodniowo. Czy pan tylko nie kpi sobie ze mnie, mówiąc o tych trzech suwerenach?
— Przekonasz się. A pamiętaj, Bessie, że na przyszły raz jak przyjdziesz, nie powinnaś mieć na sobie tej szminki; ona bardzo niszczy skórę, a ja mam tu wszystkie farby, jakich ci tylko będzie potrzeba.
Bessie wyszła, wycierając sobie policzki podartą chusteczką. Obaj mężczyźni zamienili z sobą spojrzenia.
— Postąpiłeś po męsku — rzekł Torpenhow.
— Boję się, żem postąpił głupio. Nie naszą to rzeczą chodzić po świecie i nawracać takie kobiety, jak Bessie Broke. Zresztą kobieta, taka czy owaka, nie ma prawa stanąć na naszym progu.
— Może ona nie powróci?
— Powróci, chociażby na myśl, że znajdzie tu ciepły kąt i strawę. Wiem, że przyjdzie, na nasze nieszczęście. Ale pamiętaj stary, że to nie kobieta, tylko moja modelka, więc bądź-że ostrożny.
— Także coś! przecież to zwykłe sobie czupiradło... ulicznica... nic więcej.
— Tak tobie się zdaje. Zaczekaj, aż się nieco odpasie i ochłonie z trwogi. Ten typ urody nader szybko odzyskuje utracone wdzięki. Ani jej nie poznasz za parę tygodni, gdy ten obłąkańczy strach zniknie z jej oczu. Będzie aż nadto wesoła i uśmiechnięta, jak na moje zamiary.
— Ależ chyba bierzesz ją z litości?... ażeby mnie zrobić przyjemność?
— Nie mam zwyczaju igrać z ogniem dla czyjejś tam przyjemności. Ona z nieba została mi tu zesłana, jak już zdaje się zaznaczyłem poprzednio, ażeby mi dopomóc w namalowaniu Melancholji.
— Nigdy mi ani słowem nie wspominałeś o tej jejmości.
— Cóż mi po przyjacielu, jeżeli muszę mu słowami opowiadać o swoich pomysłach? Powinieneś był sam odgadnąć, o czem myślę. Czy słyszałeś, jak chrząkałem ostatniemi czasy?
— I owszem... ale chrząkanie ma wiele różnych znaczeń w twojej mowie, począwszy od złego tytoniu, a skończywszy na kiepskich nabywcach. Przy tem zdaje mi się, że od jakiegoś czasu nie byłeś ze mną nazbyt poufały.
— Było to chrząkanie donośne, wydarte z głębi ducha. Powinieneś był się domyślić, iż oznacza ono Melancholję.
Zamilkł i czas jakiś przechadzał się razem z Torpenhowem po pokoju; naraz kuksnął przyjaciela pod żebro.
— Co, i teraz jeszcze tego nie widzisz? Rozpaczliwa nędza Bessie, to przerażenie w jej oczach skojarzyły się kilku szczegółami pewnego strapienia, jakie nawiedziło mnie ostatniemi czasy. Prawdopodobnie będzie na czarno i pomarańczowo... po dwa odcienie w każdym kolorze. Ale nie umiem bawić się w objaśnienia, gdy mi kiszki marsza grają.
— Brzmi to niezbyt pocieszająco. Lepiejbyś się trzymał, Dicku, swoich żołnierzy, zamiast bredzić o głowach, oczach i przeżyciach!
— Tak myślisz?
I Dick zaczął obracać się na pięcie, śpiewając:

Każdy jak indyk się puszy,
Kiedy ma gronia przy duszy;
Jak się śmieją i bawią — że ino słuchajcie!
Każdy z nich gada dowcipnie,
Kiedy mu forsa się sypnie;
Owa! ale ich warto zobaczyć — po plajcie![18]

Poczem zasiadł do biurka, aby na czterech arkusikach listu wylać wobec Maisie swe serce; nie skąpił jej rad i zachęty, a wszystko pieczętował uroczystą obietnicą, że i on z całym zapałem weźmie się do roboty, skoro Bessie zjawi się znów w jego domu.
Dziewczyna stawiła się w dniu oznaczonym, niewymalowana i niewystrojona, naprzemian okazując to lęk to nadmierną śmiałość. Gdy się przekonała, że nie żądają od niej niczego, jak tylko, by siedziała spokojnie, odrazu się ustatkowała i zaczęła swobodnie, a nie bez ciętości, wypowiadać swe zdania o wyglądzie pracowni. Radowało ją ciepło, wygoda, a nadewszystko uwolnienie od lęku przed dolegliwościami fizycznemi. Dick sporządził kilka jednobarwnych szkiców jej głowy, ale pomysłu do Melancholji jak nie było, tak nie było.
— Jak to panowie nie umieją utrzymać porządku! — odezwała się Bessie w parę dni później, czując się już tutaj zupełnie jak u siebie w domu. — Daję głowę, że i ubrania panów są w takim stanie. Mężczyźni nigdy nie myślą o tem, do czego służą tasiemki i guziki.
— Kupuję ubranie, żeby je nosić, a noszę tak długo, póki się nie zedrze na strzępy. Nie wiem, jak postępuje Torpenhow.
Bessie przetrząsnęła sumiennie pokój Torpenhowa i wygrzebała cały stos podartych skarpetek.
— Część zaceruję na poczekaniu — oświadczyła — a część wezmę do domu. Czy pan wie, że ja teraz po całych dniach siedzę w domu bezczynnie, niby wielka dama, i nie zwracam uwagi na inne dziewczyny z mego domu... jak gdyby to były jeno muchy na ścianie? Nie lubię gadać po próżnicy, ale powiadam panu, że potrafię dać im tęgą odprawę, gdy mnie zaczepiają. Nie, teraz to mi zupełnie przyjemnie. Zamykam drzwi na klucz; dziewki mogą mi wymyślać przez dziurkę od klucza, a ja sobie siedzę w pokoju, jak wielka pani, i ceruję skarpetki. Pan Torpenhow zdziera skarpetki odrazu z obu końców.
— Ode mnie ma trzy suwereny tygodniowo i przyjemność spędzania czasu w mem towarzystwie... i nie zacerowała mi ani jednej skarpetki. Od Torpenhowa nie otrzymała nic, conajwyżej od czasu do czasu kiwnął jej głową na schodach... a pocerowała mu wszystkie pary. Bessie ma w sobie wiele kobiecości...
Tak myślał Dick i przyglądał się jej z pod pół-rozwartych powiek. Dobre odżywianie i wypoczynek, jak to Dick przewidywał, zmieniły do niepoznania dziewczynę.
— Czego się pan tak na mnie patrzy? — ozwała się gorączkowo. — Niech pan przestanie. Pan okropnie wygląda, gdy mi się tak przypatruje. Pan mnie nie lubi, prawda?
— To zależy od twego zachowania.
Odtąd Bessie zachowała się przykładnie; jedynie z końcem każdego seansu trudno było skłonić ją do wyjścia na zaszarzałą ulicę. Wolała daleko bardziej pracownię i duży fotel przy kominku, gdzie przesiadywała, trzymając na kolanach kilka skarpetek dla wytłumaczenia zwłoki. O takiej porze zawsze do pokoju zachodził Torpenhow, a Bessie ożywiała się, opowiadając osobliwe i przedziwne historje ze swej przeszłości, a jeszcze większe cuda o teraźniejszej poprawie doli. Przyrządzała im herbatę, jak gdyby miała do tego upoważnienie; przy tej sposobności nieraz Dick nadybał wzrok Torpenhowa, utkwiony w jej zgrabnej, drobnej kibici, ponieważ zaś krzątanie się tej dziewczyny po pokoju rozniecało w młodym malarzu ognistą tęsknotę do Maisie, więc odgadywał, dokąd zmierzały myśli przyjaciela.
Bessie z niezwykłą pieczołowitością dbała o stan bielizny Torpenhowa. Rzadko odzywała się do niego w towarzystwie, za to niekiedy gawędzili z sobą sam na sam na schodach.
— Ale-ci też dureń ze mnie skończony! — mówił Dick sam do siebie. — Wiem, jak to nas wabią czerwone blaski kominków, gdy wałęsamy się po obcem mieście... a my tu prowadzimy życie tak odludne, sobkowskie. Dziwię się, ze Maisie nie doznaje czasami tego uczucia... Ale teraz nie mogę przecie wyrzucić Bessie za drzwi! Sprawa się rozpoczęła, jak tylko można, najgorzej... niewiadomo na czem si to skończy.
Pewnego Wieczora, po seansie, który przeciągnął się aż do zupełnego zmroku. Dick zapadł w lekką drzemkę; nagle obudził go jakiś stłumiony głos w pokoju Torpenhowa.
— No, jakże się teraz wziąć do rzeczy? — myślał, zrywając się na równe nogi. — Głupioby to wyglądało, gdybym tam wchodził... O, Bóg ci zapłać, Binkie!
Foksterjer, wypadłszy całą siłą swego impetu, maluchnym pyszczkiem roztrącił przymknięte drzwi pokoju Torpenhowa i przybiegł usadowić się wygodnie na Dickowym fotelu. Drzwi niepostrzeżenie otwarły się na oścież, tak iż Dick poprzez platformę podestu mógł w półświetle dostrzec Bessie, wywnętrzającą się wobec Torpenhowa. Klęczała u jego nóg i dłońmi oplotła mu kolana.
— Wiem... wiem... — mówiła z prostoduszną poufałością. — Nie powinnam tego czynić, ale... nic na to nie umiem poradzić... Pan był dla mnie taki dobry... taki dobry... i nigdy pan we mnie nic nie upatrzył. A ja tak starannie wszystko panu reperowałam... a jakże, reperowałam... O, wcale się nie domagam, żeby się pan ze mną ożenił. Gdzie mi tam o tem myśleć? Ale czy... czy pan mógłby mnie zabrać do siebie i żyć ze mną, póki nie trafi się panna, jak należy? Ja jestem panną taką, co to niecałkiem jest w porządku... wiem o tem... Ale będę harować... ręce sobie urobię i poobijam aż do kości, żeby tylko panu dobrze ze mną było. A przecie nie jestem brzydka. Proszę mi powiedzieć, czy pan się zgadza?
Dick ledwo rozpoznał głos Torpenhowa w odpowiedzi, którą usłyszał po chwilce:
— Ależ zastanów się. Przecież z tego nic ci nie przyjdzie. Skoro tylko gdzieś w świecie wybuchnie wojna, starczy tylko krótkie zawiadomienie, a będę musiał w te pędy jechać tam, gdzie mi każą. Wystarczy jedno zawiadomienie... moja droga.
— I cóż z tego? Więc... aż do czasu pańskiego odjazdu... Aż do czasu pańskiego odjazdu. Przecie niewiele żądam, a... pan nie wie, jak doskonale znam się na gotowaniu!
Objęła mu szyję ramieniem i ciągnęła ku sobie jego głowę.
— A więc... więc... do czasu... mojego odjazdu...
— Torp! — zawołał Dick z przeciwległego progu, prawie nie umiejąc opanować swego głosu. — Chodź-no tu, stary, na chwilę. Jestem w kłopocie... „Daj Boże, żeby nie usłyszał.“
Z ust Bessie dobyło się coś w rodzaju przekleństwa. Bała się zawsze Dicka, więc w śmiertelnej trwodze zbiegła pędem ze schodów, ale zda się, iż wiek cały upłynął, zanim Torpenhow wkroczył do pracowni. Zbliżył się do okapu kominka, wcisnął głowę w ramiona i jęknął, jak zraniony buhaj.
— Jakiem-że prawem, do kaduka, wtrącasz się do mnie? — przemówił nakoniec.
— Kto tu z czem się wtrąca? Wszak zdawna ci już mówił głos rozsądku, że nie powinieneś tak się błaźnić. Była to ciężka mitryga i udręka, na św. Antoniego, ale teraz masz całkowitą rację!..
— Nie trzeba było pozwalać, ażeby ona szwendała tu przed mojemi oczyma, jak gdyby była panią w tych pokojach. To właśnie mnie tak podnieciło. Zawsze rzecz taka obudzą w samotnym mężczyźnie pożądliwość, co, nieprawda? — tłumaczył się Torpenhow ze skruchą.
— Teraz mówisz do rzeczy. Prawda, że tak bywa... Ale ponieważ nie potrafisz rozważyć ujemnych stron podwójnego gospodarowania, czy wiesz, co ci czynić wypada?
— Nie wiem... a chciałbym wiedzieć.
— Powinieneś na czas jakiś puścić się w pyszną przejażdżkę, ażeby się nieco przewietrzyć. Jedź sobie do Brighton do Scarborough, do Prawle Point, i napatrz się na przejeżdżające okręty. Wyjeżdżaj... i to zaraz. Czy to nie cudny pomysł? Ja się tu zaopiekuję Binkiem, ale ty wyjeżdżaj natychmiast. Nie właź w drogę djabłu... on zawsze wygra... Lepiej przed nim uciekać. Pakuj manatki i — w drogę!
— Zdaje mi się, że masz rację. Gdzież to mam jechać?
— I ty się mienisz specjalnym korespondentem?! Najpierw się spakuj, a potem możesz się pytać.
W godzinę później Torpenhow pomknął dorożką poprzez nocne mroki.
— Skoroś się już ruszył, pewno pomyślisz nad tem, dokąd się udać — mówił mu Dick na odjezdnem. — Jedź do Euston, na początek... i... jeszcze nocy dzisiejszej... o tak... strąb się, jak stary!
Powrócił do pracowni i zapalił jeszcze parę świec, bo mu się pokój wydał bardzo ciemnym.
— Ach ty Jezabel! mała głupia Jezabelo! czy mnie jutro nie znienawidzisz?... Binkie, chodź-no tutaj!
Binkie rozwalił się nawznak na kilimku koło pieca, więc Dick niechcący — naumyślnie wytrącił go kopniakiem z tego błogostanu.
— Mówiłem, że to porządna dziewczyna. Omyliłem się. Gada, że umie gotować... to już zgóry ukartowane przestępstwo. O Binkie, gdybyś był mężczyzną, poszedłbyś na potępienie, ale gdybyś był kobietą i opowiadał, że umiesz gotować, należałoby ci się coś jeszcze gorszego!



ROZDZIAŁ X.

— Któż tam posuwa się wciąż za mym tropem?
— To wróg! uderzyć musisz weń, mój panie!
— Wżdyć mnie dogoni, choć pomknę galopem!
— Patrz, oto czarnej nocy cień, mój panie!
— Więc hajże! konia na wroga zawróćmy!
— On padł i został wtyle już, mój panie.
— Prędko gęstnieją mroków czarne oćmy!
— Ty zmagasz się z ostatkiem zórz, mój panie!
(Bitwa u Brodu Heriota.)

Niema co mówić, rozkoszne życie! — mówił Dick w kilka dni później. — Torp wyjechał; Bessie mnie nienawidzi; pomysł Melancholji nie chce mi przyjść do głowy; listy Maisie krótkie i urywkowe; przy tem zdaje się mi, że czuję się źle... Binkie, czemu to przypisać u człowieka tak częste bóle głowy i miganie ciemnych płatków przed oczyma? Czy powinniśmy zażyć pigułek na uśmierzenie wątroby?
Dick dopiero przed chwilą miał gwałtowne zajście z Bessie. Dziewczyna już chyba po raz pięćdziesiąty czyniła mu wymówki za to, że wyprawił Torpenhowa. Wyrażała w słowach całą swą nienawiść do Dicka i dawała mu odczuć, że przesiaduje tu jedynie dla pobieranych odeń pieniędzy.
— ... A pan Torpenhow jest dziesięć razy lepszy od pana — zakończyła swe wywody.
— To prawda. Dlatego też stąd odjechał. Ja byłbym został i zalecał się do ciebie.
Dziewczyna podparła dłonią podbródek i siedziała tak, patrząc z podełba na malarza.
— Do mnie!... Chciałabym pana dostać w swe ręce! Gdybym się nie bała, że mnie powieszą, dawnobym pana. zabiła. Tak, zrobiłabym to! Czy pan mi nie wierzy?
Dick uśmiechnął się posępnie. Niezbyt to miło obcować z pomysłem, który ani razu nie może się ukształtować, z foxterierem, który nie umie mówić, i z kobietą, która mówi za wiele. Byłby jej odpowiedział, ale w tej chwili kędyś z kąta pracowni podniosła się jakaś zasłona, jak gdyby z najzwiewniejszego muślinu. Przetarł oczy, ale siwa mgła nie ustępowała.
— Musi to być przykra jakaś dokuczliwa niedyspozycja... Binkie, pójdziemy do lekarza. Nie możemy pozwalać, by coś brzydkiego padło na nasze oczy, bo przecież niemi zarabiamy na chleb codzienny... a także i na kostki z ochłapem baraniny dla małych piesków!
Udał się więc do doktora, praktykującego zdawna w tych stronach; był to staruszek siwy jak gołąb, a miły w obejściu. Nie przerywał zwierzeń Dicka, póki ten nie zaczął mu opisywać szarej błonki, jaka przesłoniła mu oczy w pracowni.
— Każdy z nas, mój drogi panie, od czasu do czasu potrzebuje nadłatania i naprawy — zaświergotał. — Jak okręt, mój drogi panie... zupełnie jak okręt. Czasami w nieporządku jest kadłub, a wtedy idziemy do chirurga; czasem liny, a wtedy ja udzielam porady; czasami zepsuje się maszyneria, a wtedy idziemy do specjalisty od chorób umysłowych; niekiedy zaś czatownik na pomoście bywa już utrudzony, a wtedy zasięgamy zdania okulisty. Wszystkim nam od czasu do czasu potrzeba drobnego załatania lub naprawy. W każdym razie niech się pan zwróci do okulisty.
Dick wyszukał okulistę — najlepszego, jakiego znaleźć można było w Londynie. Był pewny, że lekarz przedmiejski nie zna się wcale na rzeczy, a pewniejszy był jeszcze, że Maisie wyśmiałaby go, gdyby mu kazano nosić okulary.
— Za długo lekceważyłem sobie przestrogi mości pana żołądka; stąd to poszły owe płatki przed oczyma, Binkie! Widzę przecie tak doskonale, jak zawsze.
Gdy wszedł w ciemną sień, wiodącą do mieszkania doktora, hrymnął w niego całem swem ciałem jakiś człowiek i wypadł na ulicę. Dick przyjrzał się jego twarzy.
— To typ publicysty. Ten sam układ czoła, co u Torpa. Wygląda na bardzo przygnębionego. Zapewne usłyszał coś co nie w smak mu poszło.
Na tę myśl zjawiła się w sercu Dicka niezwykła trwoga, tak iż ledwo śmiał oddychać, wchodząc do poczekalni doktora, ozdobionej ciemno-zielonemi tapetami, szeregiem ciężko rzeźbionych foteli i garścią barwnych oleodruków, rozwieszonych na ścianie. Wśród nich poznał reprodukcję jednego ze swych szkiców.
Czekało tu już wielu ludzi, więc na Dicka nierychło miała przyjść kolej. Oko jego spoczęło na książce, malowanej jaskrawo na kolor czerwony i złoty — był to zbiorek kolend. Do tego okulisty zachodziły nieraz i małe dzieci, którym potrzeba było nieco okazalszej rozrywki.
— Co za bohomazy! — mówił Dick, przyciągając książkę do siebie. — Z anatomji aniołów wnoszę, że to wytwór niemiecki.
Otworzył odruchowo książkę — i oto przed oczyma zemknął mu się wierszyk, wybity czerwonemi czcionkami:

Wkrótce wieść inna niezmierną radość
W sercu Maryi odnawia,
Gdy Syn jej miły, Pan Jezus Chrystus,
Ślepego człeka uzdrawia.

Uzdrawiał ślepych Pan nasz łaskawy:
Prośmy-ż u Niego opieki!
Niech będzie chwała Ojcu, Synowi
Oraz Duchowi na wieki!

Czytał i odczytywał ten wiersz, póki jego kolej nie nadeszła. Doktór kazał mu usiąść w fotelu i pochylił się nad nim. Na blask światełka, wpuszczonego przez mikroskop w źrenicę, Dick aż się wzdrygnął. Ręka doktora natknęła się na bliznę, jaka pozostała Dickowi od cięcia szablą w głowę... Dick wyjaśnił pokrótce przyczynę jej powstania. Gdy lekarz odjął światełko, Dick obaczył jego twarz i znów ogarnęła go trwoga. Doktór osnuł się w mgłę dziwnych słów. Dickowi udało się pochwycić wzmianki o „bliźnie, “ „kości czołowej,“ „nerwie wzrokowym,“ „nadzwyczajnej ostrożności“ i „unikaniu wszelkich niepokojów duchowych“.
— Jakaż djagnoza? — ozwał się napół przytomnie. — Z zawodu jestem malarzem i nie mam czasu do stracenia. Co pan sądzi o mnie?
Znów posypała się zamieć słów, ale tym razem łatwiej było dojść ich znaczenia.
— Czy może mi pan dać jakiego napoju?
Niejeden wyrok już ogłoszono w tym ciemnym pokoju, więc więźniowie często potrzebowali pocieszenia. Dick poczuł w ręce szklankę wódki.
— O ile potrafię zrozumieć — przemówił, odchrząkując po tym napitku, — pan to nazywasz uszkodzeniem nerwu wzrokowego, czy też czemś w tym rodzaju... a więc rzeczą beznadziejną. Jakiż jest termin ostateczny... o ile będę unikał wszelkiego przemęczenia i zgryzoty?
— Może rok jeden...
— Mocny Boże! A jeżeli nie będę się szanował?
— Doprawdy, nie umiem powiedzieć. Niepodobna dokładnie oznaczyć, jak ciężkie jest uszkodzenie, wywołane ciosem pałasza. Blizna jest już zastarzała, a przytem... pan powiadasz, że byłeś wystawiony na silne działanie słońca w pustyni?.. i wysilał pan oczy w delikatnym rysunku? Doprawdy, nie umiem odpowiedzieć na pańskie zapytanie.
— Proszę mi wybaczyć, ale spadło to na mnie tak nieoczekiwanie. Jeżeli pan pozwoli, posiedzę tu jeszcze przez chwilę... potem sobie pójdę. Bardzo wielką łaskę pan mi wyświadczył, mówiąc całą prawdę. Tak nieoczekiwanie, tak nieoczekiwanie! Dziękuję panu.
Dick wyszedł na ulicę, gdzie z całem uniesieniem radości przywitał go Binkie...
— Bardzo źle z nami, piesku! Tak źle, jak tylko może być najgorzej. Pójdziemy do parku, ażeby się nad tem zastanowić.
Zdążali w stronę drzewa, tak dobrze znanego Dickowi; doszedłszy tam, usiedli w zadumie, gdyż nogi malarza dygotały febrycznie, a zimny lęk aż cisnął go w dołku.
— Jakże to mogło przyjść bez ostrzeżeń? Spadło tak nagle, jak śmierć od kuli. To istna śmierć za życia, Binkie. Najdalej za rok, i to jeszcze w razie największej ostrożności, zostaniemy zamknięci w mrokach, bezdennych... i nie będziemy widzieli nikogo, ani nie doczekamy ziszczenia się żadnego z naszych pragnień, nawet choćbyśmy lat stu dożyli...
Binkie wesoło merdał ogonkiem.
— Binkie, musimy to rozważyć! Zobaczmy, jakie to uczucie być ślepym.
Dick zamknął oczy; pod powiekami jęły mu latać płomienne przecinki i młyńce ogniste. Atoli, gdy znów spojrzał w głąb parku, wzrok jego posiadał nadal dawną siłę. Widział wszystko doskonale i rozpoznawał każdy przedmiot, dopóki w ośrodkach gałek ocznych nie poczęły mu się przesuwać szeregi zwolna wirujących młyńców ognistych.
— Niedobrze z nami, mała psino! Chodźmy do domu. Gdybyż Torp już powrócił!
Ale Torpenhow bawił w Anglji południowej, zwiedzając doki okrętowe w towarzystwie Nilghai’ego. Listy jego były krótkie i pełne tajemniczości.
Dick nigdy od nikogo nie żądał, aby podzielał jego radości lub strapienia. W osamotnieniu pracowni, coraz to częściej przystrajanej błoną szarej gazy w jednym z kątów, tłumaczył sobie, że jeżeli jego przeznaczeniem była ślepota, tedy nawet wszyscy Torpenhow’owie z całego świata nie zdołają go uratować.
— Nie mogę przecie odwoływać go z przejażdżki, na to ażeby tkwił tutaj i rozczulał się nade mną. Muszę sam przebijać się przez te przypadłości! — mówił do siebie.
Leżał na sofie, zagryzając wąsa i usiłując wyobrazić sobie czarność nocnej ciemności. Naraz przypomniało mu się pewne osobliwsze zdarzenie z czasów pobytu w Sudanie.
Było to tak. Jakiś żołnierz został niemal wpół rozpłatany szeroką włócznią Araba. Przez chwilę nie czuł wcale bólu; dopiero rzuciwszy okiem na ziemię, obaczył, że uchodzi zeń krew żywotna. Ogłupiałe zdumienie na jego twarzy było tak niezmiernie pocieszne, że Dick i Torpenhow, jeszcze niestrudzeni i nienadszarpnięci walką o życie, wybuchnęli gromkim śmiechem; żołnierz chciał jakby im zawtórować, ale gdy wargi mu się rozchyliły baranim grymasem, nagłe schwyciła go katusza konania i biedak, rzężąc, zwalił się im pod stopy. Dick roześmiał się znowu, przypomniawszy sobie tę okropną scenę. Tak mu się wydała podobną do jego własnego losu!
— Mnie tylko pozostawiono nieco więcej czasu... — mówił, przechadzając się tam i z powrotem po pokoju, zrazu spokojnie, potem coraz to szybszym krokiem, przyspieszanym trwogą. Wydawało mu się, że jakiś czarny cień nie odstępuje go ani na krok i przynagla do posuwania się wciąż naprzód i naprzód... a przed oczyma wciąż mu się jeno przesuwały wirujące koła i latające centki.
— Trzeba zachować spokój, Binkie; musimy zachować spokój! — mówił głośno, ażeby dodać sobie otuchy. — To rzecz zgoła nieprzyjemna. Cóż teraz poczniemy? i Trzeba się wziąć do czegoś. Czasu pozostało nam niewiele. Dziś rano jeszczebym temu nie uwierzył, ale teraz to inna sprawa. Binkie, gdzie był Mojżesz, gdy świat zaległy ciemności?
Binkie uśmiechnął się od ucha do ucha, jak przystało na dobrze wychowanego foxteriera, ale nie podsunął żadnej myśli.
— „Gdyby mieć wolną drogę i niespieszną, twą skromność, Binkie, nie byłaby grzeszną... Ale za swemi plecami wciąż słyszę“...
Przetarł czoło, zroszone przykrym znojem.
— Cóż na to poradzę? Cóż na to poradzę? Myśli mi się rwą i nie mogę z niemi dojść do ładu, a przecie muszę coś począć, bo inaczej zwarjuję.
Zaczął znów coraz to prędzej przechadzać się po pokoju, zatrzymując się od czasu do czasu dla wydobycia zdawna porzuconych płócien lub starych szkicowników; odruchowo zwracał się do swych dzieł, jako do rzeczy, które nie mogły go zawieść.
— Z ciebie już nic nie będzie... z ciebie nic nie będzie — powtarzał sobie po każdych oględzinach. — Trzeba dać spokój żołnierzom; nie mogę ich malować. Wszak nagła śmierć czyjaś aż nazbyt blisko nas dotyka... to zaś jest dla mnie jednocześnie i walką i morderstwem.
Dzień dogasał, a Dickowi się zdało, że to niepostrzeżenie nawiedził go półmrok ślepoty.
— Boże wszechmocny! — zawołał z rozpaczą, — wspieraj mnie przez czas tego strasznego oczekiwania, a nie będę się skarżył, gdy nadejdzie chwila kary! Cóż mam czynić teraz, nim światło precz odejdzie?
Nie było odpowiedzi. Dick zatrzymał się na chwilę, póki w pewnej mierze nie odzyskał panowania nad sobą. Ręce mu się trzęsły, choć szczycił się ich niewzruszoną pewnością; czuł, iż drżały mu wargi i pot sączył mu się po twarzy.
Niby w potrzasku, przytrzymywała go trwoga, a jednocześnie gnała go żądza, by natychmiast przystąpić do roboty i wykonać zamierzone dzieło; do szaleństwa doprowadzała go uporczywość mózgu, który nie umiał się zdobyć na nic, jak tylko na ustawiczne powtarzanie sobie wiadomości o zbliżającej się ślepocie.
— Co za upokarzające widowisko! — myślał; — dobrze, że Torp wyjechał i tego nie widzi! Doktór powiedział, że winienem unikać wzruszeń duchowych. Chodź-no tu Binkie, niech-no się z tobą popieszczę!
Piesek warknął głośno, bo Dick omal tchu z niego nie wydusił swą pieszczotą. Potem posłyszał w półmroku głos ludzkiej przemowy i wiedziony psim instynktem pojął, iż niebezpieczeństwo już minęło.
— Allah jest łaskaw, Binkie. Nie tak łaskawy, jakbyśmy sobie życzyć mogli, ale o tem później będziemy rozprawiać. Zdaje mi się, że już znalazłem jakiś sposób wyjścia. Wszystkie te studja głowy Bessie były licha warte, a przytem o mało co nie przyniosły wielkiej biedy twojemu panu. Teraz dopiero jasno zaświtał mi w głowie pomysł Melancholji... tej „Melancholji, której ludzki rozum nie dosięga.“ Ta głowa musi mieć rysy Maisie, bo Maisie jest już dla mnie niedosiężona... ale i rysy Bess bo i ona wie dobrze, co to Melancholja, choć sobie z tego nie zdaje sprawy. Twarz tę przybiorę w odpowiedni wyraz, a wszystko uwieńczę śmiechem... to już dodam od siebie. Czy ma to być przelotny chichot, czy złośliwe skrzywienie ust? Nie, twarz ta powinna wprost z płótna zanosić się śmiechem, a każdy człowiek, czy to mężczyzna, czy kobieta, ktokolwiek tylko w życiu swem zaznał zgryzoty, będzie... jak to powiada ów wiersz:

„Rozumiał tę przemowę i czuł w sobie odruch
Sprzymierzenia we wszelkim nieszczęśliwym boju...“

„We wszelkim nieszczęśliwym boju?’ — Lepiej to, niż malować li w tym celu, aby zrobić na złość Maisie. Teraz mogę obraz ten namalować, bo noszę go w duszy. Binkie, mam ochotę podnieść cię za ogon do góry. To będzie mi wróżbą. Chodź-no tu, piesku.
Binkie zawisnął przez chwilę łbem na dół w powietrzu, ale ani nie zawarczał!
— Wolałbym trzymać świnkę morską... ale dzielny z ciebie piesek, Binkie: nie warczysz, gdy cię wieszają. To dobra wróżba!
Binkie powrócił na swój fotel, a ilekroć zerknął stamtąd okiem, widział, jak pan jego przechadzał się po pokoju, zacierał ręce i parskał śmiechem...
Tej nocy Dick napisał do Maisie list, pełen najczulszej troskliwości o jej zdrowie, zato prawie bez wzmianek o samym sobie, — i roił o mającej się narodzić Melanolji. Do samego rana nie postało mu w pamięci, że w bliskiej przyszłości może mu się cokolwiek przydarzyć.
Wziął się do roboty, zlekka pogwizdując. Ogarnęła go czysta i jasna radość twórcza — która nienazbyt często nawiedza człowieka, żeby nie poczytał się za równego z Bóstwem i przeto nie wzbraniał się umrzeć w oznaczonym czasie. Zapomniał o Maisie, o Torpenhowie, o Binkiem, łaszącym mu się u nóg; nie zapominał tylko o Bessie, którą — i tak już rozjątrzoną — podniecał do szalonej zaciekłości, byle mógł przyglądać się błyskom tlejącym w jej oczach. Bez pohamowania zatapiał się w swem dziele, nie myśląc o klątwie, która nań spaść miała; był opętany swym pomysłem i sprawy tego świata były mu zgoła obojętne.
— Pan dziś zadowolony! — zauważyła Bessie.
Dick, podniósłszy malsztok, zatoczył nim jakieś czarnoksięskie koła i udał się do kredensu, by sobie golnąć kieliszek wódki. Wieczorem, gdy całodzienne podniecenie przeminęło, udał się znów do kredensu, a po kilku takich odwiedzinach doszedł do przekonania, że okulista go okłamał, skoro on, Dick, widzi wszystko doskonale. Przechodziło mu nawet przez głowę, że uściele gniazdko rodzinne dla Maisie i że ona — wolą, czy niewolą — musi zostać jego żoną!
Nazajutrz fanaberje te wywietrzały mu z głowy, ale na pociechę został jeszcze kredens — i wszystko, co stało na jego półkach. Dick znów wziął się do roboty. W oczach znów mu się jawiły kreski, centki i plamy, póki nie zajrzał do kredensu, poczem już Melancholja zarówno na płótnie, jak i w wyobraźni malarza rysowała się coraz ponętniej. Doznawał rozkosznego uczucia nieodpowiedzialności, jakiego doświadczają ci, którzy, chodząc pośród swych bliźnich, wiedzą, iż pisany im jest śmiertelny wyrok, i wiodą życie hulaszcze, uważając, że lęk jest tylko niepotrzebną stratą pozostawionych im niedługich chwil żywota.
Dnie upływały jednostajnie bez ważniejszych wydarzeń. Bessie przychodziła zawsze punktualnie, a choć głos jej (tak się Dickowi zdawało) rozbrzmiewał z oddali, to twarz jej zawsze była bardzo blisko. Obraz Melancholji ożywiał się na płótnie, coraz to bardziej upodabniając się do kobiety, która zaznała wszelkich utrapień ziemskich — a teraz darzyła je śmiechem. Prawda, że kąty pracowni osnuwały się szarą przędzą i chowały się w pomroczy. Prawda, że plamy w oczach i bóle pod czaszką coraz to częściej dawały się we znaki Dickowi. Prawda, że odczytywanie listów Maisie sprawiało mu niemałą trudność, a jeszcze większą trudnością było pisanie odpowiedzi; nie mógł jej opowiadać o swej niedoli, ani też śmiać się z jej Melancholji, która rzekomo wciąż była na ukończeniu. Atoli dnie pracy zapamiętałej, usilnej i noce pełne snów najdziwaczniejszych były mu sowitem wynagrodzeniem za wszystko, a kredens stał się najserdeczniejszym jego druhem i powiernikiem.
Bessie zachowywała się wprost ordynarnie i głupawo. Miała zwyczaj wrzeszczeć, jak opętana, ilekroć Dick wpijał w nią swe źrenice z pod pół-przymkniętych powiek; to znów posępniała, jak sowa, lub wpatrywała się z obrzydzeniem w malarza, prawie ust nie otwierając.
Torpenhow już od sześciu tygodni bawił poza domem. Zapowiedzią jego powrotu był liścik, niezbyt powiązany w treści.
„Nowina! wielka nowina!“ — donosił. — „Wie o niej Nilghai, a także i Keneu. Wracamy wszyscy w czwartek. Przygotuj śniadanie i każ oczyścić swój ekwipunek i przybory podróżne.
Dick pokazał Bessie ten list, a ona w odpowiedzi zaczęła mu wymyślać za to, że odprawił stąd Torpenhowa i złamał jej życie.
— No, no! — odrzekł Dick gburowato, — lepiej ci tu było siedzieć, niż wdzięczyć się do pierwszego lepszego pijanego bydlaka na ulicy.
Miał poczucie, iż wybawił Torpenhowa od wielkiej pokusy.
— Nie wiem, czy to gorzej, niż siedzieć wobec pijanego bydlaka tu w tej pracowni! Przecie pan od trzech tygodni nie był ani razu trzeźwy; przez cały czas chlał pan, jak świnia... i pan się uważa za lepszego ode mnie!
— O co ci idzie? — rzekł Dick.
— O co idzie! Zobaczy pan, niech-no tylko pan Torpenhow powróci!
Niedługo trzeba było czekać; niebawem Torpenhow spotkał Bessie na schodach. Nie okazał najmniejszego rozczulenia. Niósł wiadomości, które obchodziły go więcej, niż wdzięki dziesięciu takich Bessie, jak ona, a ponadto tuż za nim kroczył Keneu i Nilghai, przybywając z wizytą do Dicka.
— Pije wciąż jak ryba! — szepnęła Bessie. — Już tak się u niego ciągnie prawie od miesiąca.
Wsunęła się ukradkiem za mężczyznami, chcąc posłyszeć sąd ich nad Dickiem.
W wesołym nastroju weszli do pracowni, gdzie z przesadną wylewnością ich powitał zapaćkany, umorusany, pomarszczony i szkaradny drapichróst — zarośnięty od niegolenia, powalany koło nozdrzy farbą białą i błękitną, zgarbiony w ramionach i świdrujący nerwowemi oczyma z pod nawisłych brwi. Trunek pracował tu zawzięcie pospołu z Dickiem.
— Czy to ty? — zapytał Torpenhow.
— Wszystko, co ze mnie zostało. Siadajcież, Binkie doskonale się miewa, a ja tu malowałem coś, co zapowiada się morowo.
Zatoczył się w miejscu.
— Zdaje się, zmalowałeś tu coś najgorszego, na co tylko potrafiłeś się zdobyć! Człowiecze, toż jesteś...
To rzekłszy, Torpenhow zwrócił się wymownie do swoich towarzyszy, na co oni wyszli z pokoju, aby gdzieindziej poszukać sobie śniadania. Wtedy dopiero rozpoczęła się rozmowa w cztery oczy, ale że napomnienia, udzielane przez przyjaciela, są rzeczą nazbyt świętą i poufną, by można je było drukować, i że Torpenhow używał zwrotów i przenośni niezbyt przyzwoitych, a jego pogardy niepodobna przetłumaczyć na żaden język, przeto nikt nigdy się nie dowie, co podówczas mówiono do Dicka, który wciąż tylko mrugał i przewracał oczyma i skubał się po rękach.
Wkrótce jednak winowajca uznał potrzebę zachowania choćby cząstki godności osobistej. Był święcie przekonany, że w niczem nie uchybił cnocie, a ponadto były względy, o których Torpenhow nic nie wiedział, to też Dick chciał mu wszystko wytłumaczyć.
Powstał, starał się rozprostować ramiona i jął przemawiać do człowieka, którego twarz ledwie mu była widoczna.
— Masz słuszność — ozwał się — ale i ja także. Wnet po twoim odjeździe zaczęły mi dokuczać oczy. Poszedłem więc do okulisty. Ten włożył mi do oka maszynę do nabijania gazu... to jest, chciałem powiedzieć, maszynkę gazową... było to już bardzo dawno. Potem powiedział: „Blizna na głowie... cięcie pałaszem... nerw oczny.“ Rozważ to sobie. Więc już zaczynam ślepnąć. Zanim wzrok utracę, mam się uporać z jedną robotą, a jestem zdania, że winienem ją ukończyć. Niewiele już teraz widzę, ale zawsze widzę lepiej, gdy sobie podpiję. Nie wiedziałem, że jestem pijany, póki mi tego nie powiedziano... ale muszę dalej pracować nad swem dziełem. Może chcesz mu się przyjrzeć? patrzaj, oto jest.
Wskazał na Melancholję, której daleko było do wykończenia, — i czekał poklasku.
Torpenhow nic nie mówił. Dick zaczął zcicha popłakiwać, uniesiony radością, że znów obaczył Torpenhowa, — żalem za popełnione zdrożności (ile można je było nazwać zdrożnościami), które oddaliły i znieczuliły serce jego druha, — a wreszcie i obrażeniem dziecinnej próżności, skoro Torp ani słówkiem nie pochwalił jego arcydzieła...
Bessie po jakimś czasie zajrzała przez dziurkę od klucza i zobaczyła obu przyjaciół, przechadzających się po pokoju, jak gdyby pomiędzy nimi nic nie zaszło. Torpenhow trzymał dłoń na ramieniu Dicka. Wówczas dziewczyna wyraziła się na cały głos tak nieprzyzwoicie, że wzdrygnął się nawet Binkie, który cierpliwie iskał się na przedprożu, spodziewając się lada chwila ujrzeć znowu swego pana.

∗             ∗


ROZDZIAŁ XI.

Skowronek będzie wydzwaniał pieśń Bogu,
Wabić swe młode będzie kuropatwa;
Jam brodził wśród niw tych, po tym rozłogu —
Dziś pamięć o nich w głowie mi się gmatwa.

Rzecz straszna — nie znać, czy to noc czy dzień,
Ale straszniejsza jeszcze — nadsłuchiwać
Wesołych rogu myśliwskiego brzmień,
Na którym... niegdyś jam zwykł był wygrywać...
(Jedynak)

Upływał już trzeci dzień od powrotu Torpenhowa; serce wygi-dziennikarza zalegał ciężki smutek.
— Zatem chcesz mnie przekonać, że ze względu na stan wzroku nie możesz pracować, dopóki się nie napijesz wódki? Zazwyczaj bywa wprost przeciwnie.
— Czy pijak może zaklinać się na swój honor? — odpowiedział Dick.
— Owszem, o ile kiedyś był, jak ty, uczciwym człowiekiem.
— Wobec tego daję ci słowo honoru — mówił Dick gorączkowo, poprzez spieczone wargi. — Wiesz, stary, w tej chwili ledwo mogę dostrzec rysy twej twarzy. Przez dwa dni trzymałeś mnie na trzeźwo... o ile upijałem się kiedykolwiek to też robota moja wcale się nie posunęła. Nie odmawiaj mi! Każdej chwili spotkać mnie może utrata wzroku. Plamy i centki w oczach, bóle głowy i inne objawy ociemnienia coraz o częściej dają mi się we znaki. Przysięgam, że widzę doskonale, gdy jestem... zlekka urżnięty, jak ty się wyrażasz. Pozwól mi jeszcze na trzy seanse z Bessie i daj mi wszystkie... przybory, jakich zażądam, a obraz będzie gotów. Przecież trzy dni — to jeszcze nie śmierć dla mnie... w najgorszym razie czeka mnie tylko delirium tremens.
— Jeżeli dam ci trzy dni, to czy obiecujesz mi, że zaprzestaniesz roboty... i tego drugiego... bez względu na to, czy obraz będzie skończony, czy też nie?
— Nie mogę przyrzekać. Ty nie wiesz, czem dla mnie jest ten obraz. W każdym razie możesz wezwać Nilghaiego do pomocy, możesz powalić mnie na ziemię i związać. Nie walczyłbym o wódkę, ale będę walczył o swoje dzieło.
— A więc pracuj dalej. Daję ci trzy dni... choć serce mi się kraj e...
Dick powrócił do pracy — i harował, jak opętany; żółty trunek djabelski stał na podorędziu i odpędzał płatki z przed oczu malarza. Melancholja była już na ukończeniu i ziściła w zupełności, lub przynajmniej niemal w zupełności, wszystkie jego nadzieje. Dick pokpiwał sobie z Bessie, która wzamian nazywała go „pijanym bydlakiem“; atoli mało go wzruszało to łajanie.
— Ty tego nie rozumiesz, Bess. Teraz już mamy ląd przed sobą... wkrótce będziemy odpoczywać i wspominać dokonane dzieło. Gdy obraz będzie skończony, wypłacę ci trzymiesięczną pensję, a na przyszły raz, gdybym wziął się do roboty... ale mniejsza o to. Czy pensja trzymiesięczna nie złagodzi twej nienawiści ku mnie?
— Nie, nie złagodzi! Nienawidzę pana i zawsze go będę nienawidzić. Pan Torpenhow to ani nie raczy do mnie się odezwać, tylko wciąż przegląda mapy i jakieś książki w czerwonej oprawie.
Bessie nie przyznała się, że przypuściła powtórny szturm do Torpenhowa — i że ów, wysłuchawszy jej namiętnych zaklęć, podniósł ją z klęczek, obdarzył całusem i wypchnął za drzwi, radząc, aby nie była głupia. Przebywał teraz najwięcej w towarzystwie Nilghai’ego, rozmawiając o nadciągającej wojnie, o zamówieniach i dostawach, o tajnych przygotowaniach w stoczni. Do Dicka nie chciał zaglądać, dopóki obraz nie był skończony.
— On teraz tworzy wspaniałe dzieło — mówił do Nilghai’ego, — zupełnie nie przypominające zwykłych jego sposobów malowania. Ale też z tego powodu pije, jak wszyscy djabli.
— Mniejsza o to. Daj mu spokój! Gdy znów wytrzeźwieje, wywieziemy go stąd, aby się nałykał świeżego powietrza. Biedny Dick! Nie zazdroszczę ci przyjemności, Torp, gdy on zaniewidzi.
— Tak, wtedy można będzie powtórzyć: „Boże, bądź miłościw grzesznikowi, którego skuto z djabłem!“ Najgorsza, że nie wiemy, kiedy to nastąpi; zdaje mi się że ta niepewność i wyczekiwanie, w większej mierze niż co innego, popchnęły Dicka do kieliszka.
— O, jakżeby się śmiał Arab, co mu rozpłatał głowę, gdyby wiedział, jakie pociągnęło to skutki!
— A niechże się bestyja śmieje do rozpuku, jeśli potrafi — bo już odwalił kitę. Ale słaba to teraz pociecha.
Trzeciego dnia popołudniu. Torpenhow posłyszał, że Dick go przywołuje.
— Skończone! — krzyczał, — Jam tego dokonał! Chodź-no do mnie! Czy to nie cudo? Czy nie cacana kobieta? Zstąpiłem do piekieł, aby ją zdobyć... lecz czyż ona nie była tego godna?
Torpenhow spojrzał na głowę roześmianej kobiety... kobiety o wydatnych wargach i zapadniętych oczach, która śmiała się z płótna, tak jak to Dick był sobie zamierzył.
— Któż cię nauczył malować takie rzeczy? — zagadnął Torpenbow. — Ani pomysł, ani sposób malowania nie mają nic wspólnego z twoją powszednią robotą. Co za twarz! Co za oczy! jaki w nich wyraz zuchwały!
Mimowoli zadarł głowę i roześmiał się wraz z tą kobietą.
— Oho! przekonała się, że sprawa przegrana... podobno niebardzo jej się dobrze wiodło... ale teraz już przebolała, już się o nic nie troszczy. Czy nie taka jest myśl twego obrazu?
— Utrafiłeś doskonale.
— Skąd wziąłeś te usta i podbródek? Przecież nie od Bessie.
— Wziąłem je... od kogo innego. Ale czy obraz nie tęgi? nie morowy? Czy nie opłaciło się pić wódkę? Ja to wymalowałem. Sam wymalowałem... i nic lepszego wymalować już nie potrafię.
Odetchnął gwałtownie i wyszeptał:
— Boże sprawiedliwy! czegóżbym nie dokonał przed laty dziesięciu, jeżeli dziś potrafię stworzyć rzecz taką?... Ale, żem sobie przypomniał, powiedz-no mi, Bess, co ty o tem sądzisz?
Dziewczyna gryzła wargi, bocząc się na Torpenhowa, że nie zwracał na nią uwagi.
— Ja myślę, że to gęba obrzydliwa i bydlęca... w życiu nie widziałam takiego paskudztwa! — odrzekła i odwróciła się plecami.
— Nietylko ty jedna będzie podobnego zdania, moja dzieweczko. Dicku, w tem przechyleniu głowy jest jakiś wyraz zabójczy, żmijowy, którego nie mogę zrozumieć. rzekł. Torpenhow.
— To sztuczka — ozwał się Dick, zanosząc się śmiechem z radości, że tak trafnie podchwycono myśl jego. — Nie mogłem oprzeć się chętce i pozwoliłem sobie na ten figiel. Jest to francuska sztuczka, której nie potrafiłbyś zrozumieć; niech ci więc wystarczy, że polega ona na lekkiem przekręceniu głowy i leciuchnym skrócie jednej połowy twarzy od załomu podbródka aż do koniuszka lewego ucha... tak, i na pogłębieniu cienia pod płatkiem małżowiny usznej. Jest to oczywista sztuczka, ale skorom już utrwalił pomysł, miałem prawo z nim sobie poigrać. O, cacanie! o, moja piękna!
— Amen! istotnie jest piękna. Potrafię to wyczuć!
— Wyczuje to każdy człowiek, który sam doznał bólu — rzekł Dick, klepiąc się po łydce. — Zobaczy tutaj uosobienie swej zgryzoty i nawet gdyby tęgo mu doskwierało strapienie, to dalibóg odrzuci w tył głowę i śmiać się zacznie... jak ona się śmieje w tej chwili. Wlałem w nią całą żywotność mego serca i światło mych oczu... i nie dbam o to, co mię czeka... Jestem znużony... okropnie znużony. Chyba się położę spać. Zabierz stąd wódkę, już odsłużyła swą powinność; wypłać Bessie trzydzieści sześć suwerenów, a trzy w dodatku, na szczęście. Zasłoń obraz.
Prawie nie domówiwszy tego zdania, zwalił Ssię na szezlong i zasnął; twarz miał bladą, steraną.
Bessie pokusiła się ująć Torpenhowa za rękę.
— Czy pan już do mnie nigdy nie myśli zagadać? spytała, ale Torpenhow wpatrywał się wciąż w Dicka.
— Ileż to próżności mieści się w tym człowieku!... Jutro wezmę go w swe ręce i oporządzę, jak się należy. Wart tego... No, cóż tam jeszcze, Bessie?
— Nic. Trochę tu ino posprzątam, a potem se pójdę. A nie mógłby mi pan dać tej trzymiesięcznej pensji? co? On mówił, że to pan ma wybulić mi tę forsę.
Torpenhow dał jej czek i udał się do swego mieszkania. Bessie sumiennie uporządkowała pracownię, zostawiła drzwi lekko uchylone, aby mieć zapewnioną ucieczkę, poczem wylała pół butelki terpentyny na ścierkę i z całą złością poczęła zamazywać twarz Melancholji. Farby nie rozpuszczały się nazbyt prędko, przeto dziewka porwała szpachtlę i jęła zeskrobywać malowidło, nacierając mokrą szmatą każde zdrapane miejsce. Po upływie pięciu minut obraz był już bezładną, pokiereszowaną babraniną.
Zapaćkaną ścierkę cisnęła do pieca i pokazała język śpiącemu.
— Będziesz się miał z pyszna! — szepnęła, odwracając się, i w te pędy zbiegła ze schodów.
Nie miała już nigdy zobaczyć Torpenhowa, ale przynajmniej dokuczyła człowiekowi, który stanął na przeszkodzie jej marzeniom i tyle razy z niej sobie pokpiwał. Spieniężenie czeku było dla Bessie uwieńczeniem całego psikusa, poczem młoda korsarka przeprawiła się na drugi brzeg Tamizy, gdzie zniknęła w szarym ostępie dzielnicy południowej.
Dick spał aż do późnego wieczora, póki nie ściągnął go Torpenhow, każąc mu się położyć do łóżka. Oczy miał jasne, lecz głos ochrypły.
— Popatrzmy jeszcze na obraz — napierał się jak dziecko.
— Masz—iść—do—łóżka, — rzekł Torpenhow dobitnie. — Ze zdrowiem twojem jest jeszcze dość kiepsko, choć może sobie z tego nie zdajesz sprawy. Rzucasz się wciąż jak kocur.
— Od jutra się poprawię. Dobranoc.
Przechodząc zpowrotem przez pracownię, Torpenhow podniósł zasłonę z obrazu i omal się nie zdradził wykrzyknikami:
— Zamazany! wydrapany i zatarty! Jeżeli Dick dowie się o tem dziś w nocy, to oszaleje. I tak już delirium tremens trząść nim zaczyna. To zrobiła Bess... ta mała djablica! Tylko kobieta mogła się zdobyć na coś podobnego!... i to wtedy, gdy jeszcze nie wysechł atrament na czeku! Dick jutro się wścieknie. Wszystko to moja wina, żem starał się przychodzić z pomocą ulicznicom. Ach, biedny Dicku, ciężki cios zesłał Bóg na ciebie!
Dick nie mógł spać tej nocy — potrosze z niepomiernej radości, a poczęści i dlatego, że zwykłe młynki ogniste pod źrenicami ustąpiły teraz miejsca istnym wulkanom, tryskającym różnobarwnemi snopami iskier.
— Sypcie się, sypcie! — mówił głośno. — Ukończyłem swoje dzieło, więc możecie sobie teraz czynić, co się wam podoba.
Leżał spokojnie, wpatrując się w sufit; w żyłach przebiegały mu drgawki pijackiego obłędu; mózg gorzał od rozhukanych myśli, których niepodobna było okiełznać i rozważyć; ręce wychudłe zacisnęły się kurczowo. Przywidziało mu się właśnie, że maluje twarz Melancholji na ogromnem, obracającem się sklepieniu, uwieńczonem krociami świateł, a tam kędyś w dole, kilkaset stóp poniżej słabiuchnego, ochwierutanego rusztowania, stoją ucieleśnione wszystkie jego przedziwne pomysły i wykrzykują pospołu, cześć mu głosząc...
Naraz w skroniach coś mu się zerwało i trzasło, jak przeciągnięta cięciwa łuku — zapadło się połyskujące sklepienie — Dick pozostał sam w gęstwie nocnego mroku...
— Pójdę spać. W pokoju tak okropnie ciemno. Zapalmy lampę i przyjrzyjmy się Melancholji... Przecież księżyc powinien świecić...
W tym to czasie Torpenhow posłyszał, iż jakiś głos nieznany, chrapliwie drgający od śmiertelnej trwogi, przywołuje go po imieniu...
— Zobaczył obraz! — było pierwszą jego myślą, gdy wpadł pędem do sypialni i zastał tam Dicka siedzącego na łóżku i bijącego rękoma powietrze.
— Torp! Torp! Gdzieżeś ty? Na miłość Boską, chodź do mnie!
— Cóż się stało?
Dick wpił się palcami w jego ramię.
— Co się stało? Leżałem tu przez tyle czasu w ciemnościach, a tyś mnie nie słyszał. Torp, nie odchodź ode mnie, mój stary! Jestem pogrążony w ciemnościach!.. W ciemnościach, powiadam ci!
Torpenhow podsunął świecę na niewielką odległość ku oczom Dicka — ale w tych oczach już nie było światłości... Zapalił gaz, tak iż do uszu Dicka dojść musiało pyknięcie wybuchającego płomienia. Kleszcze palców zacisnęły się tak silnie w ramię Torpenhowa, że ten aż się wzdrygnął.
— Nie opuszczaj mnie. Prawda, że nie zostawisz mnie teraz w samotności? Ja już nic nie widzę. Czy pojmujesz? Czarno... wszędzie czarno... mam takie uczucie, jak gdybym leciał w bezmiar ciemności.
— No, no! otuchy!
Torpenhow ujął Dicka pod ramię i kołysał go leciuchno.
— Tak mi dobrze. Teraz się nie odzywaj. Jeżeli przez chwilkę będę miał zupełny spokój, to może ciemność ustąpi. O, zdaje mi się nawet, jak gdyby świtało. Pst!
Dick zmarszczył brwi i z rozpaczą wytrzeszczył oczy przed siebie. Nocny chłód zaczął dokuczać bosym stopom Torpenhowa.
— Czy mógłbyś posiedzieć tak przez chwilkę? zapytał. — Wdzieję tylko szlafrok i papucie.
Dick oburącz uchwycił zagłówek łóżka i czekał na rozproszenie się ciemności.
— Ileż to czasu zmitrężyłeś! —. jął labiedzić, gdy usłyszał kroki Torpenhowa. — Tak samo ciemno, jak przedtem. Cóż ty tam tak tarabanisz po przedpokoju?
— Niosę szezlong... derkę... poduszkę. Chcę spać przy tobie. A teraz się połóż; jutro rano będziesz czuł się lepiej.
— O, nie! — tu głos Dicka przeszedł w jęk rozpaczy. — Jestem ślepy! Mój Boże! jestem ślepy... te ciemności nigdy nie ustąpią.
Gotował się wyskoczyć z łóżka, lecz już go opasały ramiona Torpenhowa, zaś podbródek Torpenhowa wgniótł mu się w obojczyk. Dickowi tchu zabrakło; zdołał tylko sapnąć:
— Ślepy!
I wił się w słabym oporze.
— Wytrwałości, Dicku, wytrwałości! — wlewał mu się w ucho niski głos, a uścisk coraz to się zwierał. — Zgryź tę pigułkę, mój stary i nie dopuść, żeby ktoś pomyślał, że się boisz.
Uścisk nie mógł się już silniej zacieśnić. Obaj dyszeli ciężko. Dick rzucał głowę to w tę, to w drugą stronę i jęczał.
— Puść mnie! — mówił głosem stłumionym. — Łamiesz mi żebra. Prawda?.. nie pozwolimy, żeby ktoś... choćby same moce ciemności i tem podobna hałastra... żeby ktoś pomyślał sobie, że się boję...?
— Połóż się. Już wszystko przeszło.
— Tak, — rzekł Dick posłusznie. — Ale czy pozwolisz, żebym trzymał cię za rękę? Mam takie uczucie, jak gdyby mi wciąż było potrzeba jakiegoś oparcia. Inaczej zwalę się gdzieś w otchłań czarną.
Torpenhow wyciągnął z szezlonga dużą, włochatą łapę. Dick ujął ją krzepko — i w pół godziny później usnął. Torpenhow wysunął rękę z jego uścisku i schyliwszy się nad Dickiem, pocałował go zlekka w czoło, jak to nieraz towarzysze broni całują ranionego druha-wiarusa w godzinie śmierci, aby ulżyć jego skonaniu.
Gdy na niebie poszarzał brzask, Torpenhow posłyszał, że Dick rozmawia sam z sobą; słowa te sypały się gradem, ponoszone bezbrzeżnym przypływem pijackiej gorączki:
— Szkoda, wielka szkoda... ale cóż na to poradzić... trzeba przełknąć tę gorzką pigułkę. Na dzień dzisiejszy dość tej ślepoty... a następnie, pominąwszy wszystkie Melancholje i złe humory, jest to prawdą oczywistą i powszechnie znaną... jak było i ze mną... że królowa nie może się mylić. Torp o tem nie wie. Powiem mu, gdy zajedziemy nieco dalej w pustynię. Na cóż ci wioślarze tak psują liny okrętowe? Tę czterocalową stalową cumę[19] rozkręcili w ciągu minuty!... Mówiłem ci... okręt rusza! Biała piana na zielonej wodzie... parowiec kołuje! Jak wspaniale to wygląda! Muszę to wyrysować. Nie, nie potrafię... jestem chory na zapalenie oczu. Była to jedna z dziesięciu plag egipskich, a teraz w postaci katarakty rozszerzyła się na górny bieg Nilu. Ha! ha! ha! to-ci kawał, Torp! Śmiej się, bałwanie, ale stań zdala od cumy!.. Jeszcze cię ona strąci do wody... i powalasz sobie sukienkę, moja kochana Maisie.
— Acha! — Rzekł Torpenhow. — To imię już słyszałem... w ową noc ponad rzeką.
— Jeżeli się zabrudzisz, ona pewnie powie, że to z mojej winy... a jesteś tak blisko grobli... Maisie, to nieładnie! Och, wiedziałem, że spudłujesz. Niżej i w lewo, moja droga. Ale ty nie masz talentu... nie masz wcale talentu i zamiłowania... Nie gniewaj się, kochanie. Dałbym sobie rękę uciąć, gdyby ci to mogło przysporzyć choć krzynkę czegoś więcej ponad zawziętość... Oddałbym ci prawą rękę, o ileby ci się na coś przydała.
— Teraz słuchajmy. Oto poprzez morze niezrozumialstwa wydziera się w niebogłosy jakaś wyspa. Ale zdaje mi się, że wołanie to zawiera prawdę.
Majaczenia nie ustawały, a treścią ich wciąż była Maisie. Czasami Dick urządzał dłuższy wykład z zakresu swego fachu, potem przeklinał swą głupotę, która oddała go w jarzmo niewoli. Błagał Maisie o całusa — tylko o jednego całusa — przed odjazdem; wołał, żeby powróciła z Vitry-sur-Marne... ale wśród wszystkich tych bredzeń wzywał wciąż niebo i ziemię na świadki, że królowa nie może się mylić.
Torpenhow bacznie nadsłuchiwał i dowiadywał się najrozmaitszych szczegółów z życia Dicka, które dotychczas były przed nim zatajone. Dick przez trzy dni bredził o swojej przeszłości, potem już zapadł w sen zwykły, spokojny.
— Jakiejże on poddany był udręce... biedaczysko! mówił sobie Torpenhow. — Dick, człek tak niepospolity... warował, służył ulegle niby pies jaki! A ja mu prawiłem kazania o zarozumiałości! Powinienem był lepiej poznać się na ludziach... Jakiż to demon musi być z tej dziewczyny! Dick oddał jej swe życie... bodaj to djabli!... a ona podobno dała mu wzamian tylko jednego całusa!
— Torp — ozwał się z łóżka Dick, — idź się przejść! Za długo tu siedziałeś. Ja już wstanę... Oj, jakże trudno! nie mogę się ubrać! Och, to już całkiem głupio!
Torpenhow pomógł mu się przyodziać i poprowadził go do wielkiego fotelu w pracowni. Dick usiadł spokojnie i z wielkiem naprężeniem nerwów oczekiwał, kiedy rozpierzchną się ciemności. Lecz nie rozpierzchły się ani tego dnia, ani następnego. Odważył się przeto na podróż dokoła ścian, lecz potłukł sobie golenie o piec; to podsunęło mu myśl, że lepiej będzie pełzać na czworakach, trzymając jedną rękę przed sobą. Torpenhow zastał go leżącego na podłodze.
— Staram się obeznać z topografją mych nowych posiadłości — wyjaśnił Dick swe postępowanie. — Czy pamiętasz tego czarnego, któregoś rozcharatał, gdyśmy stali w czworoboku? Szkoda, że nie wybiłeś mu drugiego oka; mogłoby się jeszcze przydać. Czy są do mnie jakie listy? Podaj mi wszystkie, które są w grubych, szarych kopertach... jakby z koroną na wierzchu. W nich niema nic ważnego.
Torpenhow wręczył mu list, na którego zaklejce wypisana była czarna litera M. Dick włożył do kieszeni to pismo; wprawdzie nie było w niem nic takiego, czegoby Torpenhow nie mógł przeczytać, ale treść należała wyłącznie do Dicka... i do Maisie, która nigdy już nie miała należeć do niego.
— Gdy zobaczy, że jej nie odpisuję, sama też zaprzestanie pisać. Tak będzie lepiej. Ja już teraz na nic jej się nie przydam.
Tak dowodził Dick... a pokusa szeptała mu w duszy, że powinien donieść Maisie o swem położeniu. Każdy nerw w nim się buntował.
— Już i tak upadłem nisko. Ani myślę jej błagać o litość. Zresztą byłoby to względem niej okrucieństwem.
Usiłował wygnać Maisie precz ze swych myśli; atoli ślepcy aż nazbyt częstą mają sposobność do rozmyślań... Przeto, gdy w ciągu długich, bezczynnych dni, zalanych martwą ciemnością, nawiedzały go znów przypływy dawnej mocy, to mu się dusza burzyła i mąciła do głębi. Od Maisie przyszedł znów list... jeden... drugi... potem zapanowało milczenie. Dick siedział przy oknie, gdzie w powietrzu tętniło już ożywcze tchnienie lata, i wyobrażał sobie, że pozyskał ją kto inny, silniejszy od niego. Wyobraźnia jego, rozwijając się coraz bardziej na czarnem tle bezdennej ciemności, nie oszczędzała mu ani jednego szczegółu, jaki tylko mógł rozbudzić w nim szaleństwo; pod wrażeniem każdego z tych urojeń ciskał się na wszystkie strony po pokoju i potykał się o piec, który znajdował się jakby w czterech miejscach naraz. Conajgorsza, nawet tytoń nie smakował mu w ciemnościach. Wniwecz rozwiała się dawna pyszałkowatość Dicka; jej miejsce zajęła rozpacz, Torpenhowowi tak dobrze znana, oraz ślepa namiętność, z której Dick nocą zwierzał się poduszce. Przerwy między temi wybuchami wypełniało nieznośne wyczekiwanie i brzemię okropnej ciemności.
— Chodź-no do parku — rzekł raz Torpenhow. — Nie ruszyłeś się z domu, odkąd zaczęło się to wszystko...
— Cóż mi z tego przyjdzie? W ciemności niema ruchu, a poza tem... — tu zatrzymał się w niepewnosci na pierwszym stopniu schodów — jeszcze mnie co przejedzie...
— Nikt cię nie przejedzie, gdy będę przy tobie. Posuwaj się ostrożnie.
Wrzawa ulicy przejęła Dicka nerwowym lękiem; przycisnął się więc silnie do ramienia Torpenhowa.
— Pomyśleć sobie, że twoją stopą musiałem domacywać się rynsztoka! — ozwał się rubasznie, skręcając w bramę parku. — Zostało mi tylko bluźnić Bogu i umrzeć.
— Strażnikom nie wolno bawić się w nieprzystojne żarty. Na Jowisza, toć to idzie gwardja!
Dick się wyprostował.
— Podejdźmy do nich. Chodźmy im się przyjrzeć. Wydostańmy się na trawę i dalejże biegiem! Czuję zapach drzew.
— Uważaj na niską barjerkę. Doskonale!
Torpenhow wierzgnął nogą i uderzeniem obcasa wyrwał kępkę trawy.
— Powąchaj — rzekł. — Ładnie pachnie?
Dick z całą rozkoszą wciągał w siebie zapach.
— A teraz bierz nogi za pas i biegnij co siły.
Przybliżyli się, ile tylko było możliwe, do maszerującego pułku. Chrzęst bagnetów niezatkniętych na broń sprawił, iż Dickowi rozszerzyły się i zadrgały nozdrza.
— Podejdźmy bliżej. Stoją w kolumnie... prawda?
— Tak. Skąd wiesz?
— Wyczułem. Ach, moi chłopcy... moje śliczne chłopaki!
I ruszył boczkiem przed siebie, jak gdyby mógł ich widzieć.
— Umiałem-ci ja kiedyś rysować tych drapichróstów. Któż ich teraz będzie rysował?
— Oni ruszą za chwilę. Nie wyskakuj, gdy zagra kapela.
— Fiu! nie jestem porucznikowskim koniem świeżo wziętym do wojska. Jeżeli co, to właśnie cisza drażni mnie i rozjątrza. Bliżej, Torp!... bliżej! O, mój Boże! cóżbym ja dał za to, żebym mógł ich zobaczyć choć na minutę!... choć na pół minuty!
Słyszał całą tę zbrojną ruchawkę prawie że tuż przy sobie, słyszał, tambur jak zapinał sobie sprzączki rzemieni, skrzyżowanych na piersiach, podnosząc z ziemi wielki bęben.
— Wzniósł pałeczki nad głową — szepnął Torpenhow.
— Wiem. Ja się na tem znam. Któżby się znał, jak nie ja? Pst!
Pałeczki opadły z łoskotem — i żołnierze ruszyli naprzód wśród rumoru kapeli. Dick czuł, iż w twarz mu bije wiatr, wywołany ruchem zwartych oddziałów, słyszał oszałamiające dudnienie stóporaz chrobotanie ładownic na pasach. Wielki bęben wybijał takt melodji. Była to nuta śpiewki z music-hallu doskonale utrafiająca w rytm kroku wojskowego:

Mężczyzna winien mieć ładny wzrost
I ludzkie poważanie,
W sobotę wracać do domu wprost
W zupełnie trzeźwym stanie;
Powinien umieć kochać fest
I buzi dawać ładnie, —
Jeśli bez żadnych trosk i kwest
Dwoje utrzymać zdolny jest,
Do serca mi przypadnie!

— Cóż ci się stało? — spytał Torpenhow, widząc, iż zaledwie minęły ich ostatnie szeregi pułku, Dickowi głowa opadła na piersi.
— Nic. To bieganie trochę mnie zmęczyło... i kwita. Torp, odprowadź mnie do domu. Czemuś mnie tu wyciągnął?



ROZDZIAŁ XII.

Byli trzej przyjaciele... czwarty spoczął w grobie:
Pleśń mu w ustach osiadła, proch mu oczy skrył;
Oni w dalekie strony kędyś poszli sobie: —
Kto silny, ten wojuje — umrze, kto bez sił...

Byli trzej przyjaciele... o zmarłym gwarzyli...
Kio silny, ten wojuje — umrze, kto bez sił...
„Gdybyśmy go przy sobie mieli tu w tej chwili,
Słońcem w twarz, wiatrem w oczy jenoby nam był...
(Ballada)

Nilghai dąsał się na Torpenhowa. Dicka wyprawiono do łóżka — ludzie ociemniali zawsze muszą ulegać rozkazom tych, którzy widzą; ten po powrocie z parku sklął był siarczyście Torpenhowa za to, że on, Dick, jeszcze żyje; potem zaczął przeklinać świat cały, że ludzie na nim żyją i są obdarzeni wzrokiem, gdy on, Dick, musi na zawsze już pozostać ślepcem, a więc ciężarem dla swych współbliźnich. Torpenhow odpowiedział mu na to coś ni w pięć ni w dziewięć, wówczas Dick, pełen czarnej złości, odsunął się od niego i począł obracać w rękach trzy nierozpieczętowane listy od Maisie.
W mieszkaniu Torpenhowa był Nilghai — nalany, krępy, a skory do napaści; za nim siedział Keneu, wielki orzeł wojny, a pomiędzy nimi leżała duża mapa, ozdobiona szpilkami o białych i czerwonych łebkach.
— Omyliłem się co do Bałkanów — mówił Nilghai, — ale nie mylę się co do obecnej sprawy. Trzeba będzie podjąć na nowo całą robotę w Południowym Sudanie. Publiczność o tem, ma się rozumieć, ani nie myśli, ale rząd już się tem zajął i robi pocichu przygotowania. Wy wiecie o tem tak dobrze, jak i ja.
— Pamiętam, jak nas ludzie przeklinali, gdy nasze wojska cofnęły się z pod Omdurmanu... a przecież była to rzecz nieunikniona prędzej czy później. Ale ja pójść nie mogę. Czy możecie za to mnie ganić?
Mówiąc to, Torpenhow wskazał w stronę drzwi, które ze względu na ciepłą noc były otwarte.
Keneu nie wypuszczając fajki z ust, zaczął mruczeć, jak duże i zadowolone kocisko.
— Ja wcale cię nie ganię. Wielka to, niepospolita z twej strony dobroć i tak dalej, ale każdy człowiek... nawet ty, Torp... powinien patrzyć swego kopyta. Wiem, że brzmi to okrutnie, ale Dick już jest niezdatny do wyścigów... gastados... padł... wyczerpał się, skończył swój bieg, przegrał. Nazbijał sobie trochę grosza, więc nie umrze z głodu... a ty nie powinieneś dla niego schodzić ze swego toru. Pomyśl o swej sławie i wziętości.
— Sława Dicka była pięć razy większa od mojej i twojej, razem wziętych.
— Dlatego, że podpisywał się na każdym swym obrazie. Wszystko to teraz się skończyło. Masz być w pogotowiu do wyjazdu. Możesz żądać wynagrodzenia, o jakiem tylko zamarzysz; władasz piórem lepiej, niż trzej tacy, jak my.
— Nie potrzeba mi mówić, jak mnie to kusi... jednakże pozostanę tutaj, ażeby przez czas jakiś doglądać Dicka. Wprawdzie jest on w nastroju tak rozkosznym, jak niedźwiedź, któremu łeb rozbito, ale zdaje mi się, że lubi, gdy jestem przy nim.
Nilghai bąknął jakieś słówko nienazbyt grzeczne o mazgajowatych durniach, którzy dla innych durniów porzucają własną karjerę. Torpenhow uniósł się gniewem. Ustawiczne naprężenie nerwów, wynikające z czuwania nad Dickiem, wyrobiło w nim wielką drażliwość.
— Pozostaje jeszcze inne wyjście — ozwał się zadumany Keneu. — Zastanówcie się nad tem i nie róbcie z siebie durniów bez potrzeby. Dick jest, a raczej był, wcale zgrabnym mężczyzną o dość pociągającej powierzchowności i wcale bujnym temperamencie...
— Oho! — przemówił Nilghai, przypomniawszy sobie pewne zajście z czasów kairskich. — Zaczynam się domyślać. Torp, bardzo ubolewam...
Torpenhow kiwnął głową pobłażliwie:
— Bądź co bądź, bardziej ubolewałeś, gdy on ci odbił dziewczynę. Mów dalej, Keneu.
— Gdym widział ludzi umierających kędyś na odludnej pustyni, nieraz przychodziło mi na myśl, że gdyby można było rozesłać wieści po świecie, a środki komunikacyjne były dostatecznie szybkie, to przy łóżku każdego mężczyzny znalazłaby się przynajmniej jedna kobieta.
— Zdarzałyby się przy tem zapewne różne wielce osobliwe niespodzianki. Lepiej poprzestańmy na tem, co jest — rzekł Nilghai.
— Albo raczej zastanówmy się poważnie, czy Dickowi nie potrzeba nic innego, jak tylko kanciastych posług Torpenhowa... Co ty sam o tem sądzisz, Torp?
— Wiem, że jest inaczej; ale cóż na to poradzę?
— A więc kawę na ławę! Wszyscy tu obecni jesteśmy przyjaciółmi Dicka; ty znasz najlepiej jego życie.
— Ale do sedna doszedłem dopiero wtedy, gdy on bredził w gorączce.
— Tem więcej danych co do prawdziwości rzeczy! Przypuszczałem, że dojdziemy do kłębka... I cóż to za jedna?
Wówczas Torpenhow opowiedział całą historję w prostych słowach, jak powinien opowiadać specjalny korespondent, zaprawiony w układaniu treściwych sprawozdań. Koledzy słuchali, ani słowem nie przerywając jego opowieści.
— Czy to możliwe, żeby człowiek dorosły mógł cofać się do cielęcego wieku naiwnej miłości? — zapytał Keneu.
— Czy to możliwe? — Podaję fakta. Obecnie już nic nie mówi na ten temat, ale gdy mu się zdaje, że na niego nie patrzę, wciąż tylko miętosi trzy listy, które od niej otrzymał. Cóż mam z tym fantem zrobić?
— Pomów z nim — rzekł Nilghai.
— Juści! Napisz-że więc do niej (pamiętaj, że nie znam nawet jej nazwiska) proś ją, ażeby z litości zgodziła się zostać żoną Dicka. Podobno kiedyś, Nilghai, powiedziałeś Dickowi, że ubolewasz nad nim; pamiętasz, co stąd wynikło, hę? Idź do sypialni, wydobądź z niego wyznanie i nakłoń go, ażeby się zwrócił do owej Maisie... djabli ją tam wiedzą, kto ona. Głowę daję, że on targnie się na twoje życie... a utrata wzroku nieco wyrobiła w nim siłę mięśni.
— Torpenhow ma przed sobą drogę całkiem prostą — rzekł Keneu. — Pojedzie do Vitry-sur-Marne; miejscowość ta leży na linji kolejowej Bezieres-Landes... dojeżdża się tam jednotorówką z Tourgas. Prusacy zbombardowali tę mieścinę w r. 1870, z tej prostej przyczyny, że była tam jakaś topola na wzgórzu, na sto sążni od wieży kościelnej; stoi tam załogą szwadron jazdy... przynajmniej tak być powinno. Gdzie znajduje się pracownia, o której Torp wspominał, powiedzieć nie potrafię. W tem już głowa Torpenhowa; ja mu nakreśliłem główną wytyczną. Przedstawi chłodno i bezstronnie całą sprawę dziewczynie, a ona wróci do Dicka... tembardziej, że według jego własnego wyrażenia: „nic ich nie dzieli, oprócz jej uporu.“
— Zresztą oboje mają razem czterysta dwadzieścia funtów rocznego dochodu. Dick nigdy, nawet w gorączce nie stracił zdolności do rachunków. Nie masz ani cienia wymówki: musisz jechać! — dodał Nilghai.
Torp stropił się widocznie.
— Ależ to niedorzeczne, to niemożliwe. Przecie nie mogę jej tu przywlec za włosy.
— Naszem zadaniem... zadaniem, za które bierzemy grubą forsę... jest właśnie dokonywać rzeczy niedorzecznych i niemożliwych... zazwyczaj bez innego celu, jak zabawienie publiczności. Tutaj mamy cel istotnie ważny; reszta to głupstwo. Ja wraz z Nilghai’em osiedlę się w tem mieszkaniu na czas twej nieobecności. Niezadługo nadciągnie do stolicy cała zgraja luzem chodzących specjalnych korespondentów, a te pokoje będą im służyły za kwaterę główną; zatem mamy jeszcze jeden powód, żeby Torpenhowa stąd wyprawić. Opatrzność pomaga tym, którzy innym przychodzą z pomocą... a zresztą — tu Keneu przerwał na chwilę swe spokojne przemówienie — nie dopuścimy, byś miał być za nogę uwiązany do Dicka, gdy rozpocznie się wojna. Jest to jedyna sposobność wyswobodzenia się, a w dodatku Dick będzie ci za to wdzięczny.
— Czy będzie... to gorsza sprawa! Bądź co bądź, nie zawadzi spróbować. W głowie mi się nie mieści, ażeby kobieta przy zdrowych zmysłach mogła wzgardzić Dickiem.
— Pogadaj o tem z tą dzierlatką. Widziałem raz, jak ci się udało do tego stopnia pozyskać względy zaciekłej mahdystki, iż obdarzyła cię daktylami. Tym razem sprawa ani w dziesiątej części nie jest tak trudna. Najlepiej zrobisz, gdy jutro popołudniu już cię tu nie będzie, gdyż Nilghai i ja rekwirujemy to mieszkanie. Jest to rozkaz, a ty masz go słuchać.
— Dicku, — mówił nazajutrz Torpenhow — czy jestem ci potrzebny?
— Nie! Zostaw mnie w spokoju. Ileż to razy mam ci przypominać, że jestem ślepy?
— Może mam ci co podać lub przynieść?
— Nie! wynoś się z temi buciskami, co tak skrzypią piekielnie.
— Biedny chłopak! — rzekł sobie w duchu Torpenhow. — Pewno ostatniemi czasy grałem mu porządnie na nerwach. Jemu potrzeba kogoś, ktoby lżej chodził dokoła niego.
A głośno dodał:
— Doskonale. Skoro jesteś tak samodzielny, wobec tego wyjadę stąd na jakie cztery do pięciu dni. Powiedzże mi przynajmniej: do widzenia! Rządca będzie cię doglądał, a Keneu zamieszka natenczas w moich pokojach.
Dickowi mina zrzedła.
— Ale nie zabawisz chyba dłużej, jak tydzień — ozwał się. — Wiem, że jestem nieznośny... ale bez ciebie przecież nie podołam...
— Nie podołasz? Wkrótce będziesz musiał żyć beze mnie i rad będziesz temu, żem stąd wyjechał.
Dick po omacku dowlókł się do fotelu i zachodził w głowę, co to wszystko ma znaczyć. Nie pragnął bynajmniej, aby go pielęgnował rządca; mimo to jednak drażniła go ustawiczna pieczołowitość Torpenhowa. Sam nie wiedział dokładnie, czego mu było potrzeba. Ciemność nie ustępowała, a nierozpieczętowane listy Maisie (wyczuwał to dotykiem) stargały się i zwiotczały od ciągłego obracania w palcach. Nigdy już, póki życia, nie miał ich odczytać własnemi oczyma... jednakże Maisie mogłaby mu przysłać parę świeżych listów — ot do zabawy.
Do pokoju wszedł Nilghai, niosąc podarek: bryłę czerwonej plasteliny; wyobrażał sobie, że Dick znajdzie rozrywkę w tem ręcznem zajęciu. Dick przez parę minut klepał i gładził to lepiszcze, poczem ozwał się oschle:
— Jest-że to, com ulepił, podobne do czegokolwiek w świecie? Zabierz to sobie. Może dopiero za jakie pięćdziesiąt lat wyrobię sobie tak czuły dotyk, jaki mają niewidomi... Nie wiesz przypadkiem, dokąd wyjechał Torpenhow?
Nilghai nic nie wiedział.
— My rezydujemy w jego mieszkaniu aż do chwili jego powrotu. Czy możemy być ci w czem przydatni?
— Prosiłbym was, byście mnie zostawili w samotności. Nie myśl, że jestem niewdzięcznikiem... ale najlepiej się czuję, gdy pozostanę sam.
Nilghai zaśmiał się, a Dick zaczął znów snuć ociężałe dumania i posępnie zżymać się na swą dolę. Oddawna już przestał myśleć o dziełach, stworzonych ongi, a odbiegło odeń pragnienie dalszej twórczości. Trapił się niezmiernie samym sobą, a bezbrzeżność serdecznego smutku przynosiła ciszę i złagodzenie. Atoli dusza Dicka i jego ciało rwały się do Maisie — tej Maisie, któraby go zrozumiała. Rozsądek wskazywał mu, że Maisie, mając dość własnej roboty, nie będzie troszczyć się o niego. Doświadczenie nauczyło go, że, gdy wyczerpią się pieniądze, to i kobiety znikną jak kamfora, oraz że gdy kto przewróci się w gonitwie, stratują go inni zawodnicy.
— Wobec tego — odpowiadał Dick sam sobie — niechby przynajmniej tak się mną wyręczała, jak ja wyręczałem się Binatem... naprzykład niechby mnie wzięła za modela do jakiego studjum. Niczego nie żądam, jak tylko być znów koło niej, nawet chociażbym wiedział, że jakiś inny mężczyzna do niej się zaleca... Uff! ależ to na psy zszedłem!
Na schodach jakiś głos zaczął nucić wesoło:

Kiedy pojedziemy precz — precz — precz —
W świat szeroki,
Będzie płacz i narzekanie pośród wierzycieli!
Będą biadać wielkim krzykiem,
Ześmy sobie parowczykiem
W zeszły wtorek z Anglji hen czmychnęli!

Ozwały się donośne stąpania, ktoś trzasnął drzwiami, wiodącemi do mieszkania Torpenhowa, zabrzmiał gwar głosów ożywionych zawziętą zwadą; naraz rozległ się czyjś głos piskliwy.
— Wiecie co, wiara, znalazłem nową manierkę... patent pierwsza klasa... no i cóż powiecie?
Dick skoczył na równe nogi. Głos ten był mu doskonale znany.
— To Cassavetti! powrócił z kontynentu. Teraz już wiem, czemu Torp wyjechał. Gdzieś tam w świecie jest ruchawka... a ja nie będę w niej brał udziału!
Nilghai napróżno nakazywał milczenie.
— Aha! to ze względu na mnie, — rzekł Dick z goryczą. — Ptaki już się zabierają do odlotu, a nie chcą, bym o tem wiedział. Sądząc z głosu, zdaje mi się, że jest tu i Morten-Sutherland i Mackaye. Dalibóg, połowa korespondentów wojennych całego Londynu zebrała się na wiec... a mnie wykluczono!
Potykając się, przeszedł omackiem po podejście i wkroczył znienacka do pokoju Torpenhowa. Wyczuł, iż pokój nabity był ludźmi.
— Gdzie wojna? — zapytał. — Czy nareszcie na Bałkanach? Czemuż nikt mi o tem nie powiedział?
— Myśleliśmy, że cię to nie zajmie — odrzekł Nilghai nieśmiało. — Biją się w Sudanie... jak zwykle.
— Ach, wy szczęśliwe draby! Pozwólcie mi tu siedzieć i przysłuchiwać się waszej rozmowie. Nie chcę bynajmniej być truposzem na biesiadzie. Cassavetti, gdzieżeś ty? Kaleczysz angielszczyznę, jak zawsze.
Dicka usadowiono w fotelu. Posłyszał szelest map, a niebawem został porwany wirem toczącej się rozmowy. Jeden po drugim z obecnych zabierał głos, obgadując cenzurę prasową, rozmieszczenie linij kolejowych, przewozy, zaopatrzenie w wodę, zdolności dowódców — określano je mianem, które zgrozą przejęłoby łatwowierną publiczność — słychać było szumne odezwy, usprawiedliwiania się, pogróżki, a także i śmiechy z całego gardła. Było rzeczą jasną jak słońce, że lada chwila musi wybuchnąć wojna w Sudanie. Tak mówił Nilghai, więc zalecona była gotowość. Keneu telegrafował już do Kairu po konie; Cassavetti wykradłby! — wielce jeszcze niedokładny — wykaz wojsk, które miano wysłać na pole walki, i teraz odczytywał go wśród rubasznych docinków. Keneu przedstawił Dickowi jakiegoś nieznanego człowieka, który miał w Centralnym Syndykacie Południowym otrzymać posadę rysownika epizodów wojennych.
— Jest to pierwsza jego wyprawa — mówił Keneu. — Udziel-no mu kilku poufnych informacyj... o jeździe na wielbłądach.
— Ach, te wielbłądy! — wzdychał Cassavetti. — Nauczę się znów na nich jeździć, bo teraz tak wydelikatniałem! Słuchajcie mnie, wiara. Znam doskonale wasze wojskowe przygotowania. Pójdą królewskie oddziały sutherlandzkie z Argalshire. Tak mi doniesiono z najlepszego źródła.
Huczny śmiech przerwał jego słowa.
— Siedź cicho! — rzekł Nilghai. — Wykazów jeszcze nie sporządzono nawet w ministerjum wojny.
— Czy w Suakinie będzie jaka siła wojskowa? — ozwał się głos jakiś.
Potem już krzyki się wzmogły i mieszały się z sobą, jak naprzykład:
— Ciekawym, ile wezmą wojska egipskiego.
— A niechże Bozia ma tych fellahów w swej opiece!
— Na bagnach Plumstead jest kolej, tak wspaniała, jak boisko krykietowe.
— Będziemy mieli nakoniec linję z Suakinu do Berbera.
— Kanadyjscy podróżnicy nazbyt bawią się w ceregiele; ale weźmy zawianego Kroomana na statku wielorybniczym.
— Kto dowodzi kolumną wojsk na pustyni?
— Nie, tej wielkiej skały na zakręcie koło Ghizeh nie zdołają wysadzić! Będą nas musieli ciągnąć pod górę, jak dawniej.
— Niech-no mi kto powie, czy będzie tam kontyngent indyjski... bo inaczej wszystkim wam łby porozbijam!
— Nie rozdzieraj mapy!
— Mówię wam, że jest to wojna zaborcza, a chodzi w niej o połączenie z Kompanjami Afrykańskiemi na południu.
— Prawie we wszystkich studniach na tej drodze znajdują się skorpiony.
Wówczas Nilghai, zwątpiwszy już o utrzymaniu ładu, ryknął, jak gwizdawka okrętowa i łupnął w stół obiema dłońmi.
— Ale co się dzieje z Torpenhowem? — zapytał Dick, gdy nastała cisza.
— Torp już teraz całkiem stracił głowę. Zdaje mi się, że gdzieś tam ugania za dziewczynami, — odrzekł Nilghai.
— Mówił, że chce pozostać w domu — dorzucił Keneu.
— Chce zostać? — rzekł Dick, zakląwszy siarczyście. — Nie, on nie zostanie. Kiepsko się teraz czuję, ale jeżeli ty i Nilghai weźmiecie go w swe ręce, to ja już tak go przycisnę do muru, że będzie się miał zpyszna. On ma zostawać! widział kto! Wyście mu wszyscy nawet do pięt nie dorośli! Koło Omdurman będzie tęga robota... tam to się teraz zatrzymamy. Ale zapomniałem... Oj, takbym chciał jechać z wami!
— I mybyśmy tego pragnęli, Dicku, — rzekł Keneu.
— A ja przedewszystkiem — dodał nowy malarz z Centralnego Syndykatu Południowego. —. Czy mógłby mi pan powiedzieć...
— Dam panu jednę tylko radę — odpowiedział Dick, kierując się ku drzwiom. — Jeżeli zdarzy się, że panu w utarczce rozrabia głowę, niech się pan nie broni, ale owszem, niech pan powie napastnikowi, żeby rąbał dalej. Przekona się pan wkońcu, że to błahostka. Dziękuję za miłe towarzystwo.
— Ileż to mocy w tym Dicku! — mówił Nilghai w godzinę później, gdy oprócz Keneu wszyscy wyszli z pokoju.
— Sprawił to błogi zew bojowej pobudki. Czyś zauważył, jaki w nim zagrał animusz? Biedak!... Chodźmy go odwiedzić! — rzekł Keneu.
Wygasło już było podniecenie, wywołane rozmową. Gdy dwaj dziennikarze weszli do pracowni, Dick siedział przy stole nieruchomo, oparłszy na ręku głowę.
— Boli, boli! — jęczał. — Niech mi Bóg wybaczy, ale to boli okrutnie; a jednak świat cały umie jakoś tak obracać się wkółko. Czy zobaczę Torpa, nim stąd odjedzie?
— O tak, zobaczysz go!.. — odrzekł Nilghai.



ROZDZIAŁ XIII.

Słońce już zaszło godzinę temu,
Czy trafię do dom? Próżno się kłopocę!
Jeśli w dzień jasny zgubiłem drogę.
Jakoż ją znajdę w nocnej pomroce?
(Stara piosenka.)

Maisie, chodź już spać!...
— Tak gorąco, że nie mogę zasnąć! Daj mi spokój.
Maisie oparła się łokciem o parapet okna i przyglądała się miesięcznej poświacie, padającej na prostą jak strzelił, topolami wysadzaną drogę. Lato nawiedziło Vitry-sur-Marne i na kość wysuszyło tę mieścinę. Trawa na łąkach poschła od spieki, glina, zalegająca brzeg rzeki, wypaliła się na cegłę, kwiaty przydrożne dawno już obumarły, a w ogrodzie zwisały na szypułkach powiędłe róże.
W małej, niskiej sypialce na poddaszu gorąco było nie do zniesienia. Sama nawet światłość księżycowa, oblewająca ścianę pracowni Kami’ego po przeciwnej stronie drogi, zdawała się zwiększać duszność tej nocy, a cień wielkiej rączki od dzwonka na zamkniętej bramie tworzył grubą, prawie namacalną smugę jakby atramentowej czerni, która przykuwała oczy Maisie i serce jej napełniała niepokojem.
— Okropna rzecz! powinna być całkiem biała! — zrzędziła w duchu. — I brama nie znajduje się pośrodku muru. Nigdy przedtem tego nie zauważyłam.
Trudnem zaiste zadaniem byłoby udobruchanie Maisie w oną godzinę. Popierwsze upał kilku ostatnich tygodni okrutnie ją wycieńczył; powtóre jej prace — a w szczególności studjum głowy kobiecej, mające wyobrażać Melancholję i nieukończone na czas przed wystawą w Salonie, — były zgoła niezadowalające; potrzecie, Kami mówił tylko tyle, co przed dwoma dniami; po czwarte — i to naprawdę dopiero na czwarte m miejscu, boć przecie prawie nie było sobie czem głowy zaprzątać — Dick, jej poddany, nie pisał do niej już od sześciu przeszło tygodni. Maisie dąsała się na upał, na Kamiego, na swoją robotę, ale najwięcej nadąsana była na Dicka.
Pisała do niego trzykrotnie — za każdym razem przedstawiając mu nowe opracowanie Melancholji. Dick nie zwrócił nawet uwagi na te doniesienia. Postanowiła nigdy już nie pisać do niego; miała się z nim rozmówić dopiero jesienią, po powrocie do Anglji — albowiem ze względu na urażoną dumę nie mogła wrócić prędzej. Czuła — choć starała się nie przyznawać do tego wobec siebie samej — że owe pogawędki co niedziela popołudniu bardzoby się jej teraz przydały. Kami nie zdobył się nigdy na inne słowa, jak tylko:
Continuez, mademoiselle, continuez toujours... a ćwierkał tę nudną radę przez cały ciąg skwarnego lata, zupełnie niby świerszczyk... stary, podsiwiały świerszczyk w czarnym alpakowym surducie, białych spodniach i olbrzymim kapeluszu pilśniowym. Jakże inaczej Dick! Ten wyniośle, hałaśliwie przechadzał się po jej maluchnej pracowni, leżącej na północ od chłodnego, zielonego parku londyńskiego i gadał rzeczy dziesięćkroć gorsze niż continuez, aż nakoniec wyrywał jej pendzeł z ręki i wskazywał, co było błędem. Ostatni jego list (przypomniała sobie Maisie) zawierał parę rad błahych i niedorzecznych, jak np. żeby nie rysować w słońcu lub nie pić wody w przydrożnych folwarkach; na dobitkę powtarzał tę radę nie raz, ale trzykrotnie — jak gdyby nie wiedział, że Maisie umiała troszczyć się o siebie.
Ale czemże się on teraz zajmował, iż nawet nie zadał sobie trudu, żeby do niej napisać? Gwar głosów na ulicy skłonił ją do wychylenia się za okno. Jakiś kawalerzysta z niewielkiej załogi miejscowej rozmawiał z kucharką Kami’ego. Księżycowa poświata grała rozbłyskiem na pochwie pałasza, którą ów trzymał w ręce, ażeby nie zabrzęczała niewporę. Czepek kucharki rzucał głęboki cień na jej twarz, znajdującą się tuż przy twarzy rekruta. Ten opasał ramieniem kibić swej donny, a zaraz potem rozległ się odgłos pocałunku.
— Fe! — ozwała się Maisie, odstępując od okna.
— Cóż takiego? — zapytała rudowłosa pannica, która wciąż niespokojnie zrywała się z łóżka.
— E, nic, tylko jakiś rekrut całuje kucharkę! — odpowiedziała Maisie. — Już sobie poszli.
Znowu wychyliła się z okna, zarzuciwszy szal na wierzch szlafroka, żeby zabezpieczyć się od przeziębienia. Na dworze dmuchał leciuchny wiaterek, a róża w ogródku, spieczona od słońca, kiwała głową, niby ktoś, co zna niewysłowione tajemnice. Byłoż rzeczą możliwą, żeby Dick odwrócił swe myśli od pracy Maisie i pracy swej własnej, a zniżył się do takiego upodlenia, jak ta oto Zuzanna, co gzi się po kątach z rekrutem? Nie, niepodobna! Róża skinęła głową i jednym z listków, co wyglądał niby mały djablik-ladaco, nadstawiający ucha.
— Nie, Dick nie zdobyłby się na coś podobnego — myślała Maisie — bo... on jest mój... mój... mój! Sam mówił, że jest moim. W każdym razie nie myślę nim się zajmować. Jemu takie zaprzątanie sobie głowy byłoby tylko przeszkodą w twórczości... a moja praca teżby na tem ucierpiała.
Róża wciąż tylko kiwała głową trzpiotowato, bezmyślnie — jak to umieją kwiaty. Dalibóg, nie było przyczyny, by Dick nie miał się bawić, jak mu się żywnie podobało... wyjąwszy tę jedną okoliczność, iż przeznaczenie, uosobione w Maisie, powołało go do wspomagania Maisie w jej pracy. Jej zaś pracą było malowanie obrazów, które czasami (świadczy o tem zeszyt z wycinkami wzmianek dziennikarskich) dostawały się na wystawę w pomniejszych miastach angielskich, a zato były stale odrzucane przez Salon, ilekroć Kami, udręczony jej naleganiami, zezwolił na wysłanie ich do Paryża. Jej zajęciem w przyszłości (na to się zanosiło) miało być malowanie obrazów, jota w jotę do siebie podobnych, które jota w jotę tak samo miały być odrzucane...
Rudowłosa dziewczyna jęła z rozpaczą miotać się w pościeli.
— Tak gorąco, że usnąć nie można! — jęknęła. Myśl przerwana ozwała się zgrzytem.
Jota w jotę tak samo... Zatem i dalsze jej lata miały naprzemian upływać w małej pracowni — tam w Anglji — i tutaj w Vitry-sur-Marne — w wielkiej pracowni Kamiego... Nie! postanowiła przenieść się do innego mistrza, coby ją pchnął na drogę powodzenia, które prawnie jej się należało — o ile wytrwały trud i rozpaczliwe usiłowania dają komu jakiekolwiek prawa. Dick opowiadał jej kiedyś, że pracował lat dziesięć, ażeby fach swój opanować. Ona też pracowała przez lat dziesięć... i oto te dziesięć lat były dla niej niczem! Dick swojego czasu wyraził się, że dziesięć lat — to nic... ale słowa te do niej tylko się stosowały. On to powiadał — ten sam mężczyzna, który teraz nie miał czasu do niej pisać — że będzie czekał na nią lat dziesięć i że ona prędzej czy później do niego powróci. Tak pisał w niedorzecznym liście, gdzie rozwodził się nad udarem słonecznym i dyfterją.. potem już przestał pisywać. Pewno teraz włóczy się po ulicach, oświeconych księżycem — i całuje kucharki. Miała ochotę palnąć mu prosto z mostu tęgie kazańko... przyczem ma się rozumieć, że ukazałaby mu się nie w szlafroczku, ale w przyzwoitej sukni, a przy tem patrzyłaby nań z góry i surowo. Jednakże, jeżeli on teraz całuje inne dziewczęta, to z pewnością wcaleby się nie skruszył tem łajaniem... jeszczeby ją wyśmiał. Dobrze, dobrze! Ona powróci do swej pracowni i będzie malować obrazy, które pójdą... itd. itd... Myśl, jak koło młyńskie, obracała się powoli, tak, iż żadna z jej przegród nie mogła przemknąć się niepostrzeżenie... Rudowłosa pannica, poza plecami Maisie, wciąż przewracała się i rzucała w pościeli.
Maisie podparła dłońmi podbródek i doszła do wniosku, że, bądź co bądź, Dick bezsprzecznie był niegodziwcem. Ażeby się usprawiedliwić, zaczęła — zgoła nie po kobiecemu — kolejno rozważać fakty obciążające. Otóż był raz pewien chłopiec, który mówił, że ją kocha. Chłopiec ten ją pocałował... pocałował w policzek... a było to w bliskości żółtego maku nadmorskiego, który kiwał głową, jota w jotę podobnie jak ta opętana, zeschła róża w ogrodzie. Potem była dłuższa przerwa, w ciągu której mężczyźni nieraz oświadczali jej swą miłość — w sam raz wtedy, gdy była najwięcej zajęta robotą. Potem ów chłopiec powrócił i odrazu za drugiem spotkaniem wyznał, że ją kocha. Potem... ale końca nie było sprawkom, których on dokonał. On jej poświęcał swój czas i zdolności. On jej opowiadał o sztuce, o gospodarstwie, o technice, o filiżankach, o szkodliwości marynat, jako pokarmu zbyt działającego na żołądek (było to zgoła prostactwo!), o pendzlach z sobolego włosia... dostała od niego najlepsze, jakie miał w zapasie... codzień ich używała... On darzył ją radami, z których odniosła korzyść nie małą, a niekiedy darzył ją — spojrzeniem. Jakież to było spojrzenie! Istne spojrzenie obitego psa, który czeka na słowo swej pani, ażeby u nóg jej się czołgać. W każdym razie ona wzamian nie dała mu nic, jedynie raz — tu obtarła sobie usta koronkowym mankiecikiem szlafroka — pozwoliła mu się pocałować. I do tego — o hańbo — w same usta! Czyż to nie było już wystarczające, ba, nawet aż nadto wystarczające? a choćby i tak nie było, to czyż Dick nie przemazał długu przez to, że nie odpisywał... a może i całował inne dziewczęta?
— Maisie, przeziębisz się. Odejdź od okna i połóż się spać! — ozwał się znękany głos jej towarzyszki. — Nie mogę oka zmrużyć, gdy ty stoisz w oknie.
Maisie ruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała. Rozmyślała o wspomnianej niegodziwości Dicka, tudzież o innych niegodziwościach, do których on, jako żywo, ręki nie przyłożył. Nielitościwy blask miesięczny nie pozwalał jej zasnąć. Po drugiej stronie drogi chłodna, srebrzysta jego poświata zalegała górne okno pracowni Kami’ego; Maisie wpatrzyła się w nią uważnie, a myśl jej zaczęła błądzić i przelewać się kolejno w coraz nowe postacie. Cień potężnej rączki od dzwonka, kładący się na ścianie, zmalał, potem znów się wydłużył, przybladli niknął, wmiarę jak księżyc zachodził za wygonem; jakiś zajączek w kulawych podskokach przebiegał drogę, wracając do swej nory. Potem poranny wietrzyk musnął i z rosy otrząsnął trawy na wzgórzach, a powietrze całe orzeźwił chłodem; koło rzeki, skurczonej posuchą, zaryczało bydło. Maisie pochyliła głowę, opierając ją o węgar okna, a plątowisko kruczych włosów okryło jej ramiona.
— Maisie, wstawaj; jeszcze się zaziębisz!
— Dobrze, moja droga; dobrze, moja droga...
Zatoczyła się do łóżka, jak zmęczone dzieciątko, a zakopując twarz w poduszkach, mruczała:
— Tak mi się zdaje... tak mi się zdaje... Ale on powinien był odpisać!
Dzień przyniósł jej znów szarzyznę pracowni, woń farb i terpentyny oraz nudne wykłady Kami’ego, który był artystą z ołowiu, ale złotym nauczycielem, o ile tylko uczeń, czy uczenica byli w łaskach u niego. W ten właśnie dzień Maisie nie była z nim na dobrej stopie, więc z niecierpliwością oczekiwała końca zajęć. Wiedziała, kiedy koniec ten nadchodzi — albowiem w chwilę taką Kami podgarniał poły czarnego surduta alpakowego i spłowiałemi, błękitnawemi oczyma, które wówczas nie dostrzegały ani uczniów, ani płócien, wpatrywał się kędyś w dal przeszłości, przypominając sobie dzieje niejakiego Binata.
— Państwo wszyscy nieźle już malujecie — powiadał. — Jednakże winniście pamiętać, że nie dość mieć metodę, pojęcie o sztuce, zdolności, a nawet to co zową powabem pendzla; powinniście mieć ponadto wewnętrzną świadomość swego powołania... ona to dopiero daje nam prawo zawieszać na ścianie nasze obrazy. Z pośród tylu ludzi, którzy się u mnie kształcili, — (w tem miejscu uczniowie zaczynali odpinać pluskiewki i składać tubki z farbami) — tak, ze wszystkich, którzy się u mnie kształcili, najzdolniejszy był Binat. Już gdy do mnie zawitał, posiadał wszystko, co się zdobywa studjami, pracą i wiedzą. Gdy rozstawał się ze mną, umiał chyba stworzyć wszystko, co stworzyć można zapomocą farb, kształtów i wiedzy... brakło mu jedynie świadomości powołania. To też dzisiaj ani słychu o Binacie... najlepszym z moich uczniów... a wszak upłynęło lat tak wiele. Tak samo dzisiaj państwo zapewne radzi będą, gdy nie będzie ani słychu o mnie. Continuez, mesdemoiselles, a przedewszystkiem... mieć pewność siebie!
Podążył do ogrodu, gdzie ćmił fajkę, dumając smutno nad losami zaginionego Binata; tymczasem uczniowie rozproszyli się po domkach lub marudzili jeszcze w pracowni, snując różne zamysły na chłodniejsze godziny popołudniowe.
Maisie przyjrzała się swojej wielce nieszczęsnej Melancholji, stłumiła w sobie chętkę wykrzywienia się do niej w najobrzydliwszy sposób i już leciała z pośpiechem przez drogę, aby kropnąć list do Dicka, gdy naraz ujrzała rosłego mężczyznę, jadącego na białym koniu kawaleryjskim. Jakim sposobem Torpenhow zdołał w ciągu dwudziestu czterech godzin trafić do serc oficerów jazdy, którzy kwaterowali w Vitry-sur-Marne, pomówić z nimi o nieuniknionej konieczności zwycięskiego odwetu Francji, poruszyć pułkownika do łez swoją galanterją, a wreszcie wypożyczyć najlepszego wierzchowca w szwadronie celem wyprawy do pracowni Kami’ego.- wszystkoto tajemnica, którą rozwikłać umieją jedynie specjalni korespondenci.
— Przepraszam panią — ozwał się. — Zdaje się, że pytanie moje brzmieć będzie niedorzecznie, ale fakt faktem, że nie znam nazwiska tej osoby, o którą mi chodzi... a zatem: czy przebywa tu młoda panienka, imieniem. Maisie?
— Ja właśnie jestem Maisie — zabrzmiała odpowiedź z pod krezy ogromnego słomkowego kapelusza.
— Pani pozwoli, że się przedstawię — mówił przybysz, gdy tymczasem jego rumak rzucał się w susach, wzniecając białe tumany oślepiającego kurzu. — Nazywam się Torpenhow. Dick Heldar jest moim najlepszym przyjacielem i oto... oto... przystępując wprost do rzeczy, powiem, że Dick oślepł.
— Oślepł! — powtórzyła Maisie bezmyślnie. — Nie! on miałby być ślepy! To niemożliwe!
— Zaniewidział zupełnie już bezmała od dwóch miesięcy.
Maisie podniosła twarzyczkę, która była perłowej bladości.
— Nie! Nie! nie zaniewidział! Nie zgodzę się, by on miał być ślepy!
— Czy pani nie zechciałaby się o tem przekonać na własne oczy? — zapytał Torpenhow.
— Teraz... zaraz?
— Ależ nie! Pociąg paryski przejeżdża przez tę miejscowość dopiero o ósmej wieczorem. Czasu będzie dość.
— Czy to pan Heldar przysłał pana do mnie?
— O nie, bynajmniej! Dick nie zrobiłby czegoś podobnego. Teraz on po całych dniach przesiaduje w swej pracowni i wciąż obraca w rękach jakieś listy, których odczytać nie może, bo jest ślepy. To jedyne jego zajęcie!
Z pod kapelusza słomkowego ozwało się stłumione westchnienie. Maisie pochyliła głowę i weszła do domku, gdzie na sofie leżała rudowłosa dziewczyna, użalając się na ból głowy.
— Dick oślepł! — przemówiła Maisie, łapiąc dech pośpiesznie i szukając oparcia przy poręczy krzesła. — Mój Dick oślepł!
— Co? — krzyknęła ruda pannica, zrywając się z sofy.
— Z Anglji przyjechał jakiś mężczyzna, ażeby mi to oznajmić... Przytem on nie pisał do mnie od sześciu tygodni...
— Czy chcesz pojechać do niego?
— Muszę się namyślić.
— Namyślić! Gdybym była na twojem miejscu, wróciłabym niezwłocznie do Londynu, poszłabym do niego i całowałabym jego oczy... całowała i całowała... ażby znów wyzdrowiały... ażby przewidział na nowo!... Jeżeli ty nie pojedziesz, to ja pojadę. Ach, o czemże ja mówię! O, durna łepetyno! Jedź-że zaraz do niego! Jedź! Jedź natychmiast!
Torpenhow miał już szyję spierzchniętą od skwaru słonecznego, mimo to nie pozbył się uśmiechu bezgranicznej cierpliwości, gdy Maisie z gołą głową ukazała się znów przed domem.
— Wyjeżdżam — ozwała się, wbiwszy oczy w ziemię.
— Wobec tego oczekuję pani na stacji, o siódmej wieczorem.
Brzmiało to jak rozkaz, wydany przez człowieka nawykłego do rozkazywania. Maisie nic nie odrzekła, ale w duszy dziękowała Bogu, że nie potrzeba było dłużej rozmawiać z tym rosłym mężczyzną, który uważał sprawę za załatwioną i odjechał, ściągając jedną ręką cugle rżącego rumaka. Powróciła do rudowłosej dziewczyny, która zalewała się gorzkiemi łzami; tak na płaczu, pocałunkach (nie było ich znów tak wiele), zażywaniu mentolu, pakowaniu manatków, a wreszcie na wizycie u Kami’ego, zbiegły duszne godziny popołudniowe. Nie starczyło czasu na rozmyślania. W obecnej chwili obowiązkiem Maisie było jechać do Dicka... do Dicka, który miał tak dziwnego przyjaciela i siedział samotny w ciemnościach, bawiąc się jej nie rozpieczętowanemi listami.
— A co ty tu będziesz robiła? — zwróciła się z zapytaniem do towarzyszki.
— Ja? No, ja zostanę tutaj i... wykończę twoją Melancholję — odpowiedziała tamta, uśmiechając się boleśnie. — Napisz do mnie niezadługo!
Tej nocy po calem Vitry-sur-Marne obiegała legenda o jakimś zwarjowanym Angliku, niewątpliwie cierpiącym na porażenie słoneczne, który wszystkich oficerów garnizonu spoił do utraty przytomności, wypożyczył konia ze stajni pułkowej i szastał się kędyś, angielskim obyczajem, w towarzystwie jednej z tych zbzikowanych Angielek, co to malują obrazy pod okiem poczciwiny, pana Kami’ego.
— Ale bo też oni są paradni! — mówiła Zuzanna do rekruta pod murem pracowni, oblanym poświatą księżycową. — Ile razy tu przechodziła, zawdy miała oczy gdzieś wytrzeszczone i nic nie widziała przed sobą... aż ci tu dzisiaj całuje mnie w oba policzki, jakby mi była siostrą i daje mi — patrzaj-no — dziesięć franków!
Rekrut ściągnął kontrybucję z obu podarunków; albowiem chlubił się, że jest „chłopem z wiary“.
Torpenhow bardzo mało rozmawiał z Maisie przez całą drogę do Calais; za to okazywał jej we wszystkiem usłużność, zdobył dla niej oddzielny przedział, nie narzucał cię jej swą obecnością. Zdumiewał się, iż z taką łatwością udało mu się wykonać przedsięwzięcie.
— Najodpowiedniej będzie pozwolić jej przemyśleć wszystkie okoliczności. Sądząc z napomknień Dicka... wówczas, gdy leżał nieprzytomny... musiała go ona porządnie za nos wodzić. Dziwię się, jak on mógł dopuścić do takiej uległości.
Maisie nie udzielała mu wyjaśnień. Siedziała w pustym przedziale, zamknąwszy powieki, ażeby uświadomić sobie wrażenie ślepoty. Nakazany był jej szybki powrót do Londynu, to też wkońcu doszła do przekonania, że zaczyna się w niej budzić nieomal radość z obecnej sytuacji — bądź co bądź bowiem nie potrzeba było doglądać pakunków i rudowłosej pannicy, która nigdy nie zważała na to, co się koło niej działo. Pozatem jednak w powietrzu zdawało się krążyć wyczucie, że to ona, Maisie — nie kto inny — czemuś jest winna. Przeto zaczęła usprawiedliwiać przed sobą swe postępowanie... co jej się wcale nieźle udawało. Dopiero, gdy byli na parowcu, Torpenhow podszedł ku niej i bez żadnych wstępów jął opowiadać przebieg kalectwa Dicka, pomijając parę szczegółów, a za to rozwodząc się dłużej nad przypadłościami stanu gorączkowego. Zanim zdołał rzecz doprowadzić do końca, urwał nagle, jak gdyby przestał go zajmować wątek opowieści, — i oddalił się na przód statku, gdzie zatrudnił się paleniem tytoniu. Maisie była wściekła na niego i na siebie samą.
Z całym pośpiechem musiała gnać z Duwru do Londynu, tak iż prawie nie stało jej czasu na śniadanie, potem zaś (tu już jej oburzenie przeszło wszelkie granice) dostała zwięzły rozkaz, że ma zaczekać w jakiejś sieni, u podnóża schodów wybijanych ołowiem, — gdy tymczasem Torpenhow poszedł na górę, ażeby wybadać sprawę! Świadomość, że obchodzono się z nią, jak z niesforną gąską, wywołała znów żar oburzenia na blade jej policzki. Przecież było to jedynie winą Dicka i jego głupoty, że doprowadził do utraty wzroku...
Torpenhow podprowadził ją do zamkniętych drzwi, które otworzył nader ostrożnie. Przy oknie siedział Dick, oparłszy brodę na piersi. W ręce miał trzy koperty i przewracał je bez ustanku. Maisie spostrzegła, że tego dużego pana, co tak jej rozkazywał, już koło niej nie było, a drzwi pracowni zatrzasnęły się poza nią.
Dick usłyszawszy hałas, wsunął listy do kieszeni.
— Hola, Torp! Czy to ty? Byłem tu tak osamotniony!
Głos jego nabrał dziwnej bezbarwności, właściwej ludziom ociemniałym. Maisie wcisnęła się w kąt pokoju. Serce jej biło zaciekle, więc położyła rękę na piersi, aby uspokoić jego tętno. Dick wytrzeszczył oczy wprost na nią... poraź pierwszy przekonała się naocznie o jego ślepocie. Tam, w wagonie kolejowym, owo zamykanie oczu — na to, aby je móc otworzyć każdej chwili, — było dziecinną igraszką. Ten oto człowiek był niewidomy, mimo że oczy miał otwarte.
— Torp, czy to ty? Mówiono mi, że masz przyjechać.
Dick tak wyglądał, jakby był zbity z tropu i nieco podrażniony tem milczeniem.
— Nie, to tylko ja — odpowiedział szept cichy, stłumiony. Maisie ledwie zdołała poruszyć ustami.
— Hm! — odezwał się Dick spokojnie, nie poruszając się z miejsca. — To jakieś nowe zjawisko. Do ciemności już się przyzwyczajam, ale drażni mnie to, gdy słyszę jakiś nowy nieznany głos w pobliżu.
Doprawdy, czyż był on nietylko ślepy, ale i obłąkany, skoro rozmawiał sam ze sobą? Serce Maisie zaczęło uderzać jeszcze gwałtowniej, a oddech stał się nierówny, urywany. Dick wstał i począł po omacku iść przez pokój, dotykając się kolejno każdego stołu i krzesła, które napotykał po drodze. Naraz zawadził nogą o kilimek i zakląwszy głośno, osunął się na kolana, aby wymacać, co to może być za przeszkoda. Maisie przypomniała sobie, jak to on niegdyś dumnie, niby pan świata, przechadzał się po parku, — jak dwa miesiące temu raźnie a hałaśliwie kroczył tam i zpowrotem po jej pracowni, — jak wskakiwał na pomost parowca, odjeżdżającego za Kanał. Bicie serca niemal odbierało jej przytomność, a tymczasem Dick przysuwał się coraz bliżej, wiedziony szmerem jej oddechu. Odruchowo wyciągnęła dłoń przed siebie, aby go powstrzymać, czy też przyciągnąć ku sobie... sama nie wiedziała, w jakim celu. Dłoń natknęła się na jego pierś — on cofnął się, jak ugodzony kulą.
— To Maisie! — wyrzucił z siebie bezłzawe szlochanie. — Cóż ty tu porabiasz?
— Przyjechałam... przyjechałam... aby się z tobą zobaczyć.
Dick zacisnął wargi.
— W takim razie, czy nie będziesz łaskawa usiąść? Widzisz, przechodziłem jakieś cierpienia oczne... i...
— Wiem... wiem... Czemuś mi o tem nie doniósł?
— Nie mogłem pisać.
— Mogłeś przecie powiedzieć panu Torpenhowowi.
— Skądże mu przyszło wtrącać się do moich spraw?
— On... on mnie przywiózł z Vitry-sur-Marne. Uważał, że powinnam z tobą się zobaczyć.
— No, i cóż się stało? Czy mogę ci w czem dopomóc?... Nie, nie mogę... Zapomniałem.
— Ach, Dicku, tak się tem strapiłam! Przybyłam, żeby ci to powiedzieć i... Pozwól, że cię odprowadzę do fotelu.
— Daj spokój! Nie jestem dzieckiem. Czynisz to jedynie z litości. Miałem zamiar nigdy nie donosić ci o tem, co się zdarzyło. Teraz już nikomu nie zdam się na nic. Przepadłem i skończyłem swą rolę. Zostaw mnie w samotności!
Powrócił omackiem do swego krzesła i usiadł; pierś dyszała mu ciężko.
Maisie przyglądała mu się i strach zwolna schodził z jej serca, ustępując miejsca gorzkiemu wstydowi. Oto Dick wyjawił prawdę, która była przed nią zakryta przez wszystkie etapy pośpiesznej jazdy do Londynu; albowiem on naprawdę już przepadł i skończył swą rolę. Nie był już wyniosłym sobie-panem, ale marną, lichą istotką; ani też nie był artystą wybitniejszym od niej, ani też wpadającym w oczy mężczyzną — ale biednym, ociemniałym kaleką, co siedział w krześle i lada chwila mógł wybuchnąć płaczem. Maisie była niezmiernie i szczerze zmartwiona jego dolą — bardziej zmartwiona, niż była kiedykolwiek w swem życiu z czyjejkolwiek przyczyny — ale nie natyle zmartwiona, by mogła zaprzeczyć jego słowom. Stała więc milcząca i nieco zawstydzona, ponieważ wprzód postanawiała sobie święcie, że wyprawa jej zakończy się zwycięsko... teraz zaś była jedynie przejęta żalem, który — co wprost trwogę w niej budziło — nie miał nic wspólnego z miłością.
— A zatem? — ozwał się Dick, stale odwrócony twarzą kędyś w przestrzeń. — Nie chciałbym ci już się nigdy niczem naprzykrzać. I o cóż ci chodzi?
Zdawał sobie sprawę, że Maisie słowa więzną w gardle; jednakowoż nie był przygotowany — jak zresztą i ona sama — na nagły wybuch wzruszenia, który po tem nastąpił. Ludzie, którym niełatwo dobywa się z ust okrzyk bólu, płaczą bez miary, skoro z głębokiego dna ich duszy przebiją się uwięzione źródła. Maisie rzuciła się na pierwsze z brzega krzesło i zaniosła się łkaniem, zakrywszy twarz rękoma.
— Nie mogę... nie mogę! — zawodziła z rozpaczą. Doprawdy, nie mogę... To nie moja wina! Tak mi przykro. Ach, Dicku, tak mi przykro!
Dick znów rozprostował plecy, bo go te słowa smagały, jak razy bicza. Łkanie rozlegało się w dalszym ciągu. Niedobrą dla człowieka bywa świadomość, że zbłądził w godzinę próby, albo że się cofnął przed samą możliwością spełnienia ofiary.
— Ja sobą pogardzam... naprawdę pogardzam... Ale nie mogę. Dicku... ty nie będziesz mnie pytał?.. nie będziesz? — kwiliła Maisie żałosnym głosem.
Podniosła na chwilę wzrok — i tak się złożyło, że oczy Dicka spotkały się z jej oczyma. Na niegolonej jego twarzy widać było wielką bladość i powagę, a usta przemocą zmuszały się do uśmiechu. Jednakże Maisie szczególnym lękiem przejmowały te oczy — przygasłe i matowe. Jej Dick odszedł w mrok ślepoty... zamiast niego pozostał tu ktoś, kogo ledwie zdołała poznać, dopóki nie przemówił.
— Któż wymaga czegokolwiek od ciebie, Maisie? Powiedziałem ci, jak będzie. Na cóż tu się trapić? Nie płacz-że już tak, na miłość Boską, niema o co.
— Nie masz pojęcia, jak znienawidziłam siebie samą. Dicku, Dicku, ratuj mię... ratuj!
Nie mogła zapanować nad płaczem, który stał się tak gwałtowny, że aż zaniepokoił Dicka. Powlókł się więc kulawym krokiem w jej stronę i objął ją ramieniem. Jej głowa opadła na jego barki.
— Cicho, cicho, moja droga! nie płacz! Jesteś zupełnie w porządku... nie masz sobie nic do wyrzucenia... nigdy nie powinnaś była nic sobie wyrzucać. Jesteś trochę roztrzęsiona tą podróżą, i tyle! Zdaje mi się również, że jeszcze nie jadłaś śniadania. Cóż to za bydlę z tego Torpa, że cię sprowadzał do kraju!
— Sama chciałam przyjechać. Naprawdę chciałam! — żachnęła się Maisie.
— Doskonale. A teraz jużeś przyjechała i przypatrzyła się wszystkiemu, a ja... jestem ci niezmiernie wdzięczny. Gdy się uspokoisz, idź na miasto i zjedz cokolwiek. I jakąście tam mieli przeprawę, jadąc z Francji?
Maisie płakała jeszcze, ale bardziej już panując nad sobą, gdyż poraz pierwszy w życiu rada była, że miała się na czem oprzeć. Dick poklepał ją po plecach pieszczotliwie, ale zarazem i niezgrabnie, gdyż nie był zupełnie pewny, gdzie znajdują się jej plecy.
Wyrwała mu się nakoniec z objęć i czekała czas jakiś, drżąc i doznając uczucia bezbrzeżnego bólu. Dick omackiem doszedł do okna, aby oddalić się od Maisie na całą szerokość pokoju i aby choć trochę przyciszyć wzburzenie swego serca.
— Czy już ci lepiej? — zapytał.
— Tak... ale... czy ty nie czujesz do mnie nienawiści?
— Ja do ciebie? Mój Boże! Ja?
— A więc... a więc... czy mogę być ci w czemkolwiek przydatną? Jeżeli zechcesz, zostanę w Anglji, żeby spełnić to, czego ci potrzeba. Może mogłabym czasami zachodzić do ciebie w odwiedziny?
— Sądzę, że nie, moja droga. Doprawdy, uczyniłabyś mi największą łaskę, gdybyś mnie już nigdy nie odwiedzała. Nie chciałbym okazać się gburem, ale... jak sądzisz?.. może byłoby najlepiej, żebyś zaraz odeszła.
Miał tę świadomość, że nadmierne naprężenie nerwów, o ile przeciągnie się nieco dłużej, nie pozwoli mu zachować się, jak przystało na mężczyznę.
— Na nic innego nie zasłużyłam. Odejdę, Dicku. Ach, jakem nieszczęśliwa!
— E, głupstwo; nie masz się czem trapić; powiedziałbym ci, gdyby był jaki powód do strapienia. Zaczekaj jeszcze chwilkę, moja droga. Wpierw chciałbym ci coś podarować. Przeznaczałem to zawsze dla ciebie, odkąd stał mi się ten przykry wypadek. Mam na myśli moją Melancholję; o byłoż z niej piękne dzieło, gdym ją widział poraź ostatni!.. Możesz zachować ją dla mnie, a jeżeli cię kiedy przyciśnie bieda, wolno ci będzie obraz ten sprzedać... wart jest ładnych paręset funtów, nawet choćby sprzedaż szła najgorzej.
Jął gmerać pomiędzy płótnami.
— Jest oprawiona w czarną ramę. Czyż właśnie nie tę czarną ramę namacałem ręką w tej chwili? Oto ona. Cóż ty o niej myślisz?
Zwrócił ku Maisie pokiereszowaną, niekształtną babraninę farb i wytrzeszczył oczy, jak gdyby chciał dostrzec podziw i zdumienie patrzącej. Jedną — i tylko jedną jedyną rzecz na świecie mogła ona dlań uczynić.
— No i cóż?
Głos tego zapytania był pełniejszy i bardziej niejako zaokrąglony, albowiem Dick wiedział, że mówił o najlepszem swem dziele. Gdy Maisie rzuciła okiem na brudną plamę, nagle jakaś bezwiedna a niewytłumaczona ochota do śmiechu pochwyciła ją za gardło. Jednakowoż ze względu na Dicka — cokolwiekby miało oznaczać owo puste, dziwacznie zamazane płótno — nie wolno jej było dawać niczego poznać po sobie. Łzy, powstrzymywane z trudnością, dławiły ją w gardle, gdy odpowiadała, wciąż wpatrując się w zniszczony obraz:
— Ach, Dicku, to naprawdę piękne!
Posłyszał lekkie, histeryczne zachłyśnięcie się jej głosu — i wziął to za dań sobie należną.
— A więc nie chcesz wziąć tego obrazu? Ja poślę ci go do domu, jeżeli zechcesz.
— Ja?.. I owszem... dziękuję ci. Ha! ha!
Gdyby w tejże chwili nie czmychnęła z pokoju, napewno śmiech, co od łez gorszy, zabiłby ją na miejscu. Odwróciwszy się co tchu, zbiegła, dławiąc się i świata przed sobą nie widząc, na sam dół schodów, które były tak wymarłe; schroniła się do dorożki i odjechała do domu za parkiem. Tam usiadła w saloniku, prawie ogołoconym z mebli, i myślała o Dicku, ociemniałym i niezdatnym już na nic aż do końca życia, a także i o sobie samej, obdarzonej jeszcze dwojgiem oczu. Nadomiar zgryzoty, wstydu i upokorzenia, czuła w duchu niewymowny lęk wobec chłodnej zawziętości, z jaką powrót jej powita rudowłosa dziewczyna. Maisie nigdy wpierw nie lękała się swej towarzyszki. Nie prędzej jednak uświadomiła sobie dotkliwość jej szyderstwa, aż wyraźnie z ust swych posłyszała słowa:
— Ależ on mnie wcale nie prosił...
I na tem kończy się powieść o Maisie.

∗             ∗

Dickowi losy przeznaczyły o wiele sroższą katuszę. Zrazu nie potrafił sobie uprzytomnić, że Maisie, której kazał stąd odejść, opuściła go, nie mówiąc ani słowa na pożegnanie. Był aż do zapamiętałości wściekły na Torpenhowa, który sprowadził nań to upokorzenie i zamącił mu smutny spokój duszy. Potem znów przyszła nań czarna chwila... pozostał sam na sam z sobą i z serdecznem pożądaniem, ażeby jakimkolwiek sposobem wyrwać się z bezbrzeżnej pomroczy. Królowa nie może postępować niesłusznie, jednakże — idąc torem słuszności, ile to szło na rękę jej sprawom — zadała jedynemu poddanemu cięcie nazbyt dotkliwe, iżby on sam zdołał je rozeznać własnym rozumem...
— To wszystko, com miał... i jużem to utracił! powiedział sobie, gdy już mógł, mimo nieszczęścia, zdobyć się na jasne myślenie. — A Torp pewno sobie pomyśli, jakoby był tak djabelnie mądry, że ja nie miałbym odwagi wszystkiego mu wyznać. Muszę wszystko rozważyć spokojnie.
— Hallo! — ozwał się Torpenhow, wchodząc do pracowni, gdy Dick spędził już dwie godziny na rozmyślaniach. — Oto jestem tu zpowrotem. Czy czujesz się choć troszkę lepiej?
— Torp, nie wiem, cocimam powiedzieć. Chodź-no tutaj.
To mówiąc, Dick zakaszlał chrapliwie, bo, prawdę mówiąc, głowił się nad tem, coby tu powiedzieć i jakby to wyrazić tonem umiarkowanym.
— Na cóż tu tracić słowa? Wstań i przejdź się nieco! —.tyle w zupełności wystarczało Torpenhowowi.
Jęli się przechadzać według zwyczaju, tam i zpowrotem, przyczem Torpenhow trzymał dłoń na ramieniu Dicka, pogrążonego w zadumie.
— Jakimże to, u licha, sposobem potrafiłeś to wszystko wy węszyć? — ozwał się Dick nakoniec.
— Nie powinieneś tracić przytomności, o ile chcesz zachować dla siebie swe tajemnice, mój Dicku! Z mojej strony było to bezczelne natręctwo; atoli gdybyś widział, jak nie zważając na skwar słoneczny rozbijałem się na nieujeżdżonym francuskim koniu kawaleryjskim, pewnobyć zrywał boki od śmiechu. Dziś wieczorem będzie hulatyka w mojem mieszkaniu. Siedmiu wiarusów...
— Wiem... wojenka w Sudanie południowym. Kiedyś znienacka przybyłem na ich wiec i to napełniło mnie zgryzotą. Czy jużeście nieodwołalnie postanowili wyjechać? Dla kogo będziesz pracował?
— Jeszcze z nikim nie podpisałem umowy. Chciałam wpierw obaczyć, jaki obrót przyjmie twoja sprawa.
— A zatem pozostałbyś ze mną, gdyby... sprawa poszła kiepsko? — postawił Dick oględne zapytanie.
— Nie dopytuj się. Jestem jedynie człowiekiem.
— Z wielkiem powodzeniem popróbowałeś niedawno odgrywać rolę anioła.
— O, ta — ak!... No, więc, czy będziesz dziś wieczorem na zebraniu? Wszyscy do ranka będziemy tęgo wstawieni. Wszyscy wierzą, że wojna wybuchnie napewno.
— Zdaje mi się, że nie będę z wami wieczorem... Jeżeli nie czyni ci to różnicy, wolę pozostać w spokoju u siebie.
— I rozmyślać? Nie ganię cię za to. Jeżeli kto, to ty zasługujesz na lepszą dolę.
Tej nocy panował na schodach ogromny harmider. Korespondenci, wracając z teatrów, kolacyjek, koncertów, napływali do pokoju Torpenhowa, aby roztrząsać plany kampanji, na wypadek gdyby działania wojenne stały się rzeczywistością. Torpenhow, Keneu i Nilghai sprosili wszystkich, z którymi ongi wespół pracowali, na oblewaną stypę, a rządca domu, pan Beeton, oświadczył, że w ciągu wielce urozmaiconych kolei swego życia nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się widzieć tak licznej zgrai rozbrykanych facetów. Wrzaskami swemi i śpiewem obudzili wszystkich mieszkańców hotelu, a starsi zposród biesiadników dokazywali na równi z młodymi. Albowiem czekały ich przejścia wojenne, a wszyscy wiedzieli, czem one pachną.
Siedząc w swoim pokoju, Dick, nieco wybity z równowagi wrzawą rozbrzmiewającą po drugiej stronie schodów, zaczął się naraz śmiać głośno sam do siebie:
— Gdy się głębiej zastanowić, sytuacja przedstawia się wielce zabawnie. Ma rację Maisie... małe biedactwo. Nigdy wpierw nie wiedziałem, że ona umie tak beczeć; ale teraz wiem co myśli Torp: jestem pewny, że będzie natyle głupi, aby pozostać w domu i mnie pocieszać... ile tylko potrafi. Z drugiej strony, niezbyt to miło się przyznawać, że cię odrzucono jak połamany grat. Powinienem całą niedolę znosić, sam — jak zwykle. Jeżeli nie będzie wojny, a Torp dowie się o wszystkiem, oj, będę-ż wyglądał głupio! Jeżeli wojna istotnie wybuchnie, nie wolno mi stawać na zawadzie szczęściu drugiego. Interes to interes... a ja chcę pozostać sam... chcę być samiutki. Ależ tam oni wyrabiają burdy!
Ktoś zakołatał do drzwi pracowni.
— Chodź-no się pobawić z nami, Dicku! — ozwał się głos Nilghai’ego.
— Chciałbym, ale nie mogę. Nie jestem nastrojony do zabawy.
— Wobec tego zwołam wiarę, oni cię tu wnet wyciągną, jak borsuka z jamy.
— Proszę cię, stary, żebyś tego nie robił. Słowo daję, właśnie dzisiaj wolałbym pozostać sam.
— Doskonale. Czy ci tu co przysłać? może szampitra? Cassavetti zaczyna już sobie pośpiewywać o słonecznem południu.
Przez chwilę Dick zastanawiał się poważnie nad tą propozycją.
— Nie, dziękuję ci. Łeb mnie już rozbolał.
— Dzielny chłopczyna! Oto jak na krew młodą działa wzruszenie. Winszuję, Dicku, winszuję! Ja również należałem do spisku, mającego na celu twoje dobro.
— Idź do djabła i... aha, przyślij mi tu Binkiego.
Niebawem na gibkich nóżętach wbiegł piesek, rozwydrzony ważną rolą, jaką odgrywał w ciągu całego wieczora — albowiem dzielnie dopomagał biesiadnikom w chóralnym śpiewie. Atoli, gdy znalazł się w obrębie pracowni, przekonał się, że tutaj niema co merdać ogonkiem, więc usadowił się na kolanach Dicka, gdzie przeleżał aż do godziny przeznaczonej na spoczynek. Potem udał się do łóżka wraz z Dickiem, który liczył kolejno uderzenia godzin, a rankiem wstał z głową pełną bolesnych przeświadomień... po to, ażeby z ust Torpenhowa posłyszeć bardziej już formalne powinszowania oraz szczegółowe sprawozdanie z całonocnej pijatyki.
— Jak na szczęśliwego amanta, nietęgą masz minę! — zauważył Torpenhow.
— Mniejsza o to... to moja sprawa osobista, a mam całkiem słuszne powody... Czy ty naprawdę wyjeżdżasz?
— Tak. Ze starym Centralnym Syndykatem Południowym, jak zwykle. Telegrafowali do mnie... i zostałem przyjęty na lepszych warunkach niż dotychczas.
— Kiedy wyruszasz w drogę?
— Pojutrze... do Brindisi.
— Dzięki Bogu! — wyrwało się Dickowi z głębi serca.
— No, prawdę mówiąc, niebardzo to ładnie z twej strony, że chcesz mnie się pozbyć. Jednakże w twojem położeniu wolno być samolubem.
— Nie to miałem na myśli. Czy nie byłbyś łaskaw przed wyjazdem podjąć stu funtów, złożonych na mój rachunek?
— Pewno to ma być mały zadatek na własne gospodarstwo?
— Och, to tylko na... wydatki ślubne.
Torpenhow przyniósł mu pieniądze, odliczył je piątkami i dziesiątkami i starannie schował do biurka.
— Teraz podobno będę musiał aż do samego wyjazdu przysłuchiwać się jego bajdurzeniom o miłości. Dalibóg, z zakochanymi trzeba mieć anielską cierpliwość! — mówił sobie w duchu.
Ale Dick ani słówkiem nie bąknął o Maisie, ani też o żeniaczce. Ustawicznie przesiadywał w przedpokoju u Torpenhowa, pakującego swe manatki, i zasypywał tegoż mnóstwem pytań o nadchodzącej kampanji, tak iż wkońcu zaczęło to już niepokoić starego dziennikarza.
— Skryta z ciebie sztuka, Dicku, a coś mi się zdaje, że chcesz tu usmażyć pieczeń dla siebie! — odezwał się ostatniego wieczoru.
— Mnie... mnie tak się zdaje. Ale, że zacznę z tej beczki... co sądzisz?... jak długo potrwa ta wojna?
— Wiele dni, tygodni, może miesięcy. Nikt nie potrafi tego oznaczyć. Może się zaciągnąć i na całe lata.
— O gdybym mógł pojechać z wami!
— Mocny Boże! Ależ z ciebie nieobliczalna istota! Czyż ci nie przeszło przez głowę, że masz się ożenić... i to dzięki mej zasłudze?
— Tak, w istocie. Mam się żenić... tak, mam... Mam się żenić. Jestem ci ogromnie wdzięczny. Czym ci tego nie mówił?
— Z miny twojej możnaby wnosić, że wybierasz się nie do ślubu, lecz na szubienicę — zauważył dziennikarz.
Nazajutrz Torpenhow pożegnał się z Dickiem i pozostawił go w samotności, za którą tak tęsknił ociemniały.

∗             ∗


ROZDZIAŁ XIV.

JESZCZE wkońcu — nim nasi znajdą go żołnierze,
Nim mu z odsieczą przyszły i miecze i włócznie —
JESZCZE wobec swych panów mówił o swej wierze,
Jak pan do niewolników — hardo i buńczucznie;
JESZCZE, choć go niewoli złamała męczarnia,
Chociaż go rozszarpali giaurowie-oprawcy —
JESZCZE wkońcu, choć widział, że mrok go ogarnia, —
Przywołując Allaha, zmarł śmiercią wyznawcy.
(Kizilbashi.)

Proszę mi wybaczyć, panie Heldar, ale... ale czy tu się na nic nie zanosi? — zagadnął pan Beeton.
— Nie!
Dick właśnie się zbudził, aby rozpocząć drugi dzień pełen czarnej rozpaczy, wobec czego był w usposobieniu nader popędliwem.
— Rozumie się, że mnie nic do tego, panie łaskawy; zawdy powiadam: „Pilnuj swego jenteresu, a niechta inni pilnują swego“; ale pan Torpenhow, zanim odjechał, dał mi do zrozumienia że... kto wie, czy się pan nie przeniesie, że tak powiem, do własnego domu... jakiegoś takiego domu z pokojami na górze i dole, gdzie panem lepiej się zaopiekują... chociaż i ja staram się obsłużyć należycie wszystkich lokatorów. Czy pan tego o mnie nie powie?
— Aha! Pewno to miał być dom obłąkanych! Nie będę pana jeszcze trudził takiemi przenosinami. Proszę mi podać śniadanie i zostawić mnie w samotności.
— Spodziewam się, panie łaskawy, że nie popełniłem złego... pewnikiem sam pan wie, że — ile ta człek wydoła zawsze staram się usłużyć wszystkim panom, co zamieszkują nasz pensjonat... a już osobliwie tym, którzy mają ciężkie życie... takim, na ten przykład, jak pan, panie Heldar. Pan lubi mleczko z wędzonego śledzia? Mleczko rzadziej się trafia niż ikra, ale ja powiadam: „Mniejsza o jakieś tam małe strapienie, byleby się zadowoliło lokatorów.“
Pan Beeton wysunął się z pokoju i zostawił Dicka samego. Torpenhow już dawno był wyjechał; w sąsiednich mieszkaniach nie było już słychać wrzawy, przeto Dick poddał się nowemu trybowi życia — życia, które w swem przygnębieniu uważał za nielepsze od śmierci.
Ciężko to żyć samotnie w ciemności, nie rozeznawać dnia od nocy, zasypiać w drętwej ociężałości około południa, a budzić się bez wypoczynku w chłodzie poranka. Początkowo Dick, ilekroć się przebudził, włóczył się po omacku po korytarzach pensjonatu, dopóki nie posłyszał czyjegoś chrapania; wówczas stwierdziwszy, że dzień jeszcze nie nadszedł, ociężale powracał do swej sypialni. Później nauczył się pozostawać w bezruchu, dopóki nie posłyszał gwaru i krzątaniny w całym domu i dopóki pan Beeton nie zalecił mu wstawać z łóżka. Gdy już się ubrał — odkąd zaś odjechał Torpenhow, nałożenie ubrania było czynnością nader przewlekłą, jako że kołnierzyki, krawaty i tem podobne szczegóły odzieży kryły się kędyś po kątach pokoju, a ich odszukiwanie narażało głowę Dicka na rozbijanie się o krzesła i kufry — kiedy więc już się ubrał, nie było nic do roboty, jak tylko siedzieć w milczeniu i dumać, póki dumań tych nie przerwały kolejno trzy codzienne pory jedzenia. Całe wieki oddzielały śniadanie pierwsze od drugiego, a drugie śniadanie od obiadu, a chociażby człek sto lat się modlił, by mu odjęta była przytomność umysłu, Bóg nie wysłuchałby tych modłów. Naodwrót, umysł nabrał przyspieszenia, a myśli, wciąż obracające się w kółko, tarły jedna o drugą, jak ścierają się młyńskie kamieniska, gdy pomiędzy niemi zbraknie ziarna. Mimo to mózg nie wyczerpywał się i nie dawał odpocznienia — jeno wciąż myślał i myślał, pod koniec już samemi tylko urojeniami i wszelakiemi wspomnieniami; wznawiał w nim pamięć o Maisie, dawne powodzenie, nie frasobliwe włóczęgi po lądach i morzach, blask twórczości, wraz z poczuciem, iż była ona naprawdę dobra... i podsuwał mu domysły, coby to mogło się jeszcze wydarzyć, gdyby oczy pozostały wierne swej powinności. Kiedy myślenie ustawało pod brzemieniem doszczętnego znużenia, wówczas w duszę Dicka napływała jedna za drugą fala przemożnego, a bezcelowego lęku — wówczas nie odstępowała od niego obawa śmierci głodowej, trwoga, ażeby niewidzialny pułap nań się nie zwalił, strach przed ogniem, mogącym objąć cały pensjonat i jemu, Dickowi, zgotować śmierć bezbronną, — wreszcie nawiedzały go męczarnie okropniejszego jeszcze przerażenia, z któremi równać się nie może żadna bojaźń śmiertelna. W takich chwilach Dick schylał głowę i kurczowo obejmując poręcze krzesła zmagał się z bijącym nań potem, póki brzęk talerzy nie oznajmił mu, że zastawiono przed nim coś do jedzenia.
Pan Beeton przynosił jadło, gdy miał czas wolny, a Dick mimowoli przyzwyczaił się słuchać bacznie jego gawędy, która zawsze toczyła się dokoła źle uszczelnionych kurków gazowych, zlewów wodociągowych, wymagających gruntownej naprawy, dokoła zręcznych sposobów wbijania gwoździ w ścianę celem zawieszenia obrazów, a wreszcie dokoła grzeszków pokojówek i pomywaczek. W braku lepszego tematu drobne ploteczki z izby czeladnej stają się niezmiernie zaciekawiające, a przykręcenie nitu do kurka wodociągowego bywa zdarzeniem, które można przez cztery dni omawiać.
Ponadto raz lub dwa razy w tygodniu pan Beeton, wychodząc rankiem na zakupy, zabierał z sobą Dicka; rozprawiał wówczas z przekupniami o rybach, knotach do lamp, musztardzie, tapioce itd., natomiast Dick stawał całym ciężarem ciała najpierw na jednej nodze, potem na drugiej i bawił się bezmyślnie pudełkami lub kłębkami sznurków, leżącemi na ladzie. Potem zazwyczaj spotykano jednego z przyjaciół pana Beetona, wobec czego Dick, stojąc nieco na uboczu, sprawował się cicho, jak trusia, dopóki pan Beeton nie raczył iść dalej.
Ten tryb życia nie przyczyniał się u niego do dbałości o własną osobę. Dick przestał się golić, bo było to przedsięwzięciem nazbyt niebezpiecznem, a golić się u fryzjera było to samo, co unaoczniać wszystkim swe kalectwo. Nie widział, czy ubranie jego jest należycie oczyszczone, a ponieważ nigdy nie troszczył się o swą powierzchowność, przeto stał się brudasem, jakiego świat nie widział. Człowiek ślepy nie potrafi jeść ochędożnie, póki w ciągu kilku miesięcy nie oswoi się z ciemnością. Jeżeli wymaga opieki i gniewa się na jej konieczność, musi sam być sobie obroną i stać z głową zadartą do góry; wtedy najlichszy z domowników potrafi dostrzec jego ślepotę i w następstwie tego lekceważyć go sobie. Człowiek mądry utkwi oczy w ziemi i będzie siedział w milczeniu.
Gdyby mu szło o znalezienie rozrywki, mógł wybierać szczypcami jeden po drugim kawałek węgla z podstawki i układać je w mały stos przed kratą kominka, przeliczając wszystkie kawałki, które następnie należało przenieść zpowrotem na dawne miejsce, po jednemu i z największą ostrożnością. Mógł wykonywać w myśli działania liczbowe, jeżeli tylko zależało mu na ich rozwiązaniu; mógł rozmawiać sam z sobą, albo z kotką, jeżeli ta raczyła go odwiedzić; skoro zaś zawodem jego było niegdyś malarstwo, mógł rysować sobie to i owo palcem wskazującym w powietrzu; takie figury były jednak wielce podobne do rysunków kreślonych Z zamkniętemi oczyma... Mógł podchodzić do półek i przeliczać książki, szeregując je podług wielkości; albo stawać nad komodą i przeliczać koszule, układając je po dwie lub trzy na łóżku, w miarę tego, czy której brakło guzików lub miała wyszargane mankiety. Jednakże nawet to zajęcie znudzi się po jakimś okresie czasu, a każdy z tych okresów dłużył się, dłużył okropnie.
Dickowi pozwolono przesortować zawartość pudełka z narzędziami, w którem pan Beeton przechowywał młotki, kurki, śruby, ułomki przewodów gazowych, oliwiarki i szpagaty.
— Jeżeli każda rzecz nie jest akuratnie tak ułożona, że wiem, gdzie jej mam szukać, wtedy doprawdy nie mogę nic znaleźć, gdy mi czego potrzeba. Pan nie ma nawet pojęcia, ile to takich drobiazgów trza mieć pod ręką, gdy się ma na głowie cały dom — mówił pan Beeton.
I dotykając już klamki, prawił na wychodnem:
— Oj ciężko to panu szanownemu... ja tak sobie myślę, że panu musi być ciężko. Czy pan szanowny nie ma jakowychś... tego... projektów?
— Będę płacił komorne i utrzymanie. Czy to nie wystarcza?
— Ani na chwilę nie miałem wątpienia, czy pan szanowny może się wypłacić z tego, co się należy, ale często mówiłem żonie: „Jemu to ta musi być ciężko, bo to nie człek obstarny, ani nawet słuszniejszego wieku, ino całkiem jeszcze młody kawalir. Latego, musi, jemu niewesoło...“
— Przypuszczam — rzekł Dick w roztargnieniu. Odnośny nerw zdołał już, wskutek ciągłego potrącania, znieczulić się... w niejednym względzie.
— Przychodziło mi do głowy — ciągnął dalej pan Beeton, wciąż zabierając się do odejścia — że pan możeby był rad temu, gdyby mój syn Alf czasami wieczorem przeczytał panu gazetę. Chłopak czyta pięknie, wziąwszy pod uwagę, że ma dopiero lat dziewięć.
— Bardzo byłbym wdzięczny — odrzekł Dick. Tylko pan pozwoli, że jakoś wynagrodzę chłopakowi tę stratę czasu.
— Nie mieliśmy tego na myśli, panie szanowny, ale juści, że to zależy od pana... No, ale żeby tak usłyszeć, jak Alf śpiewa: „Matka jest dziecku druhem najwierniejszym!“ Ach!
— Posłucham również i jego śpiewu. Niechno dziś wieczorem przyjdzie do mnie z gazetami.
Alf nie był potulnem dziecięciem, gdyż nadęły go pychą świadectwa szkolne, pochlebnie oceniające jego sprawowanie, a swem śpiewaniem szczycił się nad wszelką miarę. Pan Beeton, promieniejąc radością, stał w miejscu przez cały czas, gdy jego dziecię przeciągłym, skamlącym głosem, cechującym młodych a nieodrodnych Londyńczyków, wywodziło trele, odśpiewując coś z osiem ośmiowierszowych zwrotek; poczem oświadczywszy swe uszanowanie, zostawił chłopaka, polecając mu, aby odczytał Dickowi telegramy zagraniczne. W dziesięć minut później Alf powrócił do rodziców, blady i wystraszony.
— On powiada, że tego nie może wytrzymać! — wyjaśnił.
— Chyba nie mówił, że źle czytasz, Alfie? — odezwała się pani Beeton.
— Nie! Mówił, że ładnie czytam. Mówił, że nigdy nie słyszał tak pięknego czytania... ale powiada, że nie może znieść tego, co tam stojało w gazetach.
— Może stracił pieniądze złożone w akcjach. Czyś to mu Alfie, nie czytał o papierach państwowych?
— Nie; było tam ino o wojnie, tej, na którą pojechali żołnierze... taki setny artykuł, pełny bitego druku i bardzo trudnych słów. On dał mi pół korony za to, że czytałem tak pięknie... i pedział, że na przyszły raz, gdy będzie chciał cosik odczytać, pośle znów po mnie.
— To dobra nowina, ale mi się ta widzi, że za te pół korony (wrzuć je do skarbonki z wierzgającym osłem i niechno zobaczę, jak to robisz!) za te pół korony mógłby cię on zatrzymać dłużej. Dyć on nie mógł ani tyćko poznać, jak ty pięknie czytasz.
— Najlepiej to go ta ostawić samego... zawdy tak z tymi ciarachami, gdy ich cosik przygnębi! — zauważyła pani Beeton.
Alf miał łepetę zbyt zakutą, by mógł zrozumieć specjalną korespondencję Torpenhowa, ale w duszy Dicka ta lektura obudziła piekielne niepokoje. W nosowem dukaniu chłopczyny słyszał pochrząkiwanie wielbłądów na tyłach oddziałów frontowych, hen poza Suakinem; słyszał, jak wiara, oblegając kociołki z warzą, wiodła gwar głośny wśród żartów i przekleństw; czuł świdrujący w nozdrzach zapach dymu drzewnej żywicy, co gnany wiatrem pustyni snuł się ponad obozowiskiem.
W oną noc modlił się do Boga, ażeby odjętą mu była dusza, a na dowód, że godzien jest tej łaski, podawał okoliczność, iż nie palnął sobie już oddawna w łeb. Modlitwa ta nie została wysłuchana, a zresztą, żeby tak prawdę powiedzieć, Dick miał w głębi serca tę świadomość, że nie jakaś osobliwa zasługa, lecz chyba niewygasłe jeszcze do cna poczucie humoru, trzymało go przy życiu. Samobójstwo (tak sobie rozumował) byłoby kiepskiem naigrawaniem się z powagi położenia, tak samo jak i korne przyznawanie się do bojaźni.
— Choćby dla samej hecy — przemawiał do kota, który zajął w mieszkaniu miejsce Binkiego — chciałbym wiedzieć, jak długo to jeszcze potrwa. Mogę wyżyć przez rok za sto funtów, które Torp wyjął dla mnie z banku. W samym banku mam napewno ze dwa lub trzy tysiące... wobec tego jestem zaopatrzony na jakie dwadzieścia do trzydziestu lat. Potem wrócę do mojej renty stu dwudziestu funtów rocznie, które przez ten czas jeszcze urosną. Pomyślmy nad tem. Dwadzieścia pięć... trzydzieści pięć... człek w wiośnie życia, jak to mówią... czterdzieści pięć... człek w sile wieku, właśnie wstępujący w szranki polityczne... pięćdziesiąt pięć... „zmarł stosunkowo wcześnie, dożywszy lat pięćdziesięciu pięciu“, wyrażając się stylem gazeciarskim. Bah! jakże mrą te niebożęta! Sześćdziesiąt pięć... jesteśmy tylko posunięci w latach. Siedemdziesiąt pięć... przecie i to możliwe. Do djaska, moja kocino! jeszcze pięćdziesiąt lat samotnego uwięzienia w ciemnościach! Ty zdechniesz, Beeton umrze, Torp umrze i Mai... wszyscy powymierają, tylko ja pozostanę żywy i będę się tłukł po świecie, nie mając nic do roboty. Bardzo się martwię o siebie; chciałbym, żeby jeszcze ktoś się o mnie martwił. Z wszystkiego wnosząc, nie zwarjuję przed śmiercią, ale dolega mi zawsze ból jednakowy. Pewnego pięknego dnia, kiedy cię będą poddawali wiwisekcji, moja kocino, wtedy przywiążą cię do stolika i ciach! rozpłatają cię na dwoje... ale ty się nie bój: już wtem ich głowa, żebyś ty nie umarł. Będziesz żył i będziesz się wtedy wielce martwił, iżeś nie martwił się o mnie. Może Torp powróci, albo... O gdybym też mógł udać się do Torpa i Nilghai’ego, choćbym nawet miał być im kulą u nogi!
Kicia wymknęła się z pokoju jeszcze zanim powyższe przemówienie dobiegło do końca; to też Alf, który właśnie wchodził, obaczył Dicka prawiącego kazanie opuszczonemu kilimkowi przed kominkiem.
— Jest tu list do pana — Odezwał się chłopak. — Może pan pozwoli przeczytać.
— Podaj mi go na chwilę, to ci odpowiem.
Wyciągnięta dłoń drżała zlekka, a głos był nienazbyt pewny. Mieściło się to w granicach ludzkiej możliwości, że... że nie było listu od Maisie. Aż nazbyt dobrze znał wagę trzech zamkniętych kopert. Głupia to była nadzieja, że dziewczę napisze do niego; albowiem Dick nie uświadamiał sobie, że wtem wszystkiem tkwi jakieś zło, którego naprawić niepodobna, chociażby winowajca usiłował łzami i najserdeczniejszą miłością okupić swe przewinienie. Najlepiej bywa zatrzeć w pamięci owo zło, bądź dopiero wywołane bądź już odcierpiane, ponieważ ononi daje się uleczyć, jak wszelkie dzieło szkodliwe, raz rozpoczęte.
— Czytajże więc — rzekł Dick; Alf począł czytać, wymawiając poszczególne wyrazy podług przepisów klasy i wstępnej:
Mogłam pana darzyć miłością, mogłam pana darzyć uległością, o jakiejbyś pan nawet nie zamarzył. Czy mniemasz, że dbałabym, co z tobą będzie? Ale pan wolał gwizdać na wszystko bez najmniejszego powodu. Jedynie młodość usprawiedliwia pana w moich oczach.“
— To wszystko — rzekł chłopak, oddając arkusik, który w chwilę później znalazł się w kominku.
— Co było w liście? — zapytała pani Beeton powracającego Alfa.
— Nie wiem. Zdaje mi się, że był to okólnik albo też przykazanie, że nie powinno się gwizdać na wszystko, gdy się jest młodym.

— Widocznie, gdym był jeszcze żywy i chodził po świecie, przydeptałem jakieś licho, a teraz ono się odwinęło i chce mnie ukąsić. Niech mu Bóg da zdrowie... chyba że to wszystko kpiny. Ale nie wiem, komuby się chciało kpić ze mnie... Miłość i wierność... ni stąd ni zowąd. Brzmi to dość kusząco. Zachodzę w głowę, czym ja naprawdę coś utracił?
Dick głowił się nad tem przez czas dłuższy, ale żadną miarą nie mógł sobie przypomnieć, kiedy to i jak zabiegał o to, ażeby z rąk niewieścich pozyskać wspomniane drobnostki.
W każdym razie ów list, jako poruszający sprawy, o których lepiej byłoby nie myśleć, rozdrażnił go i doprowadził do wybuchu wściekłości, trwającej całą dobę. Gdy serce jego tak już było nasycone rozpaczą, iż nie mogło już jej w sobie więcej pomieścić, zdało mu się, że ciało z duszą pospołu wali się kędyś w ciemność bezgraniczną. Wówczas zrodził się w nim lęk przed ciemnością oraz rozpaczliwe usiłowania, by znów osiągnąć światłość. Atoli światłość była niedosiężona...
Gdy, zlany potem i tchu pozbawiony, przestawał szamotać się w daremnym wysiłku, znów rozpoczynało się owo spadanie w otchłań, póki wzmagająca się stąd katusza nie podnieciła go do ponownego borykania się, równie beznadziejnego jak poprzednie. Chwilami zapadał w niedługi sen, w którym roiło mu się, że jeszcze widzi. Potem znów powtarzała się kolejność zdarzeń, wyczerpując go do ostatka, a mózg raz wraz podejmował niekończące się dociekania, dotyczące Maisie oraz wielu rzeczy, które wchodziły w obręb możliwości.
Na sam koniec przyszedł do pokoju pan Beeton i ofiarował się wziąć Dicka z sobą na przechadzkę.
— Tym razem nie wybieramy się na zakupy, ale ino połazimy se po parkach, jeżeli łaskawy pan ma ochotę.
— Bodajem skisł, jeżeli mam ochotę! — sarknął Dick. — Pochodzimy sobie tam i z powrotem po ulicach. Lubię słyszeć wokoło siebie gwar przechodniów.
Niezupełnie było to zgodne z prawdą. Ludzie ociemniali w początkach swej ślepoty czują niechęć do tych, którzy mogą poruszać się swobodnym krokiem, nie podnosząc ramion do góry... atoli Dick za nic w świecie nie chciał iść do żadnego z parków. Raz tylko, raz jedyny od czasu, jak Maisie zatrzasnęła drzwi za sobą, wyprawił się tam pod opieką Alfa. Alf zapomniał o nim, zająwszy się wraz z kilkoma rówieśnikami łowieniem ślizów w Serpentynie.[20] Po całogodzinnem czekaniu Dick, prawie już płacząc z rozpaczy i wściekłości, ucapił jakiegoś przechodnia, który wnet oddał go uprzejmemu policjantowi, ten zaś doprowadził nieboraka do czterokolnej dorożki naprzeciwko Albert Hall. Dick nigdy nie opowiedział panu Beetonowi o roztrzepaniu Alfa, ale... nie w taki sposób zwykł był dawnemi czasy przechadzać się po parku.
— A więc po jakich ulicach chciałby pan spacerować? zapytał pan Beeton z tkliwością. Jemu samemu błąkał się po głowie pomysł hucznego świętowania, czyli urządzenia sobie majówki na murawie Green Parku, wraz z całą rodziną i z kilkoma papierowemi torbami nabitemi jedzeniem.
— Idźmy ku rzece — odrzekł Dick.
Ruszyli przeto wzdłuż rzeki, a szum jej pobrzmiewał w uszach Dicka, póki nie doszli do mostu Dominikańskiego; stąd posuwać się poczęli wprost na Waterloo Road. Pan Beeton przez cały czas tego pochodu opowiada, o wszystkich, pięknościach, napotykanych po drodze.
— A jeżeli się nie mylę grubo, — ozwał się naraz, — to po drugiej stronie chodnika idzie ta młoda kobieta, co to przychodziła do pana na malowanie. Doprawdy, ja nigdy nie zapominam niczyjej twarzy, ale też nigdy nie pamiętani niczyjego nazwiska, chyba moich lokatorów, którzy mi płacą regularnie komorne.
— Zatrzymaj ją pan — zawołał Dick. — To Bessie Broke. Powiedz jej, że chciałbym z nią pomówić. Drałuj, człowiecze!
Pan Beeton przeszedł naukos ulicę, przemykając się tuż przed pędzącemi omnibusami, i zatrzymał Bessie, idącą ku północnej stronie. Rozpoznała w nim owego dostojnika, który zwykł był jej się przypatrywać, gdy szła po schodach do mieszkania Dicka. Pierwszym więc teraz jej odruchem była myśl o ucieczce.
— Czy pani nie była modelką pana Heldara? — zagadnął pan Beeton, stając przed nią jak wryty. — Tak jest, to pani. On tam stoi po drugiej stronie ulicy i chciałby się z panią widzieć.
— Dlaczego? — ozwała się Bessie słabym głosem. — Przypomniała sobie (zresztą nigdy nie wyszło jej to na długo z pamięci) pewno zdarzenie, związane ze świeżo wykończonym obrazem.
— Dlatego, że on mnie o to prosił, a potem i dlatego, że jest do imentu ślepy.
— Pijany?
— Nie. Ślepy, jak dziad z przytuliska. Nie widzi nic a nic. Tak to na niego przyszło...
To mówiąc, pan Beeton wskazał na Dicka, który właśnie opierał się o przedpiersień mostu... widać tam było zgarbionego pokrakę o kłaczastej brodzie, odzianego w nieczyszczony płaszcz z zabrudzonym, szkarłatnej barwy szalikiem na wierzchu. Ze strony takiego człeka nie było się czego obawiać. Nawet gdyby chciał ją gonić (myślała sobie Bessie) nie potrafiłby zajść daleko; przeszła więc na drugą stronę ulicy. Dickowi twarz się rozjaśniła. Sporo czasu upłynęło, odkąd jakakolwiek kobieta zadała sobie trud z nim rozmawiać.
— Sądzę, że pan dobrze się miewa, panie Heldar? — przemówiła Bessie, nieco stropiona. Pan Beeton z miną ambasadora stanął obok i sapał poważnie.
— Istotnie, miewam się doskonale i... na Jowisza! rad jestem widzieć... chciałem powiedzieć, słyszeć ciebie, Bess! Odkąd dostałaś pieniądze ode mnie, nie uważasz za stosowne zajść na górę i mnie odwiedzić. Nie wiem, coby cię mogło do tego skłaniać. Czy teraz idziesz w jakimś określonym kierunku?
— Wybrałam się na przechadzkę — odpowiedziała Bessie.
— Czy nie wedle dawnego zawodu? — zagadnął Dick półgłosem.
— Dalibóg, nie! Zapłaciłam kaucję — (Bessie była wielce dumna z tego wyrazu) — jako służąca w gospodzie, gdzie mam utrzymanie i nocleg, a teraz bardzo mnie tam poważają. Naprawdę bardzo mnie tam cenią.
Pan Beeton nie miał szczególnych powodów, by wierzyć we wzniosłość natury ludzkiej. Wobec tego ulotnił się jak mgła i nie rzekłszy ani słowa na swoje usprawiedliwienie, powrócił do swych kurków gazowych. Bessie z pewnem zakłopotaniem przyglądała się jego ucieczce, ale dopóki Dick wydawał się nieświadom krzywdy, jaką ona mu wyrządziła...
— Ciężka robota to pompowanie piwa! — ciągnęła dalej. — A pozatem wprowadzili u nas kasy automatyczne, tak że jeżeli przy końcu dnia zabraknie choć pensa... ale tak mi się widzi, że ta maszyna musi być trochę kiepska. Co pan o tem myśli?
— Ja tylko widziałem, jak się tem manipuluje. Panie Beeton!
— On odszedł.
— W takim razie niestety będę musiał prosić ciebie, abyś mnie zaprowadziła do domu. Wynagrodzę ci tę mitręgę. Zobaczysz.
Pozbawione wzroku źrenice zwróciły się ku Bessie obaczyła w nich całą prawdę.
— Czy to nie przyczyni ci drogi? — ozwał się z wahaniem. — W razie czego mogę poprosić policjanta.
— Bynajmniej. Do roboty idę o siódmej, a odchodzę o czwartej. Mam teraz godziny wolne.
— Miły Boże!... a ja wciąż siedzę w domu. Jakżebym też chciał mieć coś do roboty! Chodźmy do domu, Bess.
Odwrócił się i całem ciałem huknął w jakiegoś człowieka na chodniku. Człowiek cofnął się, rzucając przekleństwo. Bessie wzięła Dicka pod ramię i już nic się nie odzywała, — jak niegdyś nie mówiła ni słowa, gdy Dick rozkazywał jej obracać się twarzą nieco bardziej ku światłu. Czas jakiś szli razem w milczeniu, przyczem dziewczyna zręcznie przeprowadzała swego towarzysza wśród ciżby.
— A gdzie jest... gdzie jest pan Torpenhow? — zapytała wkońcu.
— Odjechał na pustynię.
— Gdzież to jest?
Dick wskazał w prawo.
— Na wschód... poza ujściem rzeki — odpowiedział. Potem na zachód, potem na południe, potem znowu na wschód, wciąż dokoła krawędzi Europy. Potem znów na południe, Bóg wie jak daleko.
To wyjaśnienie ani na trochę nie oświeciło Bessie, ale utrzymała język za zębami i czuwała nad krokami Dicka, póki nie dobrnęli do hotelu.
— Mamy tu herbatę i grzanki — rzekł radośnie. — Nie potrafię ci wypowiedzieć, Bessie, jak się cieszę, żem ciebie znów spotkał. Czemuż to tak nagle odeszłaś precz ode mnie?
— Myślałam, że pan już mnie nie będzie potrzebował — odpowiedziała, ośmielona jego nieświadomością.
— W rzeczy samej nie potrzebowałem... ale później... W każdym razie jestem rad z twojego przybycia. Ty znasz te schody.
Tak więc Bessie wprowadziła go do jego własnego mieszkania — nikt nie myślał stawiać przeszkód i zamknęła drzwi pracowni.
— Jakiż tu nieład! — były jej pierwsze słowa. — Tych rupieci nikt tu nie doglądał od wielu miesięcy!
— Nie, conajwyżej tygodni, Bess. Nie można przecież wymagać, żeby ludzie tutejsi mieli się tem opiekować.
— Nie wiem, czego pan od nich wogóle wymaga. Oni powinni wiedzieć, za co pan im płaci. Kurz jest tu wprost okropny. Całe stalugi zakurzone.
— Niebardzo z nich teraz korzystam.
— Wszędy tu kurz: na obrazach, na podłodze i na pańskim surducie. Chciałabym ja pogadać z temi dziewczynami, co tu usługują!
— A więc zadzwoń, żeby tu przyniesiono herbatę.
To mówiąc, Dick poomacku doszedł do krzesła, w którem zazwyczaj siadywał. Bessie obserwowała go i — o ile to było do pomyślenia w jej naturze — była wzruszona. Jednakże w duszy jej pozostało raz nazawsze poczucie świeżo wykrytej wyższości i ono to dźwięczało stale w jej głosie, gdy przemawiała do Dicka:
— Od jak dawna pan żyje w ten sposób? — zagadnęła gniewnie, jak gdyby jego ślepota wynikła z winy pokojówek.
— Jak?
— Tak, jak teraz.
— Zaczęło się to nazajutrz potem, gdyś ty odeszła z czekiem, niemal zaraz po ukończenia mego malowidła... prawie, że go nie oglądałem na własne oczy.
— A więc od tego dnia oni tu pana porządnie nabierali, i kwita. Znam ja się na ich kawałach.
Kobieta może kochać jednego mężczyznę, a gardzić drugim, ale wedle ogólnych zasad niewieścich uczyni wszystko, co w jej mocy, ażeby wzgardzonego mężczyznę uratować od wyzysku. Jej ukochany mógł sobie sam dawać radę, natomiast ten drugi mężczyzna, będący najoczywistszym niedołęgą, potrzebował opieki.
— Nie przypuszczam, aby pan Beeton bardzo mnie nabierał — odrzekł Dick.
Bessie uwijała się żwawo po całym pokoju, więc biedak doznawał przejmującego uczucia radości, słysząc szelest jej falbanek, a od czasu do czasu lekkie stąpanie.
— Herbata i grzanki! — rzuciła zwięźle, gdy dzwonienie odniosło skutek. — Dwie łyżeczki z czubkiem na czajnik. Nie chcę tego starego czajnika, który był tu dawniej, kiedym tu przychodziła; w nim herbata nie naciąga. Dajcie mi inny.
Pokojówka odeszła zgorszona, a Dick śmiał się w kułak, potem zaś zaczął kaszleć, gdy Bessie jęła tłuc się po pokoju, wzniecając tumany kurzu.
— Cóż ty tam wyrabiasz?
— Porządkuję graty. Pokój ten wygląda jak jaka rupieciarnia. Jakże pan mógł pozwolić na coś podobnego?
— Cóż miałem na to poradzić? Zmieć kurze.
Ona odkurzała wszystko zawzięcie. Naraz pośrodku obłoków kurzawy ukazała się pani Beeton. Mąż, powróciwszy do domu, wyjaśnił był jej całą sytuację, zamykając rzecz całą nader trafnie dobranym morałem:
— Czyńcie innym, co chcecie, aby wam czyniono.
Ona połowica pofatygowała się sama osobiście, ażeby nieco przytrzeć rogów tej osobie, która domagała się grzanek i nieuszkodzonego czajnika, jak gdyby do jednego i drugiego miała najzupełniejsze prawo.
— Czy grzanki już gotowe? — zapytała Bess, wciąż jeszcze zajęta ścieraniem kurzów. Nie była to już uliczna wywłoka, ale przyzwoita panna, która dzięki czekom Dicka zapłaciła kaucję i była upoważniona do nalewania piwa za szynkfasem. Ponieważ była ubrana w schludną czarną sukienkę, nie zawahała się stanąć oko w oko z panią Beeton, zatem pomiędzy obiema kobietami nastąpiła wymiana spojrzeń, które Dick potrafiłby ocenić... gdyby widział... Gra wzroku rozstrzygnęła sytuację. Bessie zwyciężyła, a pani Beeton powróciła na dół, gdzie a przyrządzać grzanki i wobec męża czynić uszczypliwe uwagi o modelkach, ladacznicach, rogówkach itp.
— Niema tam co wtrącać się do niego, Lizo, — odrzekł małżonek. — Alf, wyjdź-no na ulicę pobawić się trochę. Gdy mu w drogę nie włazić, jest potulny jak baranek, ale gdy mu włazić w drogę, robi się z niego istny djabeł. Od czasu, jak oślepł, za dużo różnych drobiazgów zabraliśmy mu z mieszkania, byśmy się jeszcze mieli mieszać do tego, co on robi. Wprawdzie te rzeczy człowiekowi ociemniałemu na nic się nie przydadzą, ale gdyby to doszło do sądu, mogliby nas wsadzić do kozy. Tak, to ja zaprowadziłem go do tej dziewki, bowiem jestem-ci człek litościwy.
— Aż zanadto litościwy!
Pani Beeton wychlasnęła grzanki na półmisek i pomyślała o urodziwych pokojówkach, dawno już wolnych od wszelkiego podejrzenia.
— Nie wstydzę się tego i nie do nas to należy sądzić go surowo, dopóki płaci nam spokojnie i regularnie, jak dotychczas. Ja umiem postępować z młodymi kawalerami, ty umiesz dla nich gotować, więc powiadam: „niech każdy pilnuje swego jenteresu, a nie będzie skweresu“. Zanieś-no te grzanki, Lizo, a bądź pewna, że ten młody pan nic ci złego nie powie. Ciężki okrutnie jest jego los, a jeżeli go ktoś ubodzie, to-ci on naraz klnie tak paskudnie jak mi się słyszeć nie zdarzyło u żadnego z gości.
— No, już trochę lepiej! — ozwała się Bessie, zasiadając do herbaty. — Nie ma co czekać, pani Beeton, dziękuję.
— Nawet nie miałam tego zamiaru, zapewniam panią.
Bessie jednakże nic nie odpowiedziała. Wiedziała, że w ten to sposób prawdziwe panie zmuszają do odwrotu swoich wrogów, a gdy się jest dziewczyną sklepową w pierwszorzędnej gospodzie, tedy w dziesięć minut można być panią co się zowie.
Wzrok jej padł na Dicka, siedzącego naprzeciwko niej; to co ujrzała, przejęło ją jednocześnie przerażeniem i niezadowoleniem. Cały przód jego surduta pokryty był plamami i okruchami jedzenia; usta okolone strzępiastym, kłaczystym zarostem, zwisały posępnie; czoło było poradlone i chmurne; zaś włosy na wychudłych skroniach miały przyprószoną, nieokreśloną barwę, którą można było nazwać lub nie nazwać siwizną. Krańcowa nędza i zaniedbanie tego mężczyzny wywarły wielkie wrażenie na Bessie, a na dnie serca taiła się odrobina złośliwej radości, że oto został poniżony i upokorzony ten, który niegdyś ją był upokarzał.
— Ach, jak to miło słyszeć twoje krzątanie się po pokoju! — mówił Dick, zacierając ręce. — Opowiedz-no mi, Bessie, jak ci się powodzi w barze i jakie życie pędzisz obecni—
— Mniejsza o to. Jestem teraz całkiem porządną kobietą, o czem pan mógłby się przekonać, gdyby mnie widział. Ale pan to, zdaje się, żyje nieświetnie. Cóż to tak nagle doprowadziło pana do ślepoty? Czemu tu niema nikogo, ktoby się panem zaopiekował?
Dick nazbyt był jej wdzięczny za sam dźwięk jej głosu, by miał go drażnić ton, który można było wyczuć w tym głosie.
— Dawno już, bardzo dawno temu dostałem cięcie w głowę i to mi wzrok naderwało. Zdaje mi się, że nikt nie sądzi, żeby warto było jeszcze mną się opiekować. Bo i cóżby im z tego przyszło? Zresztą pan Beeton naprawdę czyni dla mnie wszystko, czego tylko zapragnę.
— Czyż więc pan nie znał jakich panów lub pań, kiedy jeszcze pan był... zdrowy?
— Znałem ich tam paru, ale nie starałem się, ażeby się mną opiekowali.
— To pewnikiem dlatego (tak mi się widzi) pan zapuścił teraz brodę. Niech ją pan zgoli, bo z nią panu nie do twarzy.
— Na miłość Boską, dziecino, czyż sobie wyobrażasz, że ja teraz myślę, z czem mi jest do twarzy?
— Pan powinien o tem myśleć. Niech ją pan zgoli, zanim przyjdę tu powtórnie. Chyba będzie mi wolno tu przyjść, co?
— Będę ci tylko wdzięczny, jeżeli przyjdziesz. Przychodzi mi na myśl, że dawniej obchodziłem się z tobą bardzo nieładnie. Nieraz pobudzałem cię do wielkiego gniewu.
— Tak, bardzo mnie pan gniewał.
— Bardzo tego żałuję. Przychodź do mnie w odwiedziny, kiedy tylko będziesz mogła. Bóg świadkiem, że prócz ciebie i pana Beetona nikt nie wziąłby na siebie tego ciężaru.
— O ho! bierze-ci on na siebie nie mały ciężar, a ona też! — podchwyciła Bess, potrząsając głową. — Oni tu pozwalali-panu siedzieć po próżnicy, a sami nie myśleli nic zrobić dla pana. Ja tylko muszę czuwać nad tem wszystkiem. Będę tu przychodziła, i to nawet z całą chęcią, ale pan musi pójść do golibrody i włożyć na siebie jakiś inny przyodziewek... bo na ten, co pan go ma na sobie, to nawet patrzeć nie można.
— Mam tu gdzieś pochowane całe stosy ubrań — rzekł Dick bezradnie.
— Wiem o tem. Proszę powiedzieć panu Beetonowi, żeby dał panu nowy garnitur, a ja go wyszczotkuję i będę czysto utrzymywała. Choćby pan był ślepy jak wrota stodoły, panie Helder, nie wynika stąd jednak, żeby miał pan wyglądać jak kominiarz.
— Więc wyglądam jak kominiarz?
— Och, jak mi pana żal! jak mi pana żal! — krzyknęła popędliwie i ujęła Dicka za ręce. On odruchowo pochylił głowę, jak gdyby chcąc ją pocałować... boć ona była jedyną kobietą, która okazała mu litość, on zaś obecnie nie był na tyle dumny, by gardzić odrobiną litości.
Bessie powstała, zabierając się do wyjścia.
— Ani mowy o tem, dopóki pan nie będzie wyglądał bardziej elegancko. Nie jest to rzecz taka trudna, ogolić się i włożyć na siebie porządne ubranie.
Słyszał, jak naciągała rękawiczki, jak ruszyła się i, miejsca, aby się z nim pożegnać. Obeszła go ztyłu, pocałowała wyzywająco w kark i odbiegła tak chyżo, jak w ten dzień, kiedy zniszczyła Melancholję.
— Pomyśleć, żem pocałowała pana Heldara — mówiła do siebie — po wszystkiem, co on mi wyrządził! Doprawdy, bardzo mi go żal, a gdyby on się tylko ogolił, to nawet nie byłby znów tak brzydki, ale... Och jakże haniebnie postępowały z nim te Beetony! Wiem, że Beeton nosi teraz na sobie jego koszule... już czuję pismo nosem. Jutro się przekonani... Ciekawam, czy mu jeszcze wiele pozostało z tego, co posiadał. Możeby się to bardziej opłaciło, niż gospoda... nie musiałabym zajmować się pracą... a szanowanoby mnie tak samo, jakby nigdy nic.
Dick nie był wdzięczny Bessie za jej dar przelotny. Przez całą noc czuł wyraźnie ten pocałunek na swym. karku, ale poczucie to, pomiędzy wielu inne mi okolicznościami, zdało się wzmagać w nim świadomość, iż należy się ogolić. Wobec tego rano dał się ogolić, co zaraz lepiej podziałało na niego. Nowy garnitur ubrania, czysta bielizna, a wreszcie i uprzytomnienie sobie, że ktoś na tym świecie zainteresował się jego wyglądem zewnętrznym, wszystko to niemal podniosło go na duchu. Albowiem mózg na chwilę uwolnił się od myśli o Maisie — Maisie, która w innych warunkach obdarzyłaby go, być może, i tym pocałunkiem i krociami innych.
— Trzeba to rozważyć — powiedział sobie po śniadaniu. — Dziewczynie nic po mnie, więc zgadywanie, czy mam się spodziewać jej przyjścia czy też nie, wygląda na grę w orła i reszkę... ale jeżeli można ją przekupić pieniędzmi, żeby czuwała nade mną, to ją przekupię. Nikt inny w całym świecie nie wziąłby na siebie tego kłopotu, a zresztą ja mogę sowicie wynagrodzić jej fatygę. Ona jest dzieckiem ulicy, a piastuje dostojne stanowisko kelnerki w restauracji, wobec tego będzie miała wszystko, czego tylko zapragnie, byle tylko przychodziła gawędzić ze mną i mieć o mnie staranie.
Potarł świeżo wygolony podbródek i zaczął trapić się myślą, że ona może skrewi i nie przyjdzie.
— Pewno wyglądałem jak istny wycierus! — ciągnął dalej. — Nie wiem, czemubym miał wyglądać inaczej. Wiedziałem, że nieraz coś chlapnęło mi na odzienie, ale nie robiłem sobie nic z tego. Będzie to rzecz okropna, jeżeli ona do mnie nie przyjdzie. Musi przyjść! Maisie raz przyszła i to jej wystarczyło. Miała najzupełniejszą słuszność. Czekała ją niewątpliwie jakaś robota. Ta brzana ma za całą robotę tylko pompowanie piwa, chyba że sobie namówiła jakiegoś kawalera do towarzystwa. Tak sobie silić wyobraźnię dla jakiejś tam pomocnicy sklepowej! Aleśmy nisko upadli!
W głębi jego istoty coś zakrzyczało głośno:
— Będzie to większą udręką, niż wszystko, co wprzód się wydarzyło! Przywiedzie wspomnienia, rozpamiętywania, ponętne wymysły i bezowocne pożądania, aż wtrąci cię w otchłań szaleństwa!
— Wiem o tem! wiem o tem! — kwilił Dick, rozpaczliwie załamując dłonie; — ale na miłość Boską! czyż nieszczęsny ociemniały nędzarz niczego już od życia żądać nie może, oprócz trzykrotnego pożywienia dziennie i zatłuszczonej kamizelki? Pragnę, pragnę, aby ona przyszła!
Wkrótce po obiedzie przyszła Bess, ponieważ w sam raz podówczas żaden młody mężczyzna nie zaprzątał jej myśli, a zresztą myślała i o korzyściach materjalnych, które pozwoliłyby jej przeżyć beztroskliwie resztę żywota.
— Prawie że nie poznałam pana — ozwała się z uznaniem. — Pan wygląda, jak zwykł był dawniej wyglądać... prawdziwy pan całą gębą!
— Zatem czy nie sądzisz, że zasługuję znów na całusa? — zapytał Dick, rumieniąc się zlekka.
— Może i tak... ale go pan jeszcze nie dostanie. Niech pan usiądzie, to sobie jeszcze pomyślimy, na co mogę się panu przydać. Głowę daję, że p. Beeton tęgo pana nabiera, korzystając z tego, że pan teraz nie może co miesiąca przeglądać rachunków gospodarskich. Czy nie prawda?
— Możebyś więc mogła przychodzić i prowadzić dla mnie gospodarstwo, Bessie?
— Nie mogę tego zrobić w tym pensjonacie... pan o tem wie tak dobrze, jak i ja.
— Wiem, ale moglibyśmy przenieść się gdzieindziej, o ile uznasz, że warto twej fatygi.
— W każdym razie postaram się roztoczyć nad panem opiekę; jednakże nie mam ochoty zarabiać na nas oboje.
Przymówka, zawarta w tych słowach, pobudziła Dicka do śmiechu.
— Czy pamiętasz, gdzie zazwyczaj kładłem książeczkę bankową? — zapytał. — Torp przed samym wyjazdem zabrał ją celem wyrównania rachunków. Popatrz-no!
— Była zazwyczaj pod pudełkiem z tytoniem. Aha!
— No i cóż?
— Oh! Cztery tysiące dwieście dziesięć funtów, dziewięć szylingów i jeden pens! O rety!
— Możesz sobie wziąć i tego pensa. Nieźle, jak na roczny zarobek. Czy wystarczy ci to... oraz sto dwadzieścia funtów rocznie?
Wywczasy i piękne suknie stały się dla Bessie teraz rzeczą niemal dosiężną, jednakże, jako kobieta gospodarna, musiała pokazać, że na nie zasłużyła.
— Tak, ale pan powinien okazać się bardziej sprężysty. Jeżelibyśmy wzięli do ręki spis inwentarza, niewątpliwie stwierdzilibyśmy, że pan Beeton od czasu do czasu ściągał panu z pokoju różne graty. Wydaje się, jakby ich tu teraz było mniej, niż wprzódy.
— Głupstwo! niech się niemi nacieszą. Jedyną rzeczą, którą szczególnie chciałbym ocalić, jest ten obraz, do którego używałem ciebie, jako modelki... wówczas gdyś ty na mnie tak wymyślała. Ten obraz, Bess, zabierzemy stąd i pojedziemy sobie choćby na kraj świata.
— O tak! — odpowiedziała Bess markotnie.
— Nie wiem, dokąd mam iść, by uciec przed sobą samym, ale spróbuję tego dokonać, a ty będziesz miała za to piękne suknie, jakich tylko zapragniesz. Będziesz temu rada, Bess... a teraz daj mi tego całusa. Na bogów! jakże to miło objąć znów ramieniem kibić kobiecą!
Wówczas w głowie Dicka jawić się poczęła myśl o spełnieniu wróżby. Gdyby jego ramię w ten sposób obejmowało kibić Maisie, a właśnie przed chwilą nastąpiła wymiana pocałunków... to czemużby... Przycisnął dziewczynę silniej do siebie, gdyż boleść smagała go zawzięcie. Ona tymczasem głowiła się, jak wyjaśnić małe zajście z Melancholją. Bądź co bądź, o ile ten człowiek istotnie pragnął w jej towarzystwie znaleźć osłodę (a gdyby tego odmówiła, napewno ugrzązłby w dawnem błocie) tedy mógł conajwyżej lekko się zmartwić tem iej przewinieniem. W ostatecznym razie warto byłoby zobaczyć, co się dalej stanie, a — według poglądów Bessie — nigdy to mężczyźnie nie zaszkodzi, jeżeli nabierze pewnego respektu dla swej towarzyszki.
Zaśmiała się nerwowo i wyśliznęła się z jego objęć, tak iż nie mógł jej już dosięgnąć.
— Na pańskiem miejscu nie zawracałabym sobie głowy tym obrazem — zaczęła, spodziewając się, że odwróci jego uwagę.
— On tam się znajdować musi gdzieś poza wszystkiemi memi płótnami. Odszukaj go, Bess; znasz go tak dobrze, jak i ja sam.
— Znam... ale...
— Ale co? Masz dość sprytu, ażeby go dobrze sprzedać jakiemu handlarzowi. Kobiety targują się o wiele lepiej niż mężczyźni. Może on mieć dla... dla nas... wartość ośmiuset do dziewięciuset funtów. Ja od dłuższego czasu wprost nie lubiłem myśleć o tym obrazie... tak on się splótł z mojem życiem... Ale my zatrzemy po sobie ślady i zerwiemy ze wszystkiem, hę? Zacznij znów od początku, Bess.
Wówczas doprawdy zaczęła wielce żałować swego postępku, gdyż znała się na wartości pieniędzy. Jednakże było też rzeczą możliwą, że ociemniały przeceniał swoje dzieło. Tacy panowie (wiedziała o tem dobrze) nieraz mają śmieszną słabość do swoich rzeczy! Zachichotała, jak chichoce niezbyt siebie pewna pokojówka, gdy stara się usprawiedliwić złamanie cybucha.
— Bardzo mi przykro, ale... czy pan pamięta... że byłam... byłam bardzo zła na pana przed odjazdem pana Torpenhowa?
— Byłaś bardzo zła, dziecino; słowo honoru, zdaje mi się, że miałaś poniekąd rację.
— No i ja... ale czyżby pan Torpenhow tego panu nie opowiedział?
— Cóż miał mi opowiadać? Na miłość Boską, o czemże ty znów bajdurzysz, zamiast, na ten przykład, dać mi buziaka?
Zaczynał — nie po raz pierwszy zresztą w życiu — dochodzić do przekonania, że całowanie jest wzmagającą się trucizną. Im więcej się jej zażywa, tem większa bywa oskoma. Bessie skwapliwie dała mu żądanego całusa, szepcąc przy tem:
— Byłam tak zła, że zamazałam terpentyną to malowidło. Pan gniewa się na mnie? nieprawdaż?
— Co? Powtórz to raz jeszcze! — i ścisnął silnie jej w przegubie.
— Zamazałam je terpentyną i wyskrobałam nożykiem — jąkała Bessie. — Myślałam, że pan będzie musiał tylko wymalować wszystko na nowo. Może pan odmalował znów wszystko z powrotem... czy tak? niech mi pan powie! O niech pan puści moją rękę... to mnie boli!
— Więc Z całego dzieła nic nie zostało?
— N... nic... nic, coby wyglądało jakoś po ludzku. Jakże mi przykro!.. Nie wiedziałam, że pan maluje dla zarobku; myślałam, że pan to ino robi dla zabawy. Czy pan mnie za to wybije?
— Wybić? ciebie? Nie! Daj mi się namyślić.
Stał, nie wypuszczając jej przegubu z krzepko zaciśniętej swej dłoni, i szklane swe źrenice wlepił w dywan. Następnie wstrząsnął głową, jak nią wstrząsa młody byczek, gdy pętlica zadzierzgnięta przez nozdrza sprowadza go zpowrotem na drogę do rzeźni, od której on radby dać drapaka. Całemi tygodniami zmuszał się do jego, żeby nie myśleć o Melancholji, gdyż ta była cząstką tego zamarłego żywota. Gdy z przybyciem Bessie zaczęły się otwierać niejakie nowe widoki, pojawiła się znów Melancholja — powabniejsza w wyobraźni Dicka, niż była kiedykolwiek na płótnie. Dzięki niej mógłby sobie zdobyć znaczniejszą sumę pieniężną, któraby mu posłużyła do zabawienia Bessie i zapomnienia o Maisie, jako też do ponownego zakosztowania zapomnianych już niemal triumfów. Teraz, wskutek złośliwego psikusa młodej gosposi, niepodobna było myśleć o czemkolwiek tego rodzaju — a chociażby spodziewać się, że z czasem w sercu może się obudzić trwałe zajęcie się osobą tejże gosposi. Na domiar złego, Dick ośmieszył się w oczach Maisie. Kobieta wybaczy mężczyźnie, który zniweczył dzieło jej żywota, dopóki on darzy ją miłością; natomiast mężczyzna może wybaczyć tym, którzy zdruzgotali miłość w jego życiu, ale nigdy nie przebaczy zagłady swego dzieła.
— Tss! Tss... tss! — syknął Dick przez zęby, poczem zaśmiał się z cicha. — To szczególny znak, Bessie, a przytem... zważywszy wiele okoliczności, dostało mi się to zasłużenie, za to com uczynił. Na Jowisza! temu należy przypisać ucieczkę Maisie! Pewno sobie pomyślała, żem do cna zwarjował... niema za co ją potępiać! A więc naprawdę cały obraz zniszczony? Co cię do tego przywiodło?
— Byłam tak rozgniewana... Ale teraz się nie gniewam... Jest mi strasznie przykro.
— Dziwię się temu... Ale mniejsza o to. Mnie to należy się nagana za popełnienie omyłki.
— Jakiej omyłki?
— Nie zrozumiałabyś nic z tego, moja droga. Na miłość Boską! pomyśleć, że takie małe ścierwo, jak ty, mogło mi podstawić nogę! — mruczał Dick pod nosem, gdy tymczasem Bessie usiłowała wyswobodzić swój przegub z jego uścisku.
— Nie jestem nijakiem ścierwem, a panu wara tak mnie przezywać! Wtedy zrobiłam to dlatego, żem pana niecierpiała, a teraz tylko bardzo się tem martwię, bo pan... bo pan jest...
— Powiedz wyraźnie: bo jestem ślepy. Niemaż to, ja takt w rzeczach drobnych!
Bessie zaczęła szlochać. Nie lubiła żeby ją trzymano jak w dybach, ponadto bała się wyrazu twarzy niewidomego, a potrosze też zmartwiła się, że jej wielka zemsta pobudziła Dicka jedynie do śmiechu.
— Nie becz! — rzekł Dick, biorąc ją w ramiona. — Zrobiłaś tylko to, co uważałaś za słuszne.
— Ja... ja nie jestem jakiemciś ścierwem, a jeżeli pan mnie jeszcze raz tak nazwie, to już nigdy do pana nie przyjdę.
— Sama nie wiesz, coś mi wyrządziła. Ja się nie gniewam... dalibóg, że nie. Ucisz-że się na chwilę!
Bessie, skuliwszy się z trwogi, nie odrywała się od jego ramion. Pierwsza myśl Dicka była związana z Maisie i doskwierała, niby rozpalone do białości żelazo, przytknięte do otwartego wrzodu.
Nie ujdzie to na sucho mężczyźnie, gdy sprzymierzy się z kobietą, nieodpowiednią dla siebie. Pierwsza udręka — pierwsze poczucie rzeczy utraconych jest jeno przegrywką do właściwej gry, albowiem sama oto sprawiedliwa Opatrzność, która raduje się zadawaniem bólu, postanowiła, że męczarnia winna się ponawiać, i to właśnie w chwilach najbardziej błogich. Boleść tę jednakowo znają ci, którzy porzucili miłość swego żywota, jak i ci, którzy zostali przez nią porzuceni i zmuszeni uświadamiać ją sobie w objęciach nowych miłośnic. Lepiej pozostać samotnym i znosić jedynie niedolę samotności, póki w pracy codziennej można znaleźć rozrywkę. Skoro i ta pociecha wygaśnie, wtedy człowiek jest pożałowania godny i zdany na samego siebie.
Takie to i inne jeszcze myśli tłoczyły się w głowę Dicka, gdy przyciskał Bessie do serca.
— Ty może o tem nie wiesz, Bess, — przemówił, podnosząc głowę, — ale Pan Bóg jest groźny i sprawiedliwy... a przy tem lubi czasem tęgo pomieszać ludziom szyki. Mnie słusznie się dostało... o, jakże mi się to słusznie dostało! Torp byłby to zrozumiał, gdyby się znajdował tutaj razem z nami; musiał-ci on nieco pocierpieć z twego powodu, dziecino, ale tylko przez niedługą chwileczkę. Ja go wyratowałem. Niech-no ktoś sobie zapisze to na mój rachunek.
— Pozwól mi pan odejść! — ozwała się Bess, a twarz jej sposępniała — Pozwól mi pan odejść!
— Wszystko o właściwej porze. Czy uczęszczałaś kiedy do szkoły niedzielnej?
— Nigdy. Pozwól mi pan odejść; pan sobie kpi ze mnie.
— Dalibóg, że nie. Żartuję sobie z siebie samego... Tak. „Wybawił innych, siebie nie zdołał wybawić.“ Coś takiego, ale dokładnie nie pamiętam, było na tablicy szkolnej.
Uwolnił jej przegub, jednakże nie mogła uciec z pokoju, gdyż od drzwi odgradzała ją osoba Dicka.
— Jakąż to nieobliczalną szkodę może wyrządzić jedna tylko kobiecina!
— Bardzo się martwię; okropnie się martwię tym obrazem!...
— A ja nie. Ja ci jestem wdzięczny za jego zniszczenie... O czem-żeśmy to rozmawiali, zanim wspomniałaś owo zdarzenie?.
— O wyjeździe... i o pieniądzach. O wyjeździe moim i pana.
— A, prawda! Wyniesiemy się stąd... to jest, chciałem powiedzieć, ja się stąd wyniosę.
— A ja?
— Dostaniesz okrągło pięćdziesiąt funtów za zniszczenie pewnego obrazu.
— Więc pan nie....?
— Niestety nie, moja droga. Pomyśl, że dostaniesz pięćdziesiąt funtów wyłącznie na fatałaszki dla siebie.
— Pan mówił, że nie potrafi nic zrobić beze mnie...
— Słowa te były prawdziwe jeszcze chwilę temu. Teraz mam się już lepiej, więc mogę ci podziękować za służbę. Podaj mi kapelusz!
— A gdybym tak nie podała?
— Wyręczy cię pan Beeton, a ty stracisz pięćdziesiąt funtów i basta. Podaj kapelusz!
Bessie zaklęła pocichu. Wszak litowała się była szczerze nad nieszczęśliwcem, żałowała go z jednaką niemal szczerością, bo był niebrzydki; pochlebiało jej to, że na czas pewien będzie niejako jego opiekunką, nadewszystko zaś wchodziły tu w grę cztery tysiące funtów, któremi ktoś miał obracać... I oto przez jedno wypsnięcie się języka i kobiecą chętkę lekkiego, nienazbyt przykrego, dokuczenia utraciła pieniądze, błogie wywczasy i błyskotki, towarzystwo oraz sposobność zdobycia wyglądu dostojnego prawdziwej damy.
— A teraz napełnij mi fajkę. Tytoń mi nie smakuje, ale furda! Ja tu tymczasem przemyślę rzecz całą. Jaki dziś dzień tygodnia, Bess?
— Wtorek.
— A więc w czwartek odjeżdża parowiec pocztowy. Jakiż kiep... jakiż kiep był ze mnie! Dwadzieścia dwa funty pokryją koszt mego powrotu. Dodajmy jeszcze dziesięć na nieprzewidziane wydatki. Musimy zamieszkać u Madame Binat ze względu na starą znajomość. Razem trzydzieści dwa funty. Do tego dochodzi sto funtów na koszta ostatniej wycieczki... na Boga, to dopiero Torp wybałuszy oczy, gdy mnie zobaczy!.. sto trzydzieści dwa funtów... pozatem siedemdziesiąt osiem na bakszysze[21].. będą mi potrzebne... i na zabawę. Czegóż tam znowu beczysz, Bess? Tyś tu nic nie zawiniła; jam był wszystkiemu winien. No, figlarna łasiczko, obetrzyj oczki i wyprowadź mnie na ulicę! Potrzebna mi jest książeczka bankowa i czekowa. Zatrzymaj się jeszcze chwileczkę. Cztery tysiące funtów na cztery procent... to pewny rachunek.. wynosi sto sześćdziesiąt funtów rocznie; dodawszy do tego sto dwadzieścia funtów (również suma zabezpieczona) otrzymamy dwieście osiemdziesiąt, a dwieście osiemdziesiąt funtów dodane do trzystu na rok stanowi istny zbytek dla niezamężnej kobiety. Bess, pójdziemy do banku.
Wzbogaciwszy się o dwieście dziesięć funtów, które skrzętnie schował do sakiewki, Dick kazał Bessie — która do szczętu już straciła głowę — pędzić co tchu z banku ku biurom P. & O.[22], gdzie zwięźle wyjaśnił sprawę.
— Port Said, pierwsza klasa; kajuta, ile możności jak najbliższa przedziału bagażowego. Jaki okręt odjeżdża?
Colgong — odpowiedział kasjer.
— Aha! mały, zaciekający dwumasztowiec, holenderskiego typu. Czy Tilbury[23] czy też Galeony?
— Galeony. Czwartek, dwunasta czterdzieści.
— Dziękuję. Proszę o resztę. Mam zły wzrok... czy pan nie mógłby mi wypłacić wprost na rękę?
— Gdyby tak wszyscy, jak ten pan, byli przygotowani do podróży, zamiast bajać o swych pakunkach, życie byłoby całkiem znośne —. ozwał się kasjer do swego sąsiada, który usiłował wyjaśnić jakiejś uprzykrzonej matce kilkorga dzieci, że kondensowane mleko jest dla niemowląt na morzu zarówno dobre, jak i mleko z codziennego udoju. Jako młodzieniec lat dziewiętnastu i nieżonaty, mówił z głębokiem przekonaniem.
— Teraz już — mówił Dick po powrocie do pracowni, klepiąc się po kieszeni, gdzie znajdowała się sakiewka, ukrywająca bilet i pieniądze, — nie zdoła nas dosięgnąć ani mężczyzna, ani czart, ani kobieta... co groźniejsze od tamtych. Przed czwartkiem mam załatwić trzy drobne sprawy, ale nie będę potrzebował wzywać twej pomocy, Bess. Przyjdź do mnie we czwartek o dziewiątej rano. Zjemy śniadanie, a potem odwieziesz mnie do przystani Galeonów.
— Poco tam pan jedzie?
— Odjeżdżam już naprawdę. Pocóż mam tu czas mitrężyć?
— Ależ pan nie da sobie sam rady!
— Jakoś to będzie. Nie zdawałem sobie przedtem z tego sprawy, ale ja doprawdy dam sobie radę. Jużem sporo wykonał. Rezolucja będzie zawarta w jednym pocałunku, o ile Bessie się nie sprzeciwi.
Rzecz dziwna, Bessie się sprzeciwiła. Dick roześmiał się na to.
— Zdaje mi się, że masz rację. Zatem przyjdź do mnie pojutrze o dziewiątej, a dostaniesz pieniądze.
— Czy napewno?
— Nie jestem oszustem, a zresztą nie będziesz mogła się o tem przekonać, o ile nie przyjdziesz do mnie. Ach! ależ to jeszcze długo trzeba czekać! Do widzenia, Bessie... gdy będziesz wychodziła z domu, przyślij mi Beetona.
Niebawem nadszedł gospodarz.
— Ile są warte wszystkie sprzęty w mojem mieszkaniu? — zagadnął Dick tonem wielkopańskim.
— Nie mnie o tem sądzić, panie łaskawy. Niektóre są bardzo ładne, a niektóre okropnie wyszargane.
— Jestem ubezpieczony na dwieście siedemdziesiąt.
— U stawy ubezpieczeniowe nie są czemś miarodajnem, chociaż nie powiem...
— Bodajeś skisł ze swem krętactwem! Pan nazbijałeś sobie ładną forsę ze mnie i z innych lokatorów. Ba, pamiętam, że kiedyś mówiłeś pan o wycofaniu się stąd i zakupieniu oberży. Pytam bez ogródek i proszę też o jasną odpowiedź!
— Pięćdziesiąt — rzekł pan Beeton bez namysłu.
— Niech pan podwoi tę cenę, bo inaczej pogruchocę połowę gratów, a resztę rzucę w ogień.
Doszedł po omacku do etażerki, na której piętrzyły się stosy szkicowników, i odłamał jedną z mahoniowych podpórek.
— Ależ to zbrodnia, panie łaskawy! — ozwał się przerażony rządca.
— To moja własność. Sto funtów, albo...
— Niech będzie sto. Sama naprawa tej kolumienki będzie mnie kosztowała trzy funty i sześć szylingów.
— Tak i ja myślałem. Jaki z pana musiał być okpiświat, że się pan zdecydował odrazu na podwyższenie ceny!
— Wydaje mi się, że nie uczyniłem nic takiego, coby mogło urazić kogokolwiek z lokatorów, a szanownego pana chyba już najmniej.
— Mniejsza o to. Proszę dać mi jutro pieniądze i dojrzeć tego, ażeby wszystkie moje ubrania były spakowane do bronzowej walizki z cielęcej skóry. Wyjeżdżam.
— Ale kontrakt mieszkaniowy?
— Niechże będę stratny w komornem. Dojrzyj pan, ażeby spakowano moje rzeczy, i zostaw mnie samego.
Pan Beeton jął wraz z żoną zastanawiać się nad przyczynami tego nieoczekiwanego wyjazdu, a ta orzekła, że wszystko to intryga Bessie. Małżonek miał na tę sprawę pogląd o wiele łagodniejszy.
— Jest to rzecz nagła... ale on zawsze bywał nagły i nieobliczalny we wszystkiem. A posłuchajże go teraz.
Z pokoju Dicka dochodził głos śpiewu:

Nie powrócimy do dom nigdy już, —
Nie wrócim, chłopcy, nigdy już!
Pojedziem do kaduka — kto chce, niech nas szuka.
Niech tropi, chłopcy, wśród lądów i mórz!
Niech mówi, że się włóczym wśród lądów i mórz!
Lecz my nie wrócim, chłopcy, nigdy już,
Nie wrócim nigdy już!...

— Panie Beeton! Panie Beeton! Gdzież u licha jest mój rewolwer?
— Biegnij co sił! on oszalał... chce się zastrzelić!... — ozwała się pani Beeton.
Pan Beeton jął mitygować Dicka, ale upłynęło sporo czasu, nim ten ostatni, przechadzając się z łoskotem po pokoju, zdołał wyrozumieć, jaki zamiar kryły w sobie ciągłe zapewnienia:
— Jutro wszystko się znajdzie, panie łaskawy.
— Uch, ty stary durniu... opoju... niezguło akademicka! — wrzasnął nakoniec. — Ty myślisz, że chcę sobie w łeb palnąć? Weźże więc ten rewolwer w swą niezdarną, roztrzęsioną łapę! Jeżeli ty go ruszysz, natychmiast wypali, bo jest nabity. Jest on gdzieś koło mego plecaka... w przegrodzie na dnie kufra.
Dawnemi czasy Dick troskliwie zaopatrzył się w ekwipunek polowy, wagi czterdziestu funtów, skonstruowany wedle zasad nabytych z doświadczenia. Był to właśnie ów skarb zakopany, który nieszczęsny ślepiec starał się odszukać i wziąć znowu w rękę. Pan Beeton pośpiesznie odsunął rewolwer, znajdujący się na wierzchu tobołka, a Dick zagłębił rękę pomiędzy bluzę koloru khaki i spodnie, pomiędzy błękitne owijaki i grube koszule flanelowe, złożone we dwoje koło pary zgrabnych ostróg. Pomiędzy niemi, a manierką spoczywał szkicownik i oprawne w świńską skórę pudełko z przyborami piśmiennemi.
— Te rzeczy nie będą mi potrzebne; może je sobie pan zabrać, panie Beeton. Resztę sobie zatrzymam. Proszę to zapakować w prawą górną przegrodę mego kufra. Gdy pan już się z tem upora, proszę przyjść razem z żoną do pracowni. Potrzebni mi jesteście oboje. Niech pan chwilkę zaczeka; proszę wydostać pióro i arkusz papieru.
Niełatwa to rzecz pisać, gdy jest się niewidomym, a Dick z szczególnych powodów życzył sobie, żeby pismo jego było wyraźne. Wobec tego, wodząc lewą ręką tuż koło prawej, jął kreślić, co następuje:
— „Niezdarność niniejszej pisaniny wynikła stąd, że jestem ślepy i nie dostrzegam pióra“... Hm!... Nawet prawnik nie może tu wynaleźć żadnego kruczka. Chyba powinien tu być podpis, ale nie potrzeba go poświadczać. A teraz o cal niżej... czemużem to nie uczył się nigdy pisania na maszynie?.. „Oto jest ostatnia wola moja i testament, sporządzony przeze mnie, Ryszarda Heldara. Jestem zdrów na ciele i umyśle i nie mam zamiaru odwoływać tego co piszę“... Doskonale! A bodajże to pióro!... W któremże to miejscu stanąłem, gdym pisał?.. „Zostawiam wszystko, co posiadam na tym świecie, włączając w to cztery tysiące funtów i dwa tysiące siedemset dwadzieścia osiem funtów, złożonych na moje imię“... Och, nie mogę z tego wybrnąć!
Oddarł połówkę arkusza i zaczął od nowa, wyłuszczając zastrzeżenia co do wierzytelności rękopisu; poczem pisał dalej:
— „Wszystkie pieniądze, jakie posiadam na tym świecie, zapisuję...“ — tu następowało nazwisko Maisie oraz nazwy dwóch banków, gdzie były złożone jego pieniądze.
— Może to niezupełnie przepisowo, ale nikt nie ma najmniejszego prawa podawać ten zapis w wątpliwość, boć zresztą podałem adres Maisie. Chodź-no tu, panie Beeton. Oto mój podpis; dość często widywałeś go pan, więc będziesz mógł poznać; pragnę, ażeby pan i pańska małżonka potwierdzili jego wiarygodność. Dziękuję. Jutro musisz pan udać się ze mną do właściciela kamienicy; zapłacę mu grzywnę za wyjazd bez wypowiedzenia i umieszczę u niego ten papier, na wypadek, gdyby coś się zdarzyło w czasie mej nieobecności. A teraz zapalimy sobie w piecu! Niech pan zostanie jeszcze na chwilkę u mnie i podaje mi papiery, których zażądam.
Kto nie próbował, ten nie wie, jak wspaniały ogień dać mogą stosy rachunków, listów i pokwitowań, nagromadzone w ciągu całego roku. Dick wpakował do kominka wszystkie dokumenty, jakie znajdowały się w pokoju — zszargane szkicowniki — niewytworne notatniki — świeże i napół wykończone malowidła — wszystko pospołu... Zachował tylko trzy nieotwarte listy.
— Ale też to taki lokator nazbiera sobie kupę rupieci, gdy pomieszka dłużej w jednem miejscu... jak Boga kocham! — ozwał się nakoniec pan Beeton.
— Tak jest, nazbiera! Czy jeszcze co pozostało? — i Dick począł obmacywać ściany.
— Ani ździebełka, a piec to-ci się jarzy, jak djabli!
— Pysznie! wobec tego pan stracił szkice, które miały wartość około tysiąca funtów. Ho, ho! Warte były, jak ulał, tysiąc funcików, jeżeli tylko dobrze pamiętam, czem byłem kiedyś.
— Tak jest, panie szanowny — brzmiała grzeczna odpowiedź. Pan Beeton był niezbicie przekonany, że Dick oszalał, bo inaczej nigdyby za psie pieniądze nie wyzbył się swych kosztownych mebli. Płótna natomiast tylko niepotrzebnie zajmowały miejsce w składzie i najlepiej było je wyprzątnąć.
Teraz pozostawało jedynie złożyć w bezpieczne ręce ćwiartkę papieru z ostatniem rozporządzeniem — to zaś wykonać można było dopiero nazajutrz. Dick czołgał się po podłodze, podnosząc zostawione jeszcze tu i owdzie strzępki papieru, upewnił się po kilkakroć, że ani w szafie, ani w biurku nie pozostał najmniejszy szpargał, czy też ślad jego dawnego życia, poczem siedział długo przed kominkiem, dopóki ogień nie stlał doszczętnie, a kurczące się żelazo nie zaczęło trzaskać, zakłócając nocną ciszę.

∗             ∗


ROZDZIAŁ XV.

Z sercem, co pełne obłędnych rojeń,
Któremi, jak władca, rządzę,
Z żarem-kopiją, z widmem-rumakiem,
W pustkowiach dzikich hen błądzę.
Wyzwał mnie witeź duchów i cieni
I oto turniej mnie czeka:
Mil dziesięć w wielki bezmiar zaświatów
Podróż niebardzo daleka.
(Pieśń Tomasza Bedlama.)

Do widzenia, Bess. Obiecałem ci pięćdziesiąt funtów; daję ci sto... wszystko, com otrzymał od Beetona za meble. Będziesz przez czas jakiś miała za co kupować sobie ładne suknie. Biorąc wszystko pod rozwagę, była z ciebie niezła dziewczynka, ale zadałaś tęgiego bobu i mnie i panu Torpenhow’owi.
— Niechże pan serdecznie pozdrowi pana Torpenhowa, gdy się pan z nim spotka; proszę nie zapomnieć.
— Ależ naturalnie, moja droga. A teraz zaprowadź mnie na pomost i do kajuty. Skorom stanął na okręcie, już, dziewczyno, mam cię w... Chciałem powiedzieć, jestem już wolny.
— Któż będzie na okręcie czuwał nad panem?
— Naczelny steward, jeżeli pieniądze znaczą coś na tym świecie. Gdy przyjedziemy do Port Said, zaopiekuje się mną lekarz, jeżeli choć trochę znam doktorów na linji P. & O. Ostatecznie Bóg, jak dotychczas, będzie miał mnie w swej opiece.
Bess, przebijając się przez zgiełkliwy statek, zatłoczony żegnającymi się i plączącymi krewniakami odjeżdżających, doprowadziła Dicka do jego kajuty. Potem Dick ją pocałował i ułożył się na łóżku, czekając, aż pokłady się opróżnią. On, który poprzednio przez czas tak długi uczył się chodzić pociemku w obrębie własnego pokoju, rozumiał doskonale rozłożenie części okrętu a konieczność czuwania nad własną wygodą była dlań jakby napojem rzeźwiącym. Zanim jeszcze śruba zaczęła z łoskotem wlec statek wzdłuż stoczni, Dick przedstawił się naczelnemu stewardowi, wręczył mu królewski napiwek, zapewnił sobie dobre miejsce przy stole, otworzył kuferek i z radością rozkwaterował się w kajucie. Prawie nie potrzebował szukać poomacku drogi, gdy się poruszał, wszystko było mu tak doskonale znane! Bóg był wielce nań łaskaw, albowiem właśnie gdy już w głowie Dicka zaczęła jawić się myśl o Maisie, ogarnął go sen, wywołany znużeniem. Spał tak niebożę aż do czasu, gdy parowiec minął już ujście Tamizy i jął kołysać się na rozchwiejach Kanału.
Chrzęst maszyn, woń smarów i farby, oraz wielce mu swojski pogwar w przyległej kajucie — zbudziły Dicka na nowem dziedzictwie.
— O jakże to dobrze ożyć na nowo!
Ziewnął, przeciągnął się całą krzepotą swego ciała i wyszedł na pokład; tam dowiedział, że znajdowali się niemal tuż obok latarń Brighton. Nie jest to jeszcze pełne morze, tak samo jak Trafalgar Square nie jest gromadzkim wygonem; gładkie przestwory zaczynają się dopiero od Ushant; mimo to jednak Dick czuł, że uzdrawiająca siła słonego żywiołu poczęła już nań oddziaływać. Huczny, acz niewielki przewał, idący wpoprzek toru okrętowego, bezceremonjalnie bruździł parowcowi przed samym nosem, zaś jedna z fal, łamiąc się kędyś za rufą, obryzgała pokład średni i stos nowych krzeseł, ustawionych na pokładzie. Dick słyszał, jak ze szczękiem tłukącego się szkła spadała piana — jej garstka nawet chlusnęła go po twarzy. Z rozkoszą wciągając w siebie powietrze, dowlókł się do palarni za sterem. Tam zdybał silny podmuch wiatru, strącił mu czapkę i zostawił go z gołą głową w przedsionku; steward, pełniący służbę w palarni, domyślając się, że ma do czynienia z doświadczonym podróżnikiem, oświadczył, że przy wylocie Kanału będzie silna dma, a w zatoce Biskajskiej czeka ich prawie że burza. Wszystkie te przepowiednie się spełniły, co Dicka uradowało niezmiernie. Na morzu bywa rzeczą dopuszczalną, a nawet konieczną, trzymać się silnie stołów, słupów i lin, gdy człek się porusza z miejsca na miejsce; na lądzie zaś człowiek, który poszukuje przed sobą drogi rękoma, jest z całą oczywistością ślepy. Na morzu nawet człek ociemniały, o ile nie podlega morskiej chorobie, może wraz z doktorem żartować sobie z przypadłości swych towarzyszów. Dick opowiedział doktorowi wiele kawałów — te zaś w razie umiejętnego obrotu stają się monetą cenniejszą od srebra — ćmił wraz z nim papierosy aż do późna w noc i tak sobie zaskarbił doczesne względy nowego znajomego, że ten obiecał poświęcić Dickowi parę godzin po przyjeździe do Port Said.
Morze huczało lub cichło wmiarę podmuchów wiatru; maszyny dniem i nocą nuciły swą śpiewkę; słońce z każdym dniem silniej dogrzewało; któregoś poranku cyrulik Tomasz Lascar golił Dicka pod odsłoniętą przyworą[24], gdzie zalatywały chłodne powiewy wiatru; rozpościerano płócienne zasłony; podróżni stawali się coraz weselsi. Nakoniec zawinięto do Port Said.
— Proszę mnie zaprowadzić — mówił doktorowi Dick — do Madame Binat... o ile pan wie, gdzie ona mieszka.
— Phi-u! — odrzekł doktór, — wiem, gdzie to! Wprawdzie między tutejszymi ludźmi niebardzo można wybierać; jednakowoż chyba pan wie o tem, że jest to jeden z domów najbardziej osławionych w tej miejscowości. Na początek tam ograbią pana do suchej nitki, a potem dadzą nożem pod żebro!
— Nie boję się tego z ich strony. Zaprowadź mnie pan do nich, a potem sam już sobie dam radę.
Został więc zaprowadzony do domu Madame Binat, gdzie nasycił nozdrza dobrze sobie znaną wonią Wschodu, która płynie niezmiennem korytem od przyczółka Kanału Suezkiego aż do Hong-kongu, i dowoli nagadał się rubaszną Lingua Franca, powszechnie używaną na Lewancie. Skwar słoneczny, niby poufała dłoń starego przyjaciela, poklepał Dicka po łopatkach; stopy Dicka jęły ślizgać się po piasku, a mankiet surduta, gdy go było podnieść do nosa, aż buchał ciepłem, jak świeżo wypieczony bochenek.
Madame Binat uśmiechnęła się, nie okazując po sobie najmniejszego zdumienia, gdy Dick wkroczył do szynku, który był niegdyś jedynem źródłem jej dochodów. Gdyby nie drobna przypadłość całkowitego oślepnięcia, przybyszowi doprawdy trudno byłoby pogodzić się z myślą, że kiedykolwiek rozstał się z dawnem życiem, które teraz znów szumiało mu w uszach. Ktoś otworzył butelkę nadzwyczaj mocnego Schiedamu.[25] Zapach ten Dickowi przypomniał pana Binat, który, między innemi, zwykł był mówić o sztuce i swem znikczemnieniu. Ale Binat już był w grobie; wyjawiła to madame wnet po odejściu doktora, zgorszonego — jak tylko potrafi gorszyć się lekarz okrętowy — serdecznością, z jaką tu powitano Dicka. Dick był tą serdecznością zachwycony.
— Tutaj pamiętają mnie po upływie roku. Przez ten czas tam za morzem zapomniano o mnie. Madame, chciałbym z panią dłużej pogwarzyć, gdy pani znajdzie wolna chwilkę! Dobrze to wrócić znów w dawne strony.
Wieczorem madame wystawiła na dwór stolik kawiarniany z żelaznym blatem i usiadła przy nim obok Dicka; tymczasem dom cały poza ich plecami napełniał się wrzawą, wesołością, pogróżkami i przekleństwami. Gwiazdy wschodziły na niebie, a koło przyczółka Kanału migotały światełka okrętów stojących w przystani.
— Juści. Wojna popiera handel, mój przyjacielu; ale skądeś ty się wziął tutaj? Myśmy o tobie nie zapomnieli.
— Bawiłem w Anglji i tam utraciłem wzrok.
— Ale najpierw zdobyłeś sobie wielką sławę. Słyszeliśmy o niej tutaj... nawet tutaj... i ja i Binat. Tak często malowałeś głowę Żółtej ’Tiny i tak pięknie, że ’Tina (ona jeszcze żyje) śmiała się do rozpuku, gdy poczta przywoziła nam czasopisma. Zawsze w tych rysunkach było coś takiego, co umieliśmy poznać od pierwszego spojrzenia. Pozatem płynęła do ciebie sława... i pieniądze.
— Nie jestem biedny... zapłacę pani sowicie.
— Nie przyjmę pieniędzy. Zapłaciłeś mi za wszystko!
A pod nosem wymamrotała:
Mon Dieu, taki młody, a już ślepy! Okropność! Dick nie mógł widzieć jej twarzy z malującem się na niej współczuciem, jak niemniej i własnego czoła z posiwiałemi już włosami na skroniach. Nie potrzeba mu było współczucia; całem jego pragnieniem było dostać się raz jeszcze na front. Zwierzył się z tem przyjaciółce.
— I dokądże to? Na Kanale jest pełno okrętów angielskich. Czasem tłuką z armat, jak to bywało dziesięć lat temu... kiedy tutaj toczyła się wojna. Za Kairem jest rżniętka niemała, ale jakże się tam dostaniesz bez paszportu korespondenta? Na pustyni stale wre walka, ale przedostać się tam również niepodobna — odrzekła madame.
— Muszę jechać do Suakin.
Dzięki odczytom Alfa Dick wiedział, że Torpenhow zatrudniony był przy kolumnie, która osłaniała budowę linji kolejowej Suakin — Berber. Parowce P. O. nie dochodzą do tego portu, zresztą Madame znała wszystkich, których pomoc lub rada mogłaby się w danym wypadku na coś przydać. Byli to ludzie niezbyt szanowni, ale umieli doprowadzić wszelkie sprawy do ostatecznych rezultatów, co jest rzeczą o wiele ważniejszą, gdy dzieło znajdzie się już w toku.
— Ale koło Suakin wciąż się biją. Z tej pustyni skądciś rodzą się nowi ludzie... i coraz to nowi. A jakie to zuchwalce! Pocóż to do Suakin?
— Przebywa tam mój przyjaciel.
— Twój przyjaciel! C-tt! c-tt! A więc chyba masz śmierć za przyjaciela!
Madame Binat położyła opasłe ramię na stole, napełniła ponownie szklankę Dicka i przyglądała mu się uważnie w świetle gwiazd. Zupełnie nie było potrzeby, by pochylał głowę na znak potwierdzenia i mówił, że...
— Nie. Jest to człowiek, ale... gdyby to miało nadejść... to... czy masz mi to za złe?
— Ja mam ci to mieć za złe? — roześmiała się piskliwie. — Kimże ja jestem, bym miała mieć komu coś za złe... z wyjątkiem tych, którzy starają się mnie oszukać w rachunkach za to, co zjedli lub wypili... Ale to rzecz okropna!
— Muszę jechać do Suakin. Pomyśl o mnie. Przez ten rok wiele, wiele się zmieniło i niema tu już ludzi, których znałem wprzódy. Egipski parowiec płynie wzdłuż Kanału do Suakin — a łodzie pocztowe... Ale nawet i w takim razie...
— Nie łamże już sobie nad tem głowy. Ja wiem, co zrobić, i moją rzeczą jest myśleć. Pojedziesz... pojedziesz i odwiedzisz swego przyjaciela. Bądź rozsądny i siedź tutaj, dopóki w domu nie nastanie jaki taki spokój... Ja muszę obsługiwać gości... a potem położyć się do łóżka. Pojedziesz, dalibóg pojedziesz.
— Jutro?
— Skoro tylko będzie można. — mówiła do niego takim tonem, jakim piastunka uspokaja małe dziecię.
Siedział za stołem, przysłuchując się gwarowi przystani i ulic i łamiąc sobie głowę, nad tem, kiedy się to wszystko skończy; wreszcie Madame Binat zaciągnęła go do łóżka i kazała mu ułożyć się na spoczynek. Cały dom rozbrzmiewał wrzaskiem, śpiewem, pląsami i hulanką; Madame Binat uwijała się w tym rozgardjaszu, jednem okiem doglądając zapłaty za napoje oraz sprawowania się dziewek służebnych, drugiem zaś strzegąc interesów Dicka. Ten drugi cel mając na względzie, uśmiechała się do patrzących ukradkiem i z podełba oficerów tureckich z pułków fellah’skich, wdzięczyła się do niższych cyprjockich funkcjonarjuszów komisarjatu i okazywała niezwykłą uprzejmość ajentom karawanowym, nienależącym wogóle do żadnej narodowości.
Wczesnym rankiem, ubrana w nadobną suknię balową z płomiennie czerwonego jedwabiu, z wyblakłym haftem złotym na przodzie oraz z wiązką szlifowanych szkiełek na szyi, przyrządziła czekoladę i zaniosła ją Dickowi.
— To tylko ja... a jestem już w dyskretnym wieku, hę? Wypij to, a zjedz-że i tę bułeczkę. Tak to we Francji, gdy dzieci sprawują się grzecznie, matki przynoszą im czekoladę.
Siadła na brzeżku łóżka i jęła szeptać:
— Wszystko przygotowane. Pojedziesz statkiem latarniczym. Trzeba dać w łapę dziesięć funtów angielskich. Kapitanowi rząd nic nie płaci. Statek przyjeżdża do Suakin w przeciągu czterech dni. Pojedzie tam z tobą Grek Jerzy, mulnik; znów potrzeba dać mu dziesięć funtów łapówki. Ja zapłacę; oni nie powinni zwęszyć, że masz pieniądze. Jerzy pójdzie z tobą, dokąd tylko uda mu się zajść z mułami. Potem powróci do mnie, ponieważ tutaj bawi jego bogdanka, a jeżeli nie dostanę telegramu z Suakinu, z doniesieniem że jesteś zdrów, dziewka odpowiada za Jerzego.
— Dziękuję — odrzekł Dick, sięgając sennie ręką ku filiżance. — Madame jest dla mnie nazbyt łaskawa.
— Gdybym mogła tu coś wskórać, powiedziałabym ci, żebyś pozostał na miejscu i zachował się grzecznie; ale coś mi się nie zdaje, iż byłaby to dla ciebie rzecz najlepsza! — i ze smutnym uśmiechem spojrzała na suknię, poplamioną trunkiem. — Nie, powinieneś jechać, naprawdę, powinieneś jechać. Tak będzie najlepiej. Tak będzie najlepiej, mój chłopcze.
Schyliła się i ucałowała Dicka pomiędzy oczy.
— To na dzień dobry! — rzekła na odchodnem. Gdy się ubierzesz, pogadamy z Jerzym i ułożymy wszystko. Najpierw jednak musimy otworzyć walizkę. Daj mi klucze.
— Ilość pocałunków stała się ostatniemi czasy wprost skandaliczną. Doczekam się tego, iż nakoniec i Torp mnIie pocałuje. Jednakże coś mi się widzi, że on mnie raczej zeklnie za to, żem wlazł mu w drogę. No, no! to nie potrwa długo... Hola, madame, pomóż-no mi się wystroić choć ostatni raz w życiu! Tam... za przewozem... nie będzie już sposobności ubrać się przyzwoicie.
Jął gmerać we wnętrznościach nowiuśkiego plecaka, kalecząc sobie ręce ostrogami. Istnieją dwa sposoby noszenia nieprzemakalnych cholewek, nieskazitelnie błękitnych owijaków, bryczesów i kurty khaki, oraz doskonale wyszorowanego hełmu. Właściwy sposób znamionuje mężczyznę niestrudzonego, panującego nad sobą, z zadowoleniem wyruszającego na wyprawę.
— Wszystko musi być poprawne w najmniejszym szczególiku! — wyjaśnił Dick. — Za czas jakiś wszystko się zbrudzi, ale teraz piękna odzież daje nam miłe uczucie. Czy wszystko jest tak, jak być powinno?
Poklepał rewolwer, zgrabnie schowany pod połą kurty na prawej goleni, i ruchem palca poprawił kołnierz.
— Nic tu już dodać nie potrafię, — odparła madame, śmiejąc się i płacząc napoły. — Przypatrzno się sam sobie... ale zapomniałam...!
— Jestem wielce zadowolony! — i pogładził niepomarszczone skręty swych owijaków. — Teraz chodźmy zobaczyć kapitana, Jerzego i tę łódź latarniczą. Dalej żywo, madame!
— Ależ chyba nie chcesz, by cię za dnia widziano spacerującego ze mną po przystani. Wystaw sobie, coby to było, gdyby jakieś Angielki...
— Tam niema Angielek, a nawet jeżeli były, to już o nich zapomniałem. Zaprowadź mnie tam.
Naprzekór trawiącej go niecierpliwości, musiał czekać do samego niemal wieczora, zanim statek latarniczy ruszył w drogę. Madame nakładła w głowę Jerzemu i kapitanowi, co należało poczynić celem zapewnienia Dickowi wszelkich wygód. Mało kto z pośród ludzi, którzy mieli zaszczyt znać Madame Binat, poważał się gardzić jej radą; tego rodzaju wzgarda mogłaby się zakończyć tem, że dany osobnik zostałby zasztyletowany przez jakiegoś nieznajomego człowieka w pierwszej-lepszej jamie szulerskiej, po zadziwiająco krótkiem, doraźnem wyzwaniu.
W ciągu sześciu dni — z których dwa zmitrężono w zatłoczonym Kanale — parowczyk dobił się do Suakin, gdzie na swój pokład miał zabrać nadzorcę latarń morskich; Dick wziął sobie za zadanie przejednać Jerzego, który, szarpany trwogą o bezpieczeństwo swej ukochanej, był napół skłonny przypisywać Dickowi odpowiedzialność za swe utrapienia. Gdy przybyli na miejsce przeznaczenia, Jerzy wziął go pod swe skrzydła. Razem weszli do skwarnej, żaru pełnej, przystani, zawalonej materjałem budowlanym, rumowiskiem i wszelakiemi tadrachami z linji Suakin-Berber, począwszy od pogruchotanych parowozów, a skończywszy na stosach krzeseł oraz podkładów kolejowych.
— Jeżeli pan będzie się mnie trzymał — mówił Jerzy — nikt pana nie zaczepi o paszport ani też nie spyta, co pan tu robi. Wszyscy są bardzo zajęci.
— Tak, ale chciałbym też posłyszeć rozmowę którego z Anglików. Oni tu mnie może pamiętają. Znano tu mnie przed laty... gdy jeszcze ze mnie był człek jaki taki.
— Przed laty... to tutaj tyle, co przed bardzo wieloma laty. Cmentarzyska tu pełne. A teraz niech pan posłucha. Ta nowa kolej dochodzi do Tanai-el-Hassan... jest to siedem mil stąd. Dalej jest obozowisko. Powiadają, że za Tanai-el-Hassan wojska angielskie posuwają się naprzód, a tą linją dowozi im się wszystko, czego potrzebują.
— Aha! Główna baza. A jakże, jakże! Lepiej-ci siedzieć w takim obozie, niż bić Sudańczyków w otwartem polu.
— Z tego powodu nawet muły jadą w żelaznym pociągu.
— Jak to: żelaznym?
— Cały jest obity żelazem, ponieważ wciąż tam jeszcze strzelają.
— Aha! pancerka! coraz to lepiej! Mów dalej, mój wierny Jurasie.
— I ja jutro załaduję się w nocy wraz z mojemi mułami. Tylko ci, którzy mają jakiś szczególny powód jazdy do obozu, bywają przyjmowani do pociągu. Strzelanina zaczyna się tuż pod samem miastem.
— O, najdrożsi... oni zawsze mieli to w zwyczaju!
I Dick z rozkoszą chłonął w siebie zapach sypkiej, suchej kurzawy, rozpalonego żelaza i kapiącej farby. Doprawdy, dawne życie powitało go znów z całą bujną okazałością.
— Gdy zbiorę muły, wybiorę się w drogę dziś w nocy, ale wpierw musisz pan posłać telegram do Port Said, donosząc, że nie wyrządziłem panu nic złego.
— Madame tęgo trzyma cię w garści. Czy wpakowałbyś mi nóż pod żebro, gdybyś miał po temu sposobność?
— Niema tu nawet mowy o sposobności — odparł Grek. — Ona jest razem z tą kobietą.
— Wiem o tem. Złe to mieć serce podzielone między miłość ku kobiecie, a okazję zdobyczy. Współczuję z tobą, Jerzy.
Udali się do urzędu telegraficznego; nikt ich nie zahaczył, gdyż wszyscy byli wściekle zajęci i ledwie kto miał czas odwrócić głowę, a zresztą Suakin był chyba ostatnią miejscowością pod słońcem, w której możnaby nieco poświętować. Gdy powracali, głos jakiegoś porucznika angielskiego zagadnął Dicka, kto on zacz i co tu porabia. Dick, idąc pod ramię z Jerzym i mając na czole niebieskie okulary, odpowiedział:
— Muły... z ramienia rządu egipskiego. Kazano mi je dostarczyć do A. C. G.[26] w Tanai-el-Hassan. Czy mam pokazać dokumenty?
— Ależ nie, to zbyteczne. Przepraszam pana. Nie mam prawa żądać ich od pana, ale ponieważ nigdy nie widziałem pańskiej twarzy...
— Dziś w nocy prawdopodobnie wyjadę pociągiem — rzekł Dick śmiało. — Chyba nie napotkam trudności w załadowaniu mułów?
— Stąd widać wagony przewozowe dla koni. Pan powinien je zawczasu załadować.
Młody poruczniczek oddalił się, zachodząc w głowę, kim mógł być ten pokraczny odludek, który mówił zpańska, a bratał się z greckim mulnikiem. Dick czuł się nieszczęśliwy. Utrzymanie się w kropce wobec oficera angielskiego jest czynem chwackim, ale wszelka intryga traci posmak, jeżeli trzeba odgrywać ją z głębin czarnej ciemności i tłuc się naoślep po wyboistych drogach, myśląc, coby to było, gdyby okoliczności złożyły się inaczej i gdyby wszystko możnaby uważać za niebyłe.
Jerzy, zjadłszy obiad w towarzystwie Dicka, odszedł do linji, gdzie stały muły. Człowiek powierzony jego pieczy, usiadł na rozpostartej płachcie i zakrył twarz rękoma. Przed jego zamkniętemi szczelnie oczyma pląsała twarz Maisie, z wargami rozchylonemi w uśmiechu. Dokoła niego panował wielki rwetes i wrzawa. Trwożył się coraz to więcej i omało co nie począł przywoływać Jerzego.
— I cóż, uporał się już pan ze swemi mułami? — ozwał się za jego plecami głos porucznika.
— Mój sługa zajął się niemi. Widzi... widzi pan, nabawiłem się zapalenia oczu i widzę bardzo kiepsko.
— Na Jowisza! to bieda! Powinieneś pan przeleżeć się czas jakiś w szpitalu. Ja sam raz na to cierpiałem. Zupełnie to samo, co oślepnąć!
— I ja tak uważam. Kiedyż odjeżdża ta pancerka?
— O szóstej. Na przebycie siedmiu mu potrzebuje całej godziny.
— Czy Sudańczycy drą koty z naszymi?
— Mniej więcej trzy razy na tydzień... po nocach. Ja właśnie obejmuję dowództwo nocnego pociągu. Zazwyczaj wieczorem, gdy odjeżdża do Tanai, bywa zupełnie pusty.
— W Tanai, jak się domyślam, musi być wielki obóz?
— Bardzo wielki. On to ma za zadanie zaopatrywać w żywność naszą kolumnę piechoty, działającą w pustyni.
— Czy daleko znajduje się obecnie kolumna?
— Jakie trzydzieści lub czterdzieści mil stąd... w piekielnie suchej okolicy.
— Czy przestrzeń między Tanai a naszemi oddziałami jest spokojna?
— Mniej więcej. Nie chciałbym przebywać jej samopas, albo też, na ten przykład, w charakterze dowódcy plutonu, ale wywiadowcy przedostają się przez nią jakimś nadzwyczajnym sposobem.
— Zawsze to było ich zwyczajem.
— Więc pan był tu już kiedyś?
— Przebyłem tu większą część tarapatów poprzedniej wojny.
— Był w czynnej służbie i dostał dymę! — przyszło odrazu na myśl porucznikowi, wobec czego powstrzymał się od dalszych pytań.
— Pański pachołek nadchodzi z mułami. Wydaje mi się nieco dziwnem...
— Że zajmuję się dostawą mułów? — zapytał Dick.
— Nie tak chciałem powiedzieć, ale uderzył pan w sedno. Proszę mi wybaczyć... wiem, że to gruba impertynencja z mej strony... ale pan mówi tak, jak człowiek, który był w szkołach. Ton pański nie pozostawia najmniejszej wątpliwości.
— Skończyłem szkołę średnią.
— Tak właśnie przypuszczałem. Nie chciałbym zadrażniać pańskich uczuć, ale coś mi się widzi, że panu trochę nie dopisało szczęście... czy zgadłem? Widziałem, że pan siedział, objąwszy rękoma głowę i to właśnie mnie skłoniło do tego, ażeby pana zaczepić.
— Dziękuję panu. Jestem zupełnie i doszczętnie zrujnowany, jak tylko można najgorzej.
— Przypuszczam... chciałem powiedzieć, że sam też ukończyłem szkołę średnią. Czy nie mógłbym... niech pan to przyjmie jako pożyczkę... no, widzi pan...
— Pan jest dla mnie nazbyt łaskawy, ale daję panu słowo honoru, że mam pieniędzy poddostatkiem... Jednakże powiem, czemby mi się pan wielce przysłużył i zobowiązał do wiekuistej wdzięczności. Pozwól mi pan wejść na lorę pociągu. Wszak lora znajduje się na przedzie?
— Tak. Skąd to pan wie?
— Byłem już kiedyś na pancerce. Niech mi tylko pan pozwoli zobaczyć... to jest, usłyszeć tę zabawę, a będę panu wdzięczny. Jadę na własne ryzyko, jako niebiorący udziału w walce.
Młody porucznik zamyślił się na chwilę.
— Dobrze — ozwał się. — Przypuszczalnie pociąg będzie pusty i nikt mnie nie zwymyśla, gdy przyjedziemy na miejsce.
Jerzy oraz zgraja wrzaskliwych przygodnych pomocników zdążyli załadować muły, tak iż wąskotorowy pociąg pancerny, cały zakuty w blachę stalową grubości 3/8 cala, wyglądający niby długa trumna, stał już gotów do odjazdu.
Lory, jadące przed parowozem, były całkowicie osłonięte żelazem, jedynie pierwsza z nich miała z przodu wystrzelnię celem umieszczenia wylotu karabinu maszynowego, a takież otwory znajdowały się po bokach drugiej. Razem obie lory tworzyły długą, sklepioną komorę, w której hałaśliwie zabawiało się kilkunastu artylerzystów.
— Whitechapel... ostatni pociąg! Aha, widzę, że się tam całujecie w pierwszej klasie! — wrzasnął ktoś nieznajomy, właśnie, gdy Dick gramolił się na przednią lorę.
— Dalibóg! mamy prawdziwego pasażera do Kew, Tanai, Acton i Ealing! Może pan pozwoli Echo? Specjalne wydanie! A może Gwiazdę?
— Może pan chciałby tu sobie nogi ogrzać? — rzekł ktoś drugi.
— Dziękuję. Złożę należny okup — odrzekł Dick i wnet zapanowały pomiędzy niemi najserdeczniejsze stosunki, aż z nadejściem porucznika nastało milczenie i pociąg jął przewalać się z turkotem po niegładkim torze.
— Ogromnie ulepszono sposoby strzelania do niewrażliwych Sudańczyków w otwartem polu! — przemówił Dick z kąta.
— Tak, ale oni jeszcze są niewrażliwi. Oho, już tłuką! — ozwał się porucznik, gdy kula uderzyła w zewnętrzna ścianę lory. — Zawsze mamy przynajmniej jedną taka demonstrację przeciwko nocnemu pociągowi. Zazwyczaj atakują lorę tylną, gdzie dowodzi mój zastępca. On ma największą uciechę z tej zabawy.
— Ale nie dzisiaj! Proszę słuchać! — ozwał się Dick.
Sypnął się grad kul, po nim ozwały się wrzaski i wycia. Synowie pustyni cenili sobie swą nocną rozrywkę, a pociąg stanowił cel wyborny.
— Czy warto posłać im garstkę ołowiu? — rzucił porucznik pytanie w stronę maszyny, którą prowadził oficer saperów.
— Właśnie o tem myślałem. To mój odcinek linji. Zepsują nam tor, jeżeli ich nie zatrzymamy w przyzwoitej odległości.
— Pal!
— Hrrmph! — chrząknął karabin maszynowy wszystkiemi pięcioma swojemi nozdrzami, gdy porucznik opuścił cyngiel zpowrotem. Puste gilzy brzęczały na podłodze, a dym rozsnuł się po lorze. Na tyłach pociągu słychać było — niedającą się uchem rozeznać — strzelaninę, a z ciemności huczała jej w odpowiedzi ustawiczna palba, połączona z nieopisanem wyciem. Dick rozciągnął się na podłodze, do szału upojony zapachami i dźwiękami.
— Bóg na mnie łaskaw... nigdy nie myślałem, że jeszcze kiedyś to usłyszę! Urządźcie-ż im piekło, wiara! urządźcie im piekło! — darł się, co sił mu starczyło.
Pociąg zatrzymał się wskutek jakiejś zawady na torze; garść ludzi wyszła na zwiady, ale za chwilę powróciła po łopaty, klnąc głośno. To synowie pustyni spiętrzyli usypiska piasku i żwiru na torze, wobec czego stracono dwadzieścia minut zanim zdołano utorować sobie drogę, potem znów zaczęto się zwolna posuwać, a dalszą tę podróż urozmaicały coraz to częstsze wystrzały i wrzaski, ustawiczne klekotanie i kopanie karabinów maszynowych, a wreszcie postój wywołany częściowem rozebraniem szyn... aż po tem wszystkiem pociąg przybył pod osłonę gwarnego obozowiska Tanai-el-Hassan.
— No, teraz pan widzi, czemu potrzeba aż półtora godziny na przejazd pociągiem — ozwał się porucznik, rozładowując swą ulubioną maszynkę.
— Bądź co bądź, była to zabawka. Jabym tylko sobie życzył, żeby to wszystko trwało dwa razy tak długo. Jak wspaniale musiało to wyglądać od zewnątrz! — ozwał się Dick z westchnieniem żalu.
— Po paru nocach staje się to już nudne. A teraz, przechodząc na inny temat, skoro pan już wyładuje muły, proszę przyjść do mojego namiotu i może tam znajdzie jakaś przekąska. Jestem Bennil, z pułku artylerji... a niech pan uważa, żeby się w ciemności nie przewrócić na linach mego namiotu.
Ale dla Dicka wszystko było ciemnością. Jedynie węchem rozpoznawał wielbłądy, cegiełki prasowanego siana, gotowaną warzę, dymiące ogniska i słońcem prażone płótna namiotów; wysunąwszy się z pociągu, stał w miejscu czas jakiś i jął wrzaskiem przywoływać Jerzego. W tylnych wagonach słychać był beztroskie uderzanie kopyt w żelazną ścianę, przy wtórze kwików i pochrząkiwań. To Jerzy wyładowywał muły.
Lokomotywa wypuszczała z siebie parę prawie w same ucho Dicka; chłodny wiatr pustyni plątał mu się pomiędzy nogami. Dick czuł, że jest głodny i brudny — tak brudny, iż począł na chybił-trafił otrzepywać kurtę rękoma. Była to praca beznadziejna, wobec czego wetknął ręce do kieszeni i jął liczyć w myśli, ile to razy zdarzyło mu się w obcem lub odludnem miejscu oczekiwać pociągów, wielbłądów, mułów albo koni, które miały go zawieźć na miejsce przeznaczenia. W owych czasach jeszcze widział doskonale, jak mało kto, — ale widok zbrojnego obozowiska i wieczerzy przy świetle gwiazd był zawsze nowem orzeźwieniem dla oka. W tem wszystkiem była barwność, światło i ruch, bez których życie ludzkie nie posiada uroku. Tej nocy jedynie oczekiwała Dicka jeszcze jedna przeprawa przez ciemności, które nigdy się nie rozproszą i nie wyjawią podróżnikowi, jak długą przebył drogę. Potem miał znów uścisnąć dłoń Torpenhowa... tego Torpenhowa, który był żyw i krzepki i uczestniczył w wojnie, co niegdyś wsławiła niejakiego Dicka Heldara (niechże go nikt nie miesza z niewidomym, zahukanym powsinogą, który zdawał się mieć prawo do tegoż nazwiska!). Tak, teraz jego zadaniem było odnaleźć Torpenhowa i wedle możności zbliżyć się jak najwięcej do dawnego trybu życia. Wówczas zapomni o wszystkiem: o Bessie, która zniszczyła Melancholję i omal nie zniszczyła jego żywota; o Beetonie, który żył w jakiemś dziwnem, nierzeczywistem mieście, pełnem ćwieków, kurków gazowych i innych rupieci, nikomu na nic niezdatnych; o tej bzdurnej istocie, która ofiarowała mu miłość i wierność, ale nie podpisała swego nazwiska; a nadewszystko o Maisie, która — biorąc rzeczy z punktu jej zapatrywań — była bezsprzecznie nieomylna we wszystkich swych postępkach, ale... ach... w tem oddaleniu jakże wiele w sobie miała dręczącego uroku!
Jerzy, położywszy mu dłoń na ramieniu, przywołał go znów do obecnej rzeczywistości.
— A co teraz? — zagadnął mulnik.
— Aha prawda! Co teraz? Zaprowadź mnie do wielbłądników. Zaprowadź mnie tam, gdzie przesiadują wywiadowcy, gdy powrócą z pustyni. Siedzą przy wielbłądach, a wielbłądy pożywiają się zbożem wysypanem czarną derkę zawiniętą wgórę na rogach... zaś ludzie posilają się tuż koło nich, zupełnie jak wielbłądy. Tam mnie zaprowadź!
Obóz był pełen nierówności, wybojów i kolein, a Dick parokrotnie potykał się na kłykciach karłowatych krzewów. Wywiadowcy siedzieli koło swych zwierząt, o czem Dick już zgóry dobrze wiedział; na twarzach ich migotały odbłyski ognisk, rozpalonych na nawozie bydlęcym; poza nimi spoczywały wielbłądy, z chrzęstem i mlaskaniem przeżuwając obrok. Nie leżało bynajmniej w zamierzeniach Dicka zapuszczać się w pustynię pod eskortą posiłków. To mogłoby doprowadzić do natrętnych pytań i nagabywań, a ponieważ człowiek ślepy jest na froncie piątem kołem u wozu, pewnoby go zniewolono wracać do Suakinu. Musiał więc jechać samopas i to niezwłocznie.
— Teraz jeszcze jedno zuchwalstwo... największe ze wszystkich! — powiedział. — Pokój z wami, bracia!
Czujny na wszystko Jerzy wprowadził go do kręgu ludzi, siedzących przy najbliższej watrze. Głowy szeików-wielbłądziarzy schyliły się poważnie, a wielbłądy, węsząc Europejczyka, rzuciły boczkiem zaciekawione spojrzenie, niby kwoczka siedząca na jajkach, i były już napoły gotowe zerwać się na nogi.
— Jeden wielbłąd i jeden jeździec ma dziś w nocy jechać na linję bojową — rzekł Dick.
— Czy Mulaid? — zapytał czyjś głos, drwiąco wymieniając nazwę najlepszego gatunku juczników, jaki był mu znany.
— Bisharin — odparł Dick z całą powagą. — Bisharin bez odparzeń od siodła! Dlatego ciebie mi tu nie potrzeba, kołtunie!
Upłynęło parę minut. Potem ozwał się głos:
— W nocy jesteśmy obowiązani do postoju. Z obozu wychodzić nie wolno.
— Ani za pieniądze?
— Hm! Aha! czy angielską monetą?
Znów nastała chwila przygniatającego milczenia.
— A ile?
— Dwadzieścia pięć funtów angielskich, wypłaconych na rękę poganiaczowi po ukończeniu mej podróży, tudzież drugie tyle na rękę szeika, który ma je wypłacić poganiaczowi za jego powrotem.
Była to królewska zapłata, więc szeik, który wiedział, że dostanie porękawiczne za depozyt, jął przeważać sprawę na stronę Dicka.
— Pięćdziesiąt funtów... i to tylko za jednorazową przejażdżkę po nocy. Można za to kupić ziemie, źródła, piękne drzewa i kobiety... i być szczęśliwym przez resztę żywota. Któż się odezwie? — mówił Dick.
— Ja — przemówił jakiś głos. — Ja pojadę... ale z obozu nie można wyjechać.
— Głupiś! Wiem, że wielbłąd może zerwać się z postoju, a warty nie strzelają, jeżeli ktoś puści się w pościg. Dwadzieścia pięć funtów... i drugie dwadzieścia pięć. Ale muszę mieć dobrego Bisharina; nie wezmę wielbłąda jucznego.
Zaczęły się więc układy, a w pół godziny później pierwszy depozyt został złożony w ręce szeika, który jął półgłosem rozmawiać z poganiaczem. Dick słyszał, jak drugi z nich mówił:
— Droga niedaleka. Byle jaki wielbłąd juczny tu wystarczy. Nie głupi-m marnować swego bydlęcia dla człowieka ślepego.
— A chociaż niedowidzę — przemówił Dick głosem zlekka podniesionym, — jednakże mam przy sobie coś, co ma sześcioro oczu... a poganiacz będzie siedział przede mną. Jeżeli o świcie nie dobijemy do wojsk angielskich, położę go trupem!
— Ale, na imię Boga, gdzież są te wojska?
— Jeżeli nie wiesz, to pojedzie kto inny. Czy już ci wiadomo? Pamiętaj, że od tego zawisła twoja śmierć lub życie!
— Wiem, — rzekł poganiacz markotnie. — Niechpan odstąpi od mego bydlęcia; chcę je puścić wolno.
— Nie tak nagle! Jerzy, potrzymaj-no przez chwilę łeb wielbłąda. Chcę mu pysk obmacać.
I jął wodzić rękoma po sierści zwierzęcia, aż namacał wypalone półkole, stanowiące cechę prawdziwego Bisharina, śmigłego wielbłąda wierzchowego.
— No dobrze! Odetnij mu postronki. Pamiętaj że nie dostąpi błogosławieństwa Bożego, kto stara się w błąd wprowadzić ślepca!
Ludzie, siedzący przy ogniskach, śmiali się w kułak ze zmieszania poganiacza, albowiem ten zamierzał podstawić Dickowi małego niedorozwiniętego wielbłąda jucznego.
— Z drogi! — krzyknął ktoś, uderzając Bisharina pod brzuch korbaczem. Dick posłuchał wezwania; jednocześnie uczuł w swej ręce zaciśnięty postronek, idący od nozdrzy wielbłąda — i rozległ się krzyk:
— Illaha! Aho! Urwał się!
Bisharin z rykiem i parskaniem zerwał się na nogi dał nura w pustynię, a za nim jął biec poganiacz, krzycząc i labiedząc. Jerzy uchwyciwszy Dicka za ramię, co żywo go przeciągnął, potykającego się i kulejącego, tuż obok skwaszonego wartownika, który był już nawykły do nagłego płoszenia się wielbłądów.
— Cóż to za hałasy? — zawołał tenże.
— Wszystkie moje łachy i graty znajdują na tym przeklętym dromedarze! — odpowiedział Dick gwarą prostego żołnierza.
— Idź-że sobie, a uważaj, ażeby ci tam nie poderżnięto gardła... i tobie i twojemu dromedarowi|!
Krzyki ustały, gdy wielbłąd zniknął za wzgórzem; wówczas poganiacz przywołał swe zwierzę i kazał mu przyklęknąć.
— Siadaj pierwszy — rzekł Dick, poczem gramoląc się na drugie siedzenie i z cicha wymierzając lufę rewolweru w krzyże swego towarzysza. — No, w imię Boże, ruszaj co żywo! Do widzenia, Jerzy! Pozdrów madame ode mnie i bądź szczęśliwy ze swą dziewczyną. Dalej w drogę, synu jaskini!
W parę minut później został objęty wielką ciszą, zaledwie przerywaną skrzypieniem siodła i lekkiem dreptaniem niestrudzonych nóg wierzchowca. Dick usadowił się wygodnie, odpowiednio do kołysania i chybotania się wielbłąda, zacisnął mocniej pas na sobie i wyczuwał rozpraszanie się ciemności. Przez godzinę zdawał sobie sprawę jedynie z uczucia gwałtownego pędu.
— Dobry wielbłąd! — ozwał się nakoniec.
— Nigdy go nie głodziłem. To moja bestyja i mojego chowu — odparł poganiacz.
— Jedź dalej! — naglił Dick.
Głowa opadła mu na piersi i próbował myśleć, ale wątek myśli przerywała mu senna ociężałość. W takie pół-drzemce utroił sobie, że uczy się na pamięć hymnu, zadanego mu za karę przez panią Jennett. Albowiem to przed chwilą dopuścił się był jakiegoś przewinienia, tak wstępnego jak naruszenie sabatu, a ona za to zamknęła go na klucz w pokoju. Atoli biedak ani rusz nie mógł sobie przypomnieć; więcej ponad dwa pierwsze wiersze hymnu:

Kiedy Izrael (iż Pan go miłował)
Wychodził z domu niewoli...

Powtarzał je sobie po tysiączne razy. Poganiacz obrócił się w siodle, chcąc zobaczyć, czy nie nadarzyłaby się posobność wyrwania rewolweru pasażerowi, a tem samem zakończenia tej jazdy. Dick zerwał się, trzasnął go kolbą w głowę i docna otrząsnął się z morzącego śpiku. Gdy wielbłąd gramolił się z trudem na wznoszącą się wyżnie, zawrzasnął na nich ktoś schowany w gęstwie ciernistych zarośli. Huknął strzał i znów zapadła cisza, niosąc pragnienie snu. Dick nie potrafił już skupić myśli. Zanadto był zmęczony, zdrętwiały i skulony, by potrafił uczynić coś więcej, jak tylko kiwać się markotnie od czasu do czasu na grzbiecie wielbłąda, budzić się z przerażeniem i grzmocić poganiacza kolbą pistoletu.
— Czy księżyc świeci? — zapytał ospale.
— Właśnie niedługo zajdzie.
— O gdybym mógł go zobaczyć! Zatrzymaj wielbłąda. Niechże przynajmniej posłyszę gwar pustyni.
Poganiacz usłuchał rozkazu. Z przestrzeni, objętej niezgłębioną ciszą, nadbiegł dech wiatru — zaszuścił podał w zeschłych liściach jakiegoś krzewu i znów stał. Garstka suchej ziemi oderwała się z nad krawędzi żlebu, wymytego przez deszcze i cichuśko potoczyła się na dno.
— Jedź dalej! Noc zimna, przejmuje aż do szpiku kości!
Komu zdarzyło się kiedy czuwać do samego ranka temu wiadomo, jak ostatnia godzina przed świtem wydłuża się w okres nieskończonej wieczności. Zdawało się Dickowi, że od początku pierwotnej ciemności nigdy nie czynił nic innego, tylko podrygiwał w powietrzu. Raz na tysiąc lat przesuwał palce po główkach ćwieczków na przedzie siodła i liczył je dokładnie. W setki lat później przekładał rewolwer z prawej ręki do lewej i wolno wbok opuszczał utrudzone ramię. Z bezpiecznej oddali Londynu przyglądał się sobie samemu w takiem położeniu... przyglądał się badawczo, rozważnie. Jednakże ilekroć podnosił rękę do płótna, ażeby namalować bronzowo-żółtą pustynię w poświacie zachodzącego księżyca, czarną sylwetkę wielbłąda i dwie zgarbione postaci na jego grzbiecie, tylekroć ta ręka trzymała rewolwer, a ramię było omdlałe, znieczulone od obojczyka aż po przegub. Co gorsza, on sam znajdował się w pomroczy i nie mógł dostrzec płótna.
Poganiacz chrząknął, a Dick wyczuł w powietrzu jakąś zmianę.
— Węszę już brzask! — szepnął.
— Już świt za chwilę, a tam oto są wojska. Czy dobrze wywiązałem się z polecenia?
Wielbłąd wyciągnął szyję i zaryczał, jako że z wiatrem zaleciał przenikliwy cuch wielbłądów, znajdujących się w czworoboku bojowym.
— Dalej, dalej! Musimy się tam dostać corychlej. Dalej!
— W obozowisku wielka krzątanina. Taki kurz, że nie mogę dostrzec, co oni tam robią.
— Czylim ja w lepszem położeniu? Nuże dalej!
Usłyszeli przed sobą rozgwar głosów, a w nim pobekiwanie i wycie zwierząt tudzież ochrypłe krzyki żołnierzy, przyłączających zaprzęgi i rynsztunki na dzisiejszą wyprawę. Rozległo się parę wystrzałów.
— Czy to u naszych strzelają? Przecież chyba widzą, ie jestem Anglikiem! — zagadnął Dick gniewnie.
— Nie, to z pustyni — odrzekł poganiacz, pochylając że się w siodle. — Dalej naprzód, synaczku! Dobrze, świt nie zdradził nas przed godziną.
Wielbłąd pędził wprost na kolumnę, a tymczasem strzelanina się wzmogła. Synowie pustyni byli przygotowali bynajmniej nie miłą niespodziankę, a mianowicie atak o świcie na wojsko angielskie i macali odległość, pukając na chybił-trafił do jedynego ruchomego celu poza obrębem czworoboku.
— Co za szczęście! Jakież zdumiewające, królewskie szczęście! — mówił Dick. — A więc to „przed samą bitwą, matulu!“ Ach, Bóg okazał się wielce litościw dla mnie! Tylko... — udręka tej myśli kazała mu na chwilę zamknąć oczy — Maisie...
— Allah! Jużeśmy na miejscu! ozwał się poganiacz, gdy wjechali już pomiędzy straż tylną i wielbłąd uklęknął.
— Któżeście u kaduka? Gońcy czy też inni biesi? Jaka jest siła nieprzyjaciół za tym grzbietem? Jakeście się przedostali? — zapytało ich naraz kilkanaście głosów.
Dick za całą odpowiedź odetchnął pełną piersią, odpiął pas i całym wysiłkiem utrudzonego, zdławionego głosu jął krzyczeć:
— Torpenhow! Hej, Torpenhow! Hola Torpenhow!
Jakiś brodaty mężczyzna, dotąd grzebiący w popiele celem znalezienia żarzącego się węgla do fajki, nadbiegł co sił na to wołanie; tymczasem straż tylna, uczyniwszy zwrot wtył, zaczęła strzelać w stronę kłębków dymu za dokolnemi wzgórkami. Niebawem rozproszone białe obłoczki wyciągnęły się w długie smugi zwartej białości, co nawisły brzemieniem w porannej głuszy, aż wkońcu przewaliły się jak białe czubki fal i rozpłynęły się po wądołach. Żołnierze w czworoboku pokaszliwali, przeklinali dym własnych karabinów, zasłaniający im widok, i postępowali naprzód, byle wyjść na miejsce przestronne. Jakiś zraniony wielbłąd zerwał się na nogi i głośno zabeczał, aż wrzask jego opadł w bulgocącem rzężeniu; ktoś poderżnął gardło zwierzęciu, by nie wywoływało zamieszania. Potem rozległ się charkotliwy szloch jakiegoś człowieka, który poniósł śmiertelną ranę od kuli; potem przeraźliwy okrzyk konania — i znów strzelanina ze zdwojoną siłą.
Nie było czasu na zadawanie pytań.
— Złaź, człowiecze! ukryj się tu za wielbłądem!
— Nie! Proszę cię, zaprowadź mnie na pierwszą linję bojową.
Dick zwrócił twarz w stronę Torpenhowa i podniósł rękę, aby poprawić kask na głowie, ale zamiast tego — źle obliczywszy odległość — strącił go tylko na ziemię. Torpenhow ujrzał, że przyjaciel ma siwe włosy na skroniach i że twarz jego nosi już cechy starczej zgrzybiałości.
— Złaź, durniu zatracony! Dicku, mój Dicku, oddal się stąd!
I Dick zszedł posłusznie — lecz waląc się wbok, jak podcięte drzewo, z siodła Bisharina do stóp Torpenhowa. Szczęście wytrwało przy nim do ostatka... uwieńczyła je owa litościwa kula, która w tej oto chwali przeszyła mu czaszkę...
Torpenhow ukląkł pod osłoną wielbłąda, piastując na rękach zwłoki Dicka.

KONIEC.




  1. Druga ich serja, z lat 1892-1913, nosi tytuł ten sam, co u Sienkiewicza „Letters of travel.
  2. Rzecz ta wkrótce ukaże się po raz pierwszy w przekładzie polskim (nakł. Wydawnictwa Polskiego). Dotychczas istniały tylko mocno skrócenie i niedokładne przeróbki. Z kilkunastu powiastek brano pod uwagę jedynie kilka najłatwiejszych, dając im mylny tytuł „Takie sobie bajeczki
  3. Zamiłowanie do literatury łacińskiej, znajdujące niejednokrotnie wyraz i w innych dziełach, wyniósł Kipling ze szkoły średniej, z takim humorem opisanej powieści „Stalky & Co“ a wycisnęło ono na jego dziełach wyraźne piętno, zarówno w stylu (gra słów, budowa okresów) jak i technice utworów.
  4. Co się tyczy tytułu „Stalky & Co“, uważam, że może należało go w przekładzie spolszczyć. „Stalky“ nie jest to nazwisko, ale przezwisko smukłego urwisza-sztubaka (właściwe nazwisko: Corkran), a znaczy tyle co „badylasty“, tyczkowaty“ (od „the stalk“ — badyl, szypułka).
  5. Ogółem wszystkich wydań angielskich „The Light that failed“ było dotychczas bezmała 40.
  6. Poemat pod tym tytułem wyszedł w r. 1874, z pod pióra Jamesa Thomsona (pseud. B. V. Bysshe Vanolis), a zamiera szereg wizyj symbolicznych, przedstawiających miasto fantastyczne, zamieszkane przez ludzi, co pozbawieni nadziei, odbudowują wciąż na nowo miasto ze swych marzeń. Kipling tak przejął się tym poematem, że od niego dał nazwę jednej ze swych książek.
  7. Roślina rosnąca nad morzem.
  8. Buja = tratwa umocowana na kotwicy, ostrzegająca przed skalą podwodną lub wskazująca kierunek żeglugi.
  9. Rządowy transport wołów.
  10. Y. M. C. A. (Young Men Christian Association).
  11. Jeden z głównych dworców Londynu, na południe od James’ Park. (Przyp. tłum.).
  12. Tratwa lub kłoda drzewa, w jednym końcu umocowana łańcuchem, wskazująca prądy morskie, lub ostrzegająca przed rafą wzgl. mielizną. (Obj. tłum.).
  13. Mars czyli bocianie gniazdo platforma pod wierzchołkiem masztu, służąca za punkt obserwacyjny strażnikom („wyglądałom“.)
  14. Rodzaj chłodnej polewki winnej, zaprawnej korzeniami.(Przyp. tł.)
  15. Długodzioby, wolowaty ptak, zwany też pieprzojadem.
  16. Lewy bok okrętu, licząc w kierunku jazdy. (P. tł.)
  17. Stone-broke lub stony-broke — w gwarze ulicznej znaczy tyjle co zrujnowany, zbankrutowany, zwichnięty, bez posady (dosł. złamany, od to break)
  18. Stone-broke. (Uw. tłumacza.)
  19. Wielka lina okrętowa, wiążąca okręt do brzegu.
  20. Sadzawka w Hyde Parku.
  21. Wyraz perskiego pochodzenia, oznacza podarunek, porękawiczne, kuban, napiwek. (Przyp. tłum.)
  22. Peninsular and Orient, komunikacja okrętowa z półwyspem Pirenejskim i Wschodnim. (Przyp. tłum.)
  23. Wytwórca statków, zwanych później jego nazwiskiem.
  24. Drzwi, zamykane od góry, prowadzące ze strychu na dół lub z pokładu do kajuty, in. falrep (P. tł.).
  25. Holenderska wódka, palonka.
  26. Adjutantura korpusu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.