Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Był tylko jeden pasażer, a raczej pasażerka, ale ona właśnie dała mi pomysł do obrazu.
— Jak wyglądała? — zapytał Torpenhow.
— Było w niej coś z mulatki, coś z Żydówki, coś z Kubanki... kobieta wcale przyzwoita. Nie umiała czytać, ani pisać, ani nawet nie rwała się do nauki, ale miała zwyczaj przychodzić i przyglądać się mojej robocie. Szyprowi to się nie podobało, ponieważ on to płacił jej koszta podróży, a od czasu do czasu służbowe obowiązki muszały go do przebywania na pomoście oficerskim.
— No, no! To musiało być pocieszne!
— Były to najmilsze chwile w mem życiu. Gdy morze było zbałwanione, nigdyśmy nie wiedzieli, czy w danej chwili fala podrzuci nas w górę, czy zepchnie w dół; za to, gdy panowała cisza, było nam jak w raju. Kobieta mieszała mi farby i paplała łamaną angielszczyzną, a kapitan co parę minut schodził na niższy pokład, gdyż rzekomo obawiał się, byśmy nie zaprószyli ognia. Tak więc, jak widzicie, mogliśmy każdej chwili być przyłapani na gorącym uczynku... ja zaś miałem wspaniały pomysł, który wykonywałem jedynie w trzech tonacjach barwy.
— Jakiż to był pomysł?
— Dwa wiersze Allana Poe’go:

Od duszy pięknej Annabel Lee
duszy mej nigdy nikt nie oddzieli:
Ani złe moce w bezdennej mórz głębi,
ani też sami niebiańscy anieli...

— Pomysł ten wyłonił się z morza... sam przez się. Malowałem ową walkę, jaka w głębi zielonej roztoczy staczano o nagą, krztuszącą się duszyczkę... a moja towarzyszka służyła mi za model zarówno do postaci szatanów