Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciebie poczekał dopóty, aż będziesz mogła przyjść do mnie bez żadnych zastrzeżeń.
— Czy święcie w to wierzysz?
— Coś mi się niewyraźnie zdaje, że wierzę. Czy nigdy podobne przypuszczenie nie przyszło ci do głowy?
— Ta-ak. Dlatego to czuję się taką niegodziwą.
— Gorszą niż zwykle?
— Nie wiesz wszystkiego, co myślę. Jest to, dalibóg, rzecz nazbyt okropna, bym mogła ci ją wyznać.
— Mniejsza o to. W każdym razie... obiecałaś mi mówić zawsze prawdę.
— Wielka to niewdzięczność z mej strony, ale... ale chociaż wiem, że mnie kochasz, i choć lubię z tobą przestawać, jednakże... jednakże poświęciłabym nawet ciebie, gdybym wzamian otrzymała to, czego pragnę.
— Kochane moje biedactwo! Znam ten stan duszy... nie prowadzi on do dobrego.
— Ty się na mnie nie gniewasz? Zważ, że gardzę sama sobą.
— Pewnie, że mnie to niezbyt pogłaskało... zresztą przeczuwałem to już dawniej... ale się nie gniewam. Żal mi ciebie. Wszak powinnaś była zachować choć odrobinę tego, co było w tobie dawniej, przed laty.
— Nie masz prawa być dla mnie względnym! Ja pragnę jedynie tego, na co pracowałam od tak dawna. Tobie to przypadło bez żadnych trudności, a mnie... mnie się wydaje, że tak być nie powinno.
— Cóż mogę na to poradzić? Oddałbym dziesięć lat życia, byle zdobyć ci to, czego pragniesz. Ale nie mogę ci dopomóc... nawet nie mogę dopomóc.
Z ust Maisie wyszedł szmer sprzeciwu. Dick mówił dalej:
— Z tego, co powiedziałaś przed chwilą, wnoszę, że złą drogą dążysz do sławy. Nie osiąga się jej przez po-