Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czyś nie słyszała? — Dickowi oczy szeroko się otwarły. Było-ż to rzeczą możliwą? Rozejrzał się wokoło, chcąc znaleźć jakiś sposób, by ją przekonać. Znajdowali się nieopodal Łuku Marmurowego. — Chodźno ze mną kawałek na ulicę Oxfordzka, to ci pokażę.
Przed sklepem z rycinami, dobrze znanym Dickowi, stała gromadka ludzi.
— Tam wewnątrz jest parę reprodukcyj moich obrazów — ozwał się, tłumiąc triumf w głosie. Jeszcze nigdy powodzenie nie miało dlań tak słodkiego smaku. — Widzisz, jakiego rodzaju rzeczy maluję. Czy ci się to podoba?
Maisie wpatrzyła się w dziki, skłębiony impet polowej baterji, przechodzącej do działania pod obstrzałem. Tuż poza Maisie stali w tłumie dwaj artylerzyści.
— To-ci pognali tego prawego licowego! — mówił jeden z nich. — Rwie z kopyta, aż się kurzy, ale dyć muszą zrównać się z innemu Ten woźnica lepiej powozi niż ty, Tomku. Przypatrz się, jak-ci on wymustrował swego konia.
— Numer 3-ci za najbliższem wstrząśnieniem oderwie się od jaszczyka, — brzmiała odpowiedź.
— Nie, nie oderwę się. Czy widzisz, jak stopa jego lawety jest mocno okuta żelazem? Wszystko tu na miejscu.
Dick przyglądał się twarzy Maisie, odąwszy się radością i podstępnym, nieopanowanym a prostaczym triumfem. Ją bardziej zaciekawiała gromadka widzów niż sam obraz; to pierwsze bardziej trafiało jej do zrozumienia.
— Tego pragnęłam! O, tego właśnie pragnęłam! — ozwała się nakoniec szeptem.
— To ja... wszystko ja! — rzekł Dick spokojnie. — Popatrz-no na ich twarze. Obraz przypadł im do gustu.